Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VIII |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII |
Indeks stron |
Wszedł w tej chwili jeden z chirurgów. Ręce i fartuch na nim, były krwią ociekłe. W dwóch palcach trzymał cygaro zapalone. Patrzał w dal, ponad głowami rannych; było widocznem, że radby był zaczerpnąć w pierś ścieśnioną zaduchem, trochę świeżego powietrza. Po chwili jednak spojrzał na prawo, na lewo... westchnął ciężko i oczy przymknął.
— Natychmiast — odpowiedział jakiemuś jenerałowi, który mu polecał gorąco Andrzeja, i postąpił ku niemu.
Ranni zaczęli pomrukiwać:
— Zdawałoby się, że i na tamtym świecie tylko panicze mają prawo do wszystkiego — wtrącił złośliwie jakiś piechur ciężko ranny.
Złożono Andrzeja na stole, z którego zdjęto tylko co innego rannego. Chirurg właśnie zmywał stół gąbką z krwi. Andrzej widział wszystkich jakby przez gęstą mgłę. Ubezwładniały go krzyki i jęki operowanych i ból piekący w krzyżach. Widział li jedno w koło siebie: ów żer dla dział! owe ciało ludzkie obnażone, drgające z bólu piekielnego, całe krwią zbryzgane. Ten namiot niski i ciasny, przypomniał mu żywo obraz, który go był uderzył w upalny dzień sierpniowy, w małym stawku, nad gościńcem idącym od Smoleńska. Tak, tak wtedy widział dokładnie, co się stanie z temi czerstwemi, zdrowemi ciałami, jakby natchniony duchem proroczym. Był to rzeczywiście żer dla dział! te nieszczęsne członki amputowane, które walały się po całym namiocie. Obok Andrzeja było jeszcze dwa stoły. Na jednym operowano jakiegoś Tatara, który wrzeszczał w niebogłosy i wyrywał się gwałtownie czterem ludziom przytrzymującym go siłą mocą! Na drugim, tuż obok Andrzeja leżał rozciągnięty mężczyzna piękny, w sile wieku, otoczony kilkoma oficerami. Głowę pełną ciemnych pukli, w tył odrzucił. Ponieważ Andrzeja zostawiono na chwilę w spokoju, mógł się przypatrzeć dokładnie swojemu sąsiadowi. Ta głowa, ta twarz o rysach klasycznych, tak mu była dobrze znana. Kilku pomocników ambulansowych przyciskało rannego, aby nie mógł drgnąć nawet. Noga zdrowa, biała i tłusta, skakała tylko bez ustanku, jak na sprężynach. Drugą, strzaskaną w kolanie przez odłam granatu, amputowano właśnie. Pierś podnosiła mu się łkaniem bolesnem. Dwóch chirurgów było przy nim zajętych; jeden blady jak śmierć, nowicjusz widocznie, w tej sprawie. Doktór w okularach, ukończywszy operacją z wrzeszczącym Tatarem, zbliżył się teraz, ręce zacierając, do stołu, na którym Andrzeja złożono. Spojrzał bystro na rannego i odwrócił się.
— Rozebrać go — zawołał gniewnie. — O czem że myślicie bałwany?! — zwrócił się ku swoim pomocnikom.
Gdy Andrzej zobaczył się w rękach dozorcy ambulansowego, który rozpinał na nim czemprędzej mundur, przesunęły mu się przed oczami, niby olśniewająca błyskawica wszystkie wspomnienia lat dziecięcych. Chirurg pochylił się nad jego raną, zbadał ją i westchnął ciężko. Potem przywołał sobie kogoś na pomoc. Ból straszny, którego Andrzej doświadczył w tej chwili pozbawił go przytomności. Gdy ocknął się z omdlenia, po skończonej operacji, zobaczył kawałki kości zgruchotanej, które powyjmowano z rany. Na około wisiały strzępy ciała zakrwawionego. Ranę opatrzono należycie i bok starannie obandażowano. Doktor ucałował go serdecznie, przypolecił spokój jak największy i odszedł do dalszej roboty.
Po tym bólu straszliwym, ogarnęło go uczucie dziwnej błogości. Znowu przypomniały mu się chwile w życiu najrozkoszniejsze; szczególniej w latach dziecięcych, najszczęśliwszych, kiedy niania, rozebrawszy go i złożywszy w miękkie, pachnące, śnieżnej białości łóżeczko, przyśpiewywała mu do snu kołysząc, tęskne, rzewne dumki. Cieszył się że żyje, a ta cała błoga przeszłość zdała mu się być teraźniejszością. Chirurdzy przy drugim stole, jeszcze się nie byli uporali z owym pięknym mężczyzną, który wydawał się Andrzejowi kimś tak dobrze znanym. Starali się go pocieszyć i uspokoić w niesłychanem rozdrażnieniu.
— Pokażcie mi ją! pokażcie! — jęczał coraz słabiej, znużony długiemi torturami podczas operacji.
I Andrzejowi łzy się w oczach zakręciły. Czy płakał nad sobą, że ginie tak młodo, nie zdobywszy wielkim jakim czynem sławy niespożytej? Czy żałował życia przypomniawszy sobie rozkoszne i błogie lata dziecięce? Czy sam tyle wycierpiawszy, płakał z rozczulenia nad innymi, którzy tak samo cierpieć muszą? Pokazano nogę odciętą biedakowi. Była dotąd w bucie ze srebrnemi ostrogami, który był cały krwią obryzgany.
— Oh! — wybuchnął ranny rzewnym płaczem, spojrzawszy na nogę, zupełnie jak kobieta zdenerwowana.
Teraz dopiero poznał go Andrzej. Ten nieszczęśliwy, kaleka bez nogi, zalewający się łzami gorzkiemi, tuż obok niego, wycieńczony bólem i krwi upływem, był to znienawidzony przez niego... Anatol Kurakin!
— Więc to on rzeczywiście? — pomyślał Andrzej, widząc jak chirurg głowę mu podnosi i przybliża do jego ust drgających szklankę z jakimś napojem chłodzącym i nerwy uspokajającym. — Tak to on niezawodnie, ten człowiek dotykający się mnie prawie, a związany ze mną tak ściśle bolesnem wspomnieniem... Ale jakiem? — pytał się w duchu, nie mogąc sobie na razie niczego przypomnieć. Nagle stanęła przed nim postać świetlana Nataszki, owiana urokiem nadziemskim, jakby już należała do tamtego świata idealnego, pełnego miłości czystej i niezmąconej żadnym kałem ziemskim. Taką zobaczył ją był raz pierwszy na owym balu w roku 1810. Z cienką szyjką i chudemi, wąskiemi ramionami. Z główką prześliczną, pełną ciemnych loków. Rozpromienioną a spłoszoną jednocześnie, zawsze gotową do uniesień, do szału prawie. Miłość i czułość dla niej obudziła się w jego sercu, silniejsza i żywsza, niż była kiedykolwiek. Przypomniał sobie teraz co go łączy z tym tam kaleką, którego oczy od łez spuchnięte, zwróciły się ku niemu z wyrazem tak bardzo żałośnym. Książę Andrzej przypomniał sobie wszystko, aż do szczegółów najdrobniejszych, a mimo tego uczuł w sercu jedynie litość najczulszą. Nie mógł się znowu od łez powstrzymać. Płakał nad tamtym, którego uważał dotąd za wroga nieprzejednanego, nad samym sobą; płakał litując się nad całą biedną ludzkością, nad własnemi słabościami i nad błędami popełnionemi, przez tego tam nieszczęśliwego kalekę. — Oto jest — pomyślał — prawdziwa miłość bliźniego, miłość dla tych, którzy nas kochają, jak i dla tych, którzy nam złorzeczą i nas nienawidzą. Taką miłość zalecał Bóg konający na krzyżu za nasze grzechy. Takiej miłości uczyła mnie Marja, siostra moja, a ja jej wtedy nie mogłem zrozumieć... Tego jeszcze musiałem się nauczyć, pojąć czem to jest właściwie i dla tego, żem się nauczył tych wielkich prawd, żal mi życia!... Teraz... czuję to aż nadto dobrze... na wszystko... za późno!