Wróżka państwa Andrzejów/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wróżka państwa Andrzejów |
Podtytuł | Bajka |
Wydawca | „Głos Narodu” |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia „Głosu Narodu” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był czas, gdy wszystko na świecie działo się tak, jak wam opowiadają w bajkach. Żyły więc wtedy na ziemi różne potwory, latające smoki, krwawi zbójcy i okrutne jędze... Ale na tem nie koniec. Nie należy bowiem zapominać, że odkąd świat światem, nie brak było na nim istot zarówno złych, jak i dobrych. I wówczas trafiały się takie dobre istoty; o ile miewały długą brodę i poczciwe szare oczy, nazywały się krasnoludkami, jeżeli zaś chodziły w spódniczkach i sukienkach przypominających swą przejrzystością dzisiejsze mody salonowe — nosiły nazwę wróżek. Dawniej były to istoty bardzo pospolite i często się zjawiały grzecznym dzieciom. Dziś, wobec powszechnego obniżenia moralności, również i dzieci stały się bardziej niesforne i mniej już wierzą temu, co im mówi tatuś lub mamusia. Dlatego też o wróżkę dziś tak trudno... bo te, co się za wróżki podają, różne cyganki i „medja“, przepowiadające przyszłość, są poprostu zwykłemi oszustkami i szachrajkami. Ma rację pan Andrzej, powtarzając przy każdej sposobności swym wnukom, że świat schodzi na psy, a ludzie dawni się starzeją i nie mają sił, aby zwalczyć zło rozpanoszone w świecie.
Bo też z całą pewnością twierdzić można, że dawniej było inaczej jak teraz. Żeby się o tem przekonać, nie trzeba sięgać aż do historji starożytnej (w poprawionem wydaniu dla klasy III-ciej) — wystarczy opowiedzieć to, co było przed laty siedemdziesięciu.
Pan Andrzej nie miał wtedy jeszcze siwych włosów i haftowanego szlafroka, ale jasne kędziorki i granatową bluzeczkę marynarską. Nie podpierał się laską, ale często na niej jeździł, naśladując konia; fajki na długim cybuchu, ani też wogóle żadnego tytoniu nie palił, a to z tego powodu (można wierzyć lub nie wierzyć) — że był wówczas tylko miłym i grzecznym chłopakiem. Sprawował się wzorowo i uczył pilnie, nawet języka łacińskiego, choć nie wiedział, czy mu język ten będzie potrzebny; to też dobre świadectwa i pochwały spotykały go na każdym kroku. Lubił te pochwały, ale jeszcze bardziej lubił nagrody i podarki, jakie otrzymywał z okazji imienin, urodzin, czy świąt. O dzieciach mówi się, że są (o ile są) grzeczne — i grzeczny był Jędruś trzecioklasista; ten sam objaw, spotykamy u ludzi starszych, przynosi im miano dobrych; więc byli dobrzy: wuj Ksawcio i ciocia Apolcia, a M-lle Patatrac również, i mama też i tatuś — może ktoś jeszcze ponadto, ale na to dobrze trzebaby się namyślić, by sobie przypomnieć. Dziś tych ludzi dawno już niema na świecie, doprawdy inaczej dziś na świecie, nie tak jak dawniej...
Do istot dobrych, jak już wiadomo, należą i wróżki. Jedna z tych wróżek była szczególnie dobra, dla Jędrusia, a dobroć swoją nieustannie mu okazywała. Nie znaczy to jednak, jakoby i sama wróżka pokazywała się Jędrusiowi — o nie! wprost przeciwnie! Czy to uprzątała książki, porozrzucane w nieładzie po lekcji na tatusiowem biurku, czy śpiącemu kładła pod poduszkę karmelki, czy wreszcie w noce burzliwe śpiewała w kominie ukojną kołysankę, poszeptując od czasu do czasu: tss! tss! — aby się chłopak nie bał grzmotów i błyskawic — wszystko to czyniła tak zręcznie, tak nieuchwytnie, że nigdy nie mógł jej przyłapać na gorącym uczynku ani też obaczyć, jak też ona naprawdę wygląda. Wróżkę tę — a nazywał ją Meluzyną — kochał bardzo i wierzył w nią święcie, choć się z tego wyśmiewał starszy jego kolega Feluś. Chciał ją zobaczyć, ucałować i na kolana jej się wdrapać — i podziękować za wszystko, wszystko!... Cóż, kiedy nie mógł jej odnaleźć!
Szukał zaś jej wszędzie, gdzie tylko przypuszczał jej istnienie. W murze komina znalazł jeno kilka młodych gawroniąt, nieopierzonych jeszcze i ślepych, a skrzeczących w niebogłosy. Pod łóżkiem odkrył tylko dwie mysie dziury i obgryzioną przez myszy książkę: „Poradnik dla młodych mężatek“ — zgoła nie interesującą, bo bez ilustracyj. W biurku tatusia znalazł tylko jakieś listy, gdzie wciąż powtarzały się niezrozumiałe słowa: „Ubóstwiam Cię“ i „Pragnę, byś była moją żoną“ (jak to? czyż mamusia nią nie jest?); w jednej z kopert był zwiędły bukiecik przewiązany pasemkiem włosów.
Nie znalazłszy wróżki w domu, poszukiwał jej gdzieindziej. Raz, gdy szedł koło brzozowego zagajnika, zaczęło coś na niego wołać: „a kuku!“, „a kuku!“ — był to niewątpliwie głos wróżki. A jednak, choć Jędruś przetrząsnął cały zagajnik, nie znalazł jej tutaj, — tylko na polance siedziała Magdzia pokojówka ze stangretem Oleksą, bardzo cosik do siebie przytuleni...
Kiedy indziej zaś, gdy z psem Molosem uganiał po łące nad rzeką, zdawało mu się, że dostrzegł w wiklinach białą postać wróżki. Podszedł bliżej, a serce biło w nim tak gwałtownie, jak maszynerja w blaszanym pajacu, którego zepsuł Feluś (szkaradny chłopak!) kopnięciem nogi, i do tego naumyślnie... Coraz bliżej — bliżej — za chwilę... Gdy stanął na skraju łoźniaka, biała postać jęła wznosić w górę powłóczyste ramiona, a szata jej zaczęła wolno z nich opadać i spływać, niby skrzydła opiekuńcze... W tej samej jednak chwili jakiś zły duch opętał Molosa, bo pies najeżył się i począł głośno szczekać. Tajemnicza postać drgnęła, wydała przeraźliwy okrzyk i cisnąwszy za siebie czemś białem, niby obłokiem, zaczęła uciekać do wody. Molos, nie mogąc jej dogonić, porwał to coś białego i z triumfem, jak upolowaną zdobycz, przyniósł do pana. Okazało się, że była to damska koszula, a rzekomą wróżką była panna Estera Kukurutz, córka faktora, która potrzebowała iść wykąpać się przed szabasem, Jędruś, który był chłopcem grzecznym, nie patrzył już w wodę, tylko kazał Molosowi, by odniósł zpowrotem koszulę i przeprosił ofiarę wypadku. Pies, który też czasami bywał grzeczny, odniósł koszulę do wody, a na przeprosiny polizał nogę przerażonej żydowki.
Nietylko jednak Jędruś był grzecznym dzieckiem. Grzeczną była również i dziewczynka, której na imię było Anielcia. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że ta sama dobra wróżka opiekowała się równocześnie i Jędrusiem i grzeczną Anielcią. Dziewczynka również odczuwała wyraźnie tę opiekę i święcie w nią wierzyła, choć nigdy wróżki nie widziała na oczy. Mieszkała zaś Anielcia u swego tatusia i mamusi.
Wróżka zarówno i jednakowo kochała obydwoje dzieci, a choć o tem nikomu nie mówiła, przykroby jej było, gdyby z któremś z nich miała się rozłączyć. Dotychczas ani z jednem ani z drugiem na dzień nawet jeden się nie rozłączała, bo dom rodziców Jędrusia stał niedaleko domu, który zamieszkiwała rodzina Anielci. Codziennie więc odbywała spacer od domu do domu tam i z powrotem; pod tym względem dziwnie była podobna do Mademoiselle Patatrac, która jakby z obowiązku każdego dnia po obiedzie urządzała przechadzkę „na tysiąc kroków“, utrzymując, że nie chce utyć i zostać starą panną. Doprawdy niepojęta była czasami Mademoiselle Patatrac! — alboż to tak źle być starą panną? Ciocia Misia, rodzona ciocia Anielci, została też starą panną, a przecież było jej dobrze na świecie i dla wszystkich była dobra. Sama Anielcia też możeby chciała być starą panną... ale żeby jednocześnie miała męża, jak mamusia ma tatusia — i żeby ją ten mąż tak kochał, jak mamusia kocha tatusia... A wróżka? Ona też pewnie była starą panną, bo stare panny kochają cudze dzieci — tak się jakoś dziwnie u nich składa, że nigdy nie mogą mieć własnych...
Kwestje te najlepiej mogłaby wyjaśnić sama wróżka — niestety, nie pokazała się ani razu żadnemu ze swych ulubieńców. Nie mogąc jej odszukać, dzieci przynajmniej w myślach przedstawiały sobie jej postać, a myślami temi dzieliły się często we wzajemnej rozmowie. Bo też o tej wróżce najczęściej ze sobą oboje gawędzili. Zawsze w tem byli zgodni i niezbicie tego pewni, że ta sama wróżka jest równocześnie opiekunką ich obojga i że ich oboje jednakowo (t. j. bardzo) kocha. Kiedy jednak przychodziło do szczegołów, wtedy ujawniały się pewne różnice zapatrywań:
— Ona jest trochę podobna do mojej mamusi — mówiła Anielcia. — A włosy jej się kręcą nad czołem i takie są jasne, jak u mojej najstarszej lalki... albo u ciebie.
— Może ci się tylko zdaje — prostował uprzejmie Jędruś. — Ja ci powiem, jak wyglądała, kiedym ją onegdaj widział we śnie. Włosy miała ciemne, jak moja mamusia, a najwięcej mi się podobały oczy... takie ciemno-niebieskie...
Anielcia z niedowierzaniem otwarła szeroko swe oczka, zupełnie podobne barwą do kwiatuszków gencjany, rosnącej na wzgórzu nad piaskowiskiem... Na drugi dzień znów snuli przypuszczenia. Jędruś, który z zapałem zbierał owady, dowodził, że wróżka ma niewątpliwie skrzydła takie, jak motyl-admirał, a już conajmniej takie jak chrabąszcza — te drugie nawet byłyby wygodniejsze, bo jak gumowe palto tatusia, nie przemokną nawet wtedy, gdy deszcz pada na dworze. Nie trafiło to jednak do przekonania Anielci.
— Kanarek ma daleko ładniejsze skrzydła, bo jest żółty... i śpiewa — zawyrokowała.
— A czy ty wiesz, — pytała po chwili milczenia, — jaką sukienkę ona ma na sobie? Ja już wiem: taką samą, jak ta biała z welonem i mirtowym wiankiem, co wisi zawsze w mamusinej szafie na prawo i nigdy się stamtąd nie wyjmuje.
Nie sprzeciwiał się już Jędruś, wcale nie dlatego, jakoby był nadąsany (grzeczni chłopcy nigdy się nie dąsają), ale poprostu dlatego, że w tym okresie życia niebardzo się rozumiał na strojach kobiecych. Zrobił tylko uwagę, że „na po domu“ i w dni powszednie wróżka zapewne ubiera się w inną suknię, niż w święto lub z wizytą. Jeżeli ją stać na dawanie karmelków, to tem więcej może sobie pozwolić na sprawienie kilku sukienek. Anielcia przyznała mu rację. Wróżka zaś stale przyznawała rację tak Jędrusiowi, jakoteż i Anielci, mimo, że nie wszystkie ich domysły były trafne. Bo naprawdę to wróżka i „na po domu“ i w odwiedzinach u dzieci była odziana zawsze w jedną i tą samą szatę: — przeźroczystą i niewidną. I tak było już dawno — odkąd sięgała ich pamięć, t. j. od czasu, gdy Jędruś miał lat pięć, a Anielcia trzy.