Wrażenia więzienne/Pawiak/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Wrażenia więzienne
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

"Ż"
Życie w szpitalu płynęło mniej monotonnie niż w celi: siedzieliśmy w kupie; ranek do południa spędzaliśmy przy oknach, witając odwiedzających, którzy nas wkrótce uważali za znajomych, potym jedliśmy obiad i czekaliśmy, drzemiąc, wieczoru.

Po powierce nieliczni szli spać, nasz zaś pokoik nastawiał na „primusie“ herbatę, schodzili się inni i zaczynały się gawędy bez końca, pełne niezwykłego dla mnie uroku.
Robotnicy opowiadają świetnie, nie stylizują wprawdzie jak my, nie znają patosu, nie są to lirycy, ale urodzeni epicy, którzy z wyrazistą prostotą, z pogodnym humorem opisują rzeczy nieraz bezdennie smutne i tragiczne. Obcując z nimi czułem, że stykam się ze zdrowym rdzeniem ruchu i jądrem narodu, którego rozwój określi jego dzieje. I nigdy chyba jak w tej chwili nie byłem tak bardzo spokojny o losy ojczyzny, tak daleki od zwątpień i pesymizmu.
— Jedynie korę — myślałem sobie — stoczyło robactwo niewoli, ale miazga drzewa Polski pozostała świeża, jędrna, soczysta — ona jej konary w niebo wypędzi, zaszumi kiedyś wysoko bujna korona mocną zielenią młodego listowia, płomiennym pąkiem rozkwitną gibkie gałązki i złoty owoc urodzą sobie i światu.
Poznawszy bliżej tych ludzi, niepodobna było pozostać dla nich obojętnym — oni wprost zmuszali się kochać.
Przy szczupłym zasobie naukowej wiedzy, zdumiewali wrodzoną inteligencyą, imponowali sprężystością i tężyzną charakterów, a pomimo rubaszności w obejściu i mowie — umieli być niezwykle delikatni.
Przebywając ciągle w ich gronie, ani razu nie zostałem w niczym urażony, doznałem za to wiele życzliwości, choć nie schlebiałem im, przeciwnie jak oni, śmiało i otwarcie rżnąłem szczerą prawdę.
Opowieści ich nie mogę i nie umiałbym w całości powtórzyć. Niezwykle wyrazista giestykulacya, żywa mimika, odpowiednie ruchy — wszystko to, co zabarwia i podwaja znaczenie słów, przepada pod piórem.
Poprzestanę więc na ogólnym wrażeniu, skreślę sylwetki niektórych typów.
W szpitalu nakoniec spotkałem prawdziwych bojowców i przekonałem się, że jest to jak gdyby potomstwo dawnego rycerstwa. Po za ideowością gra u nich wielką rolę wrodzona żyłka do wojaczki, upodobanie romantycznych przygód, zamiłowanie do niebezpieczeństwa, kochanie się w orężu.
Jeden mi się naprzykład zwierzał, że najgorętszym jego marzeniem jest się nauczyć władać wszelką bronią i doczekać się prawdziwych bitew. W innym znów opowiadaniu złapałem że tak powiem na gorącym uczynku ducha szarżującego szwoleżera.
„Było to podczas odwrotu — opowiadał smukły młodzieniec, gonił nas cały oddział sołdatów i kupa strażników... grzali salwami. Szurowałem co sił, aż wpadłem na parkan... Szust! i siadłem okrakiem... Patrzę a tu łąka taka zielona i słońce nad nią — ci się też zatrzymali i dalej sypać: tra, ta ta! tratata! Jak na bębnie grało, a mnie się zrobiło tak przyjemnie, wesoło, jasno... ech, psiakrew!... żebym tak był na koniu, rozpędziłbym się i z góry golił, rozbiłbym w puch!... Zapaliły mu się oczy i zacisnęła ręka jakby miał głownię pałasza lub lańcę...
Plunąłem — ciągnął — parę razy z „bronka“ (brauningu) i hyc na drugą stronę... Wyrwałem się na pole... A tu Zygmunt woła: — „stój do cholery, nie uciekniemy...“ Stanęliśmy, podpięliśmy i dalej walić. — Ci nazad, my wiejem w bok ścieżyną... między chałupy...
A tu już był ten drań (tak nazywali trzeciego towarzysza wyprawy, który zdradził) — przyczepił się i mówi, że na nic bić się, że trzeba chytrością... kazał nam rzucić pod mostek wszystko i leźć na strych, sam siadł na przyźbie, bachory na kolana i cacka.
Przyszli i pytają: nie widział?
— Nie! — gada.
— A ty kto...
— Ja, wuj tych dzieci..
Chcieli już odejść, a jucha starszy strażnik mówi: — wsio równo, nużno ciebie obyskać...
— Dobrze! — i widzieliśmy jak rozpiął marynarkę.
Ten po kieszeniach, a tu w kamizelce magazyn...
— Taki ty wuj! — i lu go w mordę — gdzie tamci, gadaj!...
A ten w bek i palcem pokazał na górę...
Chcieliśmy przez dach, ale na bagnetach nas zdjęli...
Sołdat rzucił mnie na siedzenie i sztykiem z góry, myślałem — koniec! a tu wpadł oficer
— Stój!
I tak zastygł nademną.“
Potym pokazywali rany — sine centki nie większe od groszaków. Ran tych ciętych, kłutych, strzelanych, mają niektórzy mnóstwo, i często bez opatrunku leczą się i goją same, jakby ciało ich posiadało jakąś niespożytą moc starodawnej zbroi.
Zygmunt opowiadał, jak w szpitalu chciano mu amputować koniecznie przestrzeloną rękę, oczywiście natychmiast zaraz uciekł i, ku kompromitacyi chirurgów, wylizał się, włada nią jak dawniej, skorzystał tylko tyle, że podczas choroby prawej ręki, nauczył się celnie strzelać lewą...
Szczycił się, że posiada welodok (system rewolweru) Okrzei.
Miał lat dziewiętnaście, był szczupły, różowy jak panna ze ślicznie wijącymi się jasnymi lokami — wiedział, co go czeka i przyjął wyrok mężnie. Karę śmierci zamieniono mu w drodze łaski na dożywotnie ciężkie roboty.
On, Wiktor, Stefek były to jedne z najbardziej świeżych natur, jakie poznałem: cechował ich dziwny, nie licujący z ostrą specyalnością subtelny wdzięk, szlachetność w całym obejściu, w ruchach i postawie, nie byli to szorstcy sołdaci, a wytworni rycerze.
Słoń był poczciwy, prawy, dobry i małomówny. Za to gadatliwy, wesoły malarz, urodzony komik, bawił całą kompanię. Kiedy opowiadał o swojem aresztowaniu zrywaliśmy boki:
„Bierze mnie za galeryjkę cały patrol, a miałem aksamitny kołnierz, więc powiadam — nie porć — szołk! — A ten mnie podpiera z boku przykładem — słucham: żebro trzeszczy, myślę — pęknie mebel!
Przywieźli mnie z paradą do szlachtuza, wychodzi łypak i pyta: — ty grabił?
— Nie, panie naczelniku!
— A kto?
— Ludzie...
— Jacy ludzie?
— Tacy jak pan i ja!
A ten mi fangę w nos, płynie jucha — jakby mi syfon odkręcił, a za nim cała chmara — zdrowy magiel!...
Wyszli. Drygam nogą — chodzi, ręką — także — dobra! znaczy — żyję!... Podniosłem się — słabo trochę w zawiasach, ale stoję... Patrzę w lustro i myślę, czy to pan Iksiński, czy nie pan Iksiński? Nos jak fajerka, ślipiów nie widać, morda tłusta, jak u burżuja...
Siadłem i martwię się, ale to tak, że mi żal samego siebie, więc mówię do pośladka: żegnaj się brachu z portkami...“
Gdy mu się podarła garderoba, prosił doktora, by mu proszki na spodnie zapisał, i plaster na dziury w marynarce...
Typem zgoła odmiennym od poprzednich, ale bardzo ciekawym był towarzysz „Krzywy“, tak przezwany z powodu wybitej łopatki, a może jeszcze więcej pokrzywionej duszy.
Był to królewiak, syn bogatych rodziców, przywieziony do szpitala ze wschodu za rozmaitego rodzaju przestępstwa.
Przeszłość jego była awanturnicza i mętna. Kiedyś hulał, potym przyczepił się do rewolucyi nie jako karny szeregowiec, ale ochotnik, amator przygód, którego trochę zwyrodniałe i mocno anarchistyczne instynkta ciągnęły tam, gdzie gore, gdzie chaos, gdzie się skłębiły światła i cienie, zgmatwało się złe z dobrym, tak jak w jego duszy.
Krzywy tułał się po całym świecie, tłukł się po turmach, siedział w szpitalu waryatów, nosił kajdany, znał wszystkie więzienne sekreta, posiadał jakąś tajemną wiedzę medyczną, która wywoływała zdumiewające skutki, miał początki choroby umysłowej — ataki absolutnego osłupienia i jedynego w piersi białego motyla, czystą miłość do żony, z którą natychmiast po ślubie musiał się rozstać. Gdy o niej mówił zużyta twarz rozpustnika rozjaśniała się, szlachetniał przepełniony brutalnemi wyrazami język i cichy uśmiech, marzycielski i smutny, owijał przedwcześnie zwiędłe usta.
Niezmiernie oryginalny był jego stosunek do ojca-tyrana, który przekazał dziedzicznie synowi upór i wolę i ze swym własnym dziedzictwem ustawicznie się zmagał.
W tym gwałcie nastąpiły prawdopodobnie pierwsze zwichnięcia duszy dziecka. Walka z biegiem lat się zaogniała i wreszcie przeszła w zupełne zerwanie stosunków.
Obecnie, gdy syn się nagle odnalazł w więzieniu i do rodziców zgłosił, nastąpiło pojednanie, ale krótkotrwałe. Ojciec przedstawił synowi dokładny plan życia ukuty według swych ustalonych pojęć zupełnie taki sam jak przed laty, — syn ojcu swój własny i rozpoczęło się wszystko na nowo.
Odwieczny zatarg ojców i dzieci wyrażał się tu w sposób niezwykle jaskrawy.
Krzywy został do czasu ukorzenia się pozbawiony wszelkiej pomocy z domu, jadł strawę więzienną, przyrządzając sobie ze sztuczek tak zwany „sznycel z przydrygiem“, palił machorkę i od czasu do czasu odbierał listy „starego“ w formie manifestów. Była to nieporównana korespondencya, którą poznałem z wyjątków:
— „Stary, doświadczony człowiek — brzmiał n. p. jeden z ustępów — dowiedział się o pewnym młodziku, któremu się zdaje, że wszyscy są waryaci, a on jeden mądry, że ten marzy o uwolnieniu. Marzenia te są głupstwem. Młody zgnije, o ile starego nie posłucha dla własnego dobra...“ — i t. d. zawsze w trzeciej osobie jak o kimś obcym.
Młody odpisywał mniej więcej w ten sam sposób, tylko z namiętną furyą. Pomimo wszystko, ci ludzie kochali się jednak.
Starzec, gdy po raz pierwszy i ostatni odwiedzał syna rozpłakał się jak dziecko. Krzywy po każdym liście ojca krążył wzburzony po pokoju, jak zwierz po klatce, powtarzając: — „i to jest ojciec, to — ojciec!... korzysta z ciężkiej sytuacyi, by mnie złamać! Niedoczekanie!“ Różnorodne przygody Krzywego znakomicie wzbogacały treść opowiadań. Przerywał je czasami turkot i tętent zajeżdżającej karetki. Wówczas odrywaliśmy przymarznięty lufcik i liczyliśmy wyłażące sylwetki nowych lokatorów. Gdy woda w imbryku zaczynała mocno bulgotać, z sąsiedniej sali wysuwały się w bieliźnie zaspane figury i z kubkami w ręku osaczały małe ognisko. Nocne te opowieści otwierały mi nieraz dziedziny życia zupełnie nieznane, przekonywałem się, że świat jest nie tyle szeroki, ile głęboki, a często, gdym myślał o ojczyźnie, przypominały mi się słowa Mickiewicza:

— Nasz naród jak lawa,
Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa;
Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi...
Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi!

czyli, że warstwy uprzywilejowane nie stoją już na czele narodu, a tylko leżą na wierzchu, i, że słup ognisty Mojżesza wybuchnie od spodu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.