<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom II
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XIV
PRZEGRYWKA POKOJU
Hindhead. — „Rodney Stone“. — „A Duet“. — Dom zaczarowany. — Dziwne Towarzystwo. — Siły nadnaturalne. — Mały doktór. — Cień Afryki.

Po powrocie do Anglji dowiedzieliśmy się, że dom, w którym żona miała nadzieję dokończyć kuracyi, nie jest jeszcze gotowy. Istotnie był to raczej pałacyk, zamierzony na dużą skalę, więc nic dziwnego, że budowa wymagała czasu. Na razie musieliśmy wynająć dom umeblowany w Saslemere, gdzieśmy mieszkali do wiosny 1897, poczem przenieśliśmy się do pensjonatu w Hindhead, położonego tuż koło naszego budującego się domu, który został wykończony w ciągu lata. Podczas tych kilku miesięcy używałem dużo konnej jazdy, gdyż ta zdrowa, lesista okolica zachęca do przejażdżek. W czerwcu przenieśliśmy się do naszego domu, któremu dałem nazwę „Undershaw“, gdyż stał on w cieniu kępy wielkich, starych drzew.
Nie mówiłem wiele o moich zajęciach literackich w ciągu tych kilku lat, podczas których główną rzeczą była kwestja zdrowia mej żony. Najważniejszą książką, którą napisałem od czasu powieści „The Refugees“ („Zbiegowie“) było studjum z czasów Regencji, obfitujących w walki i zapasy. Zapaśnictwo i rycerstwo było zawsze przedmiotem mego zamiłowania, któremu dałem wyraz w rzeczonej książce. W onych czasach boksowanie nie było jeszcze tak popularną formą zapasów jak dziś, — co jak mi powiedziano, jest w dużej mierze wynikiem mojej książki, — i pamiętam zdziwienie z jakiem Sir George Newnes zawołał, dowiedziawszy się o temacie nowej powieści: „Ale dlaczegoż właśnie ten przedmiot?“ Mimo to czytelnicy „Strand‘u“ byli bardzo zadowoleni z mojego wyboru, a książka cieszy się do dziś dnia powodzeniem, jako obraz owych dawnych czasów. W tych latach napisałem także sporą ilość nowel, zaś w r. 1898 pierwsze studjum na tle życia rodzinnego p. t. „A Duet“ (Duet), które było w literaturze próbą tego rodzaju, jak t. zw. „martwa natura“ w malarstwie. W połowie był to wytwór wyobraźni, zaś w połowie opierał się na wspomnieniach młodości, tak mojej jak i moich przyjaciół. Ukazanie się tej książki dało pochop do publicznej polemiki z człowiekiem, który zasłynął jako dobry krytyk literacki; był nim Dr. Robertson Nicoll, który wystąpił — zupełnie słusznie — przeciw jednemu ustępowi. Co mi się nie podobało, to fakt, że pisywał on wtedy do jakichś sześciu czy siedmiu pism pod różnemi pseudonimami, skutkiem czego publiczność mogła sądzić, że niemal wszyscy krytycy potępili mój utwór, podczas, gdy był to tylko głos jednego. Przekonany o swojej krzywdzie, odpowiedziałem z taką gwałtownością, że Nicoll oświadczył, iż nie wie czy ma z kolei odpowiedzieć na łamach pisma czy wezwaniem do sądu. Sprawa jednak ucichła sama a później zawarliśmy wielką przyjaźń. Inną książką z tych czasów była „Uncle Bernac“ („Wujaszek Bernac“), z której nigdy nie byłem wielce zadowolony, chociaż mam rzetelne przekonanie, że jej dwa rozdziały dają obraz Napoleona, dają żywszy jego portret, niż niejedno wielkie studjum; jest to rzecz naturalna, gdyż zawierają one samą kwintessencję jakichś dwudziestu książek.
Tyle o mojej pracy literackiej. Gdyby nie choroba mojej żony, mógłbym powiedzieć, że miałem w tych latach wszystko, czego człowiek może zapragnąć. A jednak odczuwałem często niepokój duszy. Czułem, że jest jakiś cel, dla którego przyszedłem na świat, lecz nie mogłem odkryć co mogło być tym celem. Umysł mój zwracał się ustawicznie ku rozmaitym religjom świata. Lecz każda z tych dawnych religji była dla mnie jak strój z czasów chłopięcych. Rozumowałem jeszcze ciągle w myśl zasad materjalistycznych. Zapisałem się na członka Stowarzyszenia Racjonalistów, studjowałem sumiennie ich literaturę, lecz była ona zupełnie destruktywną a człowiek nie może żyć samą destrukcją. Pozatem miałem w każdym razie dość wiary w zjawiska psychiczne, by mieć świadomość, że istnieje skala doświadczeń wykraczających poza granicę racjonalnych wyjaśnień, że zatem system ignorujący całą sumę faktów, system wykluczający ich istnienie, składał tem samem dowód swej niedoskonałości. Z drugiej strony, mając to przekonanie o istnieniu tych nienormalnych zjawisk, mając świadomość, że jakaś inteligencja — wysoka czy niska — kryła się poza niemi, nie mogłem jednak zrozumieć ich celu i znaczenia. W świadomości mej mieszało się jeszcze stukanie do drzwi z postacią przyjaciela na zewnątrz, dzwonek telefonu z treścią otrzymanej za jego pośrednictwem wiadomości. Czasem był we mnie spokój rozpaczy, kiedy czułem, że wszystkie konkluzje, do jakich dojść można, muszą być negatywne; lecz wkrótce potem jakiś świeży impuls duszy pobudzał mnie do dalszego szukania. Tak wyciągałem ręce w każdym kierunku, lecz zawsze bez zadowolenia. Mogłem się był łatwo uwolnić od tych wszystkich dusznych niepokojów przez przyłączenie się całem sercem do któregoś z wyznań prawowiernych; lecz na tej drodze natrafiałem zawsze na opór ze strony prostego rozsądku.
Podczas tych ciągłych wędrówek po obczyźnie, zajmowałem się poważnie kwestjami psychicznemi, czytając wszystko co mogłem otrzymać i organizując od czasu do czasu seanse, które dawały wyniki niezupełnie wprawdzie negatywne, lecz obojętne, zwłaszcza, żeśmy nie mieli do pomocy medjum. Filozofja przedmiotu poczęła się jednak zwolna odsłaniać, stawała się stopniowo przekonaniem, że życie nie tylko trwa po śmierci, w jakieś bardziej wiotkiej powłoce, lecz że warunki z jakiemi się ono spotyka w zaświecie są podobne do znanych nam na ziemi. Choć jednak doszedłem do tych przekonań, daleko mi jeszcze było do zdania sobie sprawy z ich żywotności i wagi.
Od czasu do czasu zdarzały się na mej drodze doświadczenia psychiczne, wyłamujące się z pod ogólnej reguły zdarzeń. Pamiętam jedno z nich z czasów, gdy mieszkałem w Norwood w r. 1893. „Towarzystwo Badań psychicznych“ zaprosiło mnie na członka małego komitetu dla zbadania sprawy domu, w którym „straszyło“ we wsi Charmouth koło Dorchester. Udałem się tam w towarzystwie Dra Scott‘a i pana Podmore, który często brał udział w podobnych wypadkach. Dostarczony materjał, przedstawiający niedorzeczne hałasy, które uniemożliwiały życie mieszkańcom odnośnego domu, był tak obfity, że przeczytanie go zajęło nam całą drogę z Londynu do Dorchester. Spędziliśmy w tym domu dwie noce. Pierwsza minęła zupełnie spokojnie. Następnego dnia Dr. Scott odjechał, tak, że drugą noc spędzałem z panem Podmore. Przedsiębraliśmy oczywiście wszelkie możliwe środki dla wykrycia ewentualnego oszukańczego podstępu.
Mniej więcej o północy rozległ się przerażający łomot i hałas. Miało się wrażenie, że ktoś wali z całej siły metalową kulą w stół. Nie był to przypadkowy trzask rozsychającego się drzewa, lecz ogłuszający łomot, wywołany szeregiem uderzeń. Wszystkie drzwi stały otworem, więc udaliśmy się szybko do kuchni, skąd hałas wychodził. Nie zobaczyliśmy tam nic — drzwi były pozamykane, okna pozasłaniane, przeciągnięte przez nas uprzednio nici nieprzerwane i nienaruszone. Podmore zabrał świecę i udał się z młodym gospodarzem do pokoju, z któregośmy przyszli, podczas gdy ja zostałem w ciemności, czekając czy rzeczony hałas się nie powtórzy. Lecz się nie powtórzył. Co było jego powodem, tegośmy się nigdy nie dowiedzieli. Charakter tego hałasu był podobny do wielu, opisywanych przez mieszkańców domów „zaklętych“. Lecz opowiedziany wypadek miał niezwykłe zakończenie. W kilka lat później pożar zniszczył ten dom, poczem w ogrodzie wykopano szkielet chłopca, mogącego mieć jakieś dziesięć lat. Podaję ten szczegół z upoważnienia krewnego rodziny, która zajmowała ów dom przed pożarem. Przypuszczano, że dziecko to zostało w tym domu zamordowane i że zjawisko, któreśmy sprawdzili, musiało być następstwem tej tragedji. Istnieje np. teorja, która głosi, że młode życie przecięte nagle w sposób nienaturalny, pozostawia po sobie zapas niezużytej żywotności, która się stopniowo zużywa w dziwny sposób. Ze wszystkich stron otacza nas nieznana cudowność, w nieokreślonych i zmiennych kształtach, ostrzegając nas w granicach tego, co nazywamy materją, tudzież w potrzebie duchowości, jeśli chcemy utrzymywać kontakt z prawdziwymi wewnętrznymi faktami życia.
Nie proszono mnie o sprawozdanie z tego zdarzenia; złożył je Podmore, który uczynił młodego gospodarza odpowiedzialnym za ów hałas, jakkolwiek towarzyszył on nam przez cały czas naszego czuwania. Oczywiście mógł mieć wspólnika, lecz udowodnienie tego było zupełnie niemożliwe. Wypadek ten pouczył mnie jeszcze raz, że jakkolwiek wszystkie zapewnienia w dziedzinie tych zjawisk należy przyjmować krytycznie, niemniej krytycznie należy się zachowywać wobec zaprzeczeń a zwłaszcza wobec tak zwanych wykrytych oszustw. Poddawałem często sumiennym badaniom te rzekome oszustwa i stwierdziłem, że ich wykrycie było poprostu albo osobistem uprzedzeniem, albo niedostateczną znajomością praw psychicznych.
Przypomina mi to inne zdarzenie, które zaszło około r. 1898. Niedaleko ode mnie mieszkał lekarz z małą bardzo praktyką, który z powodu drobnej postaci miał przydomek małego doktora. Będę go tu nazywał Brown. Był on badaczem okkultyzmu i jak się dowiedziałem, posiadał w swym domu pokój przeznaczony dla celów mistycznych i filozoficznych, do którego prócz niego nikt nie miał dostępu. Usłyszawszy, że się interesuję tymi sprawami, Dr. Brown zaproponował mi pewnego dnia przystąpienie do tajnego towarzystwa studentów ezoterycznych. Zaproszenie to poprzedziła rozmowa, która toczyła się mniej więcej w ten sposób:
— Co mi z tego przyjdzie?
— Z czasem może pan uzyskać pewne władze.
— Jakie władze?
— Władze z rodzaju tych, które ludzie nazywają nadnaturalnymi. Oczywiście są one zupełnie naturalne, lecz można je uzyskać tylko przez poznanie głębszych sił przyrody.
— Jeśli władze te są pożyteczne, dlaczegóż nie dać ich poznać każdemu?
— W nieodpowiednich rękach mogłoby się stać narzędziem wielkich nadużyć.
— Czyż można temu zapobiedz, by się nie dostały w ręce nieodpowiednie?
— Tak, przez dokładne zbadanie naszych kandydatów.
— Czy i ja byłbym poddany badaniu?
— Oczywiście.
— Przez kogo?
— Przez pewnych ludzi w Londynie.
— Musiałbym się tam stawić?
— Nie, nie, badanie odbyłoby się bez pańskiej obecności.
— A potem?
— Zacząłby pan studja.
— Czego?
— Musiałby pan nauczyć się na pamięć wielkiej części materjału. To byłoby pierwsze zadanie.
— Jeśli materjał ten jest ogłoszony drukiem, dlaczegóż nie uczynić go własnością publiczną?
— On nie jest ogłoszony drukiem, jest w rękopisie. Każdy rękopis jest numerowany i powierzony przyjętemu nowicjuszowi, który ręczy zań honorem. Nie mieliśmy jeszcze wypadku sprzeniewierzenia się.
— Ha, — zakończyłem, — wszystko to jest bardzo interesujące; niech pan robi w dalszym ciągu to, co pan uważa za swój obowiązek.
W jakiś czas później — może w tydzień — zbudziłem się wczesnym rankiem z bardzo niezwykłem uczuciem, Nie była to ani zmora, ani żadne senne przywidzenie. Było to coś całkiem odmiennego, gdyż trwało po mem przebudzeniu się. Wrażenie to mogę opisać tylko słowami, iż czułem, jakby coś szumiało w całem mojem ciele. Nie było to bolesne, lecz przejmujące i nie miłe, coś w rodzaju lekkiego wstrząsu prądem elektrycznym. Dziwna rzecz, że mi zaraz przyszedł na myśl mały doktór.
W kilka dni potem odwiedził mnie on. „Został pan zbadany z dodatnim wynikiem“ oznajmił mi z uśmiechem. „Teraz musi pan oznajmić stanowczo, czy pan chce do nas się przyłączyć czy nie. Ostrzegam, że nie można tej rzeczy rozpocząć a potem rzucić. Jest to sprawa poważna i albo trzeba się trzymać od niej zdala, albo oddać całkowicie“.
Przyznawałem mu rację, że sprawa istotnie jest poważna, że przy nawale moich zajęć, trudnoby mi było znaleść dla niej czas. Powiedziałem, co myślę; gość przyjął mą odpowiedź jako rzecz naturalną. „Doskonale, — oświadczył — nie będziemy o tem więcej mówić, chyba, żeby Pan zmienił swą postawę“.
Lecz nie tu koniec tej historji. W jakiś miesiąc później, podczas ulewnego deszczu odwiedził mnie doktór Brown, przyprowadzając ze sobą innego lekarza, którego nazwisko znałem, gdyż był on znanym badaczem strefy tropikalnej. Siedzieli przy kominku w mej pracowni i rozmawiali. Zauważyłem wkrótce, że znany podróżnik odnosił się z wielkim szacunkiem do tego małego lekarza wiejskiego, mimo, że ten ostatni był znacznie młodszy.
— To jeden z moich nowicjuszów, — rzekł Brown, jakby tłumacząc mi zauważony fakt, poczem zwracając się do swego nowicjusza, oświadczył: „Wie pan, że Doyle omal się do nas nie przyłączył“. Zagadnięty spojrzał na mnie z zainteresowaniem, poczem obaj rozpoczęli rozmowę, która dla mnie brzmiała jak rozmowa dwóch warjatów. Jeden zwłaszcza frazes utkwił mi w pamięci.
„Kiedy pan mnie zabrał pierwszy raz w górę“, mówił nowicjusz, „i kiedyśmy się unosili nad miastem Środkowej Afryki, w którem jakiś czas żyłem, poraz pierwszy zobaczyłem wyspy na jeziorze. Zawsze wiedziałem, że one tam są, lecz były one za daleko, by je dojrzeć od brzegu. Czyż to nie nadzwyczajne, że zobaczyłem je poraz pierwszy, żyjąc w Anglji?“
„Tak“, rzekł Brown, paląc fajkę i patrząc w ogień, „nieźleśmy się bawili w owych czasach. Pamięta pan, jak się pan śmiał, gdyśmy zrobili małą łódź parową, w której płynęliśmy wzdłuż górnych krawędzi chmur?“
Inna uwaga brzmiała jeszcze niezwykłej. „Spisek dla wywarcia wrażenia na prostaku“ pomyśli sceptyk. Może być, lecz mnie się zdaje, że otarłem się w tym wypadku o coś tajemniczego, o jedną z tych tajemnic, których lepiej unikać. To nie był ani spiritualizm, ani teozofja, lecz wiedza nabywania władz uśpionych i utajonych w człowieku, nabywania tych władz rzekomym sposobem starych gnostyków lub nowożytnych fakirów indyjskich, których tak trudno odróżnić od szarlatanów. Jednej rzeczy jestem zupełnie pewny, mianowicie, że moralność i etyka winny iść krok w krok z wiedzą, inaczej jest wszystko stracone. Ludożercy Maorysów posiadali władze psychiczne, które im nie przeszkadzały być ludożercami. Etyka chrześcijańska nigdy nie straci swego miejsca, nawet przy największej ekspansji naszych władz psychicznych. Lecz teologja chrześcijańska może je stracić i napewno straci.
Wracając do małego doktora, muszę tu dodać że spotkałem go powtórnie w Portland, w stanie Oregon, w r. 1923, zajętego jak poprzednio wiedzą ezoteryczną. Z tego, com słyszał, wnoszę, że władza towarzystwa, do którego należał, polegała między innemi na rozluźnianiu t. zw. ciała eterycznego, na wzywaniu eterycznych ciał innych osobników, na wytwarzaniu obrazów myśli (łódź parowa), które podobno jest możliwe przy odpowiedniem napięciu siły woli. Lecz ta dziedzina filozofji i rozwoju nie pociąga mnie zupełnie. Mnie się zdaje, że należał on do jednej z sekt Różokrzyżowców.
Naogół życie moje płynęło wówczas spokojnie. Żona moja trzymała się dzielnie tak zimą jak latem. Dzieci, Mary i Kingsley, przechodziły najmilsze okresy rozwoju człowieczego i były źródłem wielkiej naszej szczęśliwości. Dokoła nas roztaczał się piękny krajobraz. Życie me upływało na pracy, przeplatanej sportem. Podobnie było z życiem całego społeczeństwa. Były to lata zamożności i powodzenia. Lecz Afryka Południowa rzucała już swój cień na Anglję; zanim ten cień zniknął, zaćmił on życie tysięcy jednostek, między któremi i ja się znalazłem. Miałem dla Burów wysoki szacunek; obawą przejmowała mnie ich wojowniczość, niedostępność ich siedzib i ich teutońska wytrzymałość. Przewidywałem, że będzie to wróg niebezpieczny i ze zgrozą śledziłem bieg wypadków, który od ataku Jamesona zmierzał otwarcie do wojny. Kiedy nareszcie wojna wybuchła, kiedy ogrom zadania stał się jasny, uczułem rodzaj ulgi. A jednak niewielu ludzi zdawało sobie wtedy sprawę, jak ciężkie czekało nas zadanie.
W przededniu wojny, przewodniczyłem na bankiecie, wydanym na cześć Lorda Wolseley’a przez Klub Autorów; w przemówieniu swem wyraził się on, że możemy wysłać do Afryki dwie dywizje. Na drugi dzień pisma zastanawiały się, czy uda nam się zebrać taką siłę i czy jest ona naprawdę konieczna. Cóżby one powiedziały, gdyby ktoś oświadczył, że trzeba będzie dla odniesienia zwycięstwa wystawić ćwierć-miljonową armję, złożoną przeważnie z kawalerji? Ktokolwiek miał jakie takie pojęcie o południowej Afryce, tego początkowe zwycięstwa Burów nie dziwiły; ci ludzie stopniowo obudzili w Anglji świadomość powszechną, że jeśli Imperjum ma wrócić do zdrowia, to należy chwycić za szablę, nie zaś za szklankę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.