<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom II
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XIII
POD BOKIEM BURZY
Środek burzy. — Na front. — Assonan. — Podniecenie oficerów. — Wśród dziennikarzy. — Długa jazda na wielbłądzie. — Pochody nocne. — Halfa. — Gwynne z „Morning Post“. — Anley. — Nagła podróż. — Morele i Russeau.

Jest rzeczą niemożliwą znaleźć się w pobliżu sceny wypadków historycznych bez ochoty wzięcia w nich udziału, lub bodaj przypatrywania się im z bliska. Egipt stał się nagle ośrodkiem burzy światowej a przypadek sprawił, żem się tam znalazł. Oczywiście czułem od pierwszej chwili, że nie zostanę w Cairo, że prawem czy lewem muszę się dostać na front. Był to marzec i niedługo miały nastąpić upały za wielkie dla mojej żony, która jednak oświadczyła gotowość pozostania do kwietnia, pod warunkiem, że postaram się na ten czas wrócić. Sądzono wówczas powszechnie, że lada dzień nastąpi jakiś wielki wypadek; patrząc wstecz trudno dojrzeć na czem się to przekonanie opierało. Bądź jak bądź ja czułem nieprzepartą chęć udania się na południe jak najszybciej.
Jedna tylko droga stała dla mnie otworem. Wszystkie wielkie poranne dzienniki londyńskie miały swych przedstawicieli na miejscu. Lecz dzienniki wieczorowe musiały dopiero się starać o korespondentów. Zatelegrafowałem do „Westminster Gazette“ ofiarując tymczasowo bezpłatnie usługi korespondenta. Przysłano mi pomyślną odpowiedź telegraficznie. Uzbrojony tą depeszą udałem się do odpowiednich władz i w ciągu dwóch dni załatwiłem wszystkie formalności.
Drogę na front miałem odbyć sam; trzeba się też było naprędce wyekwipować. Kupiłem jakiś olbrzymi rewolwer wyrobu włoskiego i setkę nabojów, tudzież drewnianą flaszkę na wodę, która każdy płyn wlany do wnętrza zaprawiała smakiem terpentyny, tak, że woda w niej zamieniała się w rodzaj politury. Zanim wróciłem z mej wyprawy, nauczyłem się pić każdy płyn, który mógł zwilżyć spragnione i spalone usta.
Zaopatrzony w lekki płaszcz koloru „khaki“, ubrany w rajtuzy i obwieszony zwyczajnym ładunkiem, z małą walizką w ręku, udałem się z Cairo pociągiem do Assiont, gdzie czekał mały statek rzeczny, — pełen oficerów, zdążających na front; w ich towarzystwie spędziłem kilka miłych dni w drodze do Assonan. Było między nimi kilku młodszych oficerów, którzy od tego czasu doczekali się sławy i wysokich godności; był więc Maxwell, obecnie generał Sir John Maxwell i Hickman, tudzież młody porucznik kawalerji, niejaki Smythe, który zdał mi się zbyt delikatnym do wojennego rzemiosła, który jednak niedługo potem został odznaczony Krzyżem Victorji. Nic nie zwodzi bardziej w zawodzie wojskowym, jak wygląd zewnętrzny. Przekonali się o tem Niemcy, którzy uważali brytyjskich wyspiarzy za „naród wojenny“.
Wielkiem pytaniem na początku kampanji była kwestja wartości bojowej oddziałów krajowców, fellahów. Pięć batalionów murzyńskich, wypróbowanych już dawniej, nie budziło wątpliwości, lecz ośm czy dziewięć egipskich nie dawało tej pewności. Arabowie Sudańscy to fanatycy, którzy rzucają się na wroga z podniesioną włócznią, nie bacząc na kule. Czy Egipcjanie zdołają wytrzymać te szalone ataki? Nie mając co do tego pewności, postanowiono umieścić między nimi bataljony brytyjskie. Oddziały krajowców miały jedną wielką zaletę, mianowicie, że oficerami ich byli najlepsi, doborowi żołnierze brytyjscy. Kitchener nie przyjmował do tej służby żonatych, gdyż musiała to być służba całą duszą, niemal desperacka, że zaś życie było zajmujące i pełne przygód, zaś płaca bardzo wysoka, więc miał on sam kwiat nowoczesnego rycerstwa. Dziwny przedstawiali oni widok, ze swemi twarzami jasnemi, lnianym wąsem i czerwonymi turbanami na głowach.
Stosunki tych oficerów do podwładnych, im żołnierzy były ojcowskie. Ile razy oficer wojsk krajowych udał się do Cairo, wracał on z kuferkiem pełnym słodyczy i bakalji dla swych ludzi, zwłaszcza o ile ci byli murzynami. Egipcjanie budzili mniej zaufania i sympatji, lecz ich oficerowie byli także wobec nich bardzo lojalni i z niechęcią przyjmowali ogólne niedowierzanie, okazywane przez resztę armji. Kiedy w czasie jednej z pierwszych walk, jakiś oficer brytyjski pochwycił chorągiew nieprzyjacielską, zawołał on: „Nie wpadnie ona już w ręce Anglików!“ Ten duch dumy i współzawodnictwa nadaje wartość brytyjskiemu oficerowi wojsk krajowych czy to w Egipcie czy w Indjach. Nawet podczas wielkiego buntu w Indjach, nie pozwalali oni czynić zarzutów swym żołnierzom, którzy ich jednak wymordowali.
W Assonan trzymano nas cały tydzień; nikomu nie było wolno posuwać się dalej. I tak byliśmy już w obrębie najazdów Arabskich, które przed rokiem zdarzały się nawet dalej na północy. Pustynia pod tym względem jest jak morze; kto bowiem ma wielbłądy — te statki pustyni — ten może zadać cios gdzie mu się podoba, gdyż wróg spostrzega najezdnika dopiero w ostatniej chwili.
Ta możliwość nie niepokoiła zupełnie tego tłumu oficerów, którzy zdali się tak mało myśleć o grożących niebezpieczeństwach, jak gromada turystów w czasie pokoju. A jednak każdy z nich wiedział dobrze, że z ostatniej armji Hicks’a Paszy, która się udała na południe, mało kto powrócił. Raz tylko widziałem ich w podnieceniu. Wróciwszy raz do hotelu, który służył za główną kwaterę, zobaczyłem całą gromadę oficerów, cisnących się koło tablicy, na której wywieszano ogłoszenia i dyskutujących z wielkiem ożywieniem nad wywieszonym tam świeżo telegramem. „Ha! pomyślałem sobie — nareszcie coś zdołało przebić i poruszyć te natury, tak obojętne i nieporuszone. Nic innego tylko Kalif nadciąga z całą swą armją i lada dzień nastąpi bitwa“. Zbliżywszy się do tablicy, przekonałem się, że odnośny telegram donosił o wyniku wiosennej regaty między Oxford i Cambridge.
Mimo to uderzał mnie ich zapał i gorliwość, połączona z dyscypliną. Taki Hickman przez cały czas podróży na statku nie mówił o niczem innem tylko o planie kampanji. Kiedyśmy przybyli do Assonan, czekał nań rozkaz udania się do Kenet dla zakupna wielbłądów. Musiał to być cios dla człowieka, który się rwał na pole walki. — Nic nie szkodzi, — rzekł spokojnie, gdym mu wyraził me współczucie, — oczywiście, musimy mieć wielbłądy, a nikt sprawy tej nie załatwi lepiej niż ja. Ostatecznie wszyscy pracujemy dla jednego. Tego rodzaju samozaparcie jest rzeczą powszechną. Najlepszy typ oficera brytyjskiego jest naprawdę świetnym okazem ludzkim, jest powiększonem wydaniem wychowanka szkoły publicznej, który wszelkie poważne przedsięwzięcie pokrywa żartobliwą, lekką gwarą i woli raczej zginąć, niż przyznać się do tego. Opowiadano mi o trójce tych młodych oficerów, wykonujących ważną pracę na samym końcu drogi żelaznej, w stanie febry, która nie tylko mogła lecz powinna ich była zwolnić od wszelkiej pracy. Każdego wieczoru wrzucał każdy z nich dolara do kapelusza, poczem mierzyli temperaturę a ten, który miał najwyższą, zabierał trzy dolary.
Assonan leży u stóp Katarakty, która się ciągnie na jakieś trzydzieści mil, tak, że wszystko musi być wyładowane ze statku, przewiezione na małej, wąskotorowej kolejce i władowane na inne statki parowe w Shellal. Było to olbrzymie zadanie i pamiętam jak współczułem z kapitanem Morganem, który kierował tą ekspedycją. Morgan sprzedał mi przedtem konia i trochę się tego potem wstydził. Rychło jednak przekonał się, że nie mam do niego najmniejszej pretensji. Niech się kupujący pilnuje, gdy kupuje! Już wtedy spostrzegłem w kapitanie Morganie te zdolności organizacyjne, które pozwoliły mu odegrać rolę ważnego czynnika, nie tylko podczas wojny z Burami, lecz i w wielkiej wojnie. Umarł on niedawno (1923) w randze generała, syt chwały i odznaczeń.
Pewnego dnia przybyli nareszcie korespondenci wielkich pism. Po kilku dniach pokumaliśmy się tak, że mnie przyjęli do swego grona i mieliśmy ruszyć razem w dalszą drogę. Było nas razem pięciu, pod wodzą Knight’a, przedstawiciela „Times‘a“; był to olbrzym, wysoki i muskularny, którego ulubionym sportem była żegluga na jachcie; słynął on także jako podróżnik, poszukiwacz skarbów, żołnierz i uczony. Drugim był Sendamore z „Daily News“, mały, zwinny, pełen Celtyckiego temperamentu i humoru. Słynął on jako kupiec wielbłądów, które kupował za pieniądze pisma, tak, że kiedy wydawca „Daily News“ dowiedział się o wybuchu wojny z Burami, zauważył przedewszystkiem: „Całe szczęście, że w Południowej Afryce niema wielbłądów“. Obserwować tego człowieka, targującego się o cenę wielbłąda, równało się dobremu studjum psychologji Wschodu. On mnie nauczył jak kupować wielbłąda. Odbywa się to mniej więcej tak: Arab przyprowadza stworzenie, które wygląda jak wcielenie niedorzeczności. By wyrazić oczyma odpowiednio to mieszane uczucie rozbawienia i pożałowanie jakie wywołuje swą postacią, trzebaby pożyczyć spojrzenia oczu tej żałosnej kreatury. Kupujący zapytuje o cenę; właściciel żąda szesnaście funtów. Niedoszły kupiec wydaje okrzyk pogardliwego oburzenia, macha ręką jakby odpędzał i wielbłąda i właściciela, odwraca się i bez słowa zmierza w innym kierunku. Jak daleko należy odejść, to zależy od żądanej ceny. Jeśli cena jest naprawdę wysoka, można wcale nie wracać. Normalnie jednak kupujący i sprzedający wykonują półkole i spotykają się znowu ze zdziwieniem, przyczem właściciel zapytuje, ile ma otrzymać. Odpowiedź brzmi ośm funtów. Z kolei on się oburza i poprzedni proceder powtarza się znowu z tą różnicą, że teraz on pierwszy się oddala. Po powtórzeniu tej sceny kilkakrotnie, ubija się cenę kupna na dwanaście funtów.
Lecz prawdziwy kłopot zaczyna się dopiero po kupieniu wielbłąda, który jest najdziwniejszem i najbardziej fałszywem stworzeniem na ziemi. Zachowuje on zawsze ten sam wyraz spokoju i godności, tak, że trudno nawet na chwilę przypuścić ile niecnego podstępu czai się pod tą maską. Zbliża się to do człowieka z wyrazem lekkiego zainteresowania i wyższości, jak dobrowolna nauczycielka z niedzielnej szkółki. Zda się, że tylko okularów brak. Z kolei wysuwa łagodnie wargi, z niewidzącem spojrzeniem daleko zapatrzonych oczu, wywołując w umyśle człowieka niewypowiedziane słowa: „Poczciwina — chce mnie pocałować“, gdy nagle, ledwie ta myśl zdoła się przemknąć przed oczyma przerażonego widza błyskają dwa rzędy groźnie zielonych zębów, które zwierają się z suchym trzaskiem automatu, zmusiwszy jednak przedtem widza do wykonania możliwie największego uskoku w tył. Od tej chwili trudno sobie wyobrazić coś bardziej demoniczego, jak twarz wielbłądzią, ani łagodność, ani jak najdłuższe codzienne obcowanie, nie zdobędzie jego przyjaźni. Mimo to człowiek ceni to stworzenie, które może zrobić dwadzieścia mil dziennie, objuczone ciężarem sześciuset funtów, żądając po takim dniu tylko lekkiego posiłku bez napoju!
Lecz to tylko dygresja. Pozostali dziennikarze to byli Beaman z pisma „Standard“, który przybył prosto z Konstantynopola, wreszcie Juljan Corbett, korespondent dziennika „Pall Mall“, bardzo miły człowiek, który z czasem miał się stać historykiem morskich walk i bitew w czasie Wielkiej Wojny. Podobnie jak ja, był on wtedy amatorem w zawodzie korespondenta wojennego i miał w oznaczonym czasie wrócić do Cairo.
Ponieważ było rzeczą jasną, że nic ważnego nie może zajść nagle, postanowiliśmy odbyć część naszej dalszej podróży lądem. Oddział kawalerji wyruszył właśnie w drogę na front, więc polecono nam udać się pod jego osłoną; myśmy jednak mieli przekonanie, że nam nie potrzeba takiej eskorty i ruszyliśmy sami. Wprawdzie podróż nasza wzdłuż prawego brzegu rzeki, bez żadnej obrony z lewej strony, przedstawiała pewne niebezpieczeństwo, woleliśmy jednak to ryzyko, od ustawicznych tumanów kurzawy, wzbijanej przez cwałujący oddział kawalerji. Opuściliśmy Assonan wieczorem, na wielbłądach; za nami szły wielbłądy juczne i spory orszak służby. W cztery lub pięć dni później dotarliśmy do Korosko, gdzieśmy wsiedli na statek, który nas zawiózł na front do miejscowości Wady Halfa; wielbłądy, juki i służba szły lądem.
Nigdy nie zapomnę tych dni, a raczej nocy, gdyż wstawaliśmy o godzinie drugiej rano i najdłuższy marsz odbywaliśmy do czasu pełnego świtu. Dziś jeszcze żyje we mnie pamięć fioletowego nieba, olbrzymich i niezliczonych gwiazd, pół-księżyca, który zwolna płynął ponad nami, podczas gdy nasze wielbłądy, posuwające się bez szelestu, zdały się nieść nas bez wysiłku poprzez ten zaczarowany świat snu. Sendamore miał piękny głos barytonowy, który słyszę dziś jeszcze, jak się wznosi i opada w cichem powietrzu pustyni. Było w tem wszystkiem coś z wizji, jakieś cudowne intermezzo życia rzeczywistego, przerwane jedynie niezwykłym czynem z mej strony, mianowicie zlecenia z wielbłąda na ziemię. Zdarzyło mi się nieraz spaść z konia, ale w tym wypadku doświadczyłem czegoś zupełnie nowego. Nie siedzi się na prawdziwem siodle, lecz na kawałku wklęsłej skóry, toteż kiedy mój wierzchowiec rymnął nagle na przednie kolana — bestja zobaczyła coś zielonego na ścieżce — ja machnąłem kozła przez jego łeb i znalazłem się na ziemi, co prawda bez szwanku, lecz nie bez zdziwienia.
Tkwi mi w pamięci kilka innych szczegółów, więc np. obraz jakiegoś jaszczura wodnego, nie krokodyla, leżącego na ławicy piaskowej. Łupnąłem doń z mego włoskiego rewolweru, który mógł prędzej zranić mnie niż jaszczura i widziałem, jak się płaz zwinął i zniknął w wodzie. Innym razem, gdym ścielił na noc moje posłanie, dojrzałem jakiegoś czarnego płaza z różkami, który wężowym ruchem zniknął mi z oczu; był to najjadowitszy rodzaj żmiji, długiej na jakieś ośmnaście cali. Innego wieczoru weszliśmy do jakiejś zrujnowanej chaty, aby sprawdzić, czy nadałby się na nocleg. W mdłem świetle świecy ujrzeliśmy jakieś stworzonko, które ja wziąłem za mysz, biegające w kółko po ziemi. Nagle, ku mojemu zdziwieniu, wybiegło ono w górę po ścianie, poczem znów zbiegło na ziemię i zatrzymało się kręcąc groźnie w powietrzu przedniemi nóżkami w naszą stronę. Ku mojemu przerażeniu Sendamore podskoczył w powietrze i z całej siły zdeptał to stworzenie, zamieniając je na kupę brudnej mazi. Była to prawdziwa tarantula, bardzo jadowita i w tych stronach bardzo pospolita.
Jeszcze inny obraz nasuwa mi się na pamięć bardzo wyraźnie. Z jakiejś przyczyny nie ruszyliśmy w drogę jednej nocy, tak, że wczesny blask zastał nas spoczywających w naszym małym namiocie, wśród kępy drzew palmowych, w pobliżu ścieżki, która się wiła wzdłuż brzegu Nilu. Zbudzony ze snu, leżałem spowity kocem, patrząc przed siebie, gdy nagle ze zdumieniem dojrzałem jeźdźca, posuwającego się tą ścieżyną. Był to murzyn nubijski, olbrzymi, dziki, z zapadłymi policzkami, obwieszony mnóstwem srebrnych ozdób. Przez plecy miał przewieszoną długą strzelbę a z boku zwisał miecz. Trudno było sobie wyobrazić postać bardziej barbarzyńską; był to właśnie typ jednego z tych „Mahdi“, przed którymi nas ostrzegano. Nie lubię czynić alarmu, zwłaszcza, gdy jestem wśród ludzi, którzy są oswojeni z niebezpieczeństwem, udało mi się jednak zbudzić jednego z mych towarzyszy, który zmierzył okiem jeźdźca, mrucząc pod nosem „tam do djabła!“. Lecz ów jeździec minął nas, nie patrząc nawet w stronę naszego legowiska. Mam przekonanie, że był to jeden z krajowców, należących do naszego orszaku, gdyby bowiem było inaczej, los nasz byłby przypieczętowany. Napisałem później nowelę p. t. „The Three Correspondents“ („Trzej Korespondenci“), której pomysł miał swe źródło w tem zdarzeniu.
W Korosko musieliśmy iść na posłuchanie do miejscowego komendanta, Turka z drewnianą twarzą, Jussufa Bey‘a, który służył w armji egipskiej. Uraczył on nas malinowym sokiem i odprowadził na statek, który w dwa dni później wysadził nas w Wady Halfa, gdzie panował nastrój podobny do tego, jaki zostawiliśmy w Assonan.
Halfa leży także u stóp Katarakty, tak, że wszystko musiało znów być przewożonem wąską drożyną do Sarras, odległego o jakieś trzydzieści mil. Pierwszego zaraz dnia udałem się na przechadzkę w kierunku najbliższej stacji, skąd się poczynał tor do Sarras. Tam zobaczyłem wysokiego żołnierza, w białej bluzie, który w towarzystwie zwyczajnego ordynansa dozorował ładowania zapasów w wagony. Kiedy zwrócił się twarzą ku mnie, spostrzegłem, że był to sam Kitchener, głównodowodzący całej armji. Było to charakterystycznem, że nie zostawiał on rzeczy tak żywotnej jak transport zapasów nikomu z podwładnych, lecz o ile to było możliwem, sam jej doglądał, aby wiedzieć czem rozporządza i na co może liczyć. Dowiedziawszy się kim jestem — spotkaliśmy się poprzednio raz tylko na torze wyścigowym w Cairo — zaprosił mnie do swego namiotu na obiad, podczas którego wynurzał się o nadchodzącej kampanji z wielką szczerością. Pamiętam, że obok mnie siedział szef jego sztabu, Drage, który był tak znużony, że zasypiał między jednem daniem i drugiem; pamiętam również, że Kitchener spoglądał nań z uśmiechem rozbawienia. Warto było się męczyć, służąc pod takim przełożonym.
Moją nową znajomością w tych czasach był Herbert Gwynne, który, o ile się nie mylę, był korespondentem dziennika „Chronicle“. Zauważyłem odrazu, że to człowiek dużej przyszłości. Kiedym o nim słyszał następny raz, był już korespondentem biura Reuter‘a, zaś wkrótce po wojnie z Burami został redaktorem „Morning Post“, którym jest po dziś dzień. Zawarta w owych dniach przyjaźń przetrwała lat trzydzieści, choć okoliczności sprawiały, że widujemy się rzadko. Mam nadzieję, że sobie to wynagrodzimy w życiu przyszłem.
Zaprzyjaźniłem się również z oficerem bardzo drobnej postaci, lecz wielkiego męstwa, nazwiskiem Anley, który wstąpił świeżo w szeregi armji egipskiej. Był to początek jego karjery, nie wątpiłem, że go czeka w przyszłości wysoka ranga, lecz byłbym zdziwiony, gdyby mi ktoś powiedział w jakich warunkach odbędzie się nasze następne spotkanie. Stałem raz jako prosty ochotnik-szeregowiec na zboczu drogi, kiedy obok naszych szeregów przeszedł jakiś sztabowy oficer, jak się pokazało brygadjer. Kiedy rzucił okiem na nas, stojących na baczność, poznałem, że to był Anley. Lecz i on rozpoznał, gdyż się uśmiechnął i skinął głową. Nie mając możności odpowiedzenia na to pozdrowienie, przymknąłem tylko na moment lewe oko.
Z Halfa udaliśmy się dalej do Sarras, gdzie danem nam było ujrzeć najdalej wysuniętą placówkę cywilizacji, w postaci worów z piaskiem i zasieków pokrytych kolczastym drutem. Lecz widok dalej na południe był bardzo piękny, zwłaszcza oddalone szczyty Dongoli. Niestety dzikość i żądza mordu czaiły się na całej przestrzeni, oddzielającej nas od miejscowości. W tej maleńkiej twierdzy Sarras panowała prawdziwa atmosfera wojny, jeno wroga nie było jeszcze widać.
Co więcej, zapewnił mnie sam Kitchener, że nie mam na co czekać, gdyż dopóki armia nie będzie zaopatrzoną w dziesiątki tysięcy wielbłądów, nie można myśleć o posuwaniu się naprzód. Wobec tego odstąpiłem mego własnego wielbłąda armji i wraz z Corbettem zamyślałem o powrocie do Cairo. Ostrzeżono nas, że powinniśmy sami schwycić pierwszą nadarzoną sposobność, której mógł dostarczyć jeno pusty statek, wracający w dół rzeki po nowy transport. Sposobność taka zdarzyła się jednego poranku. Znalazłszy się na pokładzie, dowiedzieliśmy się, że niema żywności i że nie zatrzyma się on, aż po kilku dniach. Nie mając czasu do stracenia, udałem się na brzeg do jedynego greckiego sklepiku, gdzie jednakowoż zdołałem dostać tylko kilka puszek konserw morelowych. Po powrocie na statek, który już ruszał, zdołaliśmy nabyć od załogi nieco chleba, który wraz z morelami stanowił całe nasze pożywienie przez szereg dni. Objadłem się tych moreli tak, że od tego czasu patrzeć na nie nie mogę. Ich nudna słodycz jest w moim umyśle połączona na zawsze z „Wyznaniami“ Russeau'a, których francuskie wydanie dostało mi się w ręce, stanowiąc jedyną lekturę w drodze powrotnej do Assonan. Wspomnienie tego autora przywodzi mi zawsze na myśl owe morelowe powidła.
Tak się zakończyła nasza wyprawa na front. Byliśmy na progu wojny, lecz progu tego nie danem nam było przekroczyć, ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu i niezadowoleniu. Mimo to, był już koniec kwietnia, kiedym dotarł do Cairo i upały zaczęły się tak wielkie, że mogły zaszkodzić mej żonie.
W tydzień później byliśmy w Londynie i pamiętam jak dziś, że kiedy w dniu pierwszym maja zasiadłem jako gość na bankiecie „Royal Academy“, zauważyłem na przegubach obu mych rąk małe czerwone wyrzuty, pod któremi gnieździły się i mnożyły drobniutkie owady, które się zaryły w mą skórę, podczas gdy spoczywałem na piaskowych ławicach Nilu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.