Wspomnienia i przygody/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia i przygody |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | F. S. |
Tytuł orygin. | Memories and Adventures |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
SIR ARTHUR CONAN DOYLE
Wspomnienia
i Przygody
Z oryginału angielskiego tłumaczył
z upoważnienia autora F. S.
Bibjoteka Dzieł Wyborowych
Warszawa, Sienkiewicza 12
Złożono i odbito w drukarni „Rola“
Jana Buriana, Mazowiecka Nr. 11
Tom I
TREŚĆ ROZDZIAŁÓW
Str. II. 16 28 VII. 91 103 118 134
Tom II
TREŚĆ ROZDZIAŁÓW
Str. 5 XII. 18 XIII. 31 XIV. 45 57 XVI. 75 XVIII. 111 127
|
Urodziłem się w dniu 22 maja 1859 r., w Edynburgu, przy Picardy Place, zwanym tak dlatego, że swego czasu osiedliła się tam gromadka francuskich studentów. W onym czasie było to osiedle poza obrębem murów grodzkich, obecnie jednak stanowi część miasta. W czasie ostatniej mej bytności miałem wrażenie, że dzielnica ta podupadła, lecz za czasów mego dzieciństwa cieszyła się ona dobrą sławą.
Ojciec mój był najmłodszym synem Johna Doyle, który pod inicjałami „H. B.“ zdobył sobie jako rysownik wielkie wzięcie w Londynie w czasie od 1825 do 1850 roku. Przybył on do Londynu z Dublinu około roku 1815 i może słusznie uchodzić za twórcę niekrzywdzącej karykatury, która w czasach dawniejszych posługiwała się formą brutalną, zamieniając przedmiot na groteskę, tak co do rysów jak i postaci. Takimi karykaturzystami byli Gilray i Rowlandson. Natomiast mój dziad był dżentelmenem, rysującym dżentelmenów dla dżentelmenów; satyra tych rysunków tkwiła w dowcipie a nie w zniekształceniu rysów. Był to nowy pomysł, który od tego czasu przyjął się w dziale karykatury i spowszedniał. Ponieważ w owym czasie nie było pism humorystycznych, tygodniowy karton z inicjałami „H. B.“ był litografowany i rozsyłany. Tradycja mówi, że „H. B.“ wywierał znaczny wpływ na bieg spraw politycznych i pozostawał w zażyłych stosunkach z wielu kierownikami spraw publicznych onych czasów. Pamiętam go jako sędziwego starca, wielkiej przystojności i godności, o rysach wybitnie anglo-irlandzkich, typu księcia Wellingtona. Umarł on w r. 1868.
Dziad mój owdowiał jako ojciec licznej rodziny, z której czterech synów i jedna córka, dożyli wieku dorosłego. Wszyscy czterej synowie, odziedziczywszy po ojcu zdolności artystyczne, zdobyli zaszczytne stanowiska. Najstarszy z nich, James Doyle, zasłynął jako autor dzieła „Kroniki Anglji“, które sam ilustrował wielobarwnemi ilustracjami; poświęcił on również trzynaście lat pracy dziełu p. t. „Genealogja Rodów Barońskich w Anglji“, zdradzającemu ogromną pracowitość i wiedzę historyczną. Drugi z rzędu, Henryk Doyle, wielki znawca starych mistrzów malarstwa, został z czasem dyrektorem Galerj i Narodowej w Dublinie. Trzeci syn, Ryszard, zasłynął jako rysownik-humorysta; on to jest twórcą tak popularnej dziś jeszcze okładki znanego pisma humorystycznego „Punch“. Najmłodszy, Karol, był moim ojcem.
Dzięki talentom mego dziadka rodzina Doyle żyła dostatnio w Londynie, przy Cambridge Terrace, a więc w pobliżu słynnego Hyde Parku. „Dziennik Ryszarda Doyle“ zawiera między innemi obraz codziennego życia rodzinnego, z którego wynika, że życie to pochłaniało całe dochody, skutkiem czego dorastający synowie musieli się oglądać za posadami. Ojciec mój, mając lat dziewiętnaście, otrzymał stanowisko w Głównym Zarządzie Gmachów i Zabytków Publicznych, w Edynburgu, gdzie spędził niemal całe swe życie; to sprawiło, że ja, z pochodzenia Irlandczyk, urodziłem się w stolicy Szkocji.
Rodzina Doyle, anglo-normandzkiego pochodzenia, była przywiązaną mocno do Kościoła Rzymsko-Katolickiego. Założyciel rodu Doyle, lub D‘Oil, należał do odłamu, zamieszkałego w Staffordshire, z którego pochodził Sir Francis Hastings Doyle i wielu innych znakomitości rodu. Brał on udział w najeździe na Irlandję i otrzymał majętności w hrabstwie Wexford, gdzie wkrótce powstał możny zaścianek (klan), w którym wszyscy mieszkańcy przyjęli nazwisko feudalnego pana, podobnie jak ród Burgh dał początek słynnemu klanowi rodziny Burke. Przynależność do głównego pnia rodowego rościmy sobie jedynie na podstawie rysów charakteru i wyglądu zewnętrznego, wspólnych nam i członkom angielskiej rodziny Doyle, tudzież dzięki nieprzerwanemu używaniu tego samego godła i herbu.
Przodkowie moi, podobnie jak przeważna część starych rodzin irlandzkich, trwali przy swej wierze za czasów Reformacji i w konsekwencji padli ofiarą ustaw karnych. Ustawy te były tak dotkliwe dla ziemian, że pradziad mój, wygnany ze swego majątku, osiadł w Dublinie i wziął się do handlu jedwabiem. W Dublinie przyszedł na świat „H. B“.
Mam nadzieję, że czytelnik przyjmie z pobłażaniem tę wycieczkę w dziedzinę genealogji rodzinnej, która nie pozbawiona interesu dla rodziny, może nudzić każdą inną osobę. Dotknąwszy jednak tego przedmiotu, pragnę dodać kilka słów o rodzinie mej matki, która oddawszy się zawodowo studjom archeologji, opracowała wespół ze znanym genealogiem, Sir Arturem Vicars’em, swoim powinowatym, dzieje swej rodziny na przestrzeni przeszło pięciuset lat, dając w rezultacie imponujące drzewo genealogiczne, które mam w tej chwili przed oczyma.
Ojcem jej był William Foley, lekarz z Trinity College, który umarł młodo, zostawiając rodzinę w stanie prawie ubóstwa. Ożenił się on z Katarzyną Pack, której łoże śmiertelne, a raczej biała postać, jak figura woskowa, leżąca na tem łożu, jest najwcześniejszem wspomnieniem mojego życia. Jej bliskim krewnym, stryjem, jeśli się nie mylę, był Sir Denis Pack, który wiódł brygadę Szkocką pod Waterloo. Była to rodzina żołnierska, co nie może dziwić, zważywszy, że pochodziła ona w prostej linji od majora z armji Cromwell’a, który się osiedlił w Irlandji. Jeden z członków tej rodziny, Antoni Pack, otrzymał w bitwie pod Waterloo tak ciężką ranę w głowę, że mu musiano czaszkę srebrem lutować. Żył on później dosyć długo, podlegając od czasu do czasu gwałtownym wybuchom irytacji, zdarzającym się innym ludziom bez równie ważkiego powodu.
Lecz chwała rodu dosięgła swego szczytu, gdy wielebny Ryszard Pack, rektor Kollegium w Kilkenny, poślubił Marję Percy, dziedziczkę irlandzkiej gałęzi rodu Percy z Northumberland. Związek ten spowinowacił nas z dynastją Plantagenetów. Taką to dziwną mieszaninę krwi człowiek posiada w swoich żyłach, krwi naogół pochodzenia szlachetnego i miejmy nadzieję, równie szlachetnych instynktów.
Atoli ta cała romantyczna chwała przodków nie zmieniała w niczem faktu, że owdowiała Katarzyna Pack przybyła z Irlandji do Edynburga w stanie zupełnego ubóstwa. Dlaczego udała się ona właśnie do Edynburga, tego nigdy się nie dowiedziałem. Wynająwszy większe mieszkanie, wyraziła gotowość przyjęcia odpowiedniego lokatora, W tym samym mniej więcej czasie, około roku 1850, Karol Doyle udał się do Edynburga, zaopatrzony w polecające listy do miejscowych księży, którzy mieli czuwać nad moralnością i wiarą młodego człowieka. Czyż mogli się oni wywiązać lepiej ze swego zadania, jak umieszczając go pod dachem wdowy, prawowiernej i pochodzącej z dobrego gniazda? I tak się stało, że dwie odrębne linje irlandzkich tułaczy, spotkały się pod jednym dachem.
Posiadam paczkę listów mego ojca, pisanych w owym czasie, pełnych uznania dla życzliwości, jakiej doznał, tudzież obfitych w spostrzeżenia, dotyczące ówczesnego towarzystwa szkockiego, szorstkiego w obcowaniu, ochoczego do wypitki, lecz przytem bardzo uczynnego, które jednak stanowiło pewne niebezpieczeństwo dla młodzieńca, posiadającego pewien instynkt religijny i temperament artystyczny. W domu znalazła się młodsza córka Marja, jasnooka i bardzo inteligentna, która wyjechawszy na studja do Francji, wróciła stamtąd młodą, wysoce wykształconą kobietą. Reszty łatwo się domyśleć. W roku 1855, Karol Doyle poślubił Marję Foley, moją przyszłą matkę; młoda para po ślubie mieszkała w dalszym ciągu pod dachem mej babki.
Środki młodego małżeństwa były skąpe, gdyż pensja ojca wynosiła zaledwie 240 funtów; powiększał on ją dochodami za swe rysunki. Ten stan rzeczy pozostał niemal bez zmiany do końca życia mego ojca, który był człowiekiem bez wielkich ambicji, skutkiem czego nie doczekał się żadnych zaszczytów, lub odznaczeń.
Malarstwu poświęcał się tylko sporadycznie; nie przynosiło ono zbyt wiele dochodu rodzinie, gdyż Edynburg posiada sporą ilość akwarel, rozdarowanych przez niego. Jednem z moich życzeń, dotąd niewykonanych, jest zebrać o ile możności wszystkie jego obrazy i urządzić w Londynie wystawę Karola Doyle’a, by krytycy mogli się przekonać, że był on nieprzeciętnym i oryginalnym artystą, ze wszystkich braci — mojem zdaniem — stanowczo największym. Nie ograniczał się on w swych kompozycjach do miłych dla oka krasnoludków i podobnych im postaci fantastycznych; malował również postacie dzikie, straszne i potworne, przyczem zachowywał swój odrębny styl, łagodząc rzeczone tematy humorem naturalnym. W tych obrazach był on groźniejszym niż Blake, lecz mniej chorobliwym niż Wiertz. Fakt, że trudno go z kimkolwiek porównać, jest najlepszym dowodem jego oryginalności. Lecz w prozaicznej Szkocji wywoływał on więcej zdumienia niż podziwu, zaś w szerokim świecie Londynu znano go przedewszystkiem jako twórcę piórkowych ilustracji książkowych, które nie tworzyły najtęższego przejawu i wyrazu jego indywidualności. Toteż bardzo prozaicznym wynikiem tych okoliczności był fakt, że matka moja nigdy nie miała więcej jak trzysta funtów rocznie na utrzymanie i wychowanie dużej rodziny. Żyliśmy w hartującej atmosferze ubóstwa i każde z nas rodzeństwa, po kolei starało się pomódz młodszym. Moja szlachetna siostra Annetta, która umarła właśnie w czasie, gdy wszystkim nam zaczęło się lepiej powodzić, wyjechała w bardzo młodym wieku jako guwernantka do Portugalji, skąd przysyłała do domu całą swoją pensję. Moje siostry młodsze, Lottie i Connie, czyniły podobnie; ja także pomagałem w miarę możności. Lecz przy tem wszystkiem, matka ponosiła największe i najcięższe trudy. Często mówiłem do niej: „Na starość, mamusiu, będziesz miała aksamitną suknię, złote okulary i miły ogień na kominku“. Dzięki Bogu, słowa te nie okazały się czczą obietnicą. Ojciec mój, niestety, nie mógł wiele pomódz, gdyż myślą przebywał zawsze w obłokach, mało bacząc na rzeczywistość życiową. Nie rodzina, lecz ludzkość karmi się owocami trudu geniusza. O czasach mego wczesnego chłopięctwa niewiele mam do powiedzenia; dość zaznaczyć, że było ono dość spartańskie w domu, lecz jeszcze bardziej spartańskie w szkole Edynburskiej, gdzie bakałarz starego typu, nie wypuszczający dyscypliny z ręki, zatruwał nam stale życie młodości. Dwa lata, od siódmego do dziewiątego roku życia, nacierpiałem się dość pod ręką tego jednookiego, opryszczonego tyrana, który zdał się zstąpić na ziemię prosto z kart Dickensa. Wieczorami dom i książki były moją pociechą, wyjąwszy odpoczynek sobotni i niedzielny. Moi towarzysze szkolni byli nieokrzesanymi urwisami; ja też rychło uległem ich wpływom. Jeśli teorja reinkarnacji zawiera w sobie jakieś źdźbło prawdy — w kwestji tej nie zająłem dotąd żadnego stanowiska — mam wrażenie, że w czasie jednego z moich uprzednich żywotów, musiałem być szalonym zabijaką, gdyż nic mnie tak nie radowało we wczesnej młodości, jak bójka. Przez jakiś czas mieszkaliśmy wtedy przy małej „ślepej“ uliczce, pełnej swoistego życia i gwaru, wynikającego ze sporu między chłopcami, mieszkającymi z obu jej stron. Ostatecznie spór ten miała zakończyć walka w pojedynkę, w której ja przedstawiałem obóz chłopców uboższych, mieszkających w domach czynszowych, zaś mój przeciwnik chłopców zamożniejszych, mieszkających w willach po przeciwnej stronie ulicy. Walka odbywała się w ogrodzie jednej z tej willi i choć trwała długo, nie wydała stanowczego rezultatu. Kiedy po skończonej rozprawie wróciłem do domu, matka zawołała: — Bój się Boga, Arturku, a tobie kto tak oko podbił? Na co odparłem z dumą: — Niech mama lepiej pójdzie zobaczyć podbite oczy Edzia Tulloch‘a. Raz jednak spotkała mnie dobrze zasłużona nauczka, gdym zbyt pochopnie wyzwał do walki chłopca szewskiego, który zjawił się na naszem boisku, wysłany oczywiście przez swego majstra. Trzymał on w ręku torbę skórzaną z ciężkiem buciskiem w jej wnętrzu i tą bronią zajechał mnie tak dzielnie przez łeb, żem runął na ziemię prawie bezprzytomny. Była to potrzebna lekcja. Muszę jednak zaznaczyć, że moja zaczepna zapalczywość nigdy nie zwracała się ku słabszym, że przeciwnie często stawałem dobrowolnie w ich obronie.
Dwa zdarzenia z tych czasów zasługują na wzmiankę. Liczni londyńscy przyjaciele mego dziadka mieli zwyczaj odwiedzać nas w przejeździe przez Edynburg, ku wielkiemu zakłopotaniu mych rodziców, by się dowiedzieć „jak sobie Karol radzi“. Jednego z takich gości pamiętam dobrze z czasów mego wczesnego dzieciństwa. Był on wysoki, białowłosy i bardzo uprzejmy. Jakkolwiek byłem wtedy bardzo małym chłopcem, myśl, żem siedział na kolanach Thackeray‘a, sprawia mi wielką przyjemność. Miał on wielki podziw dla mej matki, jej szarych oczu irlandzkich i jej żywości celtyckiej; co prawda, umiała ona zyskać sympatję i przychylność wszystkich, z którymi los ją spotkał.
Drugie zdarzenie pozwoliło mi podpatrzeć zaczątek ruchu, należącego dziś do historji. Było to, o ile mnie pamięć nie myli w r. 1866, kiedy jacyś zamożni krewni mej matki, zaprosili nas do King’s Connty w Irlandji; kilka tygodni spędziliśmy w ich zasobnej i dostatniej siedzibie wiejskiej. Konie i psy były mojem głównem i ulubionem towarzystwem, co wytworzyło wielką przyjaźń z młodym stajennym. Bramy stajni wiodły wprost na gościniec, oddzielone odeń jedynie mocną bramą wjazdową, nad którą mieściła się mała izdebka. Jednego poranku, bawiąc się na dziedzińcu, zobaczyłem mego przyjaciela, stajennego, wpadającego co duchu na dziedziniec, z wyraźnym strachem na twarzy; znalazłszy się wewnątrz obejścia zamknął on i zaryglował co żywo bramę, zaczem wspiął się szybko do izdebki nad bramą, dając mi znaki, abym poszedł w jego ślady. Z okienka naszego schronienia ujrzeliśmy gromadę, złożoną z jakichś dwudziestu chłopów, posuwających się chyłkiem wzdłuż drogi. Kiedy się znaleźli naprzeciw bramy, zaczęli obrzucać nas klątwami i grozić pięściami, na co stajenny odpowiedział podobnie. Później dowiedziałem się, że była to grupa Fenian, którzy rozpoczynali długi szereg zamieszek, obecnie dopiero zbliżających się prawdopodobnie do końca.
Kiedy skończyłem lat dziewięć posłano mnie do szkoły w Hodder, przygotowującej do znanej szkoły Rzymsko-Katolickiej w Stonyhurst, w Lancashire. Była to długa podróż dla chłopca w moim wieku, to też czułem się bardzo samotnym i płakałem gorzko w drodze do stacji Preston, gdzie się złączyłem z wielu przyszłymi towarzyszami niedoli i skąd udaliśmy się końmi, pod pieczą przysłanych na stację Jezuitów, do odległej o dwanaście mil (angielskich) szkoły. Hodder leży w odległości dobrej mili od Stonyhurst; że zaś wszyscy chłopcy są poniżej lat dwunastu, jest to bardzo pożyteczna instytucja, wprowadzająca młodego chłopca w rutynę życia szkolnego, zanim się zetknie ze starszymi chłopcami.
W Hodder spędziłem dwa lata. Ówczesny rok szkolny nie ulegał ciągłym przerwom wakacyjnym, jak się to dziś dzieje. Wyjąwszy sześć tygodni wakacji letnich, chłopcy nie opuszczali szkoły. Naogół te pierwsze dwa lata poza domem były szczęśliwe. Umysłowo i fizycznie dotrzymywałem kroku mym współtowarzyszom. Szczęśliwem zrządzeniem losu byłem pod bezpośrednią pieczą Ojca Cassidy, który okazał się bardziej ludzkim i wyrozumiałym niż większość Jezuitów. Zachowuję zawsze jak najmilsze wspomnienie o nim i jego łagodnej postawie, jaką zajmował wobec nas, wśród których nie brakło urwiszów i psotników. Pamiętam także, że w tym czasie wybuchła wojna francusko-niemiecka, która wywołała niezwykłe poruszenie nawet w naszym zacisznym zakątku.
Z Hodder przeszedłem do Stonyhurst, tego imponującego średniowiecznego budynku, który przed jakiemiś stu pięćdziesięciu laty dostał się w ręce Jezuitów; sprowadzili oni tutaj całe grono nauczycielskie z jednego ze swych kollegjów w Hollandji, z zamiarem stworzenia publicznego zakładu wychowawczego. Plan naukowy, podobnie jak budynek był średniowieczny, lecz rozsądny. O ile wiem, uległ on obecnie zmianom zgodnie z wymaganiami dzisiejszemi. Szkoła obejmowała siedem klas, innemi słowy siedem lat, z których dwa pierwsze spędzało się w Hodder. Rozkład nauk zgodny był z panującą ówcześnie rutyną szkół średnich; obejmował on geometrję, algebrę i filologję klasyczną, udzielane metodą, która na całe życie odstrasza od tych przedmiotów. Pakowanie w głowy chłopców fragmentów Virgila lub Homera bez dania im pojęcia, czem są te fragmenty i jak wyglądało życie czasów starożytnych, jest niewątpliwie niedorzecznym systemem. Jestem przekonany, że inteligentny chłopak nauczyłby się więcej w ciągu tygodnia z dobrego tłumaczenia Homera, niż z rocznego studjum oryginału. System stosowany w Stonyhurst nie był w tej dziedzinie gorszym niż gdzieindziej i da się usprawiedliwić tylko tą zasadą, że jakiekolwiek ćwiczenie intellektu jest lepsze dla rozwoju umysłowego niż żadne. Zasada ta jest mojem zdaniem zupełnie fałszywą. Wyznaję z zupełnie spokojnem sumieniem, że moja znajomość łaciny i greczyzny przydała mi się w życiu bardzo mało, a matematyka nie przyniosła mi żadnej korzyści. Natomiast inne rzeczy, nabyte niemal przypadkiem, jak sztuka czytania na głos, które było moim zwyczajem w domu, podczas gdy matka była zajęta robotą włóczkową, lub znajomość francuskiego, zdobyta przez odczytywanie objaśnień do ilustracji powieści Juljusza Verne’go, oddały mi w życiu ogromne usługi. Moje wykształcenie klasyczne napełniło mnie niechęcią do klasyków tak, że ze zdumieniem przyjąłem ich wdzięk i urok, kiedym w latach późniejszych poznał ich utwory w sposób bardziej rozsądny.
Trudno mi odpowiedzieć na pytanie, czy jezuicki system wychowania jest naogół dobry czy zły; musiałbym w sposób podobny doświadczyć systemu innego, bym mógł dać przedmiotową odpowiedź. Zdaje mi się jednak, że wyniki świadczą na jego korzyść, gdyż zastępy młodzieży, opuszczające Stonyhurst, wytrzymują porównanie z wychowankami każdej innej szkoły publicznej. Mimo znacznej domieszki cudzoziemców i pewnej liczby zawsze niezadowolonych Irlandczyków, nie można nam było zarzucić głębokiego patrjotyzmu; mówiono mi po wojnie, że liczba wychowanków ze Stonyhurst, odznaczona Krzyżem Wictorji i Orderem Walecznych, jest stosunkowo większa, niż z innych szkół publicznych. Nauczyciele jezuiccy niedowierzają naturze ludzkiej i być może, mają rację. Nie wolno nam było ani na chwilę pozostawać samowtór; w rezultacie niemoralność, która szerzy się bardzo w innych szkołach, przejawiła się wśród nas w sposób minimalny. Księża brali udział we wszystkich zabawach i spacerach, zaś jeden z wychowawców obchodził sypialnie w nocy. System ten może osłabić poczucie godności i samodzielność, lecz zmniejsza pokusy i chroni od skandalu. System życia był iście spartański, lecz wszystkie nasze potrzeby były zaspakajane. Chleb suchy z gorącem, dobrze rozwodnionem mlekiem, stanowił nasze skromne śniadanie. Na obiad kawałek mięsa z jarzyną z dodatkiem leguminy dwa razy w tygodniu. Na podwieczorek „chleb i piwo“, które prócz koloru nie miało z piwem nic wspólnego; wreszcie na wieczerzę znowu gorące mleko, chleb z masłem a czasem jakaś jarzyna. W piątek była ryba. Przy takiej dyjecie byliśmy zupełnie zdrowymi. Wszystko w tym zakładzie było proste aż do surowości; wyjątkiem był wspaniały gmach mieszkalny, marmurowa posadzka jadalni z galerją i chórem, piękny kościół i piękne dla oka otoczenie.
Kary cielesne były bardzo surowe. Mówię to z pełnią świadomości, gdyż nie wiem, czy był drugi chłopak z tak bogatem doświadczeniem w tej dziedzinie, jak ja. Narzędzie, którem wymierzano tę karę było dziwne, sprowadzone zapewne także z Hollandji; był to kawałek grubej gumy w kształcie podeszwy. Pod wpływem jednego mocnego uderzenia tym instrumentem dłoń puchła i siniała. O surowości wymierzanych kar świadczy fakt, że normalnie, starszy wychowanek otrzymywał dziewięć razów na każdą dłoń, tudzież, że dziewięć na jedną dłoń stanowiło minimum. Z reguły delikwent nie był zdolnym do otwarcia drzwi, gdy wychodził z pokoju, w którym odbywała się egzekucja. Zdaje mi się jednak, że wyniki tych kar były dodatnie, gdyż wielu z nas uważało za punkt honoru nie okazać bólu, zaś to hartuje życiowo. Fakt, że podlegałem tym karom częściej niż inni, nie wynikał z mojej większej przewrotności, lecz z pewnego rysu mej natury. Rys ten polegał na tem, że o ile gorliwie odpłacałem dobrem za dobre, o tyle buntowałem się przeciw jakimkolwiek groźbom i z zadowoleniem fałszywej dumy starałem się zawsze dowieść, że przemocą nikt ze mną nic nie wskóra. Dlatego często świadomie popełniałem rzeczy naganne i karygodne, dla pokazania, że umiem postawić na swojem. Perswazją można było ze mną więcej wskórać, niż postrachem. Kary, które otrzymałem, należały mi się za moje postępki, lecz te ostatnie były wynikiem złego obchodzenia się ze mną.
Z pośród moich kolegów jeden tylko Bernard Partridge, znany współpracownik „Punch’u“, doczekał dość dużej sławy; w onych czasach było to ciche i łagodne chłopię. Ojciec Thurston, który w tyle lat później miał się stać moim oponentem w kwestjach psychicznych, był o rok wyżej odemnie. Był tam wtedy także nowicjusz zakonny, z którym wprawdzie nie zawarłem bliższej znajomości, lecz którego piękna i uduchowiona twarz wraziła mi się w pamięć. Był to późniejszy słynny kaznodzieja, Bernard Vaughan. Jeśli chodzi o trwałą przyjaźń, to zawarłem ją tylko z jednym z moich ówczesnych kolegów; był to James Ryan, niezwykły chłopiec, który wyrósł na niezwykłego człowieka.
W czasie końcowego stadjum mego rozwoju w Stonyhurst zdałem sobie sprawę, że jest we mnie pewna żyłka literacka, którą nie każdy posiada. Była to dla mnie zupełna niespodzianka, zaś jeszcze w większym stopniu dla moich nauczycieli i wychowawców, którzy nie mieli żadnych nadziei co do moich widoków na przyszłość. Rzeczony incydent zdarzył się w r. 1874, kiedy byłem w klasie szóstej; uczniowie tej klasy mieli obowiązek opracowania danego tematu wierszem. Przeważna część uczniów uważała to oczywiście za nudne i nienaturalne zadanie. Te wymuszone zaloty do Muzy miały zazwyczaj bardzo zabawny charakter. Dla mnie natomiast, który miałem istotne zamiłowanie do poezji, była to praca, zadowalająca zarówno umysł jak i uczucie. Dlatego produkowałem wiersze, które były lichą poezją, lecz zdały się być cudem dla tych, którzy nie posiadali w tym kierunku żadnego powołania. Tematem w rzeczonym wypadku było przejście Izraelitów przez Morze Czerwone i mój wysiłek, choć drewniany i konwencjonalny był jednak technicznie zupełnie poprawny. W każdym razie był to jak się wyrażał znany publicysta, Stead, drogowskaz, który ukazywał kierunek mego powołania. W ostatnim roku pobytu w Stonyhurst byłem redaktorem czasopisma szkolnego, w którem ukazało się sporo mych wierszy, obojętnych co do wartości. Studja w Stonyhurst kończą się egzaminem immatrykulacyjnym w uniwersytecie londyńskim, który złożyłem ku powszechnemu zdziwieniu z odznaczeniem, tak, że opuściłem tę szkołę licząc lat szesnaście z lepszym wynikiem niż ten, jaki zdawał się być prawdopodobnym na podstawie mych świadectw dorocznych.
Muszę tu nadmienić, że wkrótce po mem przybyciu do Stonyhurst, zaproponowano mej matce, że mógłbym być zwolnionym od opłaty szkolnej, gdybym się z jej zgodą poświęcił stanowi duchownemu. Matka odrzuciła tę propozycję, niewątpliwie z korzyścią Kościoła i moją. Ilekroć jednak pomyślę o jej skromnych środkach i jej wysiłkach dla powiązania końca z końcem, widzę w tem odrzuceniu piękny przykład niezależności jej charakteru, gdyż jednem słowem zgody, mogła była oszczędzić roczny wydatek 50 funtów.
Spędziłem jeszcze jeden rok u Jezuitów, gdyż zdecydowano, że jestem za młody na studja zawodowe i postanowiono wysłać mnie do Niemiec dla nauczenia się języka. Wyprawiono mnie do jezuickiej szkoły w Feldkirch, w austrjackiej prowincji Voralberg. Stosunki w tej szkole i całe traktowanie uczniów, było o wiele bardziej ludzkie niż w Stonyhurst, tak, że szybko przemieniłem się z protestującego buntownika na podporę ładu i porządku.
Na początek jednak nie bardzo się spisałem, gdyż zaraz pierwszej nocy po przybyciu płoszyło mi sen z powiek głośne chrapanie jednego z nowych kolegów. Nie mogąc wkońcu znieść tego rzężenia, wyjąłem z łóżka jakiś kołek i podszedłszy do śpiącego, począłem go szturchać mym kijem. Zbudzony ze snu, począł się ze zdumieniem wpatrywać w nieznanego sobie (przybyłem bowiem późnym wieczorem) draba z kijem w ręku. Zamierzałem właśnie ocucić go zupełnie, kiedy uczułem czyjeś dotknięcie na ramieniu, był to jeden z wychowawców, który mnie wyprawił z powrotem do mego łóżka. Następnego dnia musiałem wysłuchać kazania o zbyt swobodnych metodach angielskich wymierzania sobie samemu sprawiedliwości. Lecz było to moje największe wykroczenie przez cały czas pobytu w tej szkole.
Naogół rok ten upłynął szczęśliwie. Wprawdzie w języku niemieckim nie uczyniłem spodziewanych postępów, gdyż w szkole było około dwudziestu chłopców angielskich i irlandzkich, którzy oczywiście trzymali się razem, niwecząc tem samem zamiary tych, którzy ich tu wysłali. Nie uprawiano tu wprawdzie gry w cricket, lecz było dużo saneczkowania, piłka nożna i dziwaczna gra w piłkę na szczudłach. Jedzenie było lepsze niż w Stonyhurst i prawdziwe, jasne piwo niemieckie zamiast tej lury, o której wspominałem.
Nadprogramowo nauczyłem się tam grać na trombonie, dzięki temu, że uczeń, który grał na tym instrumencie w doskonałej orkiestrze dętej, nie wrócił do szkoły. W lecie 1876 opuściłem Feldkirch, zachowując zawsze w miłej pamięci austrjackich Jezuitów i ich starą szkołę.
W istocie muszę wyznać, że mimo wszystkiego co nas dzieli, zachowałem dla Jezuitów wogóle bardzo przyjazne uczucia. Widzę obecnie zarówno ich zalety jak i braki. W wielu dziedzinach obrzucono ich oszczerstwami; tak na przykład po ośmiu latach stałego kontaktu z nimi nie mogę powiedzieć, aby byli mniej prawdomówni lub bardziej kazuistyczni niż ich bliźni. Poznałem ich jako ludzi zdolnych, jasnych umysłów i poważnych; zdarzały się i wśród nich wyjątki, lecz rzadko, gdyż dobór jest bardzo ostrożny, staranny i długotrwały. We wszystkiem, wyjąwszy ich teologję, zasługiwali oni na podziw, lecz właśnie ta ich teologja czyniła ich nieużytymi i nieludzkimi na pozór; jest to naogół rys wspólny wszystkim krańcowym formom katolicyzmu. Człowiek, wstępujący do ich zakonu, jest stracony dla rodziny. Ich ciasny i surowy pogląd na świat, daje im siłę, która cechuje także Purytanów i wszelką wiarę fanatyczną. Są oni pełni poświęcenia, nieustraszeni i raz poraz, czy to w Kanadzie, czy w Południowej Afryce, czy w Chinach, stanowili oni pierwszą straż cywilizacji, ku swej bolesnej szkodzie. Są oni od dawna ostoją Kościoła Rzymskiego. Tragedją jest to, że ci, którzyby chętnie życie swe oddali za starą wiarę, przyczynili się najwięcej do jej upadku, gdyż oni to zdaniem powag takich jak Ojciec Tyrrell i inni moderniści, ponoszą odpowiedzialność za wszystkie krańcowe doktryny, tudzież za ogólne zacieśnienie dogmatyczne, które poprostu uniemożliwiły pozostanie w Kościele ludziom, przejętym naukową żądzą prawdy lub intellektualnem poczuciem swej godności. Nawet Sir Charles Miwart, ostatni z katolików-naukowców, który przez szereg lat usiłował wytrwać na niemożliwem stanowisku, musiał wkońcu dać za wygraną, tak, że obecnie, o ile mi wiadomo, niema ani jednego wybitnego naukowca lub myśliciela, któryby był praktykującym katolikiem. Jest to sprawka wyznawców krańcowych, nad którą umysły umiarkowane boleją, którą moderniści potępiają. Zależy ona od wewnętrznego dyrektorjatu włoskiego, który wydaje rozkazy. Nic nie może przewyższyć bigoterji teologji jezuickiej i ich pozornej nieświadomości, co do wrażenia, jakie wywoływać ona musi na umysły nowoczesne. Pamiętam, że kiedy jako chłopak dorosły słuchałem słynnego kaznodzieji irlandzkiego, Ojca Murphy, który piorunował, że poza kościołem czeka każdego wieczne potępienie, patrzyłem nań z przerażeniem i mam przekonanie, że w onej chwili począł się ów rozdział, który z czasem zmienił się na przepaść między mną i tymi, którzy mną kiedyś kierowali.
W drodze powrotnej do Anglji, zatrzymałem się w Paryżu. Przez całe życie do owej chwili słyszałem wiele o nigdy niewidzianym wuju dziadecznym, nazwiskiem Michał Conan, któremu muszę tu poświęcić kilka słów. Wszedł on do rodziny przez małżeństwo mego dziadka „H. B.“ z panną Conan. Brat jej, Michał, był redaktorem pisma p. t. „The Art Journal“; należał on do tej elity intellektualnej, która stworzyła w Irlandji ruch znany jako Sinn Fein. Zajmował się on heraldją i genealogją z tą samą gorliwością co moja matka i wywiódł swój ród jakąś drogą okrężną od książąt Bretonji, których rodowe nazwisko brzmiało Conan; w istocie Arthur Conan był owym nieszczęsnym księciem, któremu król Jan według Szekspira wyłupił oczy. Ten wuj był moim ojcem chrzestnym i stąd moje imiona Arthur Conan.
Wróciwszy do Edynburga, po roku spędzonym mile w szkole niemieckiej bez zbyt pokaźnych rezultatów w moim rozwoju umysłowym i duchowym, zastałem rodzinę w warunkach trudnych, jak zwykle. Ojciec mój nie otrzymał żadnego awansu, zaś wydatki wzrosły przez wyjście z okresu dzieciństwa najmłodszej pary rodzeństwa, mianowicie mego jedynego brata Innes‘a i siostry Idy. Wkrótce potem powiększyła to grono siostra Julja. Najstarsza siostra Annetta była już w Portugalji, skąd przysyłała do domu swoją pensję, zaś dwie młodsze siostry Lottie i Connie miały wkrótce wstąpić w jej ślady. Matka moja wynajęła obszerny dom i przyjmowała sublokatorów, co miało swoje dodatnie i ujemne strony.
Z uwagi na moją gwałtowność, krewkość i pewną nieoględność, te ciężkie warunki życiowe wyszły mi na dobre, gdyż położenie wymagało szybkiej i energicznej akcji. Matka dawała przykład, który musiał działać. Wybrano dla mnie zawód lekarza, głównie zdaje się dla tego, że Edynburg jest słynnem ogniskiem wiedzy medycznej. Postanowienie to równało się zwiększeniu wysiłków ze strony matki, która jednak posiadała wielkie ambicje, o ile chodziło o przyszłość dzieci; w moim wypadku pragnieniem jej było ułatwić mi nie tylko zawodowe wykształcenie, lecz dać mi także możność zdobycia doktoratu, co trwało dłużej niż uzyskanie pozwolenia na praktykę. Wróciwszy z Austrji, przekonałem się, że była spora liczba konkursów na miejsca w bursie uniwersyteckiej i stypendja. Mając miesiąc czasu, zabrałem się do klasyków i stanąłem do konkursu; w rezultacie otrzymałem stypendjum na dwa lata w sumie 40 funtów rocznie. Nie potrzebuję dodawać, jak wielką była radość; zdało się, że już koniec wszelkiej biedy. Tymczasem, kiedy zgłosiłem się po odbiór zdobytego stypendjum, oświadczono mi, że w ogłoszeniu przeoczono fakt, iż przyznane mi stypendjum było przeznaczone wyłącznie dla studjujących sztukę. Na to wyraziłem nadzieję, że przypadnie mi w udziale jakieś wakujące stypendjum medyczne; poczciwy urzędnik odparł z widocznem zakłopotaniem, że odnośne stypendjum medyczne zostało już w całości wypłacone studentowi, który zgłosił się przede mną; mimo widocznej krzywdy nie było na to rady i ja, którym zdobył stypendjum, musiałem się zadowolić skromnem odszkodowaniem w sumie siedmiu funtów. Było to bolesne i gorzkie rozczarowanie; z prawnego punktu widzenia byłem pokrzywdzony, lecz nie myślałem o dochodzeniu mych praw, raz dla braku środków, powtóre z uwagi na niewłaściwość rozpoczynania karjery uniwersyteckiej od wytaczania procesu władzom uniwersytetu. Toteż dano mi radę, abym się pogodził z sytuacją.
W takich to warunkach, tęgi i rosły młodzieniec rozpoczynał pięciolecie studjów lekarskich. Na dobrą sprawę można je ukończyć w ciągu lat czterech, lecz wypadek, który opiszę w dalszym ciągu, sprawił, że musiałem je przerwać na cały rok. Stąd, choć wstąpiłem na uniwersytet w październiku 1876 roku, opuściłem jego progi ze stopniem doktora medycyny w sierpniu r. 1881. W ramach tych dwuch dat mieści się długie poranie się z botaniką, chemją, anatomją, fizjologją i całą długą listą przedmiotów obowiązkowych, z których wiele posiada tylko bardzo małe znaczenie dla sztuki lekarskiej. Cały system kształcenia, zdaje mi się teraz, z retrospektywnego punktu widzenia, zbyt okrężnym a za mało praktycznym, o ile chodzi o cel.
A jednak mam wrażenie, że kollegjum w Edynburgu przewyższa inne co do praktyczności. Jest ono także praktycznem w dziedzinie przygotowania do życia, gdyż niema ono atmosfery wielkiego internatu, jaka panuje w uniwersytetach angielskich; w Edynburgu student prowadzi swobodne życie człowieka wolnego, bez żadnych ograniczeń. Oczywiście, że jednych to rujnuje, drugich hartuje. W moim wypadku nie było żadnych obaw, gdyż żyłem razem z rodziną.
Między uczniami i profesorami w Edynburgu nie było żadnej zażyłości, żadnych znajomości prywatnych. Cały stosunek polegał na tem, że uczeń płacił oznaczone czesne i w zamian za nie wysłuchiwał kursu danego przedmiotu, nie troszcząc się poza tem o profesora. A jednak, niektórzy z nich byli ludźmi niezwykłymi i interesującymi, tak, że o wielu z nich dowiedzieliśmy się sporo, mimo braku znajomości osobistej. Tak np. przychodzi mi na pamięć uprzejmy Crum Brown, profesor chemji, który chował się zawsze przed wybuchem jakiejś mięszaniny chemicznej; zwyczajnie do wybuchu nie dochodziło, tak, że głośne „Bum!“ wydane przez słuchaczy było jedyną explozją, po której profesor wychylał się ze swej kryjówki ze stereotypowem „Panom tylko żarty w głowie“, lecz bez jakiejkolwiek dalszej wzmianki o nieudałym eksperymencie. Zoologję wykładał Wyville Thomson, który świeżo wrócił z wyprawy na statku „Challenger“, zaś anatomję niejaki Turner, samouk, który okazał się najbardziej ludzkim podczas pewnego dnia zimowego; słysząc, że na dziedzińcu kollegjum wre zacięta walka na kule śnieżne, tudzież dostrzegłszy niecierpliwość, z jaką oczekiwaliśmy końca wykładu, zakończył go szybko ze słowami: „obecność panów na dziedzińcu jest bardziej pożądana niż tu“. Lecz najżywiej tkwi w mej pamięci krótka figura profesora Rutherforda z jego assyryjską brodą, ogromnym głosem, olbrzymią piersią i jego szczególną manierą. Był on dla nas źródłem ciągłego zdumienia. W pewnej mierze odtworzyłem jego szczególne znamiona w mej kreacji profesora Challenger. Miał on zwyczaj rozpoczynać swój wykład przed wejściem do sali wykładowej, tak, że uszu naszych dochodziło zdanie „Są zatyczki w żyłach“ lub jakaś inna podobnej treści informacja, wygłoszona gromkim głosem, zanim postać profesora ukazała się na katedrze. Był on, niestety, bezwzględnym zwolennikiem wiwisekcji; co do mnie, jakkolwiek zawsze uznawałem, że w minimalnej mierze wiwisekcja bez bólu jest konieczna i bardziej uzasadniona niż np. spożywanie mięsa, rad jestem, że wprowadzono surowe prawa dla hamowania ludzi typu Rutherforda.
Lecz najbardziej charakterystycznym człowiekiem był Joseph Bell, chirurg szpitala uniwersyteckiego. Była to postać uderzająca zarówno swym wyglądem fizycznym, jak i cechami umysłu. Był chudy, żylasty czarny, z ostrą twarzą, wysoko osadzonym nosem, przenikliwymi, szarymi oczyma i kanciastymi ramionami; głos miał wysoki i krzykliwy. Był to bardzo zdolny chirurg, lecz siła jego leżała w djagnozie, obejmującej nietylko chorobę, lecz także zawód i charakter pacjenta. Dla jakichś dotąd dla mnie niezrozumiałych powodów wybrał on mnie z całej rzeszy studentów, którzy odwiedzali jego sale szpitalne i uczynił swym asystentem dla sporządzania listy i wprowadzania po kolei jego pacjentów przychodnich; do obowiązków moich należało również znotowanie ważniejszych szczegółów, dotyczących każdego pacjenta. Zajęcie to dawało mi wiele sposobności do studjowania jego metod i spostrzeżenia, że jeden rzut oka na pacjenta mówił mu często więcej, niż moje szczegółowe badanie przy pomocy szeregu pytań. Czasami wyniki jego djagnozy miały charakter zupełnie dramatyczny, chociaż były wypadki, że się mylił.
Przytoczę tu typowy przykład jego wnioskowania. Na salę wszedł pacjent w cywilnym stroju:
— Dzień dobry. Pan służył w wojsku?
— Tak, proszę pana doktora.
— Niedawno zwolniony ze służby?
— Tak, proszę pana.
— Z pułku szkockiego?
— Tak.
— Służbę pełnił pan w Indjach?
— Tak.
— Widzicie panowie, — zwykł się był zwracać do audytorjum z objaśnieniem, — jest to człowiek dobrze wychowany, lecz wszedł do sali w kapeluszu na głowie; jest to przyzwyczajenie wyniesione z armji, którego można się pozbyć po dłuższym czasie. Pewność siebie, przebijająca z całej postaci, zdradza pochodzenie szkockie; służył w Indjach, bo cierpi na elefantjasis, które jest chorobą tam rozpowszechnioną. Nic dziwnego, że studjum takiego charakteru, skłoniło mnie do zużycia i pogłębienia jego metod w mojem życiu późniejszem, kiedy usiłowałem stworzyć typ detektywa naukowego, rozwiązującego tajemnicę danej zbrodni na podstawie punktów faktycznych a nie dzięki głupocie zbrodniarza. Bell interesował się bardzo tymi opowieściami o detektywach i poddawał nawet pewne pomysły — muszę wyznać — niebardzo praktyczne. Pozostawałem w stosunkach z nim przez długie lata; jeszcze w r. 1901, kiedy kandydowałem do parlamentu z Edynburga, zwykł był przychodzić na moje zebrania, dla poparcia mej kandydatury.
Mówiąc ogólnie o mej karjerze uniwersyteckiej, mam prawo oświadczyć, że należałem do przeciętnie dobrych słuchaczy, do tej większości, która przy egzaminach nie zdobywała żadnych odznaczeń, lecz też nie dawała powodów do narzekań. Ta przeciętność miała jednak swoje przyczyny, które poniżej wyłuszczę.
Jest rzeczą jasną, że zadaniem mojem było nieść pomoc materjalną w domu możliwie najszybciej, choćby tylko dla pokrycia kosztów mego własnego utrzymania. Dlatego niemal od samego początku mych studjów, usiłowałem odbyć studja roczne w ciągu pół roku i tym sposobem zyskać kilka miesięcy, w ciągu których mogłem zarobkować nieco jako asystent lekarski. Kiedym się poraz pierwszy podjął tych obowiązków, praca moja była tak mało warta, że po trzech tygodniach rozstałem się z lekarzem w Sheffield, który mnie przyjął. Po tej nieudałej próbie udałem się do Londynu, dla ponowienia mych ogłoszeń; kilka tygodni spędziłem u krewnych, mieszkających w ogrodowej dzielnicy Maida Vale. Niestety nie czułem się wśród nich swojo; ja musiałem być dla nich zbyt cygański, zaś oni dla mnie byli zbyt konwencjonalnymi. Okazywali mi jednak dużo uprzejmości, tak, że przez jakiś czas wałęsałem się po Londynie dowoli, lecz z tak pustemi kieszeniami, że żadne pokusy nie miały do mnie przystępu. Pamiętam, że się zanosiło na jakąś wojnę na wschodzie, i że ajenci werbunkowi, kręcący się dokoła Trafalgar skweru, namawiali mnie ustawicznie do wpisania się na ich listę. Była nawet chwila, żem się niemal zdecydował, lecz plany mej matki powstrzymały mnie ostatecznie. Muszę tu dodać, że pod koniec tego samego, 1878 roku, zgłosiłem się jako ochotnik na opatrunkowego do ambulansów angielskich, wysyłanych do Turcji w czasie wojny z Rosją; figurowałem już na liście Czerwonego Krzyża i tylko klęska Turcji powstrzymała moją wyprawę.
Wkrótce jednak otrzymałem odpowiedź na jedno z moich ogłoszeń, które brzmiało mniej więcej tak: „Student trzeciego roku medycyny, któremu zależy więcej na doświadczeniu niż wynagrodzeniu, ofiaruje swe usługi, i t. d.“ Odpowiedź przyszła od niejakiego D-ra Elliot'a, mieszkającego w małej mieścinie Ruyton, w Shropshire. Przez cztery miesiące pełniłem obowiązki asystenta w tej niemal wiejskiej praktyce lekarskiej. Życie było tam tak spokojne, czasu wolnego tak wiele, że mogłem się oddać swobodnie lekturze i myśleniu, nie bez korzyści dla mego rozwoju umysłowego. Obowiązki me były rutyniczne; w kilku tylko wypadkach przekroczyły one granice przyjętej rutyny. Jeden z nich tkwi dotąd w mej pamięci, gdyż stanowił on pierwszą poważną próbę mej samodzielności i wytrzymałości nerwów w nagłej potrzebie. Jednego dnia, podczas nieobecności lekarza, wpadł napół obłąkany z przerażenia służący z pobliskiej rezydencji prywatnej, donosząc, że podczas jakiejś gromadnej rozrywki nastąpiła eksplozja małej armatki domowej, raniąc ciężko jednego z uczestników. Ponieważ żadnego doktora nie było pod ręką, ja musiałem się udać na miejsce wypadku. Przybywszy tam, zastałem w łóżku jegomościa z kawałkiem żelaza, tkwiącym w boku jego głowy. Nie zdradzając żadnego wrażenia, bez dłuższego namysłu szarpnąłem za odłam i wyciągnąłem go w całości z rany; dostrzegłszy na jej dnie białą kość nienaruszoną, zapewniłem obecnych, że mózg jest nietknięty. Z kolei zatamowałem krwotok i opatrzyłem ranę, tak, że kiedy doktór nareszcie się zjawił, nie miał już nic do roboty. Wypadek ten natchnął zaufaniem nie tylko mnie samego, lecz co ważniejsza, innych. Naogół czas spędzony w Ruyton minął bardzo miło a pamięć doktora Elliot i jego żony nie zatarła się we mnie po dziś dzień.
Po zimowej pracy w uniwersytecie, z nadejściem następnego lata otrzymałem zajęcie asystenta u znanego lekarza w Birmingham, D-ra Hoare, z płacą 2-ch funtów miesięcznie, mieszkaniem i utrzymaniem (z wyjątkiem drugiego śniadania, na które otrzymywałem dwa pensy dziennie). Lekarz ten miał ogromną praktykę wśród uboższej ludności miejskiej, zarabiając przeciętnie około trzech tysięcy rocznie; zważywszy, że opłata za wizytę wynosiła trzy i pół szylinga, a flaszeczka lekarstwa półtora szylinga, łatwo wywnioskować, ile wizyt trzeba było odbyć i ile flaszeczek lekarstwa spreparować i sprzedać, by osiągnąć rzeczony dochód. Doktór Hoare był miłym człowiekiem, zażywnym, barczystym, z czerwoną twarzą, bujnym zarostem i czamemi oczyma. Żona jego była również bardzo miłą i czynną, tak, że rychło poczułem się u nich, jak w domu. Lecz praca była bardzo ciężka i wyczerpująca przy skąpej płacy. Każdego dnia musiałem preparować około stu flaszeczek lekarstwa. Naogół myliłem się rzadko, chociaż zdarzało się, że wręczałem puszki z maścią i pudełeczka z pigułkami, które prócz dokładnych wskazówek co do użycia, nie zawierały nic więcej. Musiałem także odwiedzać rekonwalescentów najuboższej dzielnicy; te wizyty dały mi sposobność przyjrzeć się z bliska największej nędzy. Dwukrotnie pełniłem te obowiązki u D-ra Hoare, przyczem stosunki moje z jego rodziną zacieśniały się coraz więcej. Podczas mej drugiej bytności, moja wiedza medyczna wzrosła poważnie, tak, że brałem udział w cięższych wypadkach i w położnictwie. Na marnowanie pieniędzy czasu nie miałem i nie żaliłem się na to, gdyż każdy grosz był potrzebny w domu.
W tym samym roku przekonałem się poraz pierwszy, że pieniądze można zarobić nie tylko przez napełnianie rurek i flaszeczek. Ktoś z moich przyjaciół zauważył, że listy moje były bardzo żywe, że zatem powinienem napisać coś, celem spieniężenia mych zdolności. Muszę wyznać, że naogół aspiracje literackie odzywały się we mnie bardzo silnie i że umysł mój wykonywał sporo pracy, która zdawała się być bezcelową. Pamiętam, że obok sklepiku, gdzie zwykle nabywałem przekąskę na drugie śniadanie, była maleńka antykwarnia z pełną skrzynią starych książek, nad którą widniała karta z napisem: „Każda książka za dwa grosze“. Otóż dość często nabywałem jakiś skarb za cenę mego drugiego śniadania, tak, że w chwili, w której piszę te słowa, oczy moje spoczywają na półce, na której znajdują się dzieła Tacyta w przekładzie Gordon’a, Homer w tłumaczeniu Pope’a, dzieła Temple’a i Swifta, tudzież „Spectator“ Addisona, wszystkie wyłowione z owej skrzyni dwugroszówek. Ktoś obcy, ktoby śledził moje upodobania literackie, mógłby był sądzić, że taki posiew powinien był wydać bujny plon, lecz co do mnie samego, nigdy nie marzyłem, bym się mógł zdobyć na przyzwoitą prozę; stąd uwaga mego przyjaciela, który nie miał zwyczaju bawić się w pochlebstwa, zaskoczyła mnie bardzo. Nie namyślając się jednak wiele, usiadłem przy stoliku i napisałem krótką powiastkę pełną przygód, której dałem tytuł: „Tajemnica Doliny Sassassa“. Ku wielkiemu i radosnemu zdziwieniu przyjęło ją znane pismo „Chamber’s Journal“ i przysłało mi trzy gwineje (63 szylingi). Fakt, że inne próby nie wydały tak pomyślnych wyników, był dla mnie bez znaczenia. Pocieszała mnie myśl, że co się udało raz, może się udać znowu. Wprawdzie upłynął szereg lat zanim nowy utwór mój ukazał się na łamach „Chamber’s Journal“, lecz w roku 1879 wydrukowałem „Opowiadanie Amerykanina“ w piśmie „London Society“, za które otrzymałem również skromne honorarjum. Oczywiście myśl o wielkiem powodzeniu literackiem była mi obcą i daleką, mimo tych zachęcających wyników.
Przez ten cały czas warunki materjalne mej rodziny nie poprawiły się, tak, że gdyby nie moje wycieczki zarobkowe i pomoc mych sióstr, trudno byłoby związać koniec z końcem. Ojciec mój zaniemógł obłożnie i beznadziejnie; musiał on nie tylko zrzec się zajmowanej posady, lecz udać się do domu zdrowia, w którym spędził ostatnie lata swego życia. W rezultacie ja, chłopak dwudziestoletni, zostałem głową dużej, borykającej się z niedostatkiem rodziny. Życie mego ojca to była jedna wielka tragedja nierozwiniętych zdolności i niewypełnionych zamierzeń. Jak każdy z nas posiadał on słabości przy bardzo wybitnych cechach i zaletach. Mężczyzna wysokiego wzrostu, z długą brodą, wytworny, odznaczał się wdziękiem w obejściu z innymi, rzadko spotykanym. Posiadał żywy i bardzo urozmaicony dowcip, przy uderzającej delikatności uczuć i myśli, dającej mu odwagę opuszczenia każdego towarzystwa, obrażającego tę delikatność. Kiedy umarł w kilka lat później, nie zostawił po sobie złej pamięci, zaś w tych, którzy go znali najlepiej pozostało współczucie na myśl, że zrządzeniem twardego losu ten człowiek wielkiego talentu i wrażliwości artystycznej, znalazł się w otoczeniu, nie odpowiadającem zgoła jego usposobieniu. Rodzina musiała cierpieć za jego brak zmysłu praktycznego, który w pewnej mierze był wynikiem jego rozwoju duchowego. Przez całe życie do samego grobu był on gorącym katolikiem. Natomiast matka moja, która nigdy nie była zbyt wierną córką tej wielkiej instytucji, jaką jest Kościół rzymsko-katolicki, oddalała się z czasem od niej coraz więcej, aż wreszcie przeszła do Kościoła anglikańskiego.
W tem miejscu kilka słów muszę poświęcić mojemu rozwojowi duchowemu, podczas tych lat ciągłej walki. Wykazałem już, mówiąc o Jezuitach, że zdrowa i lepsza część mej natury występowała od wczesnej młodości przeciw ciasnej teologji i poglądom wrogim wobec innych wielkich religji świata. Według Kościoła katolickiego wątpić o jednem znaczy wątpić o wszystkiem; bowiem zwątpienie, uznane za grzech śmiertelny, opanowując daną jednostkę, rozluźnia w niej całe wiązanie wiary, tak, że odtąd patrzy ona na cały cudowny schemat współzależności nowemi, bardziej krytycznemi oczyma. Mimo to było dla mnie w katolicyzmie rzymskim wiele momentów pociągających, a więc: jego tradycje, jego nieprzerwany, uroczysty rytuał, piękno i prawda jego wielu obrządków, jego poetycki apel do uczuć, zmysłowy czar muzyki, światła i kadzidła, wreszcie jego potęga jako narzędzia ładu i porządku; jako przewodnik bezmyślnego i niewykształconego świata, jest on istotnie nieprzewyższony, jak tego dowodzą dzieje Paragwaju i dawniejszej Irlandji, w której, pominąwszy rozruchy agrarne, zbrodnia była prawie nieznaną. Wszystko to oczywiście było dla mnie jawne i jasne; jeśli jednak posiadam jakąś charakterystyczną cechę, to jest nią niechęć połowicznego traktowania spraw religijnych; sprawy te były dla mnie zawsze tak poważne, że ilekroć miałem w tej dziedzinie coś do oświadczenia, mogłem powiedzieć tylko, co w danej chwili uznawałem w głębi mej istoty za prawdę, nawet gdyby dane oświadczenie miało szkodzić moim sprawom osobistym.
Należy pamiętać, że były to lata, kiedy Huxley, Tyndall, Darwin, Herbert Spencer i John Stuart Mill, byli naszymi głównymi myślicielami, tudzież, że nawet przeciętny zjadacz chleba odczuwał wpływ ich myśli, nieodparty i przemożny, o ile chodziło o młodego studenta, wrażliwego i rwącego się do życia.
Dziś wiem, że ich postawa negatywna była bardziej błędną i o wiele bardziej niebezpieczną, niż postawy pozytywne, atakowane przez nich całą mocą druzgocącego krytycyzmu. Między nami i pokoleniem ojców naszych otwarła się przepaść tak gwałtownie i nagle, że kiedy Gladstone występował w obronie sześciu dni stworzenia lub Gadareńskich wieprzów, najmłodszy ze studentów parskał śmiechem na jego dowody, do których zbicia nie trzeba było wcale umysłu Huxley’a. Najgorszymi wrogami religji są ci, którzy protestują przeciw jakiejkolwiek rewizji lub modyfikacji tej masy materjału, wartości zarówno najwyższej, jak i wątpliwej, którą zamykamy w jeden zwarty tom, rzekomo jednolity co do wartości. Należy uznać, że zawartość jego nie jest czystem złotem, lecz rudą złota; kto to zrozumie, ten nie odrzuci całości z momentem, gdy się natknie na glinę, lecz będzie cenił tem bardziej złoto, oddzielone od gliny własnym trudem i zachodem.
Powtarzam, że nie katolicyzm wyłącznie, lecz całe chrześcijaństwo stało mi się obojętnem i zawiodło mnie do agnostycyzmu, który jednak nigdy nie wyrodził się w ateizm, gdyż nie zatraciłem nigdy poczucia cudownej równowagi wszechświata i tej olbrzymiej mocy, której istnienie to poczucie dopuszcza. We wszystkich mych zwątpieniach zachowywałem poszanowanie tych spraw, które nigdy nie opuszczały mej myśli; lecz im więcej myślałem, tem bardziej utwierdzałem się w mej nieprawowierności. Z bardziej ogólnikowego stanowiska zostałem Unitarjuszem, z tem zastrzeżeniem, że w stosunku do Biblji okazywałem więcej Krytycyzmu niż przeciętny Unitarjusz. Ta postawa negatywna stała się z czasem tak mocną, iż uważałem ją za kres mego rozwoju; w rzeczywistości okazała się ona tylko przystankiem węzłowym na drodze życia, które w pewnej chwili kazało mi zamienić utarty trakt na nową drożynę. Dziś widzę wyraźnie, że każdy materjalista jest rezultatem wstrzymanego rozwoju. Jest to człowiek, który uprzątnął gruzy i rumowisko, lecz nie zaczął jeszcze budować swego przybytku. Co do wiedzy psychicznej, znałem ją tylko z rozpraw sądowych, demaskujących szarlatanów, tudzież zwyczajnych sensacyjnych artykułów w prasie. Lata całe miały upłynąć, zanim pojąłem, że na drodze tej wiedzy można znaleźć pozytywne dowody, które zgodnie z mojem stałem przekonaniem stanowiły jedyny warunek mojej ponownej wiary w świat niewidzialny. Dowód oczywisty jest dla mnie niezbędny, gdyby to bowiem była kwestja ślepej wiary, mógłbym był poprostu wrócić do wiary mych przodków. Nigdy nie uwierzę w nic, co się nie da stwierdzić dowodnie. „Wszystko zło religji ma swe źródło w wierze w rzeczy, których nie można udowodnić“. Tak sobie powiedziałem w owym czasie i postanowieniu temu pozostałem wiernym.
Nie chciałbym pozostawić w umyśle czytelnika wrażenia, że życie moje było ponure lub nienormalnie ciężkie wskutek moich trosk i kłopotów. Na szczęście natura obdarzyła mnie usposobieniem żywem, tak, że nie pomijałem żadnej sposobności zabawy i rozrywki, którym się chętnie i z zapałem oddawałem. Czytałem dużo, uprawiałem wszystkie możliwe gry sportowe, tańczyłem zawzięcie i uczęszczałem do teatru, o ile tylko kieszeń pozwalała na wyrzucenie sześciu groszy na galerję. Raz przy takiej właśnie okazji padłem ofiarą zajścia, które mogło się było skończyć fatalnie. Stałem na stopniach schodków, wiodących do drzwi na galerję; za mną stał długi sznur publiczności, oczekującej na otwarcie rzeczonych drzwi; w tym stłoczonym tłumie było jakieś pół tuzina żołnierzy, z których jeden ścisnął tak mocno dziewczynę przypartą do muru, że ta zaczęła krzyczeć. Ponieważ było to blisko mnie, zwróciłem uwagę żołnierzowi, aby się zachował łagodniej, na co ten zajechał mnie łokciem między żebra, że zaś przytem zwrócił się ku mnie twarzą, poczęstowałem go w twarz obiema pięściami. Wywiązała się mimo ścisku bójka, w ciągu której inny żołnierz uderzył mnie w głowę trzcinową laską. W tym samym momencie otwarły się drzwi galerji i fala tłumu oddzieliła mnie od pozostałych żołnierzy; korzystając z tego pchnąłem mego napastnika w otwarte drzwi a sam wróciłem do domu, gdyż pozostanie na miejscu nie wróżyło nic dobrego. W ten sposób wywinąłem się szczęśliwie z bardzo niemiłego zajścia.
W roku 1880 odbyłem siedmiomiesięczną wyprawę do morza podbiegunowego na statku „Nadzieja“, pod wodzą znanego łowcy wielorybów, Johna Gray‘a. Wziąłem udział w tej wyprawie w charakterze chirurga; że jednak miałem zaledwie dwadzieścia lat a moja wiedza medyczna nie przekraczała zasobu wiadomości przeciętnego słuchacza trzeciego roku medycyny, myślałem często z zadowoleniem o tem, że wiedza ta nie była wystawioną na poważniejszą próbę w ciągu tej podróży.
Zdarzyło się to mniej więcej tak. Pewnego słotnego południa siedziałem w Edynburgu, ślęcząc nad jakąś książką, przygotowując się do jednego z tych egzaminów, które zatruwają życie studenta medycyny, kiedy nagle wpadł do mnie jeden ze znajomych studentów, nazwiskiem Currie i zapytał mnie prosto z mostu:
— Chciałbyś wyruszyć na przyszły tydzień pod biegun na wieloryby? Będziesz pełnił obowiązki chirurga okrętowego, z płacą dwóch i pół funta miesięcznie i trzy szylingi od każdej tonny oleju.
To niespodziewane pytanie wytrąciło z mej głowy wszelką myśl o dalszem studjum.
— Skąd wiesz, że to wogóle możliwe? — zapytałem.
— Gdyż ja sam zawarłem umowę z kapitanem; obecnie widzę, że nie mogę się wybrać i szukam kogoś, ktoby mnie zastąpił.
— Skądże ja wezmę odpowiedni strój i wyekwipowanie?
— Weźmiesz moje.
W kilka minut nastąpiła ugoda i tak krótka jedna chwila skierowała bieg mego życia na nowy tor.
Po upływie jakiegoś tygodnia znalazłem się w Peterhead, zajęty pakowaniem mojego skromnego dobytku, przy pomocy gospodarza statku, w przegródce zamkniętej pod moim leżakiem, na okręcie „Nadzieja“.
W krótkim bardzo czasie przekonałem się, że głównem zadaniem chirurga jest dotrzymywanie towarzystwa kapitanowi, którego stosunek do reszty załogi ogranicza się do krótkich technicznych pogadanek, oczywiście dzięki naturze przemysłu. Byłoby to nieznośne, gdyby nie fakt, że kapitan „Nadziei“, John Gray, był człowiekiem niezwykłym, doskonałym marynarzem, Szkotem poważnie myślącym, z którym rychło zawarłem blizką przyjaźń, niezamąconą niczem w ciągu całej wyprawy. Dziś jeszcze stoi mi w oczach jego postać prosta i muskularna, z twarzą ogorzałą i zbitą wiatrem, z kędzierzawym włosem i brodą. Milczący, sardoniczny, surowy czasem, lecz zawsze ludzki i sprawiedliwy.
Co do załogi „Nadziei“ pamiętam jeden zabawny szczegół. Człowiek, który się zgodził na stanowisko zastępcy kapitana, był małym, schorzałym i wyniszczonym, zgoła niezdolnym do pełnienia przyjętych obowiązków. Natomiast pomocnik kucharza, był olbrzymem, cery brązowej, z rudą brodą, olbrzymiej siły, z głosem jak grzmot. Otóż, jak tylko okręt opuścił port, mały i zniedołężniały zastępca kapitana zniknął z pokładu i pełnił przez cały czas wyprawy obowiązki kuchcika, podczas gdy kuchcik-olbrzym pojawił się na pokładzie i objął obowiązki zastępcy kapitana. Rzecz miała się tak, że pierwszy posiadał wprawdzie odpowiedni certyfikat, lecz był za stary i za słaby, podczas gdy kuchcik, który nie umiał ani czytać, ani pisać, był marynarzem jakich mało; toteż jak tylko okręt znalazł się na pełnem morzu, zamienili oni swoje stanowisko z obopólną zgodą, tudzież z wiedzą kapitana i kucharza.
Colin Mc Lean, ze swoim wzrostem sześciu stóp, ze swoją tęgą, wyprostowaną figurą, ze swoją rudą brodą, był stworzonym na marynarza, co znaczy więcej, niż wszystkie certyfikaty. Jedyną jego wadą była gwałtowność, która sprawiała, że mały powód przyprawiał go często o szał. Pamiętam jak dziś jeden wieczór, spędzony na trzymaniu go zdala od gospodarza statku, który nieroztropnie skrytykował jego nieudały atak na wieloryba. Obydwaj mieli w czubku, co jednego pobudziło do sprzeczki, zaś drugiego przyprawiło o szał; że zaś we trójkę siedzieliśmy w bardzo ciasnej izdebce, nic dziwnego, że miałem pewną trudność w powstrzymaniu rozlewu krwi. Co jakiś czas, właśnie w chwili, kiedy myślałem, że niebezpieczeństwo już minęło, gospodarz powtarzał z uporem swoje niedorzeczne: „Bez nijakiej obrazy, Colin, to ci mogę powiedzieć, że gdybyś był ździebko rychlej tę rybkę...“ Nie pamiętam ile razy rozpoczynał on to zdanie, lecz wiem, że nigdy nie dokończył, gdyż na słowo „rybkę“ Colin chwytał go za gardło, zaś ja Colina w pół i zmagaliśmy się aż do zupełnego wyczerpania. Kiedy gospodarz odetchnął nieco i ochłonął, rozpoczynał na nowo owo nieszczęsne zdanie, zaczem „rybka“ dawała hasło nowego ataku. Mam głębokie przekonanie, że gdyby nie moja obecność, skończyłoby się pobiciem gospodarza, gdyż Colin był rozgniewany do szału.
Mieliśmy na statku pięćdziesięciu ludzi; połowa z nich była pochodzenia szkockiego, zaś druga połowa pochodziła z wysp Shetland; ci wyspiarze byli ludźmi spokojniejszymi, bardziej uległymi i uprzejmymi; natomiast marynarze szkoccy, choć trudniejsi do kierowania, posiadali więcej męstwa i charakteru. Stąd Szkoci zajmowali wszystkie wyższe stanowiska na okręcie, oni też zarzucali harpuny; natomiast wyspiarze szetlandzcy mieli pod swą pieczą łodzie, któremi kierowali z jak największą sprawnością.
Jeden tylko członek załogi nie był Szkotem, ani nie pochodził z wysp Shetland; był on tajemnicą dla wszystkich. Wysoki, śniadej cery, czarnych oczu, z kruczą brodą i czupryną, rysów uderzająco pięknych, odznaczał się dziwnym chodem, któremu towarzyszyło podrzucanie ramion. Mówiono, że pochodził on z południowej Anglji, skąd miał rzekomo uciec przed karzącą ręką sprawiedliwości. Nie przyjaźnił się z nikim, mówił rzadko, lecz był jednym z najsprawniejszych marynarzy. Z wyglądu wnosiłem, że musiało być w jego usposobieniu coś szatańskiego, tudzież, że zbrodnia, która kazała mu się ukrywać, musiała być ciężka. Raz tylko mieliśmy sposobność przekonać się naocznie o jego skrytej gwałtowności. Kucharz, ogromne, mocne chłopisko, miał swój własny zapasik rumu, z którego korzystał tak szczodrze, że przez trzy dni z rzędu obiad całej załogi był nie do spożycia. Trzeciego dnia nasz milczący wyrzutek podszedł do kucharza z mosiężną patelnią w ręku i nie mówiąc ani słowa, wymierzył mu tak potężny cios, że głowa kucharza wybiła dno patelni, której krąg boczny zawisł na jego szyji. Na pół pijany i pół ogłuszony kucharz zaczął coś mamrotać o walce, lecz przekonawszy się, że sympatja załogi jest po stronie przeciwnika, oddalił się zrzędząc do kuchni, podczas gdy milczący pogromca popadł w swe zwyczajne zamyślenie. Od tej chwili nikt się nie żalił na kucharza.
Wspominałem już o gospodarzu; ilekroć myślę o tej wyprawie, w ciągu której noga nasza nie postała na lądzie przez siedem miesięcy, miła twarz Jack’a Lamb’a zawsze mi staje przed oczyma. Posiadał on bardzo piękny i sympatyczny głos tenorowy, którego słuchałem nieraz godzinami; lubował się szczególnie w patetycznych i sentymentalnych pieśniach, że zaś tylko ten, kto przez sześć miesięcy nie widział twarzy kobiecej może pojąć czem jest sentyment, przeto każda sentymentalna piosenka budziła w nas wszystkich jakiś słodki niepokój, pamiętny mi po dziś dzień. By ocenić czem jest kobieta, należy stracić ją zupełnie z oczu na pół roku. Pamiętam doskonale, że kiedyśmy się zbliżali w drodze powrotnej do brzegów północnej Szkocji, przepływaliśmy koło latarni morskiej, odległej o jakichś kilkaset sążni od brzegu. Na sygnał dany przez naszą banderę wynurzyła się z wnętrza jakaś postać, w celu odsygnalizowania; w tej samej chwili podniecony szept przebiegł poprzez nasz pokład „To niewiasta!“ Kapitan stał na swym pomoście z teleskopem. Ja nałożyłem okulary. Każdy patrzył z największą ciekawością. Była to kobieta powyżej pięćdziesiątki, w krótkiej spódnicy i wysokich butach, lecz dla każdego z nas była „niewiastą“. — Cokolwiek, byle w czepku — powiadali marynarze a ja przyznawałem im w duchu słuszność.
Widzę jednak, że wyprzedzam bieg wypadków. Notatnik mój mi mówi, żeśmy rozpięli żagle dnia 28 lutego o godzinie drugiej popołudniu. W porcie Peterhead żegnały nas hałaśliwie wielkie tłumy. Pokład statku był czysty jak na jachcie; naogół statek odbiegał bardzo od mojego uprzedniego wyobrażenia. Zaraz na wstępie zaskoczyła nas burzliwa niepogoda, tak, że ledwie zdołaliśmy się schronić na czas do portu w Lerwick przed nadciągającym huraganem takiej siły, że o mało nie zerwał naszego statku z kotwicy. Gdyby nas był dopadł o kilka godzin wcześniej, bylibyśmy na pewno stracili łodzie, bez których statek wielorybowy jest do niczego. Dopiero 11 marca wypogodziło się o tyle, że mogliśmy puścić się w dalszą drogę. Do tego czasu zebrało się w małej zatoce jakieś dwadzieścia statków, tak, że wyprawa nasza przybrała poważne rozmiary. Pomienionej nocy statek nasz musiał szukać schronienia w wąskiej zatoce jednej z małych wysepek okolicznych. Następnego dnia udałem się na brzeg i błądziłem po wysepce, spotykając dziwne, pół-barbarzyńskie, lecz bardzo uczynne postacie wyspiarzy, nie mających pojęcia o świecie. W drodze powrotnej na statek wiodła mnie dzika dziewczyna, niosąca pochodnię, gdyż przedzieranie się między torfowiskami groziło niebezpieczeństwem utonięcia. Do dziś stoi mi w pamięci jej postać, jej długie, skołtunione, czarne włosy, jej gołe nogi, brudna poplamiona kiecka i dzikie rysy twarzy, zaostrzone w blasku pochodni.
Pierwszą moją niespodzianką co do strefy podbiegunowej była szybkość z jakąśmy się dostali w jej obręb. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z faktu, że jest nam ona tak bliską. O ile pamiętam, w cztery dni do opuszczeniu wysp Szetlandzkich, znaleźliśmy się wśród płynącej kry lodowej. Jednego poranku zbudziły mnie głuche uderzenia w ściany statku; wyszedłszy na pokład, dojrzałem całe morze, aż do krańców widnokręgu, pokryte łomami lodu. Łomy te nie były wielkie, lecz płynęły tak gęsto obok siebie, że zręczny człowiek mógł po nich wędrować, przeskakując z jednego na drugi. Ich rażąca oczy białość czyniła morze drogą kontrastu bardziej niebieskiem, zaś kontrast ten, uzupełniony błękitem nieba i czystem powietrzem podbiegunowej strefy, dawał wrażenie niezapomniane. Na jednym z takich rozchybotanych, rozkołysanych łomów lodowych dostrzegliśmy raz olbrzymią fokę, lśniącą, leniwie ospałą, patrzącą na statek z zupełnym spokojem, jakżeby była świadomą, że czas ochrony miał trwać jeszcze całe trzy tygodnie. Innym razem dojrzeliśmy na lodzie ślad stopy niedźwiedziej. Zaś wszystko to oglądały nasze oczy w czasie, gdy zabrane ze Szkocji pierwiosnki zachowały jeszcze swą świeżość, w kloszach, ustawionych w kajutach.
Wspomniałem powyżej o czasie ochrony; winienem tu wyjaśnić, że na mocy umowy między rządem Norwegji i Wielkiej Brytanji, obywatele tych dwóch państw nie mają prawa polować na foki przed 3 kwietnia. Powodem tego jest fakt, że czas lęgu przypada w marcu, gdyby zaś matki zabito, zanim młode mogą sobie same poradzić, cały gatunek rychłoby zaginął. Na czas lęgu wszystkie foki gromadzą się w jednem, z góry upatrzonem, lecz zawsze innem miejscu; że zaś miejsce to znajduje się w obrębie kilkuset mil kwadratowych pływającego lodu, stąd nie łatwo je wyśledzić. Rybacy wyszukują je następującym sposobem. Skoro tylko załoga statku, posuwającego się w śród kry lodowej, dostrzeże gromadę fok, notuje ona na mapie przy pomocy kompasu ich kierunek. Co jakiś czas ukazuje się nowa gromada; jej kierunek zaznacza się podobnie na karcie; po nakreśleniu kilku takich linji, należy je przedłużać dopóki się nie przetną, zaś punkt przecięcie wskazuje mniej więcej dokładnie punkt zborny pływających fok.
Miejsce to przedstawia niezwykły widok. Mam wrażenie, że jest to najliczniejsze zebranie żywych istot na świecie; i pomyśleć, że odbywa się ono na otwartych obszarach pól lodowych, w odległości setek mil od wybrzeży Grenlandji, gdzieś między 71 i 75 stopniem szerokości geograficznej, o ile bowiem chodzi o długość geograficzną jest jeszcze trudniej ją oznaczyć; mimo to foki znajdują je bez trudności. Z gniazda na szczycie masztu widzi się ich nieprzeliczoność; na najbardziej dalekim dla oka łomie lodu czernieją one, jak ziarnka pieprzu. Dokoła leżą również młode, podobne do śnieżno białych ślimaków z czarnymi noskami i wielkiemi, ciemnemi oczyma. Ich napół ludzkie krzyki wypełniają nieustannie powietrze; człowiekowi siedzącemu w kajucie okrętu, znajdującego się w samym środku tego wiecu fok, może się wydawać, że jest w sąsiedztwie jakiejś potwornej dzieciarni.
Nasz statek był jednym z pierwszych w onym roku, który odnalazł miejsce zebrania fok; zanim jednak nadszedł okres łowów, mieliśmy szereg burz, które strącały młode przedwcześnie w odmęt wód, tak, że kiedy nareszcie zbliżył się termin określony prawem, natura w wielkiej mierze nas wyręczyła, pozostawiając nam niewiele do roboty. Mimo to o świcie trzeciego dnia kwietnia, załoga statku udała się na pole lodowe dla zbierania krwawego żniwa. Robota to haniebna i brutalna, lecz w istocie niewiele różna od tej, której wyniki zaopatrują nasz stół w mięso. A jednak te szkarłatne kałuże na wyiskrzonej bieli lodowcowej, pod spokojnym, milczącym błękitem nieba podbiegunowego, zdały się być jakimś rażącym wstrętem. Lecz nieubłagany popyt pociąga za sobą nieubłaganą podaż i te biedne foki śmiercią swoją pomagają do życia długiemu szeregowi marynarzy, robotników w dokach, garbarzy, skórników, handlarzy łoju i oleju, którzy zajmują miejsce pośrednie między tą doroczną rzezią i tymi, którzy nabywają przerobione i wykończone artykuły.
Pamiętam dobrze ten pierwszy dzień łowów na foki, wskutek przypadków, których doświadczyłem. Jak już wspomniałem panowała dość silna burza, która pędząc jeden lodozwał na drugi czyniła pobyt na polu lodowem niebezpiecznym, zwłaszcza dla człowieka tak niedoświadczonego, jak ja. Dlatego kapitan nakazał mi wrócić na pokład w chwili, kiedy wraz z innymi drapałem się przez przedmoście. Moje prośby i przekonywania nie zdały się na nic, tak, że w końcu usiadłem na poręczy przedmościa w jak najgorszem usposobieniu, zwiesiwszy nogi na zewnątrz, kołysząc się w takt rozchybotanego statku. Nie zauważyłem jednak, że siedziałem na cienkim płacie lodu, którym wierzch poręczy był pokryty; nagle, w pewnej chwili, gdy podmuch wichru wyniósł statek tak wysoko, że znalazł się on pod kątem ostrym, zjechałem prościutko w odmęt morza, dając nurka między dwa łomy lodowe. Kiedym się wynurzył na powierzchnię uczepiłem się jednego z nich i wkrótce znalazłem się z powrotem na pokładzie. Przypadek ten spełnił jednak moje życzenie, gdyż kapitan oświadczył, że skoro mam się kąpać, to lepiej bym to uczynił z kry lodowej, niż z pokładu statku. Że jego pierwotna ostrożność nie była bezpodstawną, to udowodniłem, wpadając dwukrotnie do wody tego samego dnia, tak, że w końcu pełen wstydu musiałem iść do łóżka, podczas gdy moje garnitury suszyły się w izbie maszynisty. Pociechą moją w tem niepowodzeniu był fakt, że rozbawiło ono kapitana do tego stopnia, iż nie wiele myślał o niepowodzeniu łowów, rozweselony przygodą „wielkiego nurka północy“, jak mnie od tego czasu nazywał. Raz tylko później znalazłem się w wielkiem niebezpieczeństwie, kiedym się cofnął w tył poza brzeg płynącej kry, na której zdejmowałem skórę z zabitej foki. Oddaliłem się wtedy od reszty towarzyszy, tak, że nikt nie dostrzegł mego upadku. Powierzchnia lodu była tak gładka i ślizka, że nie miałem się czego uczepić, by się wydobyć z wody, w której ciało me poprostu drętwiało. Nareszcie udało mi się uchwycić tylną płetwę foki; z kolei powstała kwestja, czy ja wciągnę fokę do wody, czy bezwładny ciężar foki pozwoli mi się wydobyć na wierzch. W końcu wygramoliłem się jednak na brzeg i potoczyłem się w stronę cielska foki. Pamiętam, że kiedym się dostał na statek, odzienie moje było twarde i sztywne jak zbroja, tak, że musiałem stać przy ogniu zanim zdołałem je zdjąć.
Przedmiotem tych łowów kwietniowych są samice i młode. Później w maju udają się dalej na północ, gdzie między 77 i 78 stopniem szerokości nie są wcale łatwym łupem. Są one bardzo ostrożne, tak, że trzeba dobrego strzału na daleką metę, by je trupem położyć. W czerwcu łowy na foki się kończą, zaś statek posuwa się jeszcze dalej na północ, aż w końcu między 79 i 80 stopniem szerokości wkracza w ojczyznę prawdziwych grenlandzkich wielorybów. Spędziliśmy tam jakieś trzy miesiące z bardzo zmiennem szczęściem, gdyż jakkolwiek ścigaliśmy sporo wielorybów, zabiliśmy tylko cztery.
Statek wielorybi posiada osiem łodzi, lecz zazwyczaj tylko siedem opuszcza okręt, gdyż łódź każda wymaga sześciu ludzi, tak, że po spuszczeniu siedmiu łodzi, zostają na pokładzie tylko t. zw. „próżniacy“, to znaczy ci z załogi, którzy nie pełnią służby marynarskiej. Zdarzyło się jednak, że na pokładzie „Nadziei“ próżniacy tworzyli dość obrotną gromadkę, która się rwała iść na ochotnika; spuszczono zatem ósmą łódź, która zarówno w łowach na foki, jak i podczas połowu na wieloryby, spisała się bardzo chwacko. Gospodarz statku, drugi maszynista, kotlarz i ja, byliśmy przy wiosłach; harpuniarzem był rudowłosy góral szkocki a sternikiem nasz przystojny wyrzutek społeczny. Nasze łowy na foki przyniosły wcale pokaźny rezultat, zaś co do wielorybów, łódź nasza raz zarzuciła harpun, a raz wykonała atak lancami. Nie mieliśmy się zatem czego wstydzić. W istocie zajęcie to tak mi przypadło do smaku, że kapitan Gray ofiarował mi zajęcie harpuniarza i chirurga z podwójną płacą, o ilebym wziął udział w jego następnej wyprawie. Dobrze się stało, żem odmówił, gdyż życie to jest pełne niebezpiecznego uroku.
Podpływanie do wieloryba jest rzeczą bardzo zajmującą. Wioślarz jest wprawdzie zwrócony tyłem do niego, tak, że wiosłujący wiedzą o nim tylko tyle, ile zdołają wyczytać z twarzy sternika. Ten patrzy ponad głowy wioślarzy, śledząc potwora płynącego na powierzchni wód, podnosząc dłoń od czasu do czasu na znak, że należy przestać wiosłować, gdyż oko potwora zatacza krąg badawczy, wreszcie dając hasło do posuwania się chyłkiem dalej. Ilość płynących łomów lodowych jest tak wielka, że o ile wiosła nie są w ruchu, sam widok łodzi nie płoszy wieloryba. I tak łódź podpływa zwolna, aż znajduje się w punkcie dostatecznie bliskim do wysłania harpuna. Wioślarze dostrzegają nagły błysk w oczach sternika, który woła: „Śmiało, chłopcy! Śmiało! Z całej siły!“ Słychać trzask cyngla i harpun wypada z wielkiej lufy; woda pieni się wokół wioseł, których sześć uderzeń wpędza czoło łodzi na coś miękkiego, co odbija od siebie i łódź i wiosła. Lecz wiosłujący nie troszczą się o to, gdyż w chwili, w której łódź dotknęła cielska wieloryba, usłyszeli huk działa i zrozumieli, że harpun znalazł się w głębi tej bryły ołowianego koloru. Potwór zapada w głąb jak kamień, czoło łodzi zanurza się raz po raz w odmęcie, lecz ruch chorągiewki, umieszczonej w środku łodzi i wark odkręconej z szaloną szybkością liny dowodzą trafności strzału.
I teraz następuje chwila wielkiego niebezpieczeństwa; rzadko grozi ono ze strony wieloryba; bezpieczeństwo zależy od normalnego odkręcania się liny, którą nawija zawsze specjalnie trzymany w tym celu zawodowy nawijacz; o ileby lina się splątała i zaczepiła o któregoś z wiosłujących, jest on stracony i chyba tylko przecięcie liny mogłoby go uratować, choć i to jest bardzo wątpliwem, gdyż zanimby to nastąpiło, ofiara byłaby już zbyt głęboko w wodzie.
— Stój! — krzyknął raz w takim wypadku harpuniarz na wioślarza, który zamierzył się nożem na linę, — większy pożytek z ryby, niż z topielca dla wdowy! Brzmi to bardzo cynicznie, lecz zdanie to zawiera dużo praktycznego sensu.
Łódź, z której wypada harpun, nie ma nic więcej do roboty. Natomiast „lancowanie“, to znaczy dobijanie wieloryba długiemi lancami stalowymi trwa dłużej, stąd jest bardziej zajmującem. Przez jakieś pół godziny jest się tak blisko schwytanego wieloryba, że można go dotykać dłonią. Ma się wrażenie, że wieloryb jest zupełnie nieczuły na ból, gdyż najmniejszym ruchem nie reaguje na pchnięcia długiemi lancami. Lecz instynktownie trzepie on swym ogonem i usiłuje uderzyć nim w łódź, podczas gdy wioślarze, wiedzeni również instynktem samozachowawczym, starają się trzymać łódź wzdłuż jego boku i jak najbliżej głowy. Lecz raz okazało się, że nawet ta pozycja nie jest wolna od niebezpieczeństwa, gdyż wieloryb uniósł w górę swą olbrzymią płetwę boczną, pod którą nagle znalazła się nasza łódź. Jedno uderzenie tej płetwy posłało by nas na dno morza i nie zapomnę nigdy ruchu naszych rąk, któremiśmy się zasłonili od ciosu, jakby ręce nasze zdołały go odparować. Na szczęście upływ krwi zbyt osłabił wieloryba, tak, że płetwa zamiast spaść na łódź, zawinęła się w stronę przeciwną, co dowodziło, że potwór przestał żyć. Był to jednak moment, któregobym nie wymienił za żaden inny triumf myśliwski.
Szczególne wrażenie innego świata, które się odczuwa w strefie podbiegunowej, wrażenie trwające przez całe życie, jest w dużej mierze wynikiem ustawicznego światła dziennego. Pora nocna ma wprawdzie światło przyćmione, lekko pomarańczowego koloru, lecz różnica nie jest zbyt wielką. Mówiono mi, że niektórzy z kapitanów odwracali zupełnie rozkład godzin, każąc podawać śniadanie późnym wieczorem, a obiad o dziewiątej z rana. Tu bowiem człowiek rozporządza pełnemi 24 godzinami i może je rozkładać do woli. Po jakichś dwu miesiącach oczy zaczynają odczuwać zmęczenie, tak, że człowiek poznaje kojącą wartość zmroku. Pamiętam, że kiedyśmy się zbliżyli do Islandji w drodze powrotnej, widok pierwszej gwiazdy sprawił na mnie tak silne wrażenie, żem się nie mógł dość napatrzeć tej rozmigotanej drobinie świata. Powszedniość zabija połowę piękna przyrody.
Poczucie samotności wzmacnia również wrażenia, wyniesione z mórz podbiegunowych. Kiedyśmy przebywali w ojczyźnie wielorybów, nie było zapewne prócz nas żadnej istoty ludzkiej w promieniu jakichś ośmiuset mil angielskich. Przez siedem długich miesięcy nie doszła nas żadna wieść z południowego świata. Opuściliśmy ten świat w okolicznościach bardzo niespokojnych. Anglja podjęła właśnie kampanję w Afganistanie, a wojna z Rosją zdała się nieuniknioną. Wracaliśmy w stronę Bałtyku, bez wiedzy, czy jakiś krążownik nie obejdzie się z nami tak, jak my z wielorybami. Kiedyśmy spotkali pierwszy statek rybacki na północ od wysp Shetland, dowiedzieliśmy się o zdarzeniach tych długich siedmiu miesięcy, więc o klęsce Maiwand’a i słynnym marszu Robertsa z Kabul do Kandahar. Lecz wszystkie te wypadki przedstawiały się nam dość mglisto, zaś co do mnie, nigdy nie zdołałem sobie wyrobić jasnego poglądu o tym szczególe naszych dziejów militarnych.
Ustawiczna jasność, rażąca oczy biel lodu, głęboki błękit wody i suche, rzeźkie, radosne powietrze, które samo oddychanie zamienia na rozkosz, to są momenty, wrażające się najsilniej w pamięć. Poza tem nieliczna ilość ptactwa morskiego, wszystkie odmiany mewy śnieżki i rybitwy, które wypełniają powietrze, łagodzi samotność, podobnie jak dziwaczne twory, wychylające się raz po raz z głębi wód. Spotkanie z wielorybem, który jest przedmiotem łowów i handlu, nie jest zbyt częste, lecz pomniejsze jego odmiany, z handlowego punktu widzenia nie przedstawiające żadnej wartości, widzi się ciągle. Do takich należą skrzeloryb, który dźwiga bezcelowo 90 stóp bezwartościowego łoju, wiedząc, że żaden łowca oń się nie pokusi, dalej wieloryb-garbus, wreszcie upiorny biały wieloryb; pospołu z nimi ludnią te głębie wodne liczne potworne stworzenia, jak narwal, piła, krwiożerczy grampus, grenlandzki ludojad i t. p. Zaś na powierzchni lodowej widzi się foki, wodne i lądowe, łękopłazy i olbrzymie nosowozy, długie na dwanaście stóp, które w rozdrażnieniu wydymają olbrzymie czerwone banie, zwisające im u nosów, jak worki. Czasami można dojrzeć białego lisa podbiegunowego, tudzież pod dostatkiem białych niedźwiedzi. Kra lodowa w pobliżu miejsc, gdzie się gromadzą foki, poznaczona jest śladami tych nieszkodliwych mieszkańców lodów. Dla schwytania foki wędrują one setki mil po lodzie; ich przemyślna metoda łowów polega na upatrzeniu obszernego pola lodowego, na którem jest tylko jedna przerębla; nad tym otworem przykuca niedźwiedź, otaczając go przedniemi, potężnemi łapami. Kiedy głowa foki się wynurza, łapy się zbiegają i biały miś ma swój obiad. Czasami paliliśmy odpadki kuchenne pod kotłem statku; zapach tej spalenizny sprowadzał wkrótce całą gromadę niedźwiedzi w sąsiedztwo statku.
Jakkolwiek są lata, w których jakieś dwadzieścia lub trzydzieści wielorybów wpada w ręce łowców na morzu Grenlandji, zdaje się, że liczne łowy, przedsiębrane w ciągu ostatniego stulecia, zmniejszyły bardzo ich liczbę, tak dalece, że liczba ta nie dochodzi zapewne tysiąca. Oczywiście mam na myśli gatunek, przedstawiający wartość handlową, gdyż innych jest dosyć. Oczywiście jest rzeczą bardzo trudną ustalić bodaj w przybliżeniu liczbę gatunku, który przenosi się z miejsca na miejsce, lecz fakt, że ten sam wieloryb jest ścigany przez ten sam statek podczas kilku wypraw, dowodzi, że liczba ich musi być ograniczoną. Pamiętam, że był jeden, którego szczególnem znamieniem była narośl na ogonie, wielkości i kształtu ula pszczelnego. Kiedyśmy spuścili łodzie dla udania się w pościg, kapitan zawołał: „Trzy razy goniłem tę bestję; w roku 1871 poprostu uciekł; w 1874 mieliśmy go już w rękach, kiedy harpun, nie dosiągłszy widocznie wnętrza, przerwał cielsko i wyśliznął się; w roku 1876 uratowała go mgła. Ale tym razem nam się nie wymknie“! Ja nie miałem tej pewności i pokazało się, że miałem rację; mam też wrażenie, że ten ogon obnosi jeszcze swą brodawkę po dziś dzień, po obszarach mórz podbiegunowych.
Nigdy nie zapomnę chwili, w której zobaczyłem pierwszego wieloryba właściwego gatunku. Dostrzegł go najpierw marynarz, postawiony w tym celu na drugim końcu pola lodowego, obok którego zatrzymał się nasz statek. Kiedyśmy ruszyli na pokład, spłoszony widocznie potwór dał nurka. Przez jakieś dziesięć minut czekaliśmy na jego wynurzenie się ponowne, tak, że zniechęcony, przestałem patrzeć we właściwym kierunku, kiedy nagły okrzyk zdumienia zmusił mnie do spojrzenia w górę, gdzie dostrzegłem całego wieloryba w powietrzu. Jego ogon był skręcony, tak, jak ogon pstrąga w skoku, a całe cielsko barwy ołowiu było ponad powierzchnią wody. Zdziwienie nasze było zupełnie uzasadnione, gdyż kapitan, który odbył trzydzieści wypraw na wieloryby, nigdy nie widział podobnego zjawiska. Kiedyśmy go schwytali pokazało się, że całe jego ciało było pokryte pasożytującymi raczkami wielkości kilku centymetrów; widocznie swędzenie całego ciała przyprawiło potwora o napad szału. Człowiek bez rąk, z liczną gromadą pcheł na plecach, umiałby ocenić tę sytuację.
Obok przygód łowieckich, okolice podbiegunowe posiadają swoisty, niezapomniany urok. Rozumiem doskonale tego starego łowcę wielorybów, który pozostawiony na chwilę na łożu śmierci, zerwał się i ruszył przed siebie tak, że go dopędzono w znacznej odległości od domu, mruczącego do siebie „płynę na północ’’. Podobnie biały lis podbiegunowy, którego jeden z moich znajomych starał się oswoić, uciekł i wpadł w zatrzask leśniczego w kilka miesięcy później w Caithness, w północnej Szkocji. On także gnał na północ, lecz któż może powiedzieć jakim kompasem wiedziony?
Czyste są te obszary białych lodów i błękitu wód, ponad któremi płynie powiew ludzkim oddechem niezepsuty. Ale jest w tej strefie także coś romantycznego. Stoi się tam na rubieży nieznanego, gdyż każda kaczka zastrzelona nosi w swym pępuszku kamyki z lądu, którego niema na mapie. To też opisana tu wyprawa stanowi zajmujący rozdział mej młodości.
Kiedym wsiadał na ten statek byłem rosłym młodzieńcem; opuszczałem go jako mocny, dorosły mężczyzna. Nie mam też żadnych wątpliwości, że to czyste podbiegunowe powietrze wpłynęło dobroczynnie na zdrowie całego mojego życia i że ono wyposażyło mnie w ogromny zasób niewyczerpanej wprost energji. Umysłowo i duchowo był to okres niemal zupełnej stagnacji, gdyż życie w towarzystwie dzielnych co prawda, lecz ograniczonych nieokrzesańców, jest z natury rzeczy bardzo jednostronne. Lecz zato zyskałem zdrowie i zarobiłem więcej grosza, niż się spodziewałem. Pod wielu względami byłem jeszcze młodym figlarzem, gdyż pamiętam, że wyładowałem wszystkie kieszenie mych ubrań sztukami złota, aby sprawić matce więcej przyjemności przy ich wydobywaniu. Naogół powiększyłem jej skromny trzosik o jakieś pięćdziesiąt funtów.
Jednym z moich zamiarów po otrzymaniu dyplomu była podróż na okręcie w charakterze lekarza; dawało to sposobność rozejrzenia się po świecie i zarobienia trochę grosza, bez którego trudno mi było myśleć o rozpoczęciu praktyki na własną rękę. Dwudziestokilkuletniego lekarza nikt nie bierze na serjo a chociaż wyglądałem na więcej, musiałem pomyśleć o sposobie spędzenia kilku lat najbliższych. Plany moje były bardzo ogólnikowe; gotów byłem wstąpić chwilowo do armji, do marynarki, lub do służby w Indjach, byle tylko znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Nie spodziewałem się znaleźć miejsca na statku osobowym i niemal zapomniałem, że podałem swe nazwisko na liście kandydatów jednej kompanji okrętowej, kiedy nagle otrzymałem telegram, wzywający mnie do Liverpool, dla objęcia stanowiska lekarza na okręcie Mayumba, należącym do „African Steam Navigation Company“ i wyruszającym niezwłocznie w podróż do wybrzeża Afryki Zachodniej. W ciągu tygodnia stanąłem na miejscu wezwania a dnia 22 października 1881, ruszyliśmy w podróż.
„Mayumba“ był miłej powierzchowności mały parostatek, pojemności około 4.000 tonn; w porównaniu z 200-tonnową „Nadzieją“ wydawał się olbrzymem. Był to statek handlowy, wożący różnorodny zapas do Afryki a przywożący stamtąd olej palmowy, orzechy palmowe, kość słoniową i inne produkty tropikalne. Posiadał on miejsce dla jakichś dwudziestu do trzydziestu pasażerów, których zdrowie powierzono mej pieczy, za cenę dwunastu funtów miesięcznie. Obycie z morzem bardzo mi się przydało, gdyż wyruszyliśmy podczas okropnej burzy, która po opuszczeniu przez nas Kanału Mersey, przybrała taką gwałtowność, że na noc musieliśmy się schronić do Holyhead. Następnego dnia przy fatalnej niepogodzie puściliśmy się dalej. Mam po dziś niezbite przekonanie, że ocaliłem statek od nieszczęścia, kiedy bowiem stałem w pobliżu marynarza pełniącego straż, nagle dostrzegłem w przerwie mgły zarys latarni morskiej. Nie lubię czynić niepotrzebnego alarmu, lecz, mając przekonanie, że okręt powinien być dobrze na prawo od latarni, dotknąłem ramienia strażnika i ukazując mu mglisty zarys latarni, zapytałem: „Czy to w porządku?“ Biedak o mało nie podskoczył, gdy oko jego spoczęło na wskazanym przedmiocie; krzyknął gromko na załogę i wydzwonił sygnał do maszynisty. O ile pamiętam, latarnia nosiła nazwę Tuskar i statek nasz pędził prosto na jej skalne fundamenty, skryte w gęstej ulewie i mgle.
Do kapitanów miałem jakieś szczęście, gdyż Gordon Wallace, kapitan Mayumby był jednym z najlepszych, jakich spotkałem, tak, że utrzymywałem z nim stosunki przyjazne przez długi czas później. Pasażerowie nasi przeważnie płynęli na Maderę; było jednak kilka miłych pań, które się udawały do portów wybrzeża afrykańskiego, tudzież kilku niemiłych handlarzy murzynami, którzy jako stali pasażerowie kompanji, musieli być tolerowani. Niektórzy z tych handlarzy mieli ogromne dochody, wynoszące po kilka tysięcy funtów rocznie, będąc jednak ludźmi bez kultury, wydawali pieniądze na rozpustę, pijaństwo i niedorzeczne zbytki. Pamiętam, że jednego z nich żegnała w Liverpoolu cała gromada dam półświatka.
Burza towarzyszyła nam całą drogę w Kanale i Zatoce, co zdaje się jest rzeczą normalną w tej stronie, w tej porze roku. Wszyscy chorowali, więc nie mogłem próżnować. Lecz doczekaliśmy się pięknej pogody jeszcze przed przybyciem do Madery. Kto przez cały tydzień brodził po kostki w wodzie, ten umie ocenić przyjemność spaceru po suchym pokładzie. Podczas niepogody brakowało mi bardzo tego garnituru, który nosiłem podczas wyprawy na wieloryby, tem więcej, że, zaledwieśmy zakosztowali pogody, dopadła nas burza gorsza od poprzedniej; całe szczęście, że płynęliśmy z wiatrem; co chwila jednak zalewała nas olbrzymia grzebieniasta fala atlantycka, fosforyzująca podczas nocy, tak, że zdawało się, iż pokład zalewa ogień. To też z radością ujrzeliśmy po tygodniu takiej burzy porwane szczyty górskie Porto Sancto, leżącego nieopodal Madery i z uczuciem ulgi zarzuciliśmy kotwicę w zatoce Funchal. Było już ciemno, kiedyśmy zawinęli do portu, lecz światła domów miejskich dodawały nam otuchy. Ciemny horyzont przerzynała tęcza księżycowa, zjawisko, którego nie widziałem ani przedtem, ani później.
Następnem miejscem naszego postoju była Teneryfa, a raczej port tej wyspy Santa Cruz. W tych czasach prowadził ten port wielki handel koszenilą (cochineal), produkowaną z owadu hodowanego na kaktusach. Zasuszone, dostarczały one barwika tak cennego, że paczka tych owadów kosztowała wtedy przeciętnie 350 funtów; przypuszczam, że obecny przemysł anilinowy w Niemczech zabił ten handel tak doszczętnie, jak przemysł mineralny zabił wyprawy łowieckie na wieloryby. W dzień później stanęliśmy w Las Palmas, skąd, patrząc wstecz, można się rozkoszować widokiem słynnego szczytu Teneryfy, oddalonego o jakieś sześćdziesiąt mil. Opuściwszy Las Palmas, znaleźliśmy się w najrozkoszniejszej części oceanu, rzadko wzburzonego, lecz zawsze falującego i spienionego, z niebem stale wypogodzonem. Z dnia na dzień upał wzrastał, a kiedyśmy dotarli do wyspy De Los przy wybrzeżu Sierra Leone, zacząłem zdawać sobie sprawę z tropikalnego upału. Dość powiedzieć, że serwetka przy posiłku staje się niemożliwą, że położona na kolanie zostawia na białych spodniach wilgotną plamę, aby mieć pojęcie o przyjemnościach tej strefy.
Dziewiątego listopada dopłynęliśmy do Freetown, stolicy Sierra Leone, pierwszego naszego przystanku w porcie afrykańskiego kontynentu. Wygląd tej miejscowości jest bardzo miły, mimo, że jest to siedlisko śmiertelnych chorób. Tu pożegnaliśmy nasze miłe towarzyszki podróży; żegnaliśmy je tem smętniej, że życie białych kobiet na tem wybrzeżu jest nawet krótsze, niż białych mężczyzn. Oczywiście mówię tu o czasach malarji i żółtej febry przed czasem, w którym Ronald Ross i inni sławni lekarze podjęli olbrzymi i tak skuteczny trud ich zwalczania i zapobiegania. W ósmym dziesiątku lat ubiegłego stulecia było to miejsce istotnie okropne, tak, że rozpacz, tająca się w sercach białych mieszkańców tych stron, w dużej mierze była odpowiedzialną za pijaństwo, któremu ci sami ludzie w zdrowszej okolicy napewno by się nie oddawali. Rok pobytu był najdłuższą próbą wytrzymałości europejczyka. Pamiętam, że spotkałem tylko jednego osobnika zdrowo wyglądającego, który mi oznajmił, że bawił tam już trzy lata. Kiedy mu winszowałem odporności organizmu, potrząsnął głową i rzekł: „Jam człowiek skazany na śmierć; cierpię na rozwiniętą już chorobę Brighta“. Przychodziło mi na myśl, że niewiadomo, czy te kolonie warte są naprawdę ceny, którą za nie trzeba zapłacić.
Z Sierra Leone udaliśmy się do Monrowji, stolicy murzyńskiej republiki Liberyjskiej, która, jak sama nazwa wskazuje, została założoną głównie przez zbiegłych niewolników. O ile mogłem stwierdzić, panował w niej jaki taki ład, chociaż, jak każda mała społeczność, posiadała cechy komicznej zarozumiałości. Tak np. w czasie wojny franko-pruskiej, Liberja miała rzekomo wysłać swą jedyną łódź, pełniącą normalnie obowiązki straży celnej, lecz reprezentującą równocześnie oficjalnie marynarkę państwową, która zatrzymała brytyjski statek pocztowy, dla przesłania oświadczenia do Europy, że w toczącym się sporze nie przyjmie żadnego udziału.
Krajobraz całego pobrzeża jest bardzo jednostajny, gdyż zarówno Wybrzeże Kości Słoniowej i jak Wybrzeże Złote posiadają te same rysy zasadnicze: słońce rozpalone, wzbita spieniona fala, pas złotego piasku a dalej wzdłuż niego niskie, zielone krzewy z drzewem palmowem tu i ówdzie, Kto widział jedną milę tego krajobrazu, widział ich tysiące. W chwili kiedy piszę te słowa, te wszystkie porty, w których zatrzymywaliśmy się na postój, Grand Bassam, Cape Palmas, Accra, Cape Coast Castle, tworzą jeden i ten sam obraz w mym umyśle. Jeden tylko szczegół zachował się w mej pamięci. W jakiejś małej osadzie, której imienia nie pomnę, przybiegł do nas młody, rosły Walijczyk, krzycząc w widocznem podnieceniu, że mu się jego murzyni zbuntowali i że nastają na jego życie. „Ot, tam czekają na mnie“! wołał, ukazując na czerniejącą w oddali gromadkę. Ofiarowaliśmy mu miejsce na okręcie, lecz na to oświadczył, że nie może porzucić swego mienia; wobec tego przyrzekliśmy mu, że mu poszlemy kanonierkę z Cape Coast Castle. Często się zastanawiałem podczas ostatniej wojny, jak sobie tacy ludzie radzili, gdy Anglja musiała odwoływać swą flotę ze wszystkich niemal placówek, dla odparcia niebezpieczeństwa niemieckiego.
W nocy wybrzeże to znaczone jest ogniskami osad murzyńskich; niektóre z tych ognisk przybierają ogromne rozmiary, dzięki zwyczajowi palenia trawy. Jest rzeczą ciekawą, że Hanno, jedyny z pisarzy starożytnej Kartaginy, którego urywek dochował się do naszych czasów, wspomina także w opisie swej podróży wzdłuż tego wybrzeża o ogniskach, widzianych w nocy. Ponieważ mówi on o gorylach, jest rzeczą prawdopodobną, że dotarł on do Gaboon. W podróży swej widział on czynne wulkany, zapewne te, których szczątki można dziś oglądać w Fernando Po, która to miejscowość jest cała wulkaniczna. W czasach podróży Hanna wszystkie wzgórza okoliczne były czynnemi wulkanami, tak, że podróżnik ten nie miał odwagi wysiąść na ląd. Czasami przychodziło mi na myśl, czy ostatni kataklizm Atlantydy nie zdarzył się znacznie później, niż sądzimy. Wzmianka Platona ustala jego datę na 9.000 lat przed Chrystusem, lecz jest możliwem, że katastrofa ta odbywa się stopniowo i że ostatni jej akt był tym, o którym wspomina Hanno, gdyż wypadki przezeń opisane miały się zdarzyć w pobliżu miejsca, gdzie miał rzekomo istnieć stary ląd.
Nasze statki, płynące wzdłuż wybrzeża, są dość nieobliczalne w swych ruchach. Raz ruszyliśmy w dalszą drogę, mimo, że około stu krajowców było na pokładzie. Było rzeczą zabawną patrzeć, jak jeden przez drugiego dawali nurka i płynęli ku swym łódkom. Jeden z nich miał cylinder, parasol i wielki obraz Zbawiciela, przedmioty zakupione na statku. Lecz nawet one nie przeszkodziły mu w osiągnięciu czółna. W innym małym porcie, nie mając czasu do stracenia, wyrzucono cały zapas belek na beczki do wody, w przekonaniu, że prędzej czy później krajowcy je wyłowią. W jaki jednak sposób istotny właściciel miał je odebrać, o tem nie mam pojęcia. Czasem krajowcy odnosili korzyść w takich wypadkach.
Musiałem i ja spłacić haracz miejscowemu klimatowi, gdyż widzę, że dziennik mój urywa się na pewien czas, pod datą 18 listopada. Dotarliśmy do Lagos, gdzie zapadłem na ciężką febrę. Pamiętam, żem się dowlókł jakoś do mego leżaka, a potem wszystko się zatarło w niepamięci. Ponieważ ja byłem lekarzem, przeto nie było nikogo, ktoby się mną mógł zająć, tak, że przeleżałem kilkanaście dni, zmagając się cały czas ze śmiercią. Żem z walki tej wyszedł zwycięsko to dowodzi siły mego organizmu. Nie pamiętam żadnych przeżyć duchowych, żadnych majaczeń, żadnego strachu, nic, tylko duszącą mgłę, z której się wynurzyłem słaby jak dziecko. Atak był bardzo ciężki i jeszczem nie był siebie pewien, kiedym się dowiedział, że jeden z towarzyszów podróży, który zapadł równocześnie ze mną, padł ofiarą tej strasznej choroby.
W tydzień później znalazłem się już pełen energji, choć jeszcze rekonwalescent, na rzece zwanej Bonny River, która niema nic wspólnego z tym szkockim przymiotnikiem (bonny w gwarze szkockiej oznacza wszelki dodatni przymiot, przyp. tłum.), gdyż wygląd jej z cuchnącą wodą brunatnego koloru i szeroko rozlanemi bagniskami, nie był wcale pociągający. Krajowcy tej okolicy byli zupełnie dzikimi; składali oni ofiary ludzkie ludojadom i krokodylom. Kapitan nasz słyszał nieraz przeraźliwe krzyki ofiar, wleczonych do wody; innym razem widział on na własne oczy czaszkę ludzką, wystającą z ogromnego mrowiska. Łatwo jest naśmiewać się z misjonarzy, lecz bez ich poświęcenia nie możnaby mówić o jakimkolwiek postępie wśród tych ludzi.
Zatrzymaliśmy się w Fernando Po a następnie w przystani bardzo miłej osady, zwanej Victoria, opartej prawie o wysoki grzbiet Camerunu. Obowiązki misjonarskie pełniła tu bardzo miła młoda Szkotka, która wprawdzie nie zamieniła tubylców w aniołów, lecz cywilizowała ich naprawdę. Osada ta leży w pięknej zatoce, posianej wysepkami; dokoła niej rozciągają się lasy. Krajobraz jest tu wyjątkowo odmienny i tem milszy dla oka po długiej monotonji. Przez jakiś czas miejscowość ta należała do Niemiec, lecz obecnie wróciła w posiadanie Francuzów, którzy jako koloniści, nie są naogół zbyt pożądanymi sąsiadami. Wysiadłem w tej przystani na ląd na chwilę i dotąd nie zapomniałem wrażenia, jakie na mnie uczynił olbrzymi niebieski motyl, którego w locie uważałem za ptaka.
Dla dostania się do miejscowości Old Calabar musieliśmy płynąć jakieś sześćdziesiąt mil kanałem śródlądowym, zwanym Old Calabar River. Kanał ten był tak wąski, żeśmy mogli chwytać za gałęzie drzew rosnących na brzegu. Czatowałem na pokładzie ze strzelbą w ręku, w nadziei, że ujrzę jakiegoś aligatora, lecz choć nieraz dostrzegłem podejrzany wir w wodzie, nie miałem szczęścia. Old Calabar była to największa i najzamożniejsza miejscowość wśród tych, któreśmy odwiedzili, lecz i tu przemożna dłoń śmierci leżała na wszystkiem, tak, że życie płynęło pod hasłem: „Jedz, pij i baw się!“ I tu spotkaliśmy pełną poświęcenia młodą pionierkę cywilizacji. Oczywiście cywilizacja zyskuje, ale fakt, że te ofiary młodego życia kobiecego są konieczne, budzi dziwne uczucia.
W miejscowości tej postarałem się o czółno i udałem się w górę, do miejscowości zwanej Creektown. Po obu brzegach rzeki rozciągały się straszne, mroczne moczarzyska, o wejrzeniu grozę budzącem. Ma się wrażenie, że samo złe czai się tam dokoła. W pewnej chwili dojrzałem na odosobnionem drzewie, otoczonem wodą, węża cielistego koloru, jakichś trzech stóp długości, który wyglądał jak samo wcielenie złośliwej jadowitości. Strzeliłem i widziałem jak się osunął w wodę, martwy. Później w życiu zarzuciłem zupełnie zabijanie zwierząt, ale zabicie tego węża nigdy nie niepokoiło mego sumienia. Creektown leży na terytorium kacyka miejscowego, który przysłał rozkaz, abym się stawił z mymi towarzyszami przed jego oblicze; ponieważ czas nasz był ograniczony, a wizyta nie wróżyła nic dobrego, w odpowiedzi ujęliśmy za wiosła i rychło wróciliśmy na terytorjum wód brytyjskich.
Jednego poranku zaobserwowałem ciekawe zjawisko. W pobliżu statku ukazała się duża ryba, kształtu wstęgi długiej na jakieś cztery stopy. Ponieważ miałem strzelbę pod ręką, strzeliłem do niej. W kilka sekund po moim strzale, znacznie większa ryba wychynęła się z głębi, porwała zranioną rybę w pół i pociągnęła ją w głąb. Oto dowód, jak morderczym jest głód i jak czujnym na każdą sposobność w przyrodzie. Coś podobnego widziałem raz później w akwarjum; jedna z ryb uderzyła się tak mocno głową w szklaną ścianę basenu, że najwidoczniej osłabła; najbliższa jej sąsiadka skorzystała z tego natychmiast, pożerając ją w tej chwili. W Calabar pokazano mi dziwną rybę, zwaną torpedą elektryczną. Podają ją na małej glinianej miseczce; jest ona koloru szarego i wynosi jakichś pięć cali, wystarczy jednak dotknąć jej grzbietu, by podskoczyć na metr w górę.
Wrażenie, że Afryka to kraj śmierci, wzrastało we mnie z dnia na dzień. Czułem, że biały człowiek, ze swemi nawykami i systemem życiowym, był tu intruzem, który musiał ginąć i ginął jak komar, na tym olbrzymim, słońcem spalonym kontynencie. Zato życie na statku było wygodne i nawet zbytkowne jak dla młodego człowieka, którego czekało borykanie się z losem. Wygoda przedwczesna wyniszcza w człowieku energję. Pamiętam doskonale, że myślałem nad tem raz, stojąc na pomoście w czasie szalejącej burzy; czułem, że rok lub dwa takiego życia, pozbawiłby mnie energji, niezbędnej do zdobycia powodzenia. Myśl o sukcesie literackim nie powstała nigdy w mej głowie. Myślałem oczywiście o zawodzie lekarskim, co do którego nie miałem złudzeń, gdyż pobyt w Birmingham przekonał mnie, jak długą i żmudną jest droga dla tych, którzy nie mają ani wpływów, ani gotowego grosza. W onej to chwili przysiągłem sobie, że nie będę się już więcej włóczył po świecie; istotnie musiał to być jeden z punktów zwrotnych w mem życiu. Jeden „Wander-fahr“ pomyślałem sobie może się przydać, lecz dwa mogą człowieka wykoleić. Z notatek moich widzę, że tego samego dnia wyrzekłem się używania alkoholu. Do onej chwili napitkiem nie gardziłem, zwłaszcza, że miałem niezwykle silną głowę, lecz rozum mówił mi, że to „zalewanie robaka“ w Afryce kryje w sobie niebezpieczeństwo, więc ustałem nagle. Jest w zupełnej abstynencji pewna subtelna przyjemność; naogół mam wrażenie, że tylko zwyczaje towarzyskie czynią ją trudnem zadaniem. Gdybyśmy wszyscy byli zupełnymi abstynentami, jak prawowierni Mahometanie, kwestja ta byłaby dla nas obojętną.
W Cape Coast Castle popełniłem czyn poprostu szalony. Niewiem, czy pod wpływem zwykłej brawury, czy też lekkomyślności wskoczyłem do morza i przepłynąłem spory kawał dwukrotnie wzdłuż okrętu. Kiedym się wycierał na pokładzie po tej kąpieli, dostrzegłem tuż koło statku trójkątną płetwę wynurzającego się z głębi rekina. Kilka razy w życiu popełniłem taki nierozważny czyn i to tak niepotrzebnie, że sam sobie nie mogę wytłumaczyć tej lekkomyślności.
Najbardziej inteligentnym i wykształconym człowiekiem, którego spotkałem na wybrzeżu Afryki, był murzyn, piastujący godność konsula amerykańskiego w Monrowji. Był on pasażerem na naszym statku — w naszej drodze powrotnej. Stęskniony za literaturą i rozmową o rzeczach literackich, gawędziłem z nim z rozkoszą o aktualnych wielkościach literatury, uprzytamniając sobie od czasu do czasu fakt, że człowiek, z którym rozmawiam, jeśli sam nie był za młodu niewolnikiem, to napewno był synem niewolnika i niewolnicy. Myślał on wiele na temat zagadnienia Afryki i oświadczył, że „Jedyną drogą badania Afryki jest wędrowanie bez broni, w towarzystwie skąpego orszaku służby. Któryż Anglik patrzyłby obojętnie na gromadę obcych, uzbrojoną od stóp do głów, maszerującą przez Anglję? Krajowcy afrykańscy pod tym względem są nie mniej wrażliwi“. Było to uznanie metody Livingstone’a, w przeciwstawieniu do metody Stanley’a. Oczywiście, że pierwsza wymaga więcej odwagi i tęższego umysłu.
Ten wykształcony murzyn oddał mi wielką przysługę, gdyż mózg ludzki jako organ kształtowania własnych opinji i pojmowania opinji cudzych, wymaga ciągle karmu. Rzecz prosta, że mieliśmy bibljoteczkę na pokładzie, lecz ani zasobną, ani interesującą. Nie mam wrażenia, że podróż ta rozwinęła mnie bardzo umysłowo i duchowo, lecz bądź co bądź dała mi szereg doświadczeń, które ostatecznie w jakiś sposób przyczyniają się do utworzenia charakteru i indywidualności. Ja byłem rosłym dobrze zbudowanym, młodym człowiekiem, w którym radość życia grała aż do nadmiaru; nie było we mnie żadnej „patologicznej pobożności, lub cnoty suchotniczej“. Byłem człowiekiem wśród ludzi. Przewijałem się jak każdy wśród zasadzek i pułapek i jestem wdzięczny mym aniołom stróżom, że mnie cało przeprowadzili; stąd mam dużo współczucia dla tych, którzy nie byli tak szczęśliwymi.
Nasza podróż powrotna, podczas której przystanek w każdym porcie powiększał zasób oleju palmowego, była prawie bez przygód, gdyż dopiero po minięciu Madery spotkała nas niemiła przygoda, mianowicie pożar okrętu. Czy przyczyną jego było zatlenie się miału węglowego, to nie zostało rozstrzygniętem, lecz faktem jest, że ogień wszczął się w skrzyniach na węgiel, które od beczek z olejem były oddzielone tylko drewnianem przepierzeniem. Stąd niebezpieczeństwo było groźne. Pierwszego dnia lekceważyliśmy je, twierdząc, że się coś zatliło; drugiego i trzeciego dnia zaczęliśmy polewać miejsce, gdzie się tliło i odsuwać skrzynie z węglem jak najdalej od beczek z olejem. Lecz czwartego dnia sprawa się pogorszyła. Przytoczę tu odnośny ustęp z mego dziennika:
„Dziewiąty stycznia. Wczesnym rankiem zbudził mnie płatniczy okrętu, Tom King, który wsadziwszy głowę do kajuty, oznajmił mi lakonicznie, że okręt cały stoi w płomieniach i że cała załoga jest na dnie zajęta gaszeniem ognia. Ubrałem się szybko i udałem się na pokład, gdzie prócz gęstego wału dymu i czerwonej łuny bijącej z dołu, nic więcej dojrzeć nie mogłem. Chciałem się udać na dno, lecz powiedziano mi, że tam już niema miejsca i polecono mi budzić pasażerów. Budziłem ich kolejno i muszę przyznać, że wszyscy przyjmowali wiadomość odważnie i ze spokojem. Jeden z nich, Szwajcar, usiadł na łóżku, przetarł oczy i na moją uwagę: „okręt jest w ogniu“, odparł: „Bardzo często byłem na okręcie, który był w ogniu“. „Cudowny łgarz — ale zuch!“ pomyślałem sobie. Cały dzień walczyliśmy z ogniem, od którego żelazna ściana okrętu w jednem miejscu była rozpalona do czerwoności.
Łodzie były spuszczone i zaopatrzone w żywność; w najgorszym wypadku musielibyśmy byli płynąć na łodziach do Lizbony, gdzie siostry moje miałyby ogromną niespodziankę na mój widok. Na szczęście pożar przygasa; wieczorem świadczyły o nim tylko cienkie smużki dymu. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Zakończywszy pierwszy okres mych wędrówek, stanąłem wobec zadania rozpoczęcia mej praktyki lekarskiej. W książce, napisanej w kilka lat później, pod tytułem „The Stark Munro Letters“, opisałem dość szczegółowo wypadki kilku lat następnych; to też do niej odsyłam ciekawego czytelnika, zaznaczając jedynie na wypadek, gdyby któryś z czytelników chciał sobie wytworzyć obraz osoby lub karjery na podstawie tej książki, że cały szereg wypadków w niej opisanych jest wytworem wyobraźni, że zwłaszcza wypadek z obłąkanym i Lordem Saltire w rozdziale czwartym, zdarzył się nie mnie, lecz mojemu przyjacielowi. Poza tem mój cały stosunek z człowiekiem noszącym w książce nazwisko Cullingworth, jego niezwykły charakter, nasze rozstanie się i jego zamiar zrujnowania mnie — wszystko to zdarzyło się zgodnie z opisem. Tu ograniczę się do podania najważniejszej treści, zachowując nazwisko wprowadzone do książki.
Zawarłem przyjaźń z tym niezwykłym studentem medycyny w czasie ostatniego roku mych studjów w Edynburgu. Pochodził on z rodziny, która wydała kilku słynnych lekarzy; ojciec jego był znanym specjalistą chorób infekcyjnych. Członkowie tej rodziny odznaczali się także w dziedzinie sportu i mój przyjaciel był wybitnym przodownikiem znanego klubu piłki nożnej (Rugby); jedyną jego wadą było to, że wpadał w szał podczas gry. Starał się on o międzynarodowe przodownictwo, a jego młodszy brat uznawany był powszechnie za jednego z najlepszych przodowników angielskich.
Jego zdolności umysłowe szły w parze z jego siłą fizyczną. Był on doskonale zbudowany, wzrostu pięciu stóp i dziewięciu cali, ze szczęką buldoga, głęboko osadzonemi, zawsze przekrwionemi oczyma, ocienionemi brwiami krzaczastemi i z czupryną jasno-żółtego koloru, jeżącą się jak szczotka. Człowiek ten nie mógł żyć bez przygód i awantur; snuł wiecznie jakieś niezwykłe plany, w których wykonywaniu okazywał wiele energji i dużo woli, słowem, człowiek czynu i dużej inteligencji. Umarł on stosunkowo wcześnie; pośmiertne oględziny lekarskie wykazały pewne patologiczne cechy jego mózgu. Nie wiem dlaczego przywiązywał on pewną wagę do mych rad i opinji.
Kiedym go spotkał po raz pierwszy, był on właśnie w trakcie jednej ze swych przygód, które zazwyczaj kończyły się ucieczką, lub chwilowym aresztem; w odnośnym wypadku konsekwencje okazały się bardziej trwałemi. Krótko i węzłowato, przygoda polegała na tem, że przyjaciel mój porwał nieletnią, wielkiej urody panienkę z pod dachu jej opiekunów i zawarł z nią potajemnie ślub. Wobec dokonanego faktu, którego żaden prawnik nie mógł zmienić, nie miał on się czego obawiać, chociaż prawo nakłada w tym wypadku kary. Opowiadał mi później, że wziąwszy ślub, udali się do jakiejś nieznanej sobie małej miejscowości i że dla zmylenia pościgu ufarbował swe włosy na czarno, przyczem barwik przyjął się w jedynych miejscach mniej, w drugich więcej; z tą pstrokatą czupryną musiał wyglądać jak osobnik z cyrku Barnuma. Trudno wymyśleć lepszą drogę do rozgłosu niż ta, którą Cullingworth wybrał dla jego uniknięcia. Gdyby się był udał do Londynu, niktby go nie zauważył. Pamiętam, że włosy jego zachowały ten pstrokaty wygląd przez szereg lat.
Po spędzeniu miodowego miesiąca we wspomnianej zapadłej dziurze, do której się schronił, przywiózł on swą żonę do Edynburga, wynajął małe mieszkanie i wprowadził się doń prawie bez mebli. Pamiętam, że obiad, na który mnie raz zaprosił, składał się ze strudla z jabłkami, zaś w braku krzesła musiałem siedzieć na kilku grubych tomach. Zaznajomiliśmy oboje z przyjaciółmi naszej rodziny, uczyniliśmy, cośmy mogli, by młodą żonę jakoś rozerwać, lecz po pewnym czasie małżeństwo to się rozeszło i na jakiś czas wszystko ucichło.
Lecz niedługo przed moją podróżą do Afryki, otrzymałem od Cullingworth’a telegram, w którym błagał mnie o odwiedzenie go w Bristolu, dodając, że potrzebuje mej rady. Ja byłem wtedy w Birmingham, więc uczyniłem zadość jego prośbie bez zwłoki. Przybywszy do Bristolu, znalazłem go w wielkim i pięknym domu i zaraz musiałem wysłuchać jego żałosnej historji; rozpoczął on praktykę na wielką skalę w nadziei, że pacjenci jego ojca będą korzystać z jego usług. Okazało się jednak inaczej; pacjentów nie było, pieniądze się rozeszły, a wierzyciele oblęgali go ze wszech stron. Co robić? Przez dwa dni podejmował mnie iście po królewsku, gdyż nawet w największych kłopotach człowiek ten musiał się bawić i żyć szeroko. Jedyna rada, jaką mu mogłem dać, był układ z wierzycielami. Jak się później dowiedziałem, zebrał on wszystkich wierzycieli razem, wygłosił do nich długą mowę pełną uczucia, wzruszył ich niemal do łez wymownym opisem swej niezasłużonej doli i swej walki z przeciwnościami i uzyskał od nich jednomyślną zgodę na spłacenie długów wtedy, kiedy będzie mógł. To był jego sposób postępowania, który nikogo więcej nie bawił tak, jak jego samego.
W parę miesięcy po powrocie z Afryki, otrzymałem znowu telegram — człowiek ten prawie nigdy nie pisał, zawsze telegrafował — który brzmiał mniej więcej tak: „Zacząłem tu praktykę w czerwcu zeszłego roku. Powodzenie kolosalne. Przyjedź najbliższym pociągiem. Dość miejsca na dwóch. Świetne warunki“. Telegram był z Plymouth. Drugi z kolei telegram zwymyślał mnie za zwłokę i gwarantował trzysta funtów w pierwszym roku. Ponieważ to brzmiało zachęcająco, więc pojechałem.
Wypadki następnych sześciu tygodni późnej wiosny i wczesnego lata 1882 roku, nadają się bardziej do jakiejś humorystycznej powieści, niż do poważnej, prawdomównej kroniki. Warunki jakie zastałem w Plymouth były niewiarogodne. W krótkim czasie człowiek ten, pół-genjusz i pół-znachor, zdołał wyrobić sobie praktykę, która mu przynosiła dobrych kilka tysięcy funtów w gotówce. „Bezpłatne porady — lekarstwa na miejscu“ — to było jego hasło, że zaś kazał sobie dobrze płacić za lekarstwa, więc w rezultacie bezpłatne porady się opłacały. Używał on narkotyków w sposób nadmierny i ryzykowny, lecz z bardzo dodatniemi wynikami. Pamiętam wypadek, w którym wodna puchlina ustąpiła zupełnie pod wpływem sporej dozy jakiegoś olejku; wieść o tem rozeszła się z szybkością błyskawicy. Ludzie przybywali z odległości 20 i 30 mil, tak, że nie tylko jego pokój przyjęć, lecz schody i korytarze były pełne pacjentów. Jego stosunek do nich był nadzwyczajny. Krzyczał on i wrzeszczał, ryczał ze śmiechu, beształ, żartował, popychał, czasem wypędzał na ulicę, czasem przemawiał do wszystkich ze szczytu klatki schodowej. Pół dnia spędzone z nim wśród pacjentów, bawiło więcej niż najlepsza pantomina, tak, że człowiek czuł się osłabionym ze śmiechu. Miał on pod ręką stary, zniszczony tom Prawa Medycznego, które podawał jako Biblję i na tę księgę kazał przysięgać starym kobiecinom, że nie będą pić więcej herbaty. Nie wątpię, że zdziałał on wiele dobrego, gdyż kierował się on zarówno wiedzą, jak i rozsądkiem, lecz sposób jego postępowania był krańcowo niekonwencjonalny. W drugim końcu korytarza siedziała jego żona, która wykonywała recepty i przyjmowała pieniądze, zgodnie z ceną wyrażoną na kartce, którą zbadany pacjent przynosił. Wieczorem Cullingworth wracał do swej wspaniałej rezydencji poza miastem z workiem srebra pod pachą, z ogromnym, rozwianym płaszczem, zarzuconym na ramiona, z kapeluszem na bakier, szczerząc zęby do każdego lekarza, którego zgorszona twarz ukazywała się w oknie mijanego domu.
Przygotował on i urządził dla mnie pokój, wyposażając go w stół operacyjny i dwa krzesła, gdzie miałem leczyć pacjentów, których leczenia sam się nie chciał podjąć. Mam przekonanie, że moja metoda zawodowa musiała być nudną w porównaniu z jego, której nie umiałbym naśladować nawet gdybym był chciał. Mimo to, na brak pacjentów skarżyć się nie mogłem, tak, że miałem wrażenie, iż mogę zdobyć sobie praktykę. Raz udałem się na wieś, gdzie dokonałem operacji bardzo trudnej; polegała ona na wycięciu raka, który się wywiązał w nosie człowieka, przywykłego do trzymania krótkiej glinianej fajki tuż pod nosem. Udanie się tej operacji, która nie zdeformowała nosa, zdało się być dobrą wróżbą na przyszłość.
Lecz nad nićmi mego losu pracowały jeszcze inne wpływy. Matka moja była bardzo niezadowoloną z mojej przyjaźni z Cullingworth’em. Jej duma rodzinna była dotkniętą, być może słusznie, chociaż moje wędrówki po świecie wytworzyły we mnie pewne cygaństwo obyczajowe, tak, że nie odczuwałem wtedy tych spraw. Przeciwnie, lubiłem Cullingworth’a, co więcej, dziś jeszcze wspominam o nim z przyjemnością; podziwiałem jego zalety i znajdowałem upodobanie w jego kawałach. Ta moja postawa, która skłaniała mnie nawet do występowania w obronie mego przyjaciela, tem więcej irytowała moją matkę; napisała ona do mnie kilka listów z wyrzutami, w których nie obwijała wcale w bawełnę swej opinji o Cullingworth’ie i jego charakterze. Ponieważ miałem zwyczaj zostawiania mej korespondencji na stole, listy te — jak się później dowiedziałem — przeczytał zarówno Cullingworth, jak i jego żona. Nie sądzę, że wyrządzam mu jakąś krzywdę tem oświadczeniem, gdyż ostatecznie sami się przyznali do tego dobrowolnie. Wynik był ten, że Cullingworth, który ciągle węszył jakąś intrygę przeciw sobie, doszedł do przekonania, że opinja mej matki musiała być odbiciem mojej, chociaż w rzeczywistości wywołała ją moja obrona jego charakteru. Zauważyłem, że w stosunku do mnie się zmienił, a nawet kilka razy dostrzegłszy jego ukradkowe, wyraźnie nieprzyjazne spojrzenia, zapytałem go wprost o powód tej zmiany. Oczywiście odpowiedzi nie otrzymałem, lecz nie przychodziło mi wcale na myśl, że człowiek ten dążył do zrujnowania mnie, co oczywiście materjalnie byłoby bez znaczenia, gdyż nie posiadałem żadnego mienia, lecz moralnie mogło być wielką krzywdą zarówno dla mnie, jak i dla mojej matki.
Pewnego dnia przyszedł on do mnie i oświadczył mi, że obecność moja komplikuje jego praktykę, że zatem lepiejby było, gdybyśmy się rozstali. Zgodziłem się na to bez najmniejszej obrazy, zapewniając go, że nie przybyłem wcale, aby mu szkodzić, że jestem mu wdzięczny za wszystko, co dla mnie uczynił, niezależnie od faktu, że uczynność jego nie wydała spodziewanych wyników. Z kolei zaczął mi doradzać bardzo mocno, abym rozpoczął praktykę na własną rękę. Odpowiedziałem, że mi brak kapitału. Na to odparł, że mi będzie pożyczał funta tygodniowo do czasu, dopóki nie stanę na własnych nogach, tudzież, że zwrócę dług tylko w miarę możności. Podziękowałem mu bardzo serdecznie i rozejrzawszy się po okolicy, postanowiłem spróbować szczęścia w Portsmouth; nie znałem wprawdzie tej miejscowości, lecz wnioskowałem, że stosunki tam muszą być analogiczne do tych, jakie poznałem w Plymouth. Spakowawszy całe moje mienie ziemskie w jeden kuferek, wsiadłem na irlandzki parostatek w lipcu 1882 i udałem się do Portsmouth, gdzie nie miałem żywej duszy znajomej. Gotówka moja wynosiła niecałe dziesięć funtów; miała ona nie tylko pokryć bieżące wydatki, lecz starczyć na wynajem i umeblowanie domu. Co do życia z tygodnia na tydzień, nie troszczyłem się zbytnio, gdyż przyrzeczony funt tygodniowo wystarczał zupełnie na potrzeby osobiste; resztę kapitału tworzyły wrodzony optymizm i młodość.
Po przybyciu do Portsmouth, wynająłem na tydzień pokój umeblowany. Zaraz pierwszego wieczoru zamieszałem się mimowoli w kłótnię, a raczej bójkę uliczną, w której stanąłem w obronie kobiety, bitej i kopanej przez jakiegoś opryszka. Niezbyt zachęcający początek, a tem dziwniejszy, że pierwszym pacjentem, który się zjawił u mnie po otwarciu praktyki, był właśnie ten opryszek. Przypuszczam, że mnie nie poznał, ja natomiast nie miałem co do niego najmniejszej wątpliwości. Z bójki tej wyszedłem prawie cało, rad, że się obeszło bez skandalu. Tak to już drugi raz oberwałem guza w obronie niewinności uciśnionej.
Tydzień cały upłynął mi na oglądaniu pustych domów, aż w końcu wynająłem dom pod nazwą „Bush Villa“, którego właściciel zmienił obecnie tę nazwę na „Doyle House“. Komorne roczne wynosiło czterdzieści funtów. Obawiałem się w duchu, że ajent może zażądać depozytu, lecz podanie nazwiska mego stryja jako „referencji“ wzbudziło dostateczne zaufanie. Zapewniwszy się co do domu i otrzymawszy klucz od niego, udałem się do Portsea, gdzie za sumę czterech funtów nabyłem sporo starych mebli, które zaspokoiły w zupełności moje najniezbędniejsze potrzeby. Na parterze urządziłem pokój do przyjęć, a na piętrze moją sypialnię. Następnie przybiłem tabliczkę z mojem nazwiskiem, nabytą jeszcze w Plymouth, kupiłem czerwoną lampkę na kredyt i tak przygotowałem się do rozpoczęcia zawodu z dwoma funtami w kieszeni, Ponieważ nie stać mnie było na służbę, przeto sam czyściłem mą tabliczkę mosiężną, zamiatałem i utrzymywałem czystość w domu. Przekonałem się, że mogłem wyżyć zupełnie przyzwoicie za niecałego szylinga dziennie, więc byłem zaopatrzony na dość długi czas.
W tym czasie posłałem kilka nowel do czasopisma „London Society“, które obecnie nie istnieje, lecz wtedy było w pełni powodzenia pod doskonałą redakcją niejakiego Hogg‘a. W kwietniowym numerze z roku 1882, wydrukowano tam nowelkę p. t. „Kości“, dziś na szczęście zapomnianą, zaś w numerze z poprzedniego grudnia powiastkę p. t. „The Gully of Bluemansdyke“; obie one powstały pod wpływem rozczytywania się w opowiadaniach Bret Harte’a. Wraz z wymienionemi poprzednio stanowiły one cały mój ówczesny dorobek. Napisałem do pana Hogg‘a, przedstawiając mu swoje położenie i posłałem mu dla grudniowego numeru nową powiastkę p. t. „My Friend the Murderer“. Hogg przysłał mi za nią dziesięć funtów, które odłożyłem na komorne za pierwszy kwartał. Sprawił mi on mniejszą przyjemność w szereg lat później, kiedy oświadczył, że wszystkie te pierwociny literackie nabył na własność i wydał następnie pod mojem nazwiskiem.
Dobrze się jednak stało, że miałem te dziesięć funtów, gdyż Cullingworth, dowiedziawszy się o moich zobowiązaniach, wymierzył mi cios, który jego zdaniem powinien był mnie zgnieść. Przysłał mi on krótki list — tym razem wyjątkowo nie telegram, — w którym przyznawszy się, że czytał listy mojej matki, wyrażał swe zdziwienie, jak mogłem był żywić wobec niego podobne uczucia, żyjąc pod jego dachem i oświadczał, że nie chce mieć więcej nic wspólnego ze mną. W rzeczywistości nie miał powodu do żadnego żalu, lecz gotów jestem przyznać, iż on wierzył naprawdę w istnienie takiego powodu. W każdym razie zemsta jego dowodziła nienormalności umysłu.
Codzienne sprzątanie w domu, otwieranie drzwi, robienie niezbędnych zakupów, udoskonalanie z dnia na dzień mego gospodarstwa domowego, jednem słowem ciągłe zajęcie od rana do nocy sprawiało, że mi się czas nie dłużył. Jest to nieoceniona rzecz posiadać dom własny, choćby najbardziej skromny. Największą troską otaczałem pokój frontowy, by go uczynić jak najprzyjemniejszym dla pacjentów, Umeblowanie pokoju tylnego stanowił duży kufer i stołek. Wnętrze kufra służyło za spiżarnię, a jego wieko za stół. Dom był zaopatrzony w instalację gazową, tak, że mogłem nad płomykiem gazowym usmażyć na patelni kawałek wędzonki, którą krajałem na bardzo cienkie plasterki. Chleb, wędzonka, herbata a czasem kiełbaski — stanowiły dość urozmaicone pożywienie, które kosztowało mniej niż szylinga dziennie. Pokaźną ilość narkotyków i innych środków leczniczych otrzymałem na kredyt z hurtowni; te ustawiłem w słoikach i flaszeczkach wzdłuż ścian tylnego pokoju. Od samego początku poczęła mnie odwiedzać pewna ilość pacjentów, ludzi z najuboższej klasy; jedni przychodzili wiedzeni prostą ciekawością, drudzy wskutek niezadowolenia ze swych dotychczasowych lekarzy, jeszcze inni wskutek niemożności spłacenia zaległych należności. Sprzedane lekarstwa dawały mi dość na moje własne życie, tak, że schowane funty leżały nietknięte, czekając na termin płacenia komornego. Zdarzały się dni, w których napisane listy musiały czekać na znaczki pocztowe, lecz nawet wtedy nie ważyłem się tknąć odłożonych dziesięciu funtów. Dom mój znajdował się na rogu bardzo ludnej ulicy; z jednej strony sąsiadował z kościołem, z drugiej z dużym hotelem. Dnie upływały wcale miło, gdyż jesień była ciepła i pogodna, tak, że mogłem siedzieć w oknie skryty za firanką, już to śledząc ruch uliczny, już też oddany lekturze, gdyż mimo skromnych środków, zapisałem się do miejscowej wypożyczalni.
Mimo mego skromnego odżywiania się, lub może dzięki niemu, czułem się rzeźkim i zdrowym jak nigdy, tak, że późnym wieczorem, kiedy już nie było nadziei, aby się jakiś pacjent pokazał, zamykałem dom na klucz i udawałem się na kilkumilowy spacer dla wyładowania tym sposobem nadmiaru energji. Portsmouth, miasto tak pełne assocjacji z całem imperjum, jest jednem z najpiękniejszych w Anglji i nawet dziś jeszcze nie zawahałbym się szukać rezydencji w jego najpiękniejszej dzielnicy, Southsea, gdybym był zmuszony mieszkać w mieście, poza Londynem. Dzieje przeszłości zlewają się tu z dziejami teraźniejszości w nieprzerwaną, organiczną jedność; nowa łódź torpedowa przemyka się pod blokiem starego statku „Victory“, pod tym samym białym sztandarem, zaś stare Elżbietańskie armatki spoczywają w sąsiedztwie dzisiejszych olbrzymich dział. Stąd miasto to posiada ogromny urok dla każdego, kto ma jakie takie poczucie historji, poczucie, które ja wyssałem z macierzyńskiem mlekiem.
Jakkolwiek nie myślałem jeszcze o tem na serjo, że literatura może być polem mojej karjery, lub, że wogóle może mi przynieść coś więcej, jak trochę przygodnego zarobku, to jednak stawała się ona czynnikiem decydującym w mem życiu, gdyż bez owych dziesięciu funtów, przysłanych przez redaktora Hogg’a, musiałbym był albo przymierać głodem albo zarzucić myśl o samodzielnej praktyce. Kiedy czasem przenoszę się myślą w te czasy, zdejmuje mnie zdziwienie, żem nie zachorował na szkorbut, gdyż żywiłem się przeważnie konserwami, nie mając możności gotowania jarzyn. Lecz w owym czasie nie miałem żalu do nikogo, metody swego życia nie uważałem za niezwykłą i nie miałem żadnych obaw co do przyszłości. Wszystko w tych latach wydaje się zajmującą przygodą, nie mówiąc już o tem, że posiadanie domu było źródłem coraz to nowych przyjemności.
Miałem raz chwilę słabości, kiedy odpowiedziałem na ogłoszenie posady lekarza w Chinach. Przez kilka dni czekałem na odpowiedź, lecz kiedy nie nadeszła, przestałem myśleć o dalszem szukaniu przygód. Innym razem musiałem zwalczyć pokusę, która obiecywała łatwe powodzenie. Moi katoliccy krewni przysłali mi list polecający do miejscowego biskupa katolickiego, informując mnie równocześnie, że w całem mieście niema ani jednego lekarza katolika. W tym kierunku nie miałem jednak złudzeń co do faktu, że mnie już prawie nic nie łączy z tem wyznaniem; lecz sumienie nie pozwoliło mi wyzyskiwać formalnej przynależności dla celów materjalnych; dlatego spaliłem list polecający.
W miarę jak czas upływał, zaczęła mi się dawać we znaki samotność i przyszło mi na myśl, dlaczego ktoś z licznego kółka rodzinnego w Edynburgu nie miałby dzielić ze mną mej ośmiopokojowej samotni. Siostry były wprawdzie na posadach, lecz matka miałaby ulgę, a ja wielką pomoc, gdyby mój dziesięcioletni brat Innes zamieszkał u mnie. Od myśli do czynu nie było daleko i pewnego wieczoru młodzieniaszek zjawił się na moim progu. Trudno byłoby znaleźć milszego i weselszego towarzysza. W ciągu kilku tygodni urządziliśmy sobie wygodną rutynę życia, według której dzień schodził nam na pracy; gdy ja zajęty byłem pacjentami, brat był w szkole. Największą jego radością byli żołnierze, których w Portsmouth zawsze można widzieć. To zamiłowanie odpowiadało, jak się okazało później z jego karjery, jego naturze, gdyż był on urodzonym na wodza i administratora. Nie przewidywałem oczywiście wtedy, że ten chłopak odznaczy się w największej wojnie świata i zginie śmiercią przedwczesną, lecz ze świadomością zwycięstwa. Lecz nawet wtedy był w nas obydwóch jakiś duch żołnierski, gdyż pamiętam, jak niecierpliwie wyglądaliśmy obaj pod drzwiami redakcji dziennika miejscowego wiadomości o wyniku bombardowania Aleksandrji.
Już po napisaniu ustępu powyższego przerzucałem jakieś stare papiery i wśród nich znalazłem list zapisany nieudolnem pismem mego dziesięcioletniego towarzysza, adresowany do domu. List ten rzuca swoiste światło na sposób naszego życia. Nosi on datę 16 sierpnia 1882 i zawiera taki ustęp:
„Pacjenci gromadzą się tłumnie. W tym tygodniu zarobiliśmy trzy szylingi. Zaszczepiliśmy dziecko i dostaliśmy w swoje ręce suchotnika, zaś dzisiaj zaczął dzwonić do drzwi cygan z wózkiem pełnym koszyków i krzesełek na sprzedaż. Kiedy zadzwonił dwa razy, Arthur zawołał z góry na cały głos: „Ruszaj z Bogiem!“, lecz cygan dzwonił znowu, więc ja zbiegłem na dół i przez otwór skrzynki do listów zawołałem „Ruszaj z Bogiem!“ Cygan zaczął mnie przezywać i powiedział, że chce widzieć Arthura, który cały ten czas myślał, że drzwi otwarte i wołał: „Zamknij te drzwi!“ Więc poszedłem na górę i powiedziałem Arthurowi, co cygan powiedział i Arthur poszedł na dół i otworzył drzwi i wtedy dowiedzieliśmy się, że dziecko cygana ma odrę... Nakoniec dostaliśmy od niego sześć pensów, a i to coś znaczy“.
Pamiętam dobrze to zdarzenie i nie wątpię, że moje nagłe przejście od tonu właściciela domu, trapionego przez włóczęgę, do tonu lekarza, dbałego o zarobek, musiało być zabawne. Tylko o ile mnie pamięć nie myli, cygan dostał od nas sześć pensów, a nie my od niego.
Przez jakiś czas żyliśmy zupełnie sami, gospodarując pospołu i spędzając wieczory na długich przechadzkach. Nagle przyszło mi na myśl, że mogę odnająć część mieszkania na dole, wzamian za obsługę domową i gotowanie. Zrobiłem odpowiednie ogłoszenie i z pośród mnogich kandydatek wybrałem dwie starsze kobieciny, które oświadczyły, że są siostrami. Ich późniejszy stosunek nie dowodził wcale siostrzanych uczuć. Kiedy się wprowadziły, dom mój zaczął mieć wygląd bardziej normalny. Niedługo jednak powstały swary i kłótnie, tak, że jedna z gospodyń się wyprowadziła, a wkrótce i druga poszła jej śladem. Ponieważ pierwsza z nich wydała mi się sprawniejszą, postanowiłem ją odszukać i przekonałem się niedługo, że założyła ona maleńki sklepik. Ponieważ płaciła komorne tygodniowo, przeto kwestja wypowiedzenia nie przedstawiała trudności. Lecz sprawa zapasu sklepowego niepokoiła babinę. „Ja wykupię cały ten zapas“, oświadczyłem wspaniałomyślnie. Kosztowało mnie to wprawdzie siedemnaście i pół szylinga, lecz za to byłem zaopatrzony w zapałki, czernidło do butów i tym podobne rzeczy na długi czas. Od tego czasu spożywaliśmy gotowane obiady i rozpoczęliśmy życie normalne pod każdym względem.
Z miesiąca na miesiąc pacjentów przybywało, tak, że wytworzyło się coś w rodzaju niewielkiej praktyki. Czasem pomagał w tem przypadek, czasem nagła choroba, czasem nowy przybysz do miasta, lub ktoś, kto się poróżnił ze swym lekarzem. O ile mogłem robiłem znajomości, gdyż przekonałem się, że sama tabliczka nie wystarcza, że ludzie chcą wiedzieć, kto się za nią ukrywa. Niektórzy kupcy, którzy mieli we mnie stałego odbiorcę, zostali moimi pacjentami; tak np. właściciel sklepu, w którym nabywałem masło i herbatę, cierpiał na epilepsję. Biedak napewno nigdy nie zdawał sobie sprawy z tej mieszaniny uczuć, które wywoływała we mnie wiadomość o nowym ataku. Pamiętam również bardzo wysoką damę, z twarzą końską i wielką godnością manier towarzyskich. Miała zwyczaj siedzieć w oknie swego małego domku, czyniąc wrażenie obrazu jakiejś „grande dame“ w ramach. Od czasu do czasu miała ona napad furji, podczas którego rzucała z okna talerze na przechodniów. Byłem jedynym człowiekiem, który w takich chwilach miał na nią wpływ, gdyż naogół była ona wyniosłą i niedostępną. Raz zamierzyła się talerzem i na mnie, lecz ułagodziłem ją przybraniem postawy nie mniej godnej niż jej. Posiadała ona wiele cennych zabytków sztuki, którymi mnie obdarzała podczas choroby i które odbierała po wyzdrowieniu, Raz, kiedy sprawiła mi więcej kłopotu niż zwykle, otrzymałem dzbanek z lawy, bardzo pięknej roboty, który zachowałem mimo jej późniejszych protestów do dziś dnia.
Jest to wielkie szczęście, że praktyka lekarska ma swoją stronę humorystyczną, gdyż naogół przygnębia ona niemało. Przeważna część ludzi nie rezonuje na temat religji, gdyby jednak tak czynili, przyszłoby im często z trudnością pogodzić rzeczy, na które lekarz musi patrzeć z ideą miłosiernej opatrzności. Ten, kto nie wierzy więcej w wyjaśnienie, że życie ziemskie jest duchowem oczyszczeniem, przygotowaniem do życia zaziemskiego, kto wierzy, że wszystko się kończy ze śmiercią i że życie tutaj jest naszem jedynem doświadczeniem, ten nie może zachować wiary w dobroć i wszechmoc Boga. Tak czułem w owym czasie i to poczucie uczyniło ze mnie materjalistę, lecz dziś wiem, że sąd mój był jednostronny.
Przytoczę tu przykład. Jakaś biedna kobieta wezwała mnie raz do swej córki. Wszedłszy do bardzo ubogiej izdebki, zauważyłem małą sofkę z jednej strony; gest matki dał mi do poznania, że tam się chora znajduje. Podjąłem świecę i zbliżyłem się do łóżeczka, będąc pewnym, że zobaczę dziecko. Wszystko, co zobaczyłem, to była para szarych oczu, pełnych bólu i odrazy, które spojrzały na mnie z niechęcią. Trudno było oznaczyć wiek tej istoty. Długie, cienkie członki zwinięte były w kłębek na małej sofce. Twarz była normalna, lecz zła, złowieszcza.
— Co to jest? — zapytałem matki, oddaliwszy się od chorej.
— Ot, dziewczyna dziewiętnastoletnia, — odparła biedna kobieta, dodając: — Żeby się Bóg zmiłował i zabrał do siebie! — Co za życie dla obojga! A jak trudno pogodzić się z powszechnie przyjętemi poglądami na naszą egzystencję, wobec takich wypadków!
Życie lekarza jest pełne niebezpieczeństw i zasadzek, a t. zw. szczęście odgrywa poważną rolę w jego karjerze. Wielu uczciwych ludzi przyprawiło o zgubę proste niepowodzenie.
Pewnego razu wezwano mnie do chorej, która cierpiała na ciężką niestrawność. Nie można było dostrzedz żadnego objawu, któryby wskazywał na coś innego. Uspokoiłem zatem rodzinę. O chorobie wyrażałem się prawie z lekceważeniem i udałem się z powrotem do domu dla przygotowania odpowiedniego lekarstwa, wstępując po drodze dla odwiedzenia dwu innych pacjentów. Kiedym przybył do domu, zastałem posłańca z wiadomością, że owa chora umarła. To jest wypadek, na który każdy lekarz powinien być przygotowany w każdej chwili. Nie zrujnował on mnie, gdyż nie miałem jeszcze zbyt wyrobionej reputacji. Co do chorej, pokazało się przy oględzinach pośmiertnych, że cierpiała na wrzód w żołądku, którego żadna djagnoza nie może wykryć. Wrzód ten trawił oponę żołądkową i w czasie po mojem odejściu musiał przegryźć arterję, co wywołało śmiertelny krwotok. Oczywiście na to nie było ratunku i rodzina zrozumiała to doskonale.
O ile chodzi o moje dochody, wynosiły one w pierwszym roku 154 funtów, a w drugim 250 funtów; suma ta powoli wzrosła do 300 funtów, których w ciągu najbliższych ośmiu lat nie przekroczyłem, niezależnie, rzecz prosta, od dochodów z innych źródeł. Zaraz w pierwszym roku otrzymałem do wypełnienia formę z urzędu podatkowego, którą wypełniłem jak najsumienniej, wykazując, że dochód mój jest poniżej minimalnej skali. Otrzymałem ją z powrotem ze słowami: „Zupełnie niezadawalające“ wypisanemi na przełaj arkusza. Pod tymi słowami dopisałem: „Zgadzam się najzupełniej“ i odesłałem znowu. Za ten żart kazano mi się stawić w urzędzie, dokąd się udałem uzbrojony moją książką rachunkową, wykazującą każdy zarobiony grosz. Wobec tych dowodów urzędnicy nie mogli mi nic zrobić i rozstaliśmy się wśród śmiechu i obopólnych komplementów.
W roku 1885 brat mój udał się do szkoły średniej w Jorkshire, zaś ja wkrótce potem ożeniłem się. Niejaka pani Hawkins, wdowa z Gloucestershire, przybyła do Southsea z synem i bardzo miłą córką. Poznałem ją wskutek choroby syna; była to choroba nagła i gwałtowna, która się wywiązała na tle meningitis. Ponieważ mieszkanie w pokojach umeblowanych było połączone z wielu niewygodami, zaproponowałem przeniesienie chorego chłopca do jednego z moich niezajętych pokoi. Lecz wszystkie moje zabiegi nie przydały się na nic i biedny chłopak umarł w kilka dni później. Śmierć chorego pod moim dachem narażała mnie oczywiście na wiele kłopotów i nieprzyjemności, i gdyby nie fakt, że na parę dni przed śmiercią wezwałem na konsultację innego lekarza, władze mogły mi były czynić poważne trudności. Pogrzeb odbył się z mego domu. Matka i córka ubolewały szczerze nad faktem, że wbrew woli własnej spowodowały tyle nieprzyjemności i dzięki temu stosunek nasz stopniowo tak się zacieśnił, że córka zgodziła się dzielić mój los. Ślub nasz odbył się 6 sierpnia 1885. Trudnoby było znaleźć lepszą towarzyszkę życia i pracy; niestety związek nasz, po kilku latach jasnych i szczęśliwych, zamroczyła nieuleczalna słabość żony; jedyną moją pociechą jest myśl, że przez cały czas naszego pożycia nic nie zamąciło naszej zgody i przywiązania wzajemnego, oczywiście głównie dzięki zaletom jej charakteru, które pozwoliły jej nie tylko znosić z cierpliwym uśmiechem jej chroniczną dolegliwość, lecz i wszystkie inne życiowe przykrości. Radość sprawia mi także myśl, że choć wyszła ona za ubogiego lekarza, dożyła czasów, w których miała wszystkie wygody, jakie moje stopniowe powodzenie materjalne mogło jej zapewnić. Posiadała ona także swój własny skromny kapitalik, z którego dochód pozwolił nam urządzić dom wygodniej, niż za moich czasów kawalerskich.
Pod wielu względami małżeństwo oznaczało punkt zwrotny w mojem życiu. Życie kawalerskie bardzo często wiedzie do cyganerji i ja pod tym względem nie byłem wyjątkiem. Kiedy spoglądam wstecz na te lata, nie czuję wielkiego zadowolenia ducha, gdyż było to brodzenie w dolinie ciemności. Był to czas, w którym przestałem zupełnie trykać głową w to, co się zdało murem nieprzebitym i pogodziłem się z brakiem odpowiedzi na najważniejszą kwestję w życiu, nie bacząc na to, że bezcelową jest każda podróż, gdy podróżnik nie ma pojęcia do jakiej płynie przystani. Stare, zużyte wskaźniki odłożyłem na bok i straciłem zupełnie nadzieję znalezienia nowego, któryby mi pozwolił sterować moją łódź bez zatracenia się w tej mgle, którą wszyscy moi sternicy z Huxley’em, Mill‘em i Spencerem na czele, ukazywali jako granicę horyzontu. Moja postawa umysłowa tych czasów znalazła swój wierny wyraz w książce p. t. „The Stark Munro Letters“. Lecz niedługo potem miałem dojrzeć mdłe światełko, które z czasem miało się rozszerzyć i urość w ognisko jasności.
W czasie przed ożenkiem, od czasu do czasu napisałem nowelkę, które redakcje pism przyjmowały za drobne sumy — przeciętnie czterech funtów — nie stały one jednak na poziomie, któryby usprawiedliwiał ich wydanie w książce. Są one rozrzucone po pismach takich, jak „London Society“, „All the Year Round“, „Temple Bar“, „The Boy’s Own Paper“ i t. p. i nie myślę nigdy o naruszaniu ich wiecznego odpoczynku. Spełniły one swoje zadanie, przynosząc mi drobną ulgę materjalną w ciężkich czasach. Co prawda nie przyniosły mi one więcej, jak jakieś dziesięć lub piętnaście funtów na rok, tak, że nie było ni mowy ni myśli o zarabianiu na życie tą drogą. Lecz chodź nie wiele produkowałem, zato wiele korzystałem umysłowo. Do dziś posiadam notatniki z tych czasów, pełne wiadomości z wszelkich dziedzin, które nabywałem w owym czasie. Jest to wielki błąd wydawać z siebie przed uprzedniem nagromadzeniem zapasów. Moja powolna metoda i moje naturalne ograniczenia pozwoliły mi uniknąć tego niebezpieczeństwa.
Lecz po ożenieniu się, umysł mój się ożywił, moja wyobraźnia i moje zdolności wyrażenia się wzmogły się wyraźnie. Przeważna część nowel, zawartych w tomie p. t. „Kapitan Gwiazdy Północnej“ powstała w tych latach między rokiem 1885 i 1890. Niektóre z nich należą do moich najlepszych prac. Największą przyjemność sprawiła mi jednak świadomość, że przestaję być dyletantem i że wchodzę w towarzystwo pisarzy z zawodu i tę świadomość dało mi przyjęcie mej noweli p. t. „Habakuk Jephson’s Statement“ przez James’a Payn‘a do miesięcznika „Cornhill“. Miałem ogromny szacunek dla tego pisma z jego świeżą tradycją Thakeray’a i Stevenson’a, toteż fakt wejścia w szeregi jego współpracowników radował mnie więcej, niż czek na 30 funtów. Oczywiście utwór ukazał się bezimiennie, gdy, taka była zasada tego miesięcznika, który odmawia autorowi sławy, wzamian za obronę przed ewentualną napaścią. Po ukazaniu się tej noweli jeden z dzienników rozpoczął recenzję od słów: „Nowy numer pisma Cornhil drukuje na wstępie nowelę, która mogłaby poruszyć Thackeray’a nawet w grobie“. Pewien znajomy staruszek z naprzeciwka, który znał mój sekret, przybiegł do mnie, by mi pokazać to dwuznacznej wartości zdanie. Inne pismo oświadczyło wprost: „Noworoczny numer pisma „Cornhill“ przynosi na wstępie utwór potężny, noszący wyraźne ślady wytrawnej dłoni autora „Nowych Nocy Arabskich“ (L. R. Stevenson. Przyp. tłum.). Była to wielka pochwała, lecz wyznaję, że mniejsza chwalba skierowana wprost do mnie, sprawiłaby mi była większą przyjemność.
Wkrótce potem to samo pismo umieściło dwie inne moje nowele „John Huxford’s Hiatus“ i „The Ring of Thoth“. Dostałem się także na łamy trudno dostępnego „Blackwood Magazine“, który przyjął nowelę p. t. „The Physiologist’s Wife“, pisaną pod wpływem Henry James’a. Mimo to, były to wszystko rzeczy na małą skalę, a moja duma autorska nie musiała być wielką, skoro pozwoliła mi na przyjęcie czterech funtów, za napisanie noweli na temat wyrażony w dołączonym do czeku drzeworycie. Drzeworyt był bez wartości a nowela na pewno stała na jego poziomie. Pamiętam także, że napisałem powiastkę, której akcja działa się w Nowej Zelandji. Dlaczego pisałem o miejscowości, o której nie miałem najmniejszego pojęcia, na to nie umiem odpowiedzieć. Jakiś krytyk z Nowej Zelandji wykazał, że umieściłem opisywaną farmę o 90 mil na wschód czy na zachód od miasteczka Nelson, że zatem musiała się znajdować na dnie Pacyfiku, w odległości dwudziestu mil od brzegu. Te omyłki się zdarzają. Czasem dokładność jest koniecznie potrzebna, czasem zaś gdy treść jest ideowa, szczegół geograficzny jest bez znaczenia.
W jakiś rok po ożenieniu się, doszedłem do przekonania, że pisanie krótkich nowel nie doprowadza do niczego. Nazwisko autora na okładce, oto co jest potrzebne do powodzenia. Tylko tą drogą można zapewnić sobie uznanie swej indywidualności, uznanie ujemne lub dodatnie. Od roku 1884 pracowałem od czasu do czasu nad dłuższą historją, pełną sensacyjnych przygód p. t. „The Firm of Girdlestone“, która była moją pierwszą próbą dłuższej opowieści. Pomijając kilka krótkich ustępów, jest to rzecz bez wartości i jak każda pierwsza książka — wyjąwszy utwory wielkich i oryginalnych genjuszów — jest zbyt oczywistem naśladownictwem innych. Miałem już wtedy świadomość tego, zaś ta samowiedza rosła z postępem czasu. Kiedy wydawcy odrzucili ją, pogodziłem się z ich wyrokiem i schowałem dość pomięty rękopis do najniższej szuflady.
Równocześnie czułem, że stać mnie na pracę bardziej świeżą, tęższą i artystycznie lepszą. Pociągał mnie wtedy Gaboriau przez swą umiejętność rozwiązywania intrygi, zaś Dupin, detektyw z powieści Poëgo, był moim umiłowanym bohaterem od wczesnej młodości. Czy zdołam jednak stworzyć w tej dziedzinie coś własnego? To pytanie nie dawało mi spokoju. Na myśl przychodziła mi postać mego starego profesora Joe Bell’a, z jego orlą twarzą, jego dziwacznymi nałogami, z jego bajecznym zmysłem wydobywania szczegółów. Gdyby on był detektywem, na pewno podniósłby on z czasem ten wysoce zajmujący sposób do wyżyn ścisłego, prawie naukowego systemu. Trzeba spróbować, czy się nie uda osiągnąć ten wynik. Jeśli była taka możliwość w życiu rzeczywistem, czemużby nie można stworzyć jej wiarygodnego obrazu fikcyjnego? Nie dość jest powiedzieć, że ktoś jest zdolny; czytelnik żąda dowodów i przejawów tej zdolności, takich przejawów na przykład, jakie profesor Bell składał codziennie w sali wykładowej. Ta myśl mnie bawiła. Ale jak nazwać takiego jegomościa? Do dziś dnia zachowałem kartkę z notatnika, zapełnioną różnymi nazwiskami proponowanemi. Pospolita metoda, która nazwiskiem zaznacza charakter i daje w rezultacie różnych Bystroniów lub Szperalskich, nie pociągała mnie zupełnie. Początkowo chciałem go nazwać Sherringford Holmes, ostatecznie miał się nazywać Sherlock Holmes. Oczywiście nie może on opowiadać sam o swych przygodach; musi mieć towarzysza, człowieka wykształconego, któryby mógł brać udział w przygodach i umiał je opowiedzieć. Zwykłe, pospolite nazwisko dla takiego zausznika; niech się nazywa Watson. Tak oto powstały moje figury książki, której dałem tytuł: „Study in Scarlet”.
Miałem wrażenie, że utwór jest napisany tak, iż nie pozostawia nic do życzenia, stąd przywiązywałem doń wielkie nadzieje. Kiedy rękopis „Girdlestone“ wracał za każdym razem do punktu wyjścia, jak gołąb pocztowy, robiło mi się przykro, lecz nie byłem zdziwiony; kiedy jednak ta mała książeczka o Holmes’ie zaczęła podobnie krążyć między mną i wydawcami, czułem się skrzywdzonym, gdyż wiedziałem, że rzecz zasługuje na coś więcej niż odprawę. James Payn uznał jej zalety, lecz ze słusznością oświadczył, że jako nowela, rzecz jest za długa a jako powieść za krótka. Wydawca Arrowsmith, który otrzymał ją w maju r. 1886, odesłał ją nie czytając w lipcu. Podobnie postąpiło kilku innych. W końcu postanowiłem posłać do firmy „Ward, Lock and Co“, wiedząc, że specjalnością jej jest tania i sensacyjna powieść. Istotnie dnia 30 października 1886 otrzymałem list, treści następującej:
„Szanowny Panie!
Przeczytaliśmy utwór pański i przyjmiemy go z przyjemnością. Nie możemy jednak wydać go w tym roku z powodu nadmiaru materjału. Jeśli Pan się zgodzi na wstrzymanie wydania do następnego roku, jesteśmy gotowi nabyć prawa autorskie za sumę 25 funtów.
Z poważaniem
Ward, Lock and Co.“
Propozycja ta nie była zbyt kusząca, tak, że nawet ja, nie opływający w dostatki, wahałem się z jej przyjęciem. Chodziło nie tylko o bardzo małą sumę, lecz także o zwłokę. Lecz ciągłe odmowy i zawody znudziły mnie; sądziłem przytem, że lepiej jest dać się poznać późno niż wcale nie. Dlatego się zgodziłem i książka ukazała się w r. 1887. Nie otrzymałem za nią nigdy ani grosza więcej.
Mając przed sobą spory kawał czasu do ukazania się książki, czując równocześnie dziwny napływ myśli, postanowiłem spróbować swych sił na większą skalę; w tym celu wybrałem formę powieści historycznej, gdyż zdawało mi się, że forma ta odpowie najlepiej mym pojęciom, kojarzącym wysoką godność literatury z duchem awanturniczych przygód. Miałem zawsze wiele sympatji dla Purytanów, którzy przy całej swej skłonności do dziwactw, odznaczali się zawsze poszanowaniem wolności politycznej i głęboką religijnością. Zarówno powieść jak i sztuka skarykaturowała ich niejednokrotnie. Nawet Walter Scott nie dał ich wiernego obrazu. Macaulay, który był zawsze jednem ze źródeł mych natchnień, przedstawił ich w najbardziej prawdziwem świetle, odtwarzając ich jako poważnych bojowników, zbrojnych w biblje i szerokie miecze. Pamiętam zwłaszcza jeden jego ustęp — choć nie umiem go dosłownie, — w którym mówi, że po epoce Restauracji, każdy bardziej inteligentny woźnica lub wieśniak, był jednym z żołnierzy Cromwell’a. Ten ustęp natchnął mnie do napisania powieści p. t. „Micah Clarke“, w której puściłem wodze swej fantazji. Jakkolwiek oczytany w historji, spędziłem kilka miesięcy na studjowaniu szczegółów, poczem napisałem całą rzecz dość szybko. Są w niej ustępy, jak np. obraz gospodarstwa purytańskiego lub szkic sędziego Jeffreys, których nie mógłbym napisać lepiej. Kiedy ją skończyłem w początkach r. 1888, byłem z siebie bardzo zadowolony i z tem uczuciem wyprawiłem rękopis w drogę do wydawców.
Lecz niestety, jakkolwiek moja książeczka o Holmesie już się była ukazała i wywołała dość żywe zainteresowanie, stukanie do drzwi wydawców pozostawało bez odpowiedzi. Pierwszym, który otrzyma rękopis był James Payn, który swą odpowiedź odmowną zaczął od słów: „Jak pan, jak pan może tracić czas i zdolności na pisanie powieści historycznych!“ Taki rezultat po roku pracy mógł oddziałać przygnębiająco. Z kolei nadszedł wyrok Bentley’a, który brzmiał: „Mojem zdaniem brak tej rzeczy czynnika decydującego w powieści, to jest zainteresowania; wobec tego nie sądzimy, aby powieść ta mogła zyskać popularność szerokiej publiczności“. Z kolei przemówił Blackwood: „Są w tej pracy niedoskonałości, które nie rokują jej powodzenia; brak poważnej rękojmi w tym kierunku nie pozwala nam na jej wydanie“. Inne odpowiedzi były jeszcze gorsze. Miałem już zamiar umieścić rękopis obok pierwszego nieudałego tworu „Girdlestone“, kiedy postanowiłem spróbować raz jeszcze i posłałem go do firmy Longmans, której doradcą literackim był znany literat Andrew Lang. Nadspodziewanie powieść mu się podobała, tak, że polecił jej przyjęcie. W ten sposób pierwszy sukces literacki zawdzięczam Lang'owi, którego Stevenson nazywał „Andrzejem Kędzierzawym“. Książka ukazała się w lutym 1889 roku i jakkolwiek nie miała szalonego powodzenia, doczekała się jednak całego szeregu bardzo pochlebnych recenzyj, między nimi zaś specjalnego artykułu w „Nineteenth Century“ pióra znanego krytyka Prothero. Księgarsko stanowiła dobry artykuł zbytu od początku po dziś dzień, tak, że mogę ją uważać za pierwszy solidny fundament mej literackiej sławy.
Literatura angielska cieszyła się w owych czasach wielką popularnością w Stanach Zjednoczonych, choćby z tej prostej przyczyny, że wskutek braku ochrony praw autorskich, księgarze amerykańscy mogli uprawiać bezkarnie korsarstwo. Działo się to z wielką szkodą autorów brytyjskich, lecz jeszcze więcej cierpieli na tem autorzy amerykańscy, którzy nie mogli w tych warunkach współzawodniczyć. Jak każdy grzech społeczny, ten niemoralny stan rzeczy przygotował sobie sam karę, gdyż odbił się ujemnie nie tylko na niewinnych autorach, lecz także na wydawcach, gdyż to, co należy do każdego, jest równocześnie własnością niczyją; stąd każdy wydawca, który chciał sporządzić przyzwoite wydanie spotykał się w tej chwili z gorszem, lecz tańszem wydaniem. Widziałem niektóre z moich pierwszych wydań amerykańskich na papierze mało co lepszym od tego, jakiego używają w sklepach do pakowania. Jedynym dodatnim momentem tych stosunków był fakt, że każdy autor brytyjski, który był coś wart, szybko zyskiwał tam uznanie a później, kiedy wprowadzono ustawę Ochrony Praw Autorskich, miał tam wyrobioną publiczność. Moja książeczka o Holmesie spotkała się w Ameryce z pewnem powodzeniem, a wkrótce potem zawiadomiono mnie, że przedstawiciel firmy Lippincott jest w Londynie i pragnie się ze mną widzieć, celem zawarcia umowy co do wydania książki. Nie potrzebuję dodawać, że udzieliłem pacjentom jednodniowego odpoczynku i udałem się do Londynu.
Raz tylko poprzednio otarłem się o wielki świat literacki. Było to przy sposobności zamiany czasopisma „Cornhill“ na wielki dziennik ilustrowany; pomysł ten okazał się niepraktycznym, tak, że rychło wrócono do pierwotnej formy miesięcznika. Rzeczona zmiana dała okazję do obiadu, na który redakcja zaprosiła wszystkich współpracowników. Uroczystość ta odbyła się w Greenwich, w gospodzie „Pod Okrętem“. Zebrało się tam sporo artystów i pisarzy a ja do dziś pamiętam szacunek, z jakim się zbliżałem do osoby James‘a Payn‘a, który dla mnie był klucznikiem złotych podwoi sławy i powodzenia. Przybyłem jako jeden z pierwszych, powitany przez pana Smith’a, głównego dyrektora firmy, który mnie przedstawił Payn’owi. Lubiłem bardzo i ceniłem wysoko jego pisma, więc z nabożnem zaciekawieniem czekałem na pierwszą uwagę z jego ust. W istocie stwierdzała ona fakt, że jedna z szyb w oknie była pęknięta i że djabli wiedzą, jak się to stało. Muszę jednak dodać zaraz, że później mogłem się przekonać wielokrotnie, że był to jeden z najdowcipniejszych i najmilszych ludzi. Podczas obiadu siedziałem obok Anstey’a, którego świeża książka „Vice Versa“ święciła wtedy zasłużony triumf; poznałem też wiele innych znakomitości, tak, że wracałem do domu z głową w obłokach.
Obecnie po raz drugi bawiłem w Londynie dla spraw literackich. Amerykanin, Stoddart, okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem; oprócz mnie zaprosił on na obiad niejakiego Gilla, bardzo wesołego członka parlamentu z grupy irlandzkiej i Oscara Wilde‘a, wsławionego już przywódcę kierunku estetycznego. Dla mnie był to cudowny wieczór. Wilde czytał — ku mojemu wielkiemu zdziwieniu — moją powieść „Micah Clarke“ i wyrażał się o niej z entuzjazmem, tak, że nie czułem się zupełnym intruzem. Rozmowa z nim wywarła na mnie niezatarte wrażenie. Górował on nad nami wszystkimi a równocześnie okazywał szczere zainteresowanie dla wszystkiego, co słyszał od nas. Zdradzał on wielką subtelność uczuć i takt towarzyski, tak, że umiał „brać i dawać“, lecz to, co dawał, było jedynem w swoim rodzaju. Posiadał on dar dziwnego precyzjowania tego, co mówił, delikatność humoru, tudzież szczególnie subtelną gestykulację dla ilustrowania znaczenia swych słów. Trudno mi odtworzyć gest, lecz nigdy nie zapomnę tego, co powiedział w ciągu naszej dyskusji o przyszłych wojnach: „Z każdej strony zbliżać się będzie do granicy chemik z butelką...“ w tym momencie wzniesiona dłoń i wyraz twarzy uzupełniały te słowa groteskowym obrazem. Niezwykłemi były jego anegdoty. Rozmawialiśmy na temat cynicznej zasady, że powodzenie przyjaciół wywołuje w nas niezadowolenie. „Szedł raz djabeł przez pustynię Libijską“, wtrącił Wilde, „i doszedł do miejsca, gdzie pewna ilość djablików męczyła pustelnika świętego. Święty ten z łatwością otrząsał z siebie ich niecne namowy. Djabeł patrzył przez chwilę na bezskuteczność ich usiłowań, a potem zbliżył się ku nim dla dania im lekcji.
„To, co czynicie — oświadczył — jest zbyt grube i niesmaczne. Pozwólcie mi na chwilkę...“ Rzekłszy to, zbliżył się do świętego i szepnął mu do ucha: „Twój brat został właśnie biskupem Aleksandryi“. Złośliwy wyraz zazdrości stanął w tej chwili w oczach pustelnika i zmroczył jego pogodną twarz. „To — rzekł djabeł do swych sług — jest metoda, którą wam polecam“.
Wynikiem tego wieczoru było przyrzeczenie dane przez Wilde’a i mnie napisania dłuższych utworów dla „Lippincott’s Magazine“. Wilde napisał „Portret Dorjana Grey’a“, książkę wysokiej wartości moralnej, zaś ja napisałem powieść „The Sign of Four“, w której Holmes ukazał się po raz drugi na widowni. Muszę dodać, że ani razu nie dostrzegłem w rozmowie Wilde’a bodaj cienia jakiejś niskiej myśli; nikt w owym czasie nie podejrzywałby go nawet o coś podobnego. Raz tylko jeszcze widziałem go w latach późniejszych; wtedy odniosłem wrażenie, że jest to człowiek umysłowo chory. Pamiętam, że mnie zapytał, czym był na którejś z jego sztuk podówczas granych. Odpowiedziałem, że nie byłem. „Ach, niechże pan idzie!“ zawołał, „Toż-to rzecz cudowna, genjalna!“ Wszystko to z najzupełniejszą powagą. Trudno było o większą sprzeczność z wrażeniem, które czynił, gdym go widział po raz pierwszy. Pomyślałem wtedy i dziś jeszcze jestem tego zdania, że ta potworność, która się stała przyczyną jego zguby, była objawem patologicznym i że szpital był miejscem właściwszem dla jej rozważania, niż sala sądowa.
Kiedy się ukazał „Portret Dorjana Grey’a“, napisałem do Wilde’a, wyrażając mu moją opinję o tej książce. Warto tu przytoczyć jego odpowiedź, gdyż pokazuje ona prawdziwego Wilde’a. Opuszczam tu początek listu, w którym mowa o moim utworze w słowach naprawdę zbyt pochlebnych. Lecz oto ustęp odnośny:
„Między mną i życiem unosi się zawsze mgła słów. Dla frazesu gotów jestem wyrzucić za okno prawdopodobieństwo, a za sposobność stworzenia epigramu mogę się rozstać z prawdą. Przytem wszystkiem celem moim jest stworzenie dzieła sztuki i fakt, że pan uważa moją metodę za subtelną i artystycznie trafną sprawia mi wielką radość. Mam wrażenie, że to, co się pisze w dziennikach, wychodzi z pod pióra świętoszków i jest przeznaczone dla Filistynów. Nie pojmuję jak można uważać „Dorjana Grey‘a“ za utwór niemoralny. Moja trudność polegała na podporządkowaniu oczywistej idei moralnej efektom artystycznym i dramatycznym i mimo całego mego wysiłku idea moralna zdaje mi się jeszcze zbyt oczywistą“.
Zachęcony przyjęciem powieści „Micah Clarke“, powziąłem zamysł śmielszy i bardziej ambitny. Zawsze mi się zdawało, że czasy Edwarda III stanowiły największą epokę w dziejach Anglji — epokę, w której zarówno król francuski jak i szkocki byli więźniami w Londynie.
Fakt ten był dziełem przedewszystkiem tej grupy ludzi, którzy zasłynęli w całej Europie, lecz którym literatura brytyjska nie dała wyrazu artystycznego, gdyż jakkolwiek Walter Scott przedstawił na swój sposób angielskiego łucznika, ten ostatni figurował w jego dziełach raczej jako opryszek niż jako żołnierz. Miałem także swoje własne pojęcia o Wiekach Średnich, którym pragnąłem dać wyraz. Znałem dobrze Froissart’a i Chaucer’a i wiedziałem, że rycerze średniowieczni nie koniecznie byli bohaterami atletycznej budowy, jak ich przedstawiał Scott; wyrazem mojej postawy stały się dwie książki, jedna p. t. „The White Company“, napisana w r. 1889, a druga p. t. „Sir Nigel“ napisana w czternaście lat później. Osobiście uważam tę drugą za lepszą, lecz nie waham się twierdzić, że w tych dwóch książkach, wziętych razem, osiągnąłem cel zamierzony, że są one wiernym obrazem tej wielkiej epoki, i, że jako całość tworzą one najpełniejszą, najbardziej zadawalającą i najbardziej ambitną pracę, jakiej się podjąłem. Każda praca wytwarza swój własny poziom; otóż mam przekonanie, że gdybym był nie tknął tematu Sherlock‘a Holmes’a, który z czasem przesłonił moje utwory bardziej ambitne, moje stanowisko w literaturze byłoby obecnie wyższej miary. Praca nad rzeczoną epoką wymagała wielkich studjów i do dziś posiadam szereg notatników, zawierających mnóstwo materjału historycznego. Staram się zawsze o prosty styl i unikam długich słów w miarę możności, stąd zdarzyć się mogło, że czytelnik złudzony prostotą i łatwością słowa, nie zdołał zdać sobie sprawy z nakładu badań naukowych w mych powieściach historycznych. To mnie oczywiście nie martwi, gdyż zawsze wierzyłem, że rzetelna praca wkońcu musi się spotkać z uznaniem, że zatem prawdziwa wartość danego dzieła nie jest rzeczą straconą na zawsze.
W tych pierwszych latach po ożenieniu się, zanim opuściłem Southsea, stawiałem również pierwsze kroki w dziedzinie studjów psychicznych, które z czasem miały zrewolucjonizować moje poglądy i pochłonąć całą energję mego życia. W owym czasie posiadałem zwyczajną pogardę młodego, wykształconego człowieka dla całej tej dziedziny, która nosi nic nie mówiące miano spirytualizmu. Czytałem o medjach, skazanych za oszustwa, słyszałem o fenomenach, stojących w sprzeczności z każdem znanem prawem, ustalonem przez naukę i ubolewałem nad prostactwem i łatwowiernością poczciwców, którzy mogli się dać nakłonić do wierzenia, że zjawiska tego rodzaju dowodziły istnienia inteligencji poza naszym własnym bytem. Otrzymawszy za młodu wykształcenie w szkole materjalizmu medyczno-przyrodniczego, przejęty negatywną postawą mych najlepszych nauczycieli, nie mogłem się pogodzić z teorjami, które przekreślały zupełnie każde moje przekonanie, zdobyte z takim trudem. Byłem oczywiście w błędzie i moi nauczyciele byli w błędzie, lecz mimo tej świadomości utrzymuję w dalszym ciągu, że ich wiktorjański agnostycyzm był z pożytkiem dla ludzkości, gdyż podważył nierozsądną ewangelicką podstawę, tak nieporuszoną do ich czasów. Dla dokonania jakiejś przebudowy, trzeba przygotować najpierw parcelę. Dwa były kierunki w epoce Wiktorjańskiej, zdążające oddzielnie ku zmianie; jeden usiłował umocnić i ulepszyć starą budowlę, tak, aby przedłużyć jej byt — jak tego dowodzi ruch Oxfordzki i Anglo-Katolicki; drugi chciał zwalić ruiny, by nowy gmach mógł powstać na ich miejscu. Jak już wspominałem, moja postawa była materjalistyczna, lecz pełna szacunku i uznania dla wielkiej, centralnej, świadomej przyczyny, bez możności jej zdefiniowania i bez odpowiedzi na pytania, dlaczego musi ona używać tak tajemniczych i strasznych środków dla urzeczywistnienia swych planów.
Z mojego punktu widzenia umysł (który dla mnie był równoznaczny z duszą) był emanacją mózgu, zupełnie fizyczną w swej istocie. Jako student medycyny i jako lekarz patrzyłem i widziałem, jak nacisk odłupanej kości lub nowotworu na mózg, powodował zmianę w przejawach duszy. Widziałem, jak alkohol lub trutka wywoływały czasowe przejawy zbrodni lub cnoty. Te fizyczne dowody były niezaprzeczalne. Nie przyszło mi nigdy na myśl, że bieg zjawisk mógł być odwrotnym i że wyższe zdolności mogły się przejawiać tylko niedoskonale dzięki niedoskonałości narzędzi. Rozbite skrzypce, lecz skrzypek jest tem, czem był.
Pierwszą kwestją, która mnie zastanowiła i skłoniła do zbadania na nowo mej postawy, była kwestja telepatji, którą roztrząsał wtedy William Barret i inni, jeszcze przed ukazaniem się monumentalnego dzieła Myers'a p. t. „Human Personality“; była to pierwsza książka, która traktowała przedmioty psychiczne poważnie, z nakładem studjów i pracy odpowiednich wadze tematu. Mojem zdaniem, książka ta zajmie tak trwałe stanowisko jak „Novum Organum“, „The Descent of Man“, lub inne dzieło podstawowe, stanowiące epokę w rozwoju myśli ludzkiej. Przeczytawszy kilka sprawozdań, począłem eksperymentować w dziedzinie przenoszenia myśli i znalazłem towarzysza do tych doświadczeń w osobie pana Balla, znanego architekta w Portsmouth. Wielokrotnie, siedząc poza nim, rysowałem diagramy, a on z kolei wykonywał mniej więcej te same figury. Wykazałem ponad wszelką wątpliwość, że mogłem komunikować swe myśli bez słów.
Jeśli jednak mogłem sprawdzić te rzeczy na odległość sześciu stóp, trudno było wątpić w dowody, że te same wyniki można osiągnąć na wielką odległość. Przy odpowiednim przedmiocie i pewnej nieokreślonej sympatji dwóch jednostek, rzecz była niezależną od przestrzeni. Tak przynajmniej dowody zdały się stwierdzać. Zawsze byłem za wiedzą ścisłą i potrzebą nieustraszonej pogoni za prawdą, bez względu na to gdzie się taiła. Teraz zobaczyłem jasno, że postawa moja była zbyt dogmatyczna i sztywna. Porównywałem myśl płynącą z mózgu z wydzielinami wątroby. To oczywiście było niedorzecznością. Jeśli myśl mogła wędrować tysiące mil i wytwarzać jawny skutek, przeto musiała się różnić nie tylko co do stopnia, lecz i co do rodzaju od każdej materji fizycznej. To zdało się rzeczą pewną i musiało pociągnąć za sobą pewną modyfikację mych poglądów.
W tym czasie (1886) rodzina generała, który był moim pacjentem, poczęła się interesować ruchomymi stolikami i zaprosiła mnie dla notowania wyników ich doświadczeń. Członkowie jej usadowili się dokoła stołu w jadalni, który po pewnej chwili, począł się chwiać i ostatecznie wprawił się w ruch, wystarczający do uderzania jedną nogą o podłogę. Z kolei siedzący, których dłonie spoczywały na stole, poczęli zadawać pytania i otrzymywać odpowiedzi, mniej lub więcej dorzeczne. Otrzymywano je nudną metodą cytowania alfabetu i notowania liter, wskazanych uderzeniem. Mnie się wydawało, żeśmy zbiorowo popychali stół i że nasza własna wola działała przy wskazywaniu liter. Byłem zainteresowany i sceptyczny zarazem. Niektóre z otrzymanych odpowiedzi nie były ogólnikowemi banalnościami, lecz wiadomościami bardzo określonemi, pochodzącemi rzekomo od zmarłych przyjaciół rodziny, co oczywiście czyniło większe wrażenie na obecnych, niż na mnie. W chwili, gdy piszę te słowa, mam przed sobą zanotowane wówczas odpowiedzi. „Nie mów dziewczętom jak je zobaczysz, bo mnie zaczną obgadywać. Pocałuj ode mnie moje maleństwo. Zawsze nad nią czuwam. Franciszka“. Oto typowa odpowiedź, oczyszczona z różnych ogólnikowych domieszek. Odbyliśmy przeszło dwadzieścia takich posiedzeń, podczas których ja nie otrzymałem ani jednej dorzecznej odpowiedzi, tak, że cały ten proces utrzymał mnie w bardzo krytycznem usposobieniu.
Lecz mimo to czułem, że w tej dziedzinie jest problem do rozwiązania i kontynuowałem studja, celem jego rozwiązania, czytając wszystkie „za“ i „przeciw“, prosząc o radę ludzi doświadczonych, zwłaszcza generała Draysona, bardzo wybitnego myśliciela i pioniera wiedzy psychicznej, który mieszkał wtedy w Southsea. Znałem go najpierw jako astronoma, który pracował nad systemem, mającym zrewolucjonizować nasze obecne, według niego błędne, pojęcia o kole, które zakreśla na niebiosach przedłużenie osi naszej kuli ziemskiej. Koło to jest podobno większe i ma inny środek; to nowe koło wyjaśnia rzekomo szereg zjawisk dotąd niemożliwych do wyjaśnienia i zmienia astronomję na wiedzę bardziej ścisłą, związaną więcej niż się to dotąd przypuszcza z geologją i powrotnemi epokami lodowemi, których daty możnaby podobno ustalić. Poglądy generała Draysona wywarły wtedy na mnie głębokie wrażenie; od czasu jego śmierci ukazało się kilka dzieł, potwierdzających jego poglądy, zwłaszcza książka admirała De Horsey p. t. „Draysoniana“. Imię Drayson'a może się stać jeszcze sławnem, o ile myśli jego okażą się trafnemi. W każdym razie sądu jego nie można było lekceważyć; toteż kiedy opowiedział mi o swoich eksperymentach w dziedzinie spirytualizmu, wywarły one na mnie wrażenie, mimo całej solidności mojej ówczesnej filozofji. Na opłacanie medjum zawodowego byłem za ubogi, zaś pracować w tej dziedzinie bez medjum, to tak, jak odbywać studja astronomiczne bez teleskopu. Raz tylko sprowadziłem do domu starego jegomościa, obdarzonego rzekomo niezwykłą siłą psychiczną, który podjął się złożyć nam jej dowody za skromnem wynagrodzeniem. Wprowadził się on w trans przy pomocy głośnego oddychania, co zaniepokoiło niektórych z obecnych, poczem począł demonstrować. Zdanie, które skierował do mnie, brzmiało: „Niech pan nie czyta książki Leigh Hunt‘a “. Była to istotnie niezwykła rada, gdyż w onym czasie zastanawiałem się nad tem, czy mam czytać rzecz p. t. „Comic Dramatists of the Restoration“ tego autora. Pociągała mnie ona jako temat, lecz sposób jego traktowania mnie odstręczał. O ile chodziło o sprawę telepatji, rzeczona odpowiedź była dla mnie dowodem decydującym, lecz na tem znaczenie jej dla mnie się kończyło. Mimo to, wrażenie moje było tak silne, że posłałem opis tego seansu do tygodnika „Light“, poświęconego sprawom psychicznym. W ten sposób w r. 1887 wpisałem się publicznie na listę ludzi, studjujących zagadnienia spirytualizmu; że zaś do tej chwili upłynęło lat 37, przeto jestem jednym ze starszych badaczy tej dziedziny. Od tego czasu kontynuowałem moje studja i badania, lecz dopiero w późniejszym okresie mego życia zdałem sobie sprawę z istotnego celu tych wszystkich zachodów.
Przez jakiś rok lub dwa interesowałem się bardzo teozofją; o ile bowiem spirytualizm przedstawiał się wówczas zupełnie chaotycznie, teozofja była ujęta w dobrze obmyślany i rozsądny system, którego części takie jak Kharma i reinkarnacja, zdawały się wyjaśniać ostatecznie niektóre z anomalji życia. Poznałem wtedy dzieło Sinnett’a „Occult World“, a później czytałem jeszcze z większym podziwem jego świetną ekspozycję teozofji w dziele p. t. „Esoterie Buddhism“. Poznałem nawet samego autora, gdyż był on bliskim przyjacielem Drayson'a; rozmowy z Sinnett’em wywarły na mnie wielkie wrażenie. Niestety straciłem do niego częściowo zaufanie po ukazaniu się raportu D-ra Hodgson’a, o śledztwie prowadzonem przez Sinnett’a w Adyar w sprawie pani Bławatskiej. Prawda, że pani Besaut wydała od tego czasu bardzo przekonywującą obronę, dowodząc, że Hodgson padł ofiarą oszustwa, lecz następna książka p. t. „A Priestess of Izis“, zawierająca wiele z jej listów, daje nieprzyjemne wrażenie, co więcej, wydane po śmierci Sinnett’a ostatnie jego dzieło, zdaje się wykazywać, że i on stracił zaufanie. Z drugiej strony pułkownik Olcott wykazuje, że kobieta ta posiadała istotnie niezwykłe władze psychiczne, pozostawiając na boku kwestję ich pochodzenia. Co do spirytualizmu interesowała się ona tylko jego niższemi przejawami. Dzieła jej wykazują niezwykłą erudycję i ogromną pracowitość, mimo faktu, że zawierają one konkluzje wielu innych badaczy. Trudno też potępiać w czambuł tę starodawną wiedzę dlatego, że wskrzesiła ją osoba tak niezwykłego i wulkanicznego temperamentu. I w naszej gałęzi wiedzy okultystycznej mieliśmy sporo oszukańczych medjów, lecz przy pierwszej sposobności zdzieraliśmy z nich maski; zdaje mi się też, że teozofja znajdzie się w lepszem położeniu, gdy weźmie zupełny rozbrat z panią Bławatską. W żadnym razie nie mogłaby ta wiedza zaspokoić mnie, gdyż wymagania moje są bardzo surowe, gdybym zaś miał się zgodzić na wiarę, która wyklucza pytanie i badanie, znalazłbym się z powrotem w tej owczarni, z której wyszedłem.
Życie moje upływało mi bardzo mile, podzielone między zajęcie literackie, przynoszące coraz większe powodzenie, praktykę lekarską stale rosnącą choć zawsze skromną, i gry sportowe. Nagle jednak zaszło zdarzenie, które wytrąciło mnie z tej ustalonej drożyny i wywołało zupełną zmianę w mem życiu i zamierzeniach. Gdyby nie ten epizod, byłbym prawdopodobnie pozostał w Southsea, pędząc pogodny i szczęśliwy żywot z żoną i córeczką Marją. Rzeczony epizod nastąpił w r. 1890, kiedy Koch ogłosił, że odkrył sposób leczenia suchot i że metodę tę będzie demonstrował w oznaczonym terminie w Berlinie.
Nagle przyszła mi nieodparta myśl, że powinienem pojechać i zobaczyć tę demonstrację. Nie mogłem podać żadnej racji tej nagłej myśli, lecz postanowiłem ją wykonać. Gdybym był sławnym lekarzem, lub specjalistą od chorób piersiowych, rzecz byłaby zrozumiałą, lecz ja nie byłem zbyt zainteresowany wcale w rozwoju mego zawodu, przeciwnie, miałem przekonanie, że t. zw. postęp był w dużej mierze złudzeniem. Mimo to spakowałem się i w kilka godzin po powzięcia decyzji wyruszyłem sam w drogę. Ponieważ byłem poprzednio w komunikacji listownej ze słynnym dziennikarzem W. T. Stead’em, wydawcą „Review of Reviews“, odwiedziłem go w Londynie i zapytałem, czy nie mógłby mi dać listu polecającego do Kocha albo D-ra Bergmanna, który miał zapowiedzianą demonstrację przeprowadzić. Pan Stead okazał się bardzo życzliwym i dał mi polecenie do Sir Edwarda Malet’a, ambasadora brytyjskiego w Berlinie, tudzież do p. Love, korespondenta Times‘a, Prosił mnie również o napisanie szkicu o osobie Koch‘a dla jego miesięcznika, dodając, że w najbliższym numerze umieści szkic o hrabim Mattei a w następnym o Kochu. — W takim razie — wtrąciłem żartobliwie — na łamach pańskiego pisma spotka się największy naukowiec z największym znachorem. Stead spojrzał na mnie z gniewem, gdyż jak się dowiedziałem metoda Mattei pociągała go wtedy niezmiernie. Rozstaliśmy się jednak w zgodzie, a później utrzymywaliśmy stosunki życzliwej znajomości, jakkolwiek podczas wojny Boerskiej poróżniliśmy się na dobre. Był to dzielny i uczciwy człowiek przy całej swej nieobliczalnej gwałtowności. W dziedzinie wiedzy psychicznej wyprzedzał on swój czas o całe pokolenie, mimo niejednokrotnej przesady, jaką popełniał w swych przemówieniach.
Tego samego dnia opuściłem Londyn i w wagonie ekspressu Berlińskiego znalazłem się w towarzystwie bardzo przystojnego i uprzejmego lekarza londyńskiego, który jechał do Berlina w tym samym celu co ja. Spędziliśmy noc na pogawędce, podczas której dowiedziałem się, że się nazywa Malcolm Morris, że był lekarzem na prowincji, lecz przeniósł się do Londynu, gdzie był jednym ze specjalistów chorób skórnych, w słynnej dzielnicy lekarzy przy Harley Street, Zawiązana tym sposobem znajomość zmieniła się później na zażyłą przyjaźń.
Po przybyciu do Berlina znalazłem się wobec trudnego zadania dostania się na pokaz Bergmanna, który miał się odbyć następnego dnia o dwunastej w południe. Udałem się najpierw do naszego ambasadora, od którego po długiem czekaniu i chłodnem przyjęciu wyszedłem bez rezultatu. Z kolei próbowałem szczęścia z korespondentem Times’a; lecz i on nie mógł mi pomódz. Oboje z żoną okazali mi jednak wiele uprzejmości i zaprosili mnie tego wieczoru na obiad. Biletów nie można było dostać w żaden sposób. Powziąłem dziką myśl udania się do samego Kocha, który jednak nie przyjmował nikogo. Wyczerpawszy wszystkie drogi, nie wiedziałem co począć.
Następnego dnia udałem się do gmachu, w którym miał się odbyć wykład i pokaz. Przekupiwszy portjera, wślizgnąłem się do wielkiej hali; lecz cerber, strzegący wejścia do sali, nie dał się przekupić. Fala ludzka płynęła obok mnie, czekającego napróżno. Nareszcie sala się wypełniła i w hali ukazał się sam Bergmann, ogromny, brodaty, otoczony gromadą lekarzy i satelitów. Zagrodziłem im drogę. — Może mnie pan wpuści — zawołałem. Bergmann spojrzał na mnie wyniośle przez swe szkła. — Odbyłem daleką podróż, by tu na czas stanąć — dodałem. — W takim razie proszę zająć moje miejsce — zaryczał Bergmann brutalnie, — bo tylko to jedno miejsce jest wolne. Proszę, proszę, na moim kursie jest dość Anglików! — To ostatnie słowo poprostu wypluł, gdyż jak się później dowiedziałem, świeża polemika z Morel’em Mac Kenzie, na temat choroby cesarza Fryderyka, uprzedziła go do Anglików. Muszę wyznać, że się zachowałem spokojnie i odparłem: — Nie myślę się cisnąć, skoro naprawdę niema miejsca. Popatrzył na mnie jeszcze wśród uśmiechów otoczenia i ruszył naprzód bez słowa. Lecz jeden z jego towarzyszy, amerykanin, pozostał nieco w tyle i zwróciwszy się do mnie, rzekł uprzejmie: — Prosty brak wychowania. Niech pan posłucha. Jeśli pan przyjdzie tu o czwartej po południu, pokażę panu tekst całego wykładu; zaś co do pokazu, znam wszystkich pacjentów, którzy mają być jego przedmiotem, więc będziemy mogli oglądać ich jutro razem. Z temi słowy udał się do sali.
Ostatecznie więc cel swój osiągnąłem, choć taką drogą pośrednią. Przestudjowałem tekst wykładu i obejrzałem odnośnych chorych; co więcej, miałem odwagę własnego zdania, które mnie postawiło w opozycji i doprowadziło do konkluzji, że cała ta sprawa nie wychodziła poza fazę eksperymentalną, że zatem wszelkie wnioski były przedwczesne. Szał jakiś ogarnął ludzi, którzy ze wszystkich stron świata, głównie jednak z Anglji, pędzili do Berlina w nadziei wyzdrowienia; niektórzy byli w tak daleko posuniętem stadjum choroby, że nie zdołali dojechać do miejsca przeznaczenia. Czułem się tak pewnym swego przekonania, że napisałem do „Daily Telegraph“ list z ostrzeżeniem i mam wrażenie, że list ten był pierwszym wyrazem krytycznej postawy. Nie potrzebuję dodawać, że rzeczywistość potwierdziła moje zdanie.
W dwa dni później byłem z powrotem w Southsea, lecz jakże zmieniony. Podróż ta była jak gdyby rozwinięciem skrzydeł i próbą własnych sił. Szczególny wpływ wywarła na mnie długa rozmowa z Malcolmem Morrisem, który starał się mnie przekonać, że nie powinienem marnować swej energji dla prowincjonalnej praktyki. Radził mi porzucić praktykę ogólną i jąć się jakiejś specjalności w Londynie. Odpowiedziałem na to, że nie jestem jeszcze pewien powodzenia w zawodzie literackim, że zatem nie mogę rzucać zawodu medycznego. Zapytał mnie, czym się specjalizował w jakiej gałęzi medycyny. Odpowiedziałem na to, że w ostatnich latach nabrałem zamiłowania do okulistyki i że dobrowolnie pomagałem w Portsmouth w szpitalu oftalmicznym. — Czemuż więc nie poświęcić się okulistyce? — zapytał Morris, dodając, że pół roku studjów we Wiedniu wystarczy na rozpoczęcie praktyki w Londynie. Tym sposobem — zakończył swą radę — zyska pan środki na wygodne życie i czas na zajęcia literackie. — Wróciłem do domu z głową nabitą tą myślą, że zaś żona nie miała nic przeciw niej a córeczka była dość duża, by ją zostawić na pieczy babki, przeto nic nie stało na przeszkodzie. Nie miałem trudności z pacjentami, gdyż nie było ich tak wielu.
Towarzystwo Naukowo-Literackie w Portsmouth wydało na moją cześć bankiet pożegnalny. Przez szereg lat byłem sekretarzem tego Towarzystwa, z którem wiążą mnie miłe a częściowo konieczne wspomnienia. W ciągu zimowych wieczorów odbywaliśmy na zebraniach długie dyskusje, zaś raz na tydzień ktoś wygłaszał odczyt. Na tych zebraniach nauczyłem się sztuki przemawiania publicznego, która przydała mi się bardzo w życiu późniejszem. Z usposobienia byłem nerwowy i niedowierzający sobie do tego stopnia, że jak mnie poinformowano, wszystkim siedzącym w pobliżu mnie udzielała się moja nerwowość, gdy się zbliżała chwila, w której miałem przemawiać. Lecz z czasem nauczyłem się opanowywać swoje wzruszenie, tak, że ze spokojem i swobodą myślałem nad doborem właściwych wyrazów. Wygłosiłem w tem Towarzystwie trzy większe odczyty, jeden o Oceanie Podbiegunowym, jeden o Carlyle’u, a jeden o Gibbonie. Pierwszy wyrobił mi niezasłużoną opinję myśliwego, gdyż podczas odczytu stół był zastawiony wypchanemi okazami fauny podbiegunowej, które w tym celu wypożyczyłem od miejscowego właściciela małego muzeum zoologicznego. Słuchacze nabrali przekonania, że to były moje trofea myśliwskie i patrzyli na mnie z wielkim szacunkiem. Wszystkie te okazy znalazły się drugiego dnia z powrotem w muzeum.
Rzeczone dyskusje obfitowały nieraz w dziwne szczegóły. Pamiętam raz bardzo uczoną rozprawę o przedhistorycznych szczątkach zwierzęcych i wielowiekowości epok geologicznych, którą zakończył jakiś trzęsący się ze starości wojskowy, wyznania ewangielickiego, który oświadczył głuchym głosem, że wszelkie spekulowanie na wspomniany temat było nie tylko puste lecz poprostu niezrozumiałe, skoro wiadomo ze źródła nie podlegającego żadnym kwestjom, że świat został stworzony przed tysiącem ośmiuset dziewięćdziesięciu laty. Oświadczenie to zamknęło dyskusję tak skutecznie, że wszyscy rozeszli się co rychlej do domów.
Mój udział w życiu politycznem nauczył mnie także przemawiać publicznie. Z przekonań byłem tak zwanym wtedy liberalnym unionistą, to znaczy liberałem, który nie godził się na politykę Gladstone’a co do Irlandji. Być może, żeśmy byli w błędzie. Lecz takie było wówczas moje przekonanie.
Zabawnem było moje pierwsze doświadczenie jako mówcy politycznego, w wielkim miejscowym amfiteatrze, kiedy wskutek spóźnienia się kandydata sir William’a Crossman’a, musiałem bez przygotowania stanąć na mównicy przed trzytysiączną rzeszą. Sam nie wiedziałem, co mówię, lecz moje pochodzenie irlandzkie przyszło mi widocznie z pomocą i obdarzyło mnie takim potokiem słów i porównań, iż zanim skończyłem całe audytorjum porwało się z nóg, przejęte zapałem i entuzjazmem. Kiedym odczytywał później tekst mego przemówienia, przekonałem się, że nie było w niem żadnej poważnej myśli politycznej. Lecz pokazało się, że audytorjum żąda frazeologji, w rodzaju zdania, którem zakończyłem tę mowę, a które brzmiało: „Anglja i Irlandja związane są ślubnym pierścieniem szafirowego morza, zaś co Bóg złączył, tego ludzie rozłączać nie powinni“. Nie było w tem, rzecz prosta, logiki, lecz czy to była wymowa czy gadanina, trudnoby mi było nawet dziś rozstrzygnąć.
Za czasów mego sekretarstwa, Arthur Balfour przybył raz dla przemówienia na wielkiem zebraniu natury politycznej. Ponieważ sala była pełna, czekałem na gościa na trotuarze, przed głównem wyjściem. Po chwili nadjechał powóz, z którego wysiadł Balfour, wysoki, szczupły, arystokratyczny. Zauważyłem, że w pobliżu stało dwóch znanych agitatorów przeciwnego stronnictwa politycznego, którzy na widok gościa zamierzali wszcząć burdę. Schwyciłem jednego z nich za kark i trzymając drugą dłoń na jego ustach, usiłowałem dać mu nauczkę, kiedy otrzymałem cios w głowę od jego towarzysza. W tej samej chwili jednak nadbiegli moi towarzysze i Balfour znalazł się w sali, nie zauważywszy, co się święci. Spotkałem obecnego lorda Balfour'a kilka razy w życiu późniejszem, lecz nigdy mu nie powiedziałem, żem raz dostał po głowie w jego obronie.
Wyruszyliśmy pod sam koniec r. 1890 podczas bardzo ostrej zimy, wśród nieustannej śnieżycy. Przybyliśmy do Wiednia w nocy; mróz był siarczysty, śnieg na kilka stóp i zawierucha w dalszym ciągu. Przyjęcie to było niezbyt zachęcające, lecz kiedyśmy się znaleźli pół godziny później w miłym i ciepłym pokoju restauracji hotelowej, zrobiło nam się nieco weselej na duszy.
Znaleźliśmy skromny pensjonat, w którym spędziliśmy miło cztery miesiące; ja chodziłem do szpitala na wykłady okulistyki, lecz przekonałem się wkrótce, że w Londynie mogłem się był więcej nauczyć, gdyż moja znajomość niemieckiego nie wystarczała do swobodnego słuchania wykładów naukowych. Oczywiście frazes „po powrocie z zagranicy“ stanowi pewną rekomendację dla każdego specjalisty, lecz uprawnia on do przypuszczenia, że studja „za granicą“ były tylko uzupełnieniem specjalizacji, co w moim wypadku nie odpowiadało rzeczywistości. Dlatego mogę śmiało oznajmić, że o ile chodziło o studja okulistyczne, ta zima spędzona we Wiedniu była poprostu stratą czasu; nie przyniosła mi ona też wielkich zdobyczy duchowych lub intelektualnych. Z drugiej strony dała mi sposobność poznania nieco wesołego towarzystwa wiedeńskiego, głównie dzięki uprzejmości miejscowego korespondenta „Times’a“ p. Brinsley’a Richards’a i jego żony, tudzież używania dobrej ślizgawki. Napisałem także książkę p. t. „The Doings of Raffles Haw“, która nie przynosi mi wielkiego zaszczytu, lecz pozwoliła mi opędzić bieżące wydatki, bez naruszenia skromnego kapitaliku funtów, odłożonych na czarną godzinę.
Z wiosną ukończyłem moje studja wiedeńskie i przez Paryż wróciliśmy do Londynu. W Paryżu zatrzymaliśmy się kilka dni, gdyż chciałem się zaznajomić z Laudolt’em, najsłynniejszym okulistą paryskim tego czasu. Znalazłszy się w Londynie, czuliśmy oboje z żoną, że nadeszła chwila stanowczej walki z losem, która miała zadecydować o całem naszem życiu. Patrząc wstecz na te chwile, zda się, że wynik nie ulegał wątpliwości, lecz wtedy nie miałem tej pewności, gdyż jakkolwiek reputacja moja wzrastała, zarobki były ciągle małe. Ufność moja polegała głównie na mojem przekonaniu o trwałej wartości mej powieści „The White Company“, która się ukazywała wtedy regularnie w miesięczniku „Cornhill”. Osobiście też nie byłem zaniepokojony, przeżywszy przed ożenkiem znacznie cięższe czasy, lecz troska o żonę i dziecko zmieniały sytuację. Zamieszkaliśmy przy Montagne Place, skąd było niedaleko do dzielnicy lekarzy-specjalistów. Wiedząc, że wielu słynnych okulistów nie może podołać nawałowi pracy, postanowiłem na razie wynająć i urządzić dwa pokoje, gdziebym przyjmował pacjentów przysyłanych przez innych okulistów. Odpowiedni lokal znalazłem tuż przy Harley Street za sto dwadzieścia funtów rocznie. Jeden pokój urządziłem jako pokój przyjęć, a drugi jako poczekalnię. Niestety, wkrótce przekonałem się, że prawdziwą poczekalnią był mój pokój przyjęć. Lecz w rezultacie nie żałuję tego. Codziennie rano około 10-ej maszerowałem do swojej siedziby zawodowej, gdzie czekałem cierpliwie na pacjentów do jakiejś 3-iej lub 4-tej. Dzięki zupełnej ciszy, której nie przerwał ani razu dzwonek pacjenta, mogłem ten cały czas poświęcać mej pracy literackiej; to też jedynym rezultatem, z jakim wracałem do domu, był plik zapisanych kartek. Istotnie trudno było o bardziej idealne warunki do pracy i tak długo, jak długo pacjenci się nie pokazywali, miałem sposobność wydoskonalenia mego stylu.
W tym czasie rozpoczynał wychodzić szereg miesięczników, między któremi na pierwszy plan wybijał się „The Strand“, redagowany bardzo zręcznie przez Greenhongh’a Smith’a. Zastanawiając się nad zawartością tych czasopism, zwłaszcza zaś nad ich długiemi powieściami, ciągnącemi się czasem lata całe, doszedłem do przekonania, że umieszczanie cyklu krótkich opowiadań, stanowiących całość dla siebie, lecz połączonych postacią głównego bohatera, mogłoby danemu miesięcznikowi przysporzyć dużą liczbę stałych czytelników. Zdaje mi się, że ja pierwszy wpadłem na ten kompromis między powieścią i nowelą, a „The Strand Magazine“ był pierwszym miesięcznikiem popularnym, który tę ideję wprowadził w życie.
Rozglądając się za taką „centralną“ postacią, czułem, że Sherlock Holmes, który był już bohaterem dwóch małych książek, nadawał się doskonale do cyklu krótkich opowiadań. Ten cykl rozpocząłem pisać podczas długich godzin w mej poczekalni pod liczbą 2 przy Devonshire Place. Greenhongh Smith zapalił się do mej idei od początku, opowiadania podobały mu się bardzo i zachęcał mnie do napisania ich jak najwięcej. Handlową stronę mej literackiej produkcji oddałem w ręce A. P. Watt‘a, tego króla ajentów literackich, który nie tylko zwolnił mnie od wszystkich kłopotów z wydawcami i redaktorami, lecz pilnował mych spraw tak skutecznie, że wszelka troska o byt materjalny wkrótce znikła, a fakt, że ani jeden pacjent nie przekroczył progu mej poczekalni, okazał się poprostu błogosławionym.
I tak oto znowu znalazłem się na rozstajnych drogach, z których jak zwykle wyprowadziła mnie Opatrzność, tylko tym razem w sposób dość gwałtowny i niemiły. Jednego poranku wyszedłem jak zwykle z domu w drogę do mojej poczekalni, kiedy nagle przejęły mnie lodowate dreszcze, po których nastąpił atak takiego osłabienia, że gdybym nie był natychmiast zawrócił do domu, mogło być źle ze mną. Był to mały atak influency, która grasowała wtedy, siejąc śmierć dokoła. Trzy lata wcześniej siostra moja Annette, która całe życie spędziła na posadzie guwernantki, umarła na influencę w Lizbonie, właśnie w czasie, kiedy nie dalekim był moment, w którym dzięki memu powodzeniu, mogła była porzucić służbę. Teraz przyszła kolej na mnie i to nie na żarty. Nie pamiętam ani bólu, ani jakiegoś wielkiego cierpienia, ani żadnych przeżyć psychicznych, wiem tylko, że przez tydzień byłem w wielkiem niebezpieczeństwie, z którego wynurzyłem się osłabiony jak małe dziecko, lecz z umysłem jasnym jak kryształ. Wtedy to, przechodząc w myśli me życie, uświadomiłem sobie, że utrzymanie „poczekalni“ za grosz zapracowany piórem było niedorzecznością; pod wpływem tej świadomości postanowiłem poświęcić się wyłącznie pracy literackiej. Pomnę dziś jeszcze, że postanowienie to przejęło mnie taką radością, iż ująłem chusteczkę, leżącą na kołdrze i począłem się nią bawić jak dziecko, podrzucając ją pod sufit. Nareszcie będę swoim własnym panem; skończyło się przestrzeganie konwenansów zawodu i zadowalanie innych. Będę żył według własnego upodobania i tam, gdzie mi się spodoba. Była to jedna z najradośniejszych chwil mego życia. Działo się zaś w sierpniu roku 1891.
Podniósłszy się z łóżka, kręciłem się po mieszkaniu przy pomocy laski, tak zbyty sił, że mi się zdawało, że jestem starcem 80-letnim. Lecz siły wróciły wkrótce. Najbliższe tygodnie spędziłem na szukaniu odpowiedniego domu, w jednem z bardziej oddalonych przedmieść Londynu. Wkońcu znalazłem taki dom pod l. 12 przy Tenison Road w South Norwood. Przeniósłszy się tam, zacząłem żyć wyłącznie z pracy pióra. Czas rychło pokazał, że zaufanie we własne siły w tej dziedzinie było zupełnie usprawiedliwione, gdyż dochody moje były więcej niż wystarczające. Zdawało mi się, że zaczął się okres życia ostatecznie i trwale ustalonego; nie przeczuwałem, że nieoczekiwany cios ma mnie ugodzić i że w wyniku byłem nie u końca, lecz na początku mych wędrówek.
Tego oczywiście wiedzieć nie mogłem i zabierałem się do pracy literackiej z zamiarem dokonania czegoś wielkiego. Trudność, a raczej kłopot z cyklem Holmes’a, polegała na tem, że każdy człon wymagał osobnej intrygi. Oczywiście nie można tych rzeczy robić jak na zamówienie, gdyż zamieniają się one na sztuczne fabrykaty, nikłe i coraz mniej interesujące. Dlatego postanowiłem — zwolniony od trosk materjalnych — nie pisać nic bezwartościowego; każda dalsza część cyklu Holmes’a miała mieć zajmującą intrygę i zawierać jakiś problem, któryby mnie samego interesował, to bowiem jest pierwszą rękojmią zainteresowania drugich. Mogę wyznać z czystem sumieniem, iż pozostałem wierny temu postanowieniu; dowodem tego fakt, że publiczność śledziła cały cykl z takiem samem zainteresowaniem, z jakiem przyjęła jego pierwsze części. Byli jednak i tacy, którzy sądzili, że poziom się nieco obniżał; najlepszym wyrazem tego krytycznego poglądu był prosty wioślarz z Cornwalii, który mi oświadczył: „mnie się zdaje, proszę pana, że jak Holmes spadł z tej skały, to się co prawda nie zabił, ale coś tam się w nim musiało popsuć; od tego czasu to już był inny człowiek“. Mnie się jednak zdaje, że gdyby czytelnik czytał cały cykl wstecz, zaczynając od ostatniego epizodu, zgodziłby się ze mną, że choć poziom przeciętny jest zbyt wysoki, ostatnie epizody nie ustępują ani co do treści, ani co do formy pierwszym.
Znudziła mi się jednak ta ustawiczna pogoń za intrygą, więc zabrałem się do pracy bardziej ambitnej, choć miałem wątpliwości co do jej intratności. Od dłuższego czasu pociągała mnie epoka Ludwika XIV, a zwłaszcza Hugenoci, którzy we Francji odpowiadali naszym Purytanom. Znałem dobrze historję tych czasów i miałem mnóstwo własnych notatek, więc w stosunkowo krótkim czasie napisałem zamierzoną powieść p. t. „The Refugees“. Że powieść się udała, tego dowodzi jej dotychczasowa popularność. Wkrótce po ukazaniu się, przetłumaczono ją na język francuski, tak, że moja matka, która zawsze z zapałem studjowała dzieje Francji, doczekała się radosnej dla siebie chwili podczas zwiedzania Fontainebleau, w której usłyszała z ust oficjalnego przewodnika informującego gromadę turystów, że kto chce poznać dobrze szczegóły dworu wielkiego monarchy, znajdzie je w powieści angielskiej p. t. „The Refugees“. Przypuszczam, że przewodnik ów okazałby zdumienie i zdziwienie, gdyby mu się nagle rzuciła na szyję poważna angielka, uradowana tym faktem. W książce tej korzystałem wiele z dzieła Parkmana, wielkiego i niezasłużenie zaniedbanego historyka, który mojem zdaniem należy do najlepszych pisarzy amerykańskich.
W związku z tą powieścią przypominam sobie pewien komiczny epizod. Przełożona jednego z bardzo surowych konwentów w Irlandji, wziąwszy przez pomyłkę moje imię „Conan“ za „Canon”, czyli uznawszy mnie za kanonika, poleciła tę powieść do głośnego czytania w klasztorze. Rzecz spotkała się z ogromnem powodzeniem i ku wielkiej radości sióstr pomyłkę wykryto dopiero po przeczytaniu jej w całości. Moje pierwsze imię kilkakrotnie wywołało tę samą pomyłkę; między innemi pamiętam, jak w Chicago przed jakimś wielkim obiadem, proszono mnie o odmówienie modlitwy, jako jedynego duchownego przy stole. Pamiętam, że podczas tego samego obiadu, jeden z gości wyraził w swem przemówieniu zdumienie wobec faktu, że chociaż jestem lekarzem, nikt jeszcze nie widział ani jednego mojego „żywego” pacjenta.
Podczas pobytu w Norwood pracowałem bez wytchnienia, gdyż obok powieści „The Refugees“ napisałem inną p. t. „The Great Shadow“, którą uważam za jedną z najlepszych moich prac, tudzież dwie inne, mniejsze i mniejszej wartości rzeczy, pod tytułami: „The Parasite“ i „Beyond the City“. Ta ostatnia była typową nowelą na tle życia rodzinnego i padła ofiarą jakiegoś korsarskiego wydawcy w Ameryce, tuż przed wprowadzeniem New Copyright Act; pamiętam ten fakt, gdyż ów wydawca, sądząc, że portret autora na okładce może być atrakcją dla publiczności, nie mając pojęcia o mojej osobie, umieścił portret jakiejś wystrojonej i bardzo przystojnej młodej niewiasty. Posiadam do dziś na pamiątkę egzemplarz z tym moim portretem. Wszystkie te prace miały dużo powodzenia, choć żadna nie przysporzyła mi wielu wawrzynów. Publiczność ciągle domagała się dalszych przygód Sherlocka Holmes’a, tak, że musiałem ich od czasu do czasu dostarczać. Wkońcu, po napisaniu dwóch cyklów, doszedłem do przekonania, że mi grozi niebezpieczeństwo nierozerwalnego związku z dziełem literackiem, należącem do niższego gatunku. Dlatego postanowiłem uśmiercić mego bohatera. Przyszło mi to na myśl podczas wycieczki do Szwajcarji, kiedym wraz z żoną oglądał wodospady Reichenbach, budzące swym widokiem grozę; uznałem, że miejsce to jest godnem grobowca Holmesa. Tam więc złożyłem jego szczątki, z mocnem postanowieniem, że tam muszą zostać; istotnie zostały tam na szereg lat. Postawa publiczności wprawiła mnie w zdumienie. Istnieje zdanie, że człowiek spotyka się z uznaniem dopiero po śmierci; ilość protestów, które mnie doszły przeciw mojej egzekucji Holmes’a, dowiodła mi, ilu przyjaciół potrafił on sobie zjednać. „Ty bestjo dzika...“ rozpoczynał się protest listowny jakiejś damy, przemawiającej niewątpliwie w imieniu wielu innych. Słyszałem, że byli ludzie, którzy płakali. Przyznaję, że mogłem zrobić wrażenie brutala, skoro zdobyłem się na tak okrutny czyn, lecz z drugiej strony byłem rad ze sposobności przeniesienia mej wyobraźni w inny świat, gdyż wysokie, kuszące ceny za dalsze epizody Holmes’a, czyniły rozstanie się z nim sprawą coraz trudniejszą.
Że Sherlock Holmes był dla wielu ludzi postacią rzeczywistą, tego dowodem listy adresowane do niego, przysyłane na moje ręce z prośbą o doręczenie. Watson otrzymał również szereg listów, w których proszono go o adres i autograf Holmes’a. Jakaś ajencja literacka zapytywała Watson’a, czy Holmes nie chciałby korzystać z jej usług. Kiedy Holmes czasowo się wycofał ze służby, wiele pań ofiarowało mu się na gospodynie a jedna wyznała mi, że się zna na hodowli pszczół i umie „oddzielić królową“. Miał też cały szereg propozycji co do rozwiązania pewnych tajemnic familijnych. Jedna z tych propozycji z Polski domagała się także mego przyjazdu, przyrzekając mi honorarjum, jakiegobym sam zażądał. Oczywiście nie odpowiadałem na tego rodzaju propozycje.
Pytano mnie również często, czy ja sam posiadam zdolności, które opisuję, lub czy też jestem poprostu Watsonem. Rzecz prosta, że zdaję sobie sprawę z różnicy między rozwiązaniem danego zagadnienia w praktyce, a rozwiązaniem tegoż zagadnienia w teorji t. zn. w warunkach przez siebie samego stworzonych. Co do tego nie mam żadnych złudzeń. Z drugiej strony jednak, człowiek nie może nic wyssać z palca, nie może stworzyć żywej postaci, o ile nie posiada w sobie odnośnego materjału — twierdzenie niezbyt zaszczytne w ustach człowieka, który stworzył tylu zbrodniarzy. W każdej indywidualności jednak istnieje pewna złożoność, jakgdyby splot wielu osób. Wśród tych osób danej indywidualności może się znaleźć również zdolny detektyw; lecz w życiu rzeczywistem musiałem zawsze postawić się w jego położenie, gdy usiłowałem rozwiązać metodą Holmes’a jakieś zagadnienie, przez władze policyjne zaniechane. Natomiast w życiu codziennem nie posiadam wcale szczególnego zmysłu obserwacyjnego, czyli, że muszę się sztucznie wprawiać w odpowiedni stan umysłu, dla rozwiązania dowodów i uprzedzenia kolejności wypadków.
Głównym wypadkiem naszego życia w Norwood były narodziny syna mego Kingsley’a, który dożył wielkiej wojny, odegrał w niej czynną, męską rolę i umarł wkrótce po jej zakończeniu. Życie moje było tak pełne zajęć, że nie miałem czasu zastanawiać się wiele nad zagadnieniem religji, lecz wyczuwałem w sobie coraz większą skłonność do spraw psychicznych i zapisałem się do Towarzystwa Badań Psychicznych, do którego należę do dziś dnia, jako jeden z jego starszych członków. Odbyłem sam kilka doświadczeń psychicznych, lecz moja filozofja materjalistyczna, której wyrazem jest książka p. t. „The Stark Munro Letters“, napisana pod koniec okresu, spędzonego w Norwood, była mocno ugruntowaną, że nie łatwo ją było ruszyć z posad. Lecz w miarę jak z roku na rok poznawałem coraz lepiej niezwykłą literaturę psychiczną, poświęconą zarówno wiedzy jak i doświadczeniom, silna postawa spirytualizmu czyniła na mnie coraz większe wrażenie, wzmocnione przedewszystkiem lekkomyślnością, lekceważeniem i brakiem wiedzy, charakteryzującym jego przeciwników. Religijna strona tej dziedziny nie uderzała mnie jeszcze wtedy, czułem jednak coraz wyraźniej, że nie znajduję dostatecznej odpowiedzi na autentyczność zjawisk, zaręczaną przez ludzi tej miary co Sir William Crookes, Barrett, Russell Wallace, Victor Hugo i Zöllner. „Niewiarogodne a przecież prawdziwe“, oświadczył Crookes i ten paradoks zdał się ujmować dokładnie moje budzące się nowe przekonania. Każdy numer tygodnika „Light“ stanowił dla mnie nowy bodziec, gdyż czuję się w obowiązku wyznać, że pismo to należało i należy do tych, które dają najwięcej do myślenia.
Wspomnienie tych lat od 1880 do 1893 skupia się dokoła stopniowego zjednywania sobie stanowiska w literackim świecie Londynu. Niezwykłą cechą tych lat było ogólne narzekanie prasy londyńskiej na upadek literatury angielskiej i jej przekonanie, że nie ma młodych autorów, którzyby rokowali nadzieję, że zajmą godnie miejsca tych, którzy odeszli. A przecież faktem jest, że istniała wtedy bardzo liczna grupa rówieśników, wybijająca się na czoło, która nie posiadała wprawdzie ani Dickens’a ani Thackeray’a, lecz mogła co do różnorodności i bogactwa typu wytrzymać porównanie z grupą każdego innego okresu naszej literatury. Właśnie w tych czasach, między 1888 i 1893 zdobywali sobie ostrogi rycerskie pisarze tacy jak Rudyard Kipling, James Stephen Phillips, Watson, Grant Allen, Wells, Barrie, Shaw, H. A. Jones, Pinero, Corelli, Weyman, Hope, Hall Caine i wielu, wielu innych. Znaczną ich część poznałem w okresie ich bujnej młodości, w pełni ich sił i władz. O niektórych z nich będę musiał powiedzieć więcej w dalszym ciągu. Co do starej szkoły, była ona niewątpliwie w pewnym upadku, tak, że młodzi nie napotykali wielkich trudności w znajdowaniu posłuchu. Wilkie Collins, Trollope, George Eliot i Charles Reade byli w grobie. Dla tego ostatniego miałem zawsze wielki podziw, gdyż był on istotnie wielkim nowatorem, który powieści swe opierał na dokładnych studjach dokumentów historycznych. On był ojcem literackim Zoli. George Eliot nie należał do mych autorów ulubionych, lecz Trollope’a uważałem zawsze za pisarza bardzo oryginalnego, jakkolwiek sądzę, że jego ród literacki wywodzi się od Jane Austen. Trudno dziś o pisarza absolutnie oryginalnego. Zawsze jest ten punkt styczny, w którym nawet największa gałąź łączy się ze swym pniem.
Z literatów, z którymi się wtedy zaznajomiłem, najżywiej przypominam sobie grupę, zebraną wokół nowego miesięcznika p. t. „The Idler“, założonego przez Yerome K. Yerome, słynnego autora powieści „Three Men in a Boat“. Powieść ta przesycona jest bujnością i radością życia, z któremi młodość wkracza w świat, w takiej mierze, że dziś jeszcze, gdy mnie czasem smutek opanuje, nie mogę powstrzymać śmiechu po otworzeniu tej książki. Yerome jest jednym z tych prawdziwych humorystów, którzy na życie patrzą bardzo serjo; był on jednak skłonny do gwałtownych wybuchów i nietolerancji w dziedzinie politycznej, co odstręczało odeń wielu przyjaciół. Współ-wydawcą rzeczonego pisma był niejaki Robert Barr, Amerykanin pochodzenia szkockiego, człowiek wulkanicznego temperamentu przy najlepszem sercu. Był to jeden z najlepszych gawędziarzy, jakich znałem; co do jego twórczości literackiej mam wrażenie, że nie spotkał się on z należytem uznaniem. Redaktorem był George Burgin, postać z kart Dickens’a, zaś głównymi współpracownikami byli Barrie, Zangwill i sporo innych, torujących sobie drogę do sławy i uznania. Z tymi wszystkimi spotykałem się od czasu do czasu na wspólnym obiedzie, gdyż jakkolwiek pozostawałem wierny miesięcznikowi „Strand“, rzeczy nie odpowiadające jego wymaganiom drukowałem w piśmie „The Idler“.
Dwa fakty z tego okresu wysuwają się na czoło w mej pamięci. Jednym był spodziewany wybuch wojny z Francją; pod wpływem powszechnej wiary w tę wojnę, począłem robić starania o stanowisko korespondenta wojennego na Morzu Śródziemnem, będąc pewnym, że tam się skupi cała akcja i zainteresowanie. Posadę otrzymałem i poczyniłem przygotowania do wyjazdu, lecz na szczęście przesilenie zostało zażegnane. Drugim była moja pierwsza próba w zakresie literatury scenicznej. Napisałem był nowelkę p. t. „A Straggler of ‘15“ („Maruder z r. 1815“), która zawierała wzruszający obraz starego wiarusa. Mnie samemu łzy stawały przy pisaniu tej rzeczy, zaś to najpewniejsza droga do poruszenia innych do łez. Przerobiłem ją na jednoaktówkę i zebrawszy się na odwagę posłałem H. Irving’owi, którego ubóstwiałem od czasu, gdym w Edynburgu biegał na galerję, by go zobaczyć w „Hamlecie“. Jakaż była moja radość, kiedy otrzymałem uprzejmy list od jego sekretarza, ofiarujący mi sto funtów za prawa autorskie. Opłaciła mu się ta sumka, gdyż rola Kaprala Grzegorza Brewster stała się jedną z głównych ról jego repertuaru i miała tę zaletę, że im bardziej się starał, tem naturalniej ją grał, a teatr śmiał się i płakał na przemian, tak jak ja przy pisaniu. Kilku krytyków objaśniało powodzenie wyłącznie genialną interpretacją Irving’a, twierdząc, że bez tego sztuka była mniej niż przeciętną. Na to mogę odpowiedzieć, że ostatnie jej przedstawienie jakie widziałem, odbyło się w małej wiosce i że rolę główną grał prawdziwy kapral z pobliskiego obozu. Mimo to wrażenie było takie samo jak to, które wielki Irving wywołał w Lyceum. Musiało więc być coś w sztuce samej, tem więcej, że rękopis zawierał wszystkie wskazówki sceniczne. Dodam tu, że Irving przysyłał mi za każde przedstawienie gwineję (21 szylingów), mimo, że nabył prawa na własność. Henryk Irving, Junior, grał tę samą rolę po śmierci ojca, mojem zdaniem, lepiej. Pamiętam dobrze jak się zarumienił i jak mi uścisnął dłoń, usłyszawszy to słowo „lepiej“. Nie wątpię, że musiało go boleć to wieczne mierzenie go miarą wielkiego ojca, do którego był tak uderzająco podobny. Jego przedwczesna śmierć była wielką stratą dla sceny, podobnie jak śmierć jego brata Wawrzyńca, który wraz ze swą żoną utonął w Kanadzie, w rzece św. Wawrzyńca.
Z kolei muszę poświęcić kilka słów wielkiemu nieszczęściu, które zamroczyło nasze życie na długie lata. Jak już wspominałem, zrobiłem z żoną wycieczkę do Szwajcarji. Czy żona nadwerężyła swe płuca podczas niej, czy też zaraziła się w którymś z hotelów, trudno rozstrzygnąć; dość na tem, że w kilka tygodni po powrocie zaczęła kaszleć i skarżyć się na ból w boku. Nie przypuszczając nic poważnego, zawezwałem jednego z najlepszych lekarzy z sąsiedztwa. Jakież było moje przerażenie, gdy mi oświadczył, że płuca są bardzo poważnie zajęte, że ma wszelkie podstawy do orzeczenia, że to suchoty i że niema wielkiej nadziei zupełnego wyleczenia z uwagi na fakt, że w rodzinie żony choroba ta często się powtarzała. Położenie moje stało się ciężkie; djagnozę lekarza potwierdził Sir Douglas Powell, którego umyślnie sprowadziłem. Lecz to zdwoiło moją energję; zwinąłem dom, sprzedałem niedawno kupione meble i z całą rodziną przeniosłem się do Davos, które dawało największą rękojmię zabicia tych mikrobów, niszczących życie mej żony.
Zdaje mi się, że mam prawo twierdzić, iż cel został osiągnięty; jeśli zważymy, że były to tak zwane suchoty „galopujące“ i że doktorzy nie dawali więcej jak kilka miesięcy życia, przedłużenie go od r. 1893 do 1906, t. j. o lat trzynaście, dowodziło skuteczności przedsiębranych i stosowanych środków. Życie żony w otoczeniu cudownej przyrody nie było nieszczęśliwe; rzadko kiedy odczuwała ona ból i żyła z tym optymizmem, który jest tak właściwy tej chorobie i który odpowiadał jej spokojnej, pogodnej naturze.
Ponieważ Davos nie obfituje w rozrywki towarzyskie, mogłem był oddać się nie tylko mej pracy literackiej, lecz także sportom zimowym, którymi miejscowość ta słynie. Tam też rozpocząłem serję opowiadań pod zbiorowym tytułem Brygadier Gerard, opartą przeważnie na studjach, zawartych w znanem dziele „The Memoirs of General Marbot“. Praca ta wymagała również sporo bardzo szczegółowych studjów epoki Napoleońskiej; mam jednak przekonanie, że militarna strona mej pracy odznaczała się ścisłością, zwłaszcza, że otrzymałem list z gorącem uznaniem od słynnego korespondenta wojennego Archibalda Forbes’a, który jest znany ze swych studjów wojen Napoleońskich. Przed końcem zimy lekarze nas zapewnili, że postęp choroby został wstrzymany. Obawiając się wracać do Anglji, gdzie stan zdrowia mógłby się znowu pogorszyć, przenieśliśmy się na lato do uzdrowiska Maloja, w samym końcu doliny Engadinu, gdzie stan zdrowia mej żony utrzymywał się naogół na jednym poziomie.
W tym czasie zamieszkała przy nas siostra moja Lottie, która nareszcie mogła zarzucić wycieranie cudzych kątów. Młodsza siostra Connie przybyła do nas z Portugalji już w Norwood, gdzie poznała powieściopisarza E. W. Hornung’a, za którego wyszła później za mąż. Obecnie polepszenie się znaczne zdrowia mej żony i pobyt siostry Lottie przywróciły mi nieco swobody ruchów, tak, że otrzymawszy propozycję wygłoszenia szeregu odczytów o literaturze w Ameryce, postanowiłem ją przyjąć i udać się w tę podróż jesienią r. 1894.
Ponieważ chciałem mieć jakiegoś towarzysza w tej wyprawie, zaprosiłem brata Innes’a, który ukończył był właśnie Akademję Wojskową w Woolwich w stopniu oficera. Przebyliśmy ocean na niefortunnym linjowcu niemieckim Elbe, który niedługo potem zatonął, zderzywszy się na Morzu Północnem ze statkiem węglowym. Miałem znowu sposobność zaobserwowania tej irracjonalnej nienawiści wszystkiego co brytyjskie, która w dwadzieścia lat później miała przywieść do upadku imperjum niemieckiego. Pamiętam, że jednego dnia przy okazji jakiejś uroczystości, salon okrętu udekorowano obficie flagami niemieckiemi i amerykańskiemi, nie wywieszając wcale brytyjskiej, mimo znacznej ilości Anglików na liście podróżnych. Wtedy to obaj z bratem narysowaliśmy flagę brytyjską i przymocowaliśmy ją w miejscu widocznem, gdzie się nieco zanadto rzucała w oczy.
Urządzeniem moich odczytów zajmował się Amerykanin, niejaki major Pond. Był to typowy Jankes, wysoki, olbrzymich członków, z krótką bródką i nosowym głosem. Brał on udział w wojnie secesyjnej i należał niemal do każdego ważniejszego wypadku swych czasów.
Był to człowiek miły, zacny i uczynny, tak, że zawarliśmy wielką przyjaźń. Spotkał nas w dokach i zaprowadził do małego hotelu, położonego w pobliżu klubu literackiego „Aldine“, gdzieśmy się stołowali.
Zaraz po przybyciu czekała mnie ciężka praca, która nie dawała mi wiele czasu na robienie ogólnikowych spostrzeżeń. Lista odczytów ułożona przez Ponda była długa, lecz tak rozłożona, że na Boże Narodzenie miałem stanąć z powrotem w Davos. Pierwszy mój odczyt odbył się w modnym kościele Baptystów, w którym każdy nowy prelegent Pond'a rozpoczynał swą serję. Z poczekalni wchodziliśmy już na estradę, kiedy nagle poczułem, że coś dotyka mego ucha. Przekonałem się, że był to koniec odpiętego kołnierzyka, że mój krawat się obsunął a spinka wypadła i znikła bez śladu. Stojąc tam na brzegu estrady, Pond wręczył mi swoją spinkę, tak, że mogłem wszystko przyprowadzić do ładu, podczas gdy mój impressario wyszedł, by się zaopatrzyć w spinkę. Dziwna rzecz, jak mała rzecz może zapobiedz w ostatniej chwili bezwiednemu ośmieszeniu się wobec publiczności.
Odczyt mój spotkał się z dużym aplauzem. Mój sposób czytania polega na jak największej naturalności, bez afektacji i bez aktorstwa. Wyczerpuje to mniej i prelegenta i słuchaczów. Podczas odczytu cytowałem nowszych autorów brytyjskich, włączając również wyciągi z mych własnych utworów, że zaś mięszałem rzeczy poważne z wesołemi, więc nie znużyłem publiczności. Prawda, że niektóre pisma oświadczyły, że nie umiem wcale czytać, chcąc przez to powiedzieć, że nie recytowałem jak aktor, lecz inne godziły się na moją metodę. W każdym razie przyjęcie przez publiczność było pełne entuzjazmu, tak, że Pond oświadczył mi na drugi dzień, iż spał z uśmiechem na ustach. Nie miał on żadnej trudności z zamówieniami na odczyty, które wygłaszałem w każdem mieście między Bostonem na północy a Waszyngtonem na połudmu, podczas gdy na zachodzie granicą mą były Chicago i Milwaukee.
Czasem postępowały one tak szybko jeden po drugim, że na nic innego nie było czasu. Tak na przykład raz wygłaszałem odczyt w Daly’s Theatre w Nowym Yorku popołudniu, wieczorem tego samego dnia w Princetown College, odległem o jakieś sto mil, a drugiego dnia popołudniu w Filadelfji. Nic też dziwnego, że wkrótce uczułem się bardzo zmęczonym, zwłaszcza, że sama gościnność amerykańska tych czasów, kiedy o prohibicji nie myślano, pochłaniała niemal całą energję przyjmowanego gościa. Oczywiście trudno było odpowiadać na życzliwość odmową, lecz obowiązki prelegenta narażone były na niebezpieczeństwo. Jedyną przerwą i to bardzo miłą była wizyta, jaką złożyłem Kiplingowi. Lecz wyłączając tych kilka dni, cały czas upłynął jak w kołowrocie, tak, że w drodze powrotnej cały prawie czas spędziłem w mej kajucie, śpiąc i wypoczywając.
Dlatego też moje wspomnienia są mętne i niejasne. Dobrze jednak pamiętam tę chwilę, kiedy wchodząc na scenę Daly’s Theatre, potknąłem się o drewniany próg i w podskokach zabawnych posunąłem się za daleko ku widowni, roniąc trzymane pod pachą książki i papiery, wśród wesołego śmiechu publiczności i wołania „Bis! Bis!“.
Tę naszą wycieczkę zepsuł nam w pewnej mierze nastrój anty-brytyjski, który od czasu do czasu ogarnia Stany Zjednoczone; źródłem jego jest zawsze wspomnienie jakiejś chwili wczesnych dziejów Ameryki Północnej, wydobyte i rozdmuchane do ogromnych rozmiarów przez wrogiego dziennikarza, lub polityka irlandzkiego. Dla podróżującego obywatela brytyjskiego wydaje się to niedorzecznem i godnem zlekceważenia, gdyż wie on jak jednostronnym jest taki pogląd i jak pożądaną jest flaga amerykańska na każdej uroczystości brytyjskiej. O tem oczywiście przeciętny amerykanin, który w Europie nie był, niema pojęcia. Pamiętam, że w pewnym klubie w Detroit wydano bankiet na nasze przyjęcie, podczas którego wino lało się obficie. Pod koniec jeden z naszych gospodarzy wygłosił mowę, w której ostro zaatakował Imperjum Brytyjskie. Ja i mój brat, pospołu z dwoma Kanadyjczykami czuliśmy się wysoce dotkniętymi, usprawiedliwiając ten występ ilością wypitego wina. Mimo to poprosiłem o pozwolenie dania odpowiedzi, w której między innemi powiedziałem, co następuje: „Wy, amerykanie, żyliście dotąd w obrębie waszych własnych granic, tak, że nie wiecie nic o świecie poza tym obrębem. Obecnie jednak, gdy ląd wasz zapełnia się ludem, zmuszeni będziecie zetknąć się z innemi narodami. Skoro to uczynicie, przekonacie się rychło, że jest tylko jeden naród zdolny zrozumieć wasze zwyczaje i wasze aspiracje, który okaże wam sympatję. To jest wasz pierwotny kraj ojczysty, który teraz tak lubicie znieważać. Kraj ten to Imperjum, lecz wkrótce i wy staniecie się Imperjum i pojmiecie wtedy, że macie tylko jednego przyjaciela na świecie“. W jakieś dwa czy trzy lata później wybuchła wojna kubańska i zdarzył się ten znany epizod w zatoce Manilli, gdzie komendant brytyjski połączył się z Amerykanami przeciw Niemcom; zaszły też i inne wypadki, które potwierdziły prawdę moich słów.
Pisarz średnio zarabiający traci materjalnie, wygłaszając serję odczytów w Ameryce, o ile serja nie jest bardzo duża. Przez stratę nie mam oczywiście na myśli straty pieniężnej, to znaczy deficytu aktualnego; sądzę jednak, że to co w odnośnym czasie zarobiłby piórem, byłoby intratniejszem. W moim wypadku, po opłaceniu wszystkich wydatków zostało do mojej dyspozycji mniej więcej tysiąc funtów. Rozporządzenie moje tą sumą stworzyło dziwny przykład wysłuchanej modlitwy. Opowiedział to zdarzenie S. S. Mc. Clure, właściciel znanego miesięcznika amerykańskiego. Mówi on, że w pewnym momencie pozostał jako właściciel nowo założonego pisma bez grosza na dalsze jego prowadzenie. Wtedy upadł na kolana w swojem biurze i począł się modlić, prosząc Boga o pomoc. Tego samego dnia Anglik, z którym znał się bardzo niewiele wszedł do jego biura i położył na stole tysiąc funtów ze słowami: „Mc Clure wierzę w pana i w przyszłość pańskiego czasopisma“. Ktoś usposobiony krytycznie mógłby zauważyć, że sprzedanie w takich warunkach tysiąca akcji po ich cenie nominalnej było nabraniem ufnego kupującego. Istotnie przez długi czas nie było mi jasnem, czy Opatrzność, która widocznie czuwała wtedy nad Mc Clure’m, nie straciła mnie z oczu, lecz muszę przyznać, że ostatecznie obie strony wyszły z korzyścią na tej tranzakcji, gdyż po dwudziestu latach sprzedałem te akcje z dużą nadwyżką. Lecz bezpośredni rezultat był ten, że wróciłem do Davos z mym zarobionym kapitałem zagwożdżonym, więc bez widocznych korzyści.
Ten przeklęty mikrob, który tak doszczętnie zdezorganizował system naszego życia i sprawił tyle cierpienia, nie dawał znaku życia tak długo, że zdaniem lekarzy, spędzenie jednej zimy w Egipcie powinno było przywrócić zupełne zdrowie. Podczas mej krótkiej wycieczki do Anglji, dokąd od czasu do czasu musiałem się udać dla przypilnowania moich spraw, spotkałem się z Grant Allen’em, który mi oznajmił, że on także cierpiał na suchoty, lecz że ocalenie swe zawdzięcza powietrzu południowej Anglji, w miejscowości Hindhead, w Surrey. Świadomość, że żona moja mogłaby jednak żyć w Anglji, bez narażenia się na powrót choroby, dała mi tyle energji, że udałem się bez zwłoki do Hindhead, zakupiłem piękny kawałek gruntu pod budowę, powierzyłem sprawę wybudowania odpowiedniej willi memu przyjacielowi z Southsea, architektowi Ball, i jesienią 1895 opuściłem Anglję z nadzieją, że jeśli pobyt w Egipcie okaże się skutecznym, wrócimy następnego lata pod własny dach. Ta nadzieja zdała się dla mej żony najlepszem lekarstwem.
Po przybyciu do Caux wybraliśmy się natychmiast wygodną drogą przez Włochy, zatrzymując się na kilka dni w Rzymie, do Brindisi, skąd statek zabrał nas do Egiptu. Przybywszy do Cairo, stanęliśmy w hotelu Mena, prawie w cieniu Piramid, z postanowieniem spędzenia tam całej zimy. Moja praca literacka skupiona była jeszcze ciągle na serji Brygadiera Gerarda, do której nagromadzone materjały historyczne przywiozłem ze sobą, tak, że mi nie brakło niczego prócz energji, która mnie jakoś opuściła w tym wyczerpującym siły klimacie.
Naogół spędziliśmy zimę bardzo przyjemnie; ja nawet wdrapałem się raz na wielką Piramidę, poczem postanowiłem nie czynić tego więcej, zadowalając się obserwowaniem nieskończonego łańcucha turystów, którzy wysilali się dla dokonania tego zupełnie bezcelowego czynu. Pozatem uprawiałem grę w golf i jazdę konną. W dziedzinie tego sportu byłem jeszcze wielkim nowicjuszem, wierząc zaś w praktykę, dosiadałem co dnia jednego z półdzikich rumaków, utrzymywanych dla wygody gości w sąsiednich stajniach. Jeden z nich dał mi się dobrze we znaki. Fakt, że górna powieka mojego prawego oka jest nieco obwisła, nie jest rezultatem mych filozoficznych medytacji, lecz dziełem karego wierzchowca, który ruszył z kopyta, jak szalony, zanim zdołałem przerzuconą przez grzbiet nogę osadzić w strzemieniu. Jak długo pędziliśmy przez pustynię, miałem nadzieję, że wszystko skończy się dobrze z chwilą, gdy dzika bestja uczuje zmęczenie, gdyż mimo to, że tylko jedną nogę miałem w strzemieniu, trzymałem się jako tako. Na nieszczęście dotarliśmy do jakiegoś uprawnego pola, gdzie mu się rychło nogi splątały, tak, że upadł, zaś ja przeleciałem ponad jego głową, nie puściwszy lejc z mych rąk. Zanim zdołałem powstać otrzymałem cios kopytem ponad okiem; przyprowadziłem konia z powrotem, przyczem musiałem wyglądać jak krwawe widmo, gdyż zadana w formie gwiazdy rana krwawiła obficie. Pięciu ściegów trzeba było dla jej zaszycia, byłem jednak rad, że oko nie ucierpiało.
Żona moja czuła się obecnie o tyle zdrową, że mogła brać udział w życiu towarzyskiem. Poznaliśmy zatem nieco Cairo, chociaż odległość naszego hotelu, stojącego jakieś siedem mil poza miastem, nie zachęcała do zbyt częstych wycieczek. Sam udawałem się tam częściej, głównie w celu poznania niektórych z tych wielkich ludzi, którzy odegrali wybitną rolę w kształtowaniu losów i dziejów nowoczesnych Egiptu. Tym nowym znajomościom poświęciłem wówczas kilka szkiców, z których przytoczę tu dwa krótkie ustępy.
„W hali Klubu Sportowego znajduje się szeroka i wygodna kanapa; usiadłszy na niej w południe, można się napatrzyć do syta dość licznej grupie tych Anglo-Egipcjan, którzy kierowali lub kierują jeszcze losami tego kraju w naszych czasach. Z pomienionego miejsca ma się otwarty widok na ulicę, którą nagle przejeżdża powóz, z angielskim stangretem na koźle. W powozie tym siedzi człowiek o twarzy rumianej z siwym, krótko po żołniersku przyciętym wąsem, z wyrazem nie pozbawionym dobrego humoru, lecz nieokreślonym. To Lord Cromer, który dzięki swej pracy w Egipcie, ze skromnego majora artylerji został parem Anglji i dzięki któremu Egipt z prowincji Wschodniej został prowincją Zachodu. Wystarczy spojrzeć na tego człowieka, by poznać tajemnicę jego powodzenia dyplomatycznego. Nawet jedno przelotne spojrzenie pozwala dojrzeć, że jest człowiek umysłu jasnego, wielkiej odwagi, fizycznie zdrowy i żelaznych nerwów. Charakterystyczną jest też jego niedbała poza w chwili, w której dźwiga na swych barkach odpowiedzialność bodaj największą obecnie w świecie aktualnej polityki. Jest to poza, która nie dziwi u człowieka, przerywającego nagle dyplomatyczne posłuchania w chwili największego przesilenia politycznego oświadczeniem, że musi iść na partję tennisa. Nic dziwnego, że zyskał on zaufanie całego narodu i że wywarł głębokie wrażenie na umysłowość krajowców, którzy z trudnością zdają sobie sprawę z siły jednostki indywidualnej przy obecnym systemie naszego protektoratu.
Wszystko to jednak dygresja, odrywająca nas od wygodnej sofy Klubu Sportowego, pełnego tych Anglików, których dziełem jest obecnie odrodzenie Egiptu. Ze wszystkich wrażeń, jakie otrzymuje w tym kraju, widok tej grupy energicznych i praktycznych Anglików jest niewątpliwie najsilniejszem. Tu oto siedzą panowie Garstin i Wilcocks, którzy ujarzmili oba brzegi Nilu tak, że zda się przyszłość niedaleka, kiedy wody tej rzeki nie będą wcale dociekać do Morza Śródziemnego. Tam oto Kitchener, wysoki, prosty jak trzcina, milczący żołnierz, ze śladem kuli derwisza na twarzy. A dalej Rogers, który wytępił cholerę, Scott, który zreformował prawodawstwo, Palmer, który obniżył podatki płacone przez fellahów, Hooker, który wytępił szarańczę, Wingate, który zda się znać uczucia każdego krajowca w Sudanie, zaś tuż obok niego siedzi mały człowieczek z rumianą i roześmianą twarzą i jasno-żółtym wąsem; to Slatin, ten sam, który przez szereg lat był w służbie kalifa, a teraz chciałby go mieć przed sobą na odległość szabli“.
Niedługo po Nowym roku (1896) zrobiliśmy wycieczkę na statku Cook’a w górę Nilu, aż do ostatnich placówek cywilizacji w Wady Halfa. Brzegi górnego Nilu nie były bezpieczne, gdyż można było widzieć bandy Arabów na wielbłądach, gotowe do napaści, lecz statek dawał dostateczne bezpieczeństwo. Mimo to miałem przekonanie, że kierownicy tych wycieczek biorą na siebie zbyt wielką odpowiedzialność; przekonanie to zamieniło się w pewność, gdym się raz znalazł na skale Abousir z gromadą turystów obojga płci, w miejscu, gdzie nas nic nie oddzielało od koczujących krajowców i gdzie między nami a najbliższym posterunkiem wojskowym płynęła rzeka. Dodani dla bezpieczeństwa naszego czterej żołnierze murzyńscy nie wskóraliby nic, gdyby się nagle ukazała gromada tych dzikich jeźdźców na szybkolotnych wielbłądach. Otrzymane wtedy wrażenie, dało mi pochop do opracowania takiej sytuacji. W ten sposób powstał utwór „The Tragedy of Korosko“, wydany w Ameryce p. t. „A Desert Drama“, którego przeróbka sceniczna nosiła później tytuł „The Fires of Fate“. Prawda, że nas wtedy nic nie spotkało, lecz oficerowie brytyjscy zgadzali się ze mną, że ryzyko było zbyt wielkie. Ponieważ wszystkie siły pograniczne miały ochotę posuwać się naprzód pod jakimkolwiek pretekstem, nie miałyby one nic przeciw temu, gdyby Derwisze dali się znęcić na zastawioną co tydzień pułapkę, w formie grupy wycieczkowiczów.
Trudno byłoby mi wymienić liczbę świątyń, zwiedzonych przez nas podczas tej wycieczki, takie było ich mnóstwo; niektóre z nich pochodziły z czasów zamierzchłej przeszłości, inne były tak świeżej daty, jak czasy Kleopatry i Rzymian. Najbardziej znamiennym rysem Egiptu jest majestatyczna ciągłość jego historji. Gdy się bada grobowce Pierwszej Dynastji w Abydos, widzi się rzeźbione głęboko w kamieniu uobrażenia świętego jastrzębia, gęsi i siewki, znaki Horusa i Ozirisa, Górnego i Dolnego Egiptu. Rzeźby te powstały przed budową Piramid, tak, że muszą mieć około czterech tysięcy lat przed Chrystusem. Z kolei ogląda się świątynię zbudowaną przez Ptolomeuszów, już po Aleksandrze Wielkim, i widzi się znowu te same symbole, wykute w ten sam sposób. Niema drugiego takiego wypadku w dziejach świata. Cesarstwo rzymskie i Imperjum Brytyjskie nie mogą nawet iść w porównanie. Mierzone miarą ciągłości dziejowej Egiptu, czasy Alfreda Wielkiego byłyby poprostu naszem wczoraj, mało co różnem od naszego dzisiaj. Zda się, że tamta rasa uległa jakiemuś skamienieniu, trudno jednak zrozumieć, że nie uległa naporowi jakiejś młodszej, silniejszej nacji.
Sztuka ich stała niewątpliwie wysoko, ale ich władze rozumowe nie budzą podziwu. Świeże odkrycie grobowca królewskiego w pobliżu Teb — piszę te słowa w r. 1924 — wykazuje jak wspaniałemi były ich dekoracje i przybory życiowe. Lecz sam grobowiec dowodzi bardzo niskiej inteligencji. Myśl, że ciało, zużyty zewłok, osłaniający za życia duszę, powinien być przechowany za wszelką cenę, jest szczytem materjalizmu. A te setki koszów, pełnych wiktuałów dla zaopatrzenia duszy! Mam mocne przekonanie, że ludzie z podobnymi pojęciami, musieli być bardzo słabo rozwiniętymi umysłowo; to los każdego społeczeństwa, które się poddaje władzy duchowieństwa.
Ktoś z naszych nowych znajomych poddał myśl, że powinienem zrobić wycieczkę do Słonych Jezior, leżących jakieś pięćdziesiąt mil od Cairo i zwiedzić tam starą pustelnię Koptycką. Te pustelnie, siedziby świętych i maniaków naprzemian, budziły we mnie wielkie zainteresowanie, gdyż pochodziły one z czasów wczesnego chrześcijaństwa, Wprawdzie data ich powstania jest często niepewna, lecz wszystkie szczegóły wskazują na starożytność, zaś nie ulega wątpliwości, że były one wytworem pustelników, którzy zaludniali tę pustynię w trzecim i czwartym wieku po Chrystusie.
Zostawiwszy żonę w hotelu, wybrałem się z pułkownikiem Lewis‘em, z armji egipskiej, świetnym towarzyszem i doskonałym przewodnikiem. Przybywszy do małej stacji zastaliśmy tam dziwaczny pojazd, oczekujący naszego przybycia. Przypominał on powozy, używane w cyrku. Pokazało się, że był to powóz dworski, przygotowany ongiś dla Napoleona III, który miał przybyć w celu otwarcia Kanału Suezkiego. Musiała to być niezła robota, skoro był jeszcze zupełnie możliwym do użycia; jedynie jego złocenia i koronkowe firanki raziły na tle majestatycznej prostoty pustyni Libijskiej.
Wsiadłszy do tego powozu ruszyliśmy naprzód, mając za przewodnika jedynie ślady kół w piasku, które w miejscach bardziej ubitych były prawie niedostrzegalne. Dokoła nas rozpościerała się nieprzemierzona żółta pustynia piasku, zaś w dali za nami wiła się wstęga drzew zielonych, znacząca bieg Nilu. Raz ujrzeliśmy przed sobą jakiś czarny punkt, który w miarę zbliżania się, przybrał postać krajowca. Doszedłszy do nas, otworzył on czarne, spieczone usta i zawołał: „Moya! Moya!“, co znaczyło: „Wody! Wody!“. Nie mając ze sobą nic do picia, nie mogliśmy ugasić jego pragnienia, lecz wskazaliśmy na widniejącą za nami zieloną wstęgę, ku której nieszczęsny wędrowiec ruszył, zataczając się.
Niedługo spotkała nas dziwna i niezwykła przygoda; oto nagle niebo zachmurzyło się i począł padać deszcz, w tych stronach zjawisko prawie nie znane. Mimo ulewy posuwaliśmy się z wolna naprzód, zaś pułkownik Lewis, który wyzyskiwał każdą sposobność dla wykonania jakiegoś ćwiczenia fizycznego, biegł obok powozu, z trudnością ciągnionego w grzązkim piasku przez parę koni. Pamiętam, żem mu powiedział, iż nigdy w życiu nie przypuszczałem, że będę jechał przez pustynię Libijską w powozie imperatora z pułkownikiem, biegnącym obok jak niewolnik. Nagle, w gasnącem świetle dnia, nubijski woźnica zsiadł z kozła i począł badać grunt, poczem dał znać gestami rąk, że zgubił ślad i że nie wie, gdzie się znajdujemy. Trudność polegała na wskazaniu południa i północy. Położenie było niemiłe, gdyż nie mieliśmy ze sobą ani wody, ani żywności. Noc zapadła szybko; rzuciwszy okiem w górę na przelatującą nad nami mgłę, dojrzałem nagle między chmurami znaną mi konstelację gwiezdną, która wskazywała kierunek północny. Istotnie, udawszy się w tym kierunku, badając grunt co kilkadziesiąt sążni, natrafiliśmy wreszcie na zgubiony ślad.
Przygody nasze nie zakończyły się jednak; przeciwnie, cała ta podróż była na kształt dziwacznego snu. Wymagało wielkiej czujności z naszej strony, by nie zatracić koleiny, więc szliśmy naprzód z latarkami w ręku, za nami zaś posuwał się powóz, trzeszcząc i grzęznąc. W pewnej chwili ujrzeliśmy w oddali światełko; przyśpieszyliśmy kroku i wkrótce znaleźliśmy koło namiotu jakiegoś rudego brodacza, który siedział obok namiotu przy stoliku, na którym rysował coś w świetle lampki. Deszcz przestał padać, lecz niebo było jeszcze zachmurzone. W odpowiedzi na nasze pozdrowienia, człowiek ten odparł mrukliwie, że jest Niemcem, czyniącym pomiary w pustyni. Kiedyśmy mu oznajmili o celu naszej podróży, wskazał ręką kierunek, którego mieliśmy się trzymać i oświadczył, że jesteśmy niedaleko miejsca naszego przeznaczenia. Opuściwszy namiot brodacza, udaliśmy się we wskazanym kierunku, lecz po pewnym czasie straciliśmy znów ślad i posuwaliśmy się naprzód na oślep. Nareszcie po jakichś dobrych dwóch godzinach ujrzeliśmy w oddali migotające światełko; niestety, zbliżywszy się, przekonaliśmy się, że był to ten sam namiot, tego samego brodacza, że więc krążyliśmy w kółko. Otrzymawszy nowe wskazówki ruszyliśmy w drogę i tym razem dotarliśmy w określonym czasie szczęśliwie do drewnianej budy, która znaczyła połowę naszej drogi. Posiliwszy się nieco rzuciliśmy się na leżaki i wyczerpani zasnęliśmy szybko.
Ranek wynagrodził wszystkie niepowodzenia poprzedniego dnia. Powietrze było chłodne, rzeźkie i jasne, napełniające otuchą i poczuciem zdrowia; nawet jednostajny obraz żółtego piasku z czerwonemi skałami, z błękitną kopułą nad niemi, usposabiał rozweselająco. Po kilku godzinach drogi dotarliśmy szczęśliwie do Natron Lake, wielkiego jeziora słonego, nad którem w jednem miejscu stało kilka rozrzuconych tu i tam domów, w których robotnicy wysuszali sól. O jakieś dwie mile od jeziora stał klasztor, lub raczej pustelnia, cel naszej podróży. Dziś, gdy liczba domków robotniczych nad jeziorem wzrasta, nie jest ten klasztor tak osamotniony, lecz przed powstaniem tej kolonji robotniczej, było to jedno z najmniej dostępnych miejsc. Klasztor otoczony był wysokim wałem zewnętrznym, zbudowanym z trwałej gliny. Nie było tam ani drzwi ani okien, lecz jeden mały otwór, z poza którego można się było łatwo bronić. Kiedyśmy się znaleźli wewnątrz, wyczułem, że wizyta nasza nie sprawia gospodarzom tej siedziby wielkiej przyjemności, lecz wojskowa ranga mego towarzysza budziła widoczny szacunek. Oprowadzono nas dokoła dziedzińca wewnętrznego, gdzie był ogród i drzewa palmowe; z kolei pokazano nam wnętrze domków pustelniczych, zbudowanych wewnątrz wspomnianego wału. W pobliżu tych domków stała beczka pełna jakiejś substancji, która z wyglądu i kształtu przypominała zaokrąglone kamyki rzeczne. Zapytałem, czy służyły one do odpierania atakujących Arabów, lecz powiedziano mi, że to zapas placuszków, zastępujących chleb. Poczęstowano nas słodkiem winem, w rodzaju tego, które do dziś jeszcze jest używane przy komunji. Przeor tej pustelni zdał mi się bardzo przyzwoitym człowiekiem; ponieważ się uskarżał na dolegliwości fizyczne, zbadałem go bardzo sumiennie i przyrzekłem mu posłać pewne lekarstwo z Cairo. Dotrzymałem później tej obietnicy, czy jednak przesłane lekarstwa doszły jego rąk, nie wiem. Niektórzy z braciszków wyglądali jak ludzie przeżyci; naogół panowała tam atmosfera niedołęstwa i lenistwa; czy to moje wrażenie było słuszne, trudno mi zaręczyć. Kiedym z wysokości zewnętrznego muru zobaczył pustynię piaskową, jak okiem sięgnąć, odniosłem dziwne wrażenie na myśl, że to jest wszystko na co oczy tych ludzi patrzą. Cóż za kontrast z mojemi mnogiemi i różnorodnemi wrażeniami i zajęciami! Była tam wprawdzie bibljoteka, lecz książki przeważnie stare, zawierające prawdopodobnie cenne rzadkości, walały się po ziemi. Od odkrycia „Codex Sinaiticus“ wszystkie te koptyckie bibljoteki zostały zapewne zbadane przez specjalistów, lecz w owych czasach można tam było napewno znaleść niejedną cenną rzecz.
Następnego wieczoru byliśmy obaj z powrotem w Cairo. Po drodze nie słyszeliśmy żadnych nowin i najspokojniej w świecie byliśmy zajęci myciem rąk przed obiadem w Klubie Sportowym, kiedy ktoś ze znajomych wszedłszy do umywalni, zawołał:
— Jakto? Pan tutaj, panie pułkowniku? A gdzie pańska brygada?
— Moja brygada? — zapytał Lewis, nie rozumiejąc o co chodzi.
— Czy pan był może gdzieś poza miastem?
— Tak, nad jeziorem Natron.
— Na Boga! To pan nic nie wie?
— Nie! Co takiego?
— Ależ człowieku, wojna wypowiedziana! Idziemy na Dongolę! Armia koncentruje się wzdłuż granicy, a pan dowodzisz brygadą czołową!
Jest rzeczą niemożliwą znaleźć się w pobliżu sceny wypadków historycznych bez ochoty wzięcia w nich udziału, lub bodaj przypatrywania się im z bliska. Egipt stał się nagle ośrodkiem burzy światowej a przypadek sprawił, żem się tam znalazł. Oczywiście czułem od pierwszej chwili, że nie zostanę w Cairo, że prawem czy lewem muszę się dostać na front. Był to marzec i niedługo miały nastąpić upały za wielkie dla mojej żony, która jednak oświadczyła gotowość pozostania do kwietnia, pod warunkiem, że postaram się na ten czas wrócić. Sądzono wówczas powszechnie, że lada dzień nastąpi jakiś wielki wypadek; patrząc wstecz trudno dojrzeć na czem się to przekonanie opierało. Bądź jak bądź ja czułem nieprzepartą chęć udania się na południe jak najszybciej.
Jedna tylko droga stała dla mnie otworem. Wszystkie wielkie poranne dzienniki londyńskie miały swych przedstawicieli na miejscu. Lecz dzienniki wieczorowe musiały dopiero się starać o korespondentów. Zatelegrafowałem do „Westminster Gazette“ ofiarując tymczasowo bezpłatnie usługi korespondenta. Przysłano mi pomyślną odpowiedź telegraficznie. Uzbrojony tą depeszą udałem się do odpowiednich władz i w ciągu dwóch dni załatwiłem wszystkie formalności.
Drogę na front miałem odbyć sam; trzeba się też było naprędce wyekwipować. Kupiłem jakiś olbrzymi rewolwer wyrobu włoskiego i setkę nabojów, tudzież drewnianą flaszkę na wodę, która każdy płyn wlany do wnętrza zaprawiała smakiem terpentyny, tak, że woda w niej zamieniała się w rodzaj politury. Zanim wróciłem z mej wyprawy, nauczyłem się pić każdy płyn, który mógł zwilżyć spragnione i spalone usta.
Zaopatrzony w lekki płaszcz koloru „khaki“, ubrany w rajtuzy i obwieszony zwyczajnym ładunkiem, z małą walizką w ręku, udałem się z Cairo pociągiem do Assiont, gdzie czekał mały statek rzeczny, — pełen oficerów, zdążających na front; w ich towarzystwie spędziłem kilka miłych dni w drodze do Assonan. Było między nimi kilku młodszych oficerów, którzy od tego czasu doczekali się sławy i wysokich godności; był więc Maxwell, obecnie generał Sir John Maxwell i Hickman, tudzież młody porucznik kawalerji, niejaki Smythe, który zdał mi się zbyt delikatnym do wojennego rzemiosła, który jednak niedługo potem został odznaczony Krzyżem Victorji. Nic nie zwodzi bardziej w zawodzie wojskowym, jak wygląd zewnętrzny. Przekonali się o tem Niemcy, którzy uważali brytyjskich wyspiarzy za „naród wojenny“.
Wielkiem pytaniem na początku kampanji była kwestja wartości bojowej oddziałów krajowców, fellahów. Pięć batalionów murzyńskich, wypróbowanych już dawniej, nie budziło wątpliwości, lecz ośm czy dziewięć egipskich nie dawało tej pewności. Arabowie Sudańscy to fanatycy, którzy rzucają się na wroga z podniesioną włócznią, nie bacząc na kule. Czy Egipcjanie zdołają wytrzymać te szalone ataki? Nie mając co do tego pewności, postanowiono umieścić między nimi bataljony brytyjskie. Oddziały krajowców miały jedną wielką zaletę, mianowicie, że oficerami ich byli najlepsi, doborowi żołnierze brytyjscy. Kitchener nie przyjmował do tej służby żonatych, gdyż musiała to być służba całą duszą, niemal desperacka, że zaś życie było zajmujące i pełne przygód, zaś płaca bardzo wysoka, więc miał on sam kwiat nowoczesnego rycerstwa. Dziwny przedstawiali oni widok, ze swemi twarzami jasnemi, lnianym wąsem i czerwonymi turbanami na głowach.
Stosunki tych oficerów do podwładnych, im żołnierzy były ojcowskie. Ile razy oficer wojsk krajowych udał się do Cairo, wracał on z kuferkiem pełnym słodyczy i bakalji dla swych ludzi, zwłaszcza o ile ci byli murzynami. Egipcjanie budzili mniej zaufania i sympatji, lecz ich oficerowie byli także wobec nich bardzo lojalni i z niechęcią przyjmowali ogólne niedowierzanie, okazywane przez resztę armji. Kiedy w czasie jednej z pierwszych walk, jakiś oficer brytyjski pochwycił chorągiew nieprzyjacielską, zawołał on: „Nie wpadnie ona już w ręce Anglików!“ Ten duch dumy i współzawodnictwa nadaje wartość brytyjskiemu oficerowi wojsk krajowych czy to w Egipcie czy w Indjach. Nawet podczas wielkiego buntu w Indjach, nie pozwalali oni czynić zarzutów swym żołnierzom, którzy ich jednak wymordowali.
W Assonan trzymano nas cały tydzień; nikomu nie było wolno posuwać się dalej. I tak byliśmy już w obrębie najazdów Arabskich, które przed rokiem zdarzały się nawet dalej na północy. Pustynia pod tym względem jest jak morze; kto bowiem ma wielbłądy — te statki pustyni — ten może zadać cios gdzie mu się podoba, gdyż wróg spostrzega najezdnika dopiero w ostatniej chwili.
Ta możliwość nie niepokoiła zupełnie tego tłumu oficerów, którzy zdali się tak mało myśleć o grożących niebezpieczeństwach, jak gromada turystów w czasie pokoju. A jednak każdy z nich wiedział dobrze, że z ostatniej armji Hicks’a Paszy, która się udała na południe, mało kto powrócił. Raz tylko widziałem ich w podnieceniu. Wróciwszy raz do hotelu, który służył za główną kwaterę, zobaczyłem całą gromadę oficerów, cisnących się koło tablicy, na której wywieszano ogłoszenia i dyskutujących z wielkiem ożywieniem nad wywieszonym tam świeżo telegramem. „Ha! pomyślałem sobie — nareszcie coś zdołało przebić i poruszyć te natury, tak obojętne i nieporuszone. Nic innego tylko Kalif nadciąga z całą swą armją i lada dzień nastąpi bitwa“. Zbliżywszy się do tablicy, przekonałem się, że odnośny telegram donosił o wyniku wiosennej regaty między Oxford i Cambridge.
Mimo to uderzał mnie ich zapał i gorliwość, połączona z dyscypliną. Taki Hickman przez cały czas podróży na statku nie mówił o niczem innem tylko o planie kampanji. Kiedyśmy przybyli do Assonan, czekał nań rozkaz udania się do Kenet dla zakupna wielbłądów. Musiał to być cios dla człowieka, który się rwał na pole walki. — Nic nie szkodzi, — rzekł spokojnie, gdym mu wyraził me współczucie, — oczywiście, musimy mieć wielbłądy, a nikt sprawy tej nie załatwi lepiej niż ja. Ostatecznie wszyscy pracujemy dla jednego. Tego rodzaju samozaparcie jest rzeczą powszechną. Najlepszy typ oficera brytyjskiego jest naprawdę świetnym okazem ludzkim, jest powiększonem wydaniem wychowanka szkoły publicznej, który wszelkie poważne przedsięwzięcie pokrywa żartobliwą, lekką gwarą i woli raczej zginąć, niż przyznać się do tego. Opowiadano mi o trójce tych młodych oficerów, wykonujących ważną pracę na samym końcu drogi żelaznej, w stanie febry, która nie tylko mogła lecz powinna ich była zwolnić od wszelkiej pracy. Każdego wieczoru wrzucał każdy z nich dolara do kapelusza, poczem mierzyli temperaturę a ten, który miał najwyższą, zabierał trzy dolary.
Assonan leży u stóp Katarakty, która się ciągnie na jakieś trzydzieści mil, tak, że wszystko musi być wyładowane ze statku, przewiezione na małej, wąskotorowej kolejce i władowane na inne statki parowe w Shellal. Było to olbrzymie zadanie i pamiętam jak współczułem z kapitanem Morganem, który kierował tą ekspedycją. Morgan sprzedał mi przedtem konia i trochę się tego potem wstydził. Rychło jednak przekonał się, że nie mam do niego najmniejszej pretensji. Niech się kupujący pilnuje, gdy kupuje! Już wtedy spostrzegłem w kapitanie Morganie te zdolności organizacyjne, które pozwoliły mu odegrać rolę ważnego czynnika, nie tylko podczas wojny z Burami, lecz i w wielkiej wojnie. Umarł on niedawno (1923) w randze generała, syt chwały i odznaczeń.
Pewnego dnia przybyli nareszcie korespondenci wielkich pism. Po kilku dniach pokumaliśmy się tak, że mnie przyjęli do swego grona i mieliśmy ruszyć razem w dalszą drogę. Było nas razem pięciu, pod wodzą Knight’a, przedstawiciela „Times‘a“; był to olbrzym, wysoki i muskularny, którego ulubionym sportem była żegluga na jachcie; słynął on także jako podróżnik, poszukiwacz skarbów, żołnierz i uczony. Drugim był Sendamore z „Daily News“, mały, zwinny, pełen Celtyckiego temperamentu i humoru. Słynął on jako kupiec wielbłądów, które kupował za pieniądze pisma, tak, że kiedy wydawca „Daily News“ dowiedział się o wybuchu wojny z Burami, zauważył przedewszystkiem: „Całe szczęście, że w Południowej Afryce niema wielbłądów“. Obserwować tego człowieka, targującego się o cenę wielbłąda, równało się dobremu studjum psychologji Wschodu. On mnie nauczył jak kupować wielbłąda. Odbywa się to mniej więcej tak: Arab przyprowadza stworzenie, które wygląda jak wcielenie niedorzeczności. By wyrazić oczyma odpowiednio to mieszane uczucie rozbawienia i pożałowanie jakie wywołuje swą postacią, trzebaby pożyczyć spojrzenia oczu tej żałosnej kreatury. Kupujący zapytuje o cenę; właściciel żąda szesnaście funtów. Niedoszły kupiec wydaje okrzyk pogardliwego oburzenia, macha ręką jakby odpędzał i wielbłąda i właściciela, odwraca się i bez słowa zmierza w innym kierunku. Jak daleko należy odejść, to zależy od żądanej ceny. Jeśli cena jest naprawdę wysoka, można wcale nie wracać. Normalnie jednak kupujący i sprzedający wykonują półkole i spotykają się znowu ze zdziwieniem, przyczem właściciel zapytuje, ile ma otrzymać. Odpowiedź brzmi ośm funtów. Z kolei on się oburza i poprzedni proceder powtarza się znowu z tą różnicą, że teraz on pierwszy się oddala. Po powtórzeniu tej sceny kilkakrotnie, ubija się cenę kupna na dwanaście funtów.
Lecz prawdziwy kłopot zaczyna się dopiero po kupieniu wielbłąda, który jest najdziwniejszem i najbardziej fałszywem stworzeniem na ziemi. Zachowuje on zawsze ten sam wyraz spokoju i godności, tak, że trudno nawet na chwilę przypuścić ile niecnego podstępu czai się pod tą maską. Zbliża się to do człowieka z wyrazem lekkiego zainteresowania i wyższości, jak dobrowolna nauczycielka z niedzielnej szkółki. Zda się, że tylko okularów brak. Z kolei wysuwa łagodnie wargi, z niewidzącem spojrzeniem daleko zapatrzonych oczu, wywołując w umyśle człowieka niewypowiedziane słowa: „Poczciwina — chce mnie pocałować“, gdy nagle, ledwie ta myśl zdoła się przemknąć przed oczyma przerażonego widza błyskają dwa rzędy groźnie zielonych zębów, które zwierają się z suchym trzaskiem automatu, zmusiwszy jednak przedtem widza do wykonania możliwie największego uskoku w tył. Od tej chwili trudno sobie wyobrazić coś bardziej demoniczego, jak twarz wielbłądzią, ani łagodność, ani jak najdłuższe codzienne obcowanie, nie zdobędzie jego przyjaźni. Mimo to człowiek ceni to stworzenie, które może zrobić dwadzieścia mil dziennie, objuczone ciężarem sześciuset funtów, żądając po takim dniu tylko lekkiego posiłku bez napoju!
Lecz to tylko dygresja. Pozostali dziennikarze to byli Beaman z pisma „Standard“, który przybył prosto z Konstantynopola, wreszcie Juljan Corbett, korespondent dziennika „Pall Mall“, bardzo miły człowiek, który z czasem miał się stać historykiem morskich walk i bitew w czasie Wielkiej Wojny. Podobnie jak ja, był on wtedy amatorem w zawodzie korespondenta wojennego i miał w oznaczonym czasie wrócić do Cairo.
Ponieważ było rzeczą jasną, że nic ważnego nie może zajść nagle, postanowiliśmy odbyć część naszej dalszej podróży lądem. Oddział kawalerji wyruszył właśnie w drogę na front, więc polecono nam udać się pod jego osłoną; myśmy jednak mieli przekonanie, że nam nie potrzeba takiej eskorty i ruszyliśmy sami. Wprawdzie podróż nasza wzdłuż prawego brzegu rzeki, bez żadnej obrony z lewej strony, przedstawiała pewne niebezpieczeństwo, woleliśmy jednak to ryzyko, od ustawicznych tumanów kurzawy, wzbijanej przez cwałujący oddział kawalerji. Opuściliśmy Assonan wieczorem, na wielbłądach; za nami szły wielbłądy juczne i spory orszak służby. W cztery lub pięć dni później dotarliśmy do Korosko, gdzieśmy wsiedli na statek, który nas zawiózł na front do miejscowości Wady Halfa; wielbłądy, juki i służba szły lądem.
Nigdy nie zapomnę tych dni, a raczej nocy, gdyż wstawaliśmy o godzinie drugiej rano i najdłuższy marsz odbywaliśmy do czasu pełnego świtu. Dziś jeszcze żyje we mnie pamięć fioletowego nieba, olbrzymich i niezliczonych gwiazd, pół-księżyca, który zwolna płynął ponad nami, podczas gdy nasze wielbłądy, posuwające się bez szelestu, zdały się nieść nas bez wysiłku poprzez ten zaczarowany świat snu. Sendamore miał piękny głos barytonowy, który słyszę dziś jeszcze, jak się wznosi i opada w cichem powietrzu pustyni. Było w tem wszystkiem coś z wizji, jakieś cudowne intermezzo życia rzeczywistego, przerwane jedynie niezwykłym czynem z mej strony, mianowicie zlecenia z wielbłąda na ziemię. Zdarzyło mi się nieraz spaść z konia, ale w tym wypadku doświadczyłem czegoś zupełnie nowego. Nie siedzi się na prawdziwem siodle, lecz na kawałku wklęsłej skóry, toteż kiedy mój wierzchowiec rymnął nagle na przednie kolana — bestja zobaczyła coś zielonego na ścieżce — ja machnąłem kozła przez jego łeb i znalazłem się na ziemi, co prawda bez szwanku, lecz nie bez zdziwienia.
Tkwi mi w pamięci kilka innych szczegółów, więc np. obraz jakiegoś jaszczura wodnego, nie krokodyla, leżącego na ławicy piaskowej. Łupnąłem doń z mego włoskiego rewolweru, który mógł prędzej zranić mnie niż jaszczura i widziałem, jak się płaz zwinął i zniknął w wodzie. Innym razem, gdym ścielił na noc moje posłanie, dojrzałem jakiegoś czarnego płaza z różkami, który wężowym ruchem zniknął mi z oczu; był to najjadowitszy rodzaj żmiji, długiej na jakieś ośmnaście cali. Innego wieczoru weszliśmy do jakiejś zrujnowanej chaty, aby sprawdzić, czy nadałby się na nocleg. W mdłem świetle świecy ujrzeliśmy jakieś stworzonko, które ja wziąłem za mysz, biegające w kółko po ziemi. Nagle, ku mojemu zdziwieniu, wybiegło ono w górę po ścianie, poczem znów zbiegło na ziemię i zatrzymało się kręcąc groźnie w powietrzu przedniemi nóżkami w naszą stronę. Ku mojemu przerażeniu Sendamore podskoczył w powietrze i z całej siły zdeptał to stworzenie, zamieniając je na kupę brudnej mazi. Była to prawdziwa tarantula, bardzo jadowita i w tych stronach bardzo pospolita.
Jeszcze inny obraz nasuwa mi się na pamięć bardzo wyraźnie. Z jakiejś przyczyny nie ruszyliśmy w drogę jednej nocy, tak, że wczesny blask zastał nas spoczywających w naszym małym namiocie, wśród kępy drzew palmowych, w pobliżu ścieżki, która się wiła wzdłuż brzegu Nilu. Zbudzony ze snu, leżałem spowity kocem, patrząc przed siebie, gdy nagle ze zdumieniem dojrzałem jeźdźca, posuwającego się tą ścieżyną. Był to murzyn nubijski, olbrzymi, dziki, z zapadłymi policzkami, obwieszony mnóstwem srebrnych ozdób. Przez plecy miał przewieszoną długą strzelbę a z boku zwisał miecz. Trudno było sobie wyobrazić postać bardziej barbarzyńską; był to właśnie typ jednego z tych „Mahdi“, przed którymi nas ostrzegano. Nie lubię czynić alarmu, zwłaszcza, gdy jestem wśród ludzi, którzy są oswojeni z niebezpieczeństwem, udało mi się jednak zbudzić jednego z mych towarzyszy, który zmierzył okiem jeźdźca, mrucząc pod nosem „tam do djabła!“. Lecz ów jeździec minął nas, nie patrząc nawet w stronę naszego legowiska. Mam przekonanie, że był to jeden z krajowców, należących do naszego orszaku, gdyby bowiem było inaczej, los nasz byłby przypieczętowany. Napisałem później nowelę p. t. „The Three Correspondents“ („Trzej Korespondenci“), której pomysł miał swe źródło w tem zdarzeniu.
W Korosko musieliśmy iść na posłuchanie do miejscowego komendanta, Turka z drewnianą twarzą, Jussufa Bey‘a, który służył w armji egipskiej. Uraczył on nas malinowym sokiem i odprowadził na statek, który w dwa dni później wysadził nas w Wady Halfa, gdzie panował nastrój podobny do tego, jaki zostawiliśmy w Assonan.
Halfa leży także u stóp Katarakty, tak, że wszystko musiało znów być przewożonem wąską drożyną do Sarras, odległego o jakieś trzydzieści mil. Pierwszego zaraz dnia udałem się na przechadzkę w kierunku najbliższej stacji, skąd się poczynał tor do Sarras. Tam zobaczyłem wysokiego żołnierza, w białej bluzie, który w towarzystwie zwyczajnego ordynansa dozorował ładowania zapasów w wagony. Kiedy zwrócił się twarzą ku mnie, spostrzegłem, że był to sam Kitchener, głównodowodzący całej armji. Było to charakterystycznem, że nie zostawiał on rzeczy tak żywotnej jak transport zapasów nikomu z podwładnych, lecz o ile to było możliwem, sam jej doglądał, aby wiedzieć czem rozporządza i na co może liczyć. Dowiedziawszy się kim jestem — spotkaliśmy się poprzednio raz tylko na torze wyścigowym w Cairo — zaprosił mnie do swego namiotu na obiad, podczas którego wynurzał się o nadchodzącej kampanji z wielką szczerością. Pamiętam, że obok mnie siedział szef jego sztabu, Drage, który był tak znużony, że zasypiał między jednem daniem i drugiem; pamiętam również, że Kitchener spoglądał nań z uśmiechem rozbawienia. Warto było się męczyć, służąc pod takim przełożonym.
Moją nową znajomością w tych czasach był Herbert Gwynne, który, o ile się nie mylę, był korespondentem dziennika „Chronicle“. Zauważyłem odrazu, że to człowiek dużej przyszłości. Kiedym o nim słyszał następny raz, był już korespondentem biura Reuter‘a, zaś wkrótce po wojnie z Burami został redaktorem „Morning Post“, którym jest po dziś dzień. Zawarta w owych dniach przyjaźń przetrwała lat trzydzieści, choć okoliczności sprawiały, że widujemy się rzadko. Mam nadzieję, że sobie to wynagrodzimy w życiu przyszłem.
Zaprzyjaźniłem się również z oficerem bardzo drobnej postaci, lecz wielkiego męstwa, nazwiskiem Anley, który wstąpił świeżo w szeregi armji egipskiej. Był to początek jego karjery, nie wątpiłem, że go czeka w przyszłości wysoka ranga, lecz byłbym zdziwiony, gdyby mi ktoś powiedział w jakich warunkach odbędzie się nasze następne spotkanie. Stałem raz jako prosty ochotnik-szeregowiec na zboczu drogi, kiedy obok naszych szeregów przeszedł jakiś sztabowy oficer, jak się pokazało brygadjer. Kiedy rzucił okiem na nas, stojących na baczność, poznałem, że to był Anley. Lecz i on rozpoznał, gdyż się uśmiechnął i skinął głową. Nie mając możności odpowiedzenia na to pozdrowienie, przymknąłem tylko na moment lewe oko.
Z Halfa udaliśmy się dalej do Sarras, gdzie danem nam było ujrzeć najdalej wysuniętą placówkę cywilizacji, w postaci worów z piaskiem i zasieków pokrytych kolczastym drutem. Lecz widok dalej na południe był bardzo piękny, zwłaszcza oddalone szczyty Dongoli. Niestety dzikość i żądza mordu czaiły się na całej przestrzeni, oddzielającej nas od miejscowości. W tej maleńkiej twierdzy Sarras panowała prawdziwa atmosfera wojny, jeno wroga nie było jeszcze widać.
Co więcej, zapewnił mnie sam Kitchener, że nie mam na co czekać, gdyż dopóki armia nie będzie zaopatrzoną w dziesiątki tysięcy wielbłądów, nie można myśleć o posuwaniu się naprzód. Wobec tego odstąpiłem mego własnego wielbłąda armji i wraz z Corbettem zamyślałem o powrocie do Cairo. Ostrzeżono nas, że powinniśmy sami schwycić pierwszą nadarzoną sposobność, której mógł dostarczyć jeno pusty statek, wracający w dół rzeki po nowy transport. Sposobność taka zdarzyła się jednego poranku. Znalazłszy się na pokładzie, dowiedzieliśmy się, że niema żywności i że nie zatrzyma się on, aż po kilku dniach. Nie mając czasu do stracenia, udałem się na brzeg do jedynego greckiego sklepiku, gdzie jednakowoż zdołałem dostać tylko kilka puszek konserw morelowych. Po powrocie na statek, który już ruszał, zdołaliśmy nabyć od załogi nieco chleba, który wraz z morelami stanowił całe nasze pożywienie przez szereg dni. Objadłem się tych moreli tak, że od tego czasu patrzeć na nie nie mogę. Ich nudna słodycz jest w moim umyśle połączona na zawsze z „Wyznaniami“ Russeau'a, których francuskie wydanie dostało mi się w ręce, stanowiąc jedyną lekturę w drodze powrotnej do Assonan. Wspomnienie tego autora przywodzi mi zawsze na myśl owe morelowe powidła.
Tak się zakończyła nasza wyprawa na front. Byliśmy na progu wojny, lecz progu tego nie danem nam było przekroczyć, ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu i niezadowoleniu. Mimo to, był już koniec kwietnia, kiedym dotarł do Cairo i upały zaczęły się tak wielkie, że mogły zaszkodzić mej żonie.
Po powrocie do Anglji dowiedzieliśmy się, że dom, w którym żona miała nadzieję dokończyć kuracyi, nie jest jeszcze gotowy. Istotnie był to raczej pałacyk, zamierzony na dużą skalę, więc nic dziwnego, że budowa wymagała czasu. Na razie musieliśmy wynająć dom umeblowany w Saslemere, gdzieśmy mieszkali do wiosny 1897, poczem przenieśliśmy się do pensjonatu w Hindhead, położonego tuż koło naszego budującego się domu, który został wykończony w ciągu lata. Podczas tych kilku miesięcy używałem dużo konnej jazdy, gdyż ta zdrowa, lesista okolica zachęca do przejażdżek. W czerwcu przenieśliśmy się do naszego domu, któremu dałem nazwę „Undershaw“, gdyż stał on w cieniu kępy wielkich, starych drzew.
Nie mówiłem wiele o moich zajęciach literackich w ciągu tych kilku lat, podczas których główną rzeczą była kwestja zdrowia mej żony. Najważniejszą książką, którą napisałem od czasu powieści „The Refugees“ („Zbiegowie“) było studjum z czasów Regencji, obfitujących w walki i zapasy. Zapaśnictwo i rycerstwo było zawsze przedmiotem mego zamiłowania, któremu dałem wyraz w rzeczonej książce. W onych czasach boksowanie nie było jeszcze tak popularną formą zapasów jak dziś, — co jak mi powiedziano, jest w dużej mierze wynikiem mojej książki, — i pamiętam zdziwienie z jakiem Sir George Newnes zawołał, dowiedziawszy się o temacie nowej powieści: „Ale dlaczegoż właśnie ten przedmiot?“ Mimo to czytelnicy „Strand‘u“ byli bardzo zadowoleni z mojego wyboru, a książka cieszy się do dziś dnia powodzeniem, jako obraz owych dawnych czasów. W tych latach napisałem także sporą ilość nowel, zaś w r. 1898 pierwsze studjum na tle życia rodzinnego p. t. „A Duet“ (Duet), które było w literaturze próbą tego rodzaju, jak t. zw. „martwa natura“ w malarstwie. W połowie był to wytwór wyobraźni, zaś w połowie opierał się na wspomnieniach młodości, tak mojej jak i moich przyjaciół. Ukazanie się tej książki dało pochop do publicznej polemiki z człowiekiem, który zasłynął jako dobry krytyk literacki; był nim Dr. Robertson Nicoll, który wystąpił — zupełnie słusznie — przeciw jednemu ustępowi. Co mi się nie podobało, to fakt, że pisywał on wtedy do jakichś sześciu czy siedmiu pism pod różnemi pseudonimami, skutkiem czego publiczność mogła sądzić, że niemal wszyscy krytycy potępili mój utwór, podczas, gdy był to tylko głos jednego. Przekonany o swojej krzywdzie, odpowiedziałem z taką gwałtownością, że Nicoll oświadczył, iż nie wie czy ma z kolei odpowiedzieć na łamach pisma czy wezwaniem do sądu. Sprawa jednak ucichła sama a później zawarliśmy wielką przyjaźń. Inną książką z tych czasów była „Uncle Bernac“ („Wujaszek Bernac“), z której nigdy nie byłem wielce zadowolony, chociaż mam rzetelne przekonanie, że jej dwa rozdziały dają obraz Napoleona, dają żywszy jego portret, niż niejedno wielkie studjum; jest to rzecz naturalna, gdyż zawierają one samą kwintessencję jakichś dwudziestu książek.
Tyle o mojej pracy literackiej. Gdyby nie choroba mojej żony, mógłbym powiedzieć, że miałem w tych latach wszystko, czego człowiek może zapragnąć. A jednak odczuwałem często niepokój duszy. Czułem, że jest jakiś cel, dla którego przyszedłem na świat, lecz nie mogłem odkryć co mogło być tym celem. Umysł mój zwracał się ustawicznie ku rozmaitym religjom świata. Lecz każda z tych dawnych religji była dla mnie jak strój z czasów chłopięcych. Rozumowałem jeszcze ciągle w myśl zasad materjalistycznych. Zapisałem się na członka Stowarzyszenia Racjonalistów, studjowałem sumiennie ich literaturę, lecz była ona zupełnie destruktywną a człowiek nie może żyć samą destrukcją. Pozatem miałem w każdym razie dość wiary w zjawiska psychiczne, by mieć świadomość, że istnieje skala doświadczeń wykraczających poza granicę racjonalnych wyjaśnień, że zatem system ignorujący całą sumę faktów, system wykluczający ich istnienie, składał tem samem dowód swej niedoskonałości. Z drugiej strony, mając to przekonanie o istnieniu tych nienormalnych zjawisk, mając świadomość, że jakaś inteligencja — wysoka czy niska — kryła się poza niemi, nie mogłem jednak zrozumieć ich celu i znaczenia. W świadomości mej mieszało się jeszcze stukanie do drzwi z postacią przyjaciela na zewnątrz, dzwonek telefonu z treścią otrzymanej za jego pośrednictwem wiadomości. Czasem był we mnie spokój rozpaczy, kiedy czułem, że wszystkie konkluzje, do jakich dojść można, muszą być negatywne; lecz wkrótce potem jakiś świeży impuls duszy pobudzał mnie do dalszego szukania. Tak wyciągałem ręce w każdym kierunku, lecz zawsze bez zadowolenia. Mogłem się był łatwo uwolnić od tych wszystkich dusznych niepokojów przez przyłączenie się całem sercem do któregoś z wyznań prawowiernych; lecz na tej drodze natrafiałem zawsze na opór ze strony prostego rozsądku.
Podczas tych ciągłych wędrówek po obczyźnie, zajmowałem się poważnie kwestjami psychicznemi, czytając wszystko co mogłem otrzymać i organizując od czasu do czasu seanse, które dawały wyniki niezupełnie wprawdzie negatywne, lecz obojętne, zwłaszcza, żeśmy nie mieli do pomocy medjum. Filozofja przedmiotu poczęła się jednak zwolna odsłaniać, stawała się stopniowo przekonaniem, że życie nie tylko trwa po śmierci, w jakieś bardziej wiotkiej powłoce, lecz że warunki z jakiemi się ono spotyka w zaświecie są podobne do znanych nam na ziemi. Choć jednak doszedłem do tych przekonań, daleko mi jeszcze było do zdania sobie sprawy z ich żywotności i wagi.
Od czasu do czasu zdarzały się na mej drodze doświadczenia psychiczne, wyłamujące się z pod ogólnej reguły zdarzeń. Pamiętam jedno z nich z czasów, gdy mieszkałem w Norwood w r. 1893. „Towarzystwo Badań psychicznych“ zaprosiło mnie na członka małego komitetu dla zbadania sprawy domu, w którym „straszyło“ we wsi Charmouth koło Dorchester. Udałem się tam w towarzystwie Dra Scott‘a i pana Podmore, który często brał udział w podobnych wypadkach. Dostarczony materjał, przedstawiający niedorzeczne hałasy, które uniemożliwiały życie mieszkańcom odnośnego domu, był tak obfity, że przeczytanie go zajęło nam całą drogę z Londynu do Dorchester. Spędziliśmy w tym domu dwie noce. Pierwsza minęła zupełnie spokojnie. Następnego dnia Dr. Scott odjechał, tak, że drugą noc spędzałem z panem Podmore. Przedsiębraliśmy oczywiście wszelkie możliwe środki dla wykrycia ewentualnego oszukańczego podstępu.
Mniej więcej o północy rozległ się przerażający łomot i hałas. Miało się wrażenie, że ktoś wali z całej siły metalową kulą w stół. Nie był to przypadkowy trzask rozsychającego się drzewa, lecz ogłuszający łomot, wywołany szeregiem uderzeń. Wszystkie drzwi stały otworem, więc udaliśmy się szybko do kuchni, skąd hałas wychodził. Nie zobaczyliśmy tam nic — drzwi były pozamykane, okna pozasłaniane, przeciągnięte przez nas uprzednio nici nieprzerwane i nienaruszone. Podmore zabrał świecę i udał się z młodym gospodarzem do pokoju, z któregośmy przyszli, podczas gdy ja zostałem w ciemności, czekając czy rzeczony hałas się nie powtórzy. Lecz się nie powtórzył. Co było jego powodem, tegośmy się nigdy nie dowiedzieli. Charakter tego hałasu był podobny do wielu, opisywanych przez mieszkańców domów „zaklętych“. Lecz opowiedziany wypadek miał niezwykłe zakończenie. W kilka lat później pożar zniszczył ten dom, poczem w ogrodzie wykopano szkielet chłopca, mogącego mieć jakieś dziesięć lat. Podaję ten szczegół z upoważnienia krewnego rodziny, która zajmowała ów dom przed pożarem. Przypuszczano, że dziecko to zostało w tym domu zamordowane i że zjawisko, któreśmy sprawdzili, musiało być następstwem tej tragedji. Istnieje np. teorja, która głosi, że młode życie przecięte nagle w sposób nienaturalny, pozostawia po sobie zapas niezużytej żywotności, która się stopniowo zużywa w dziwny sposób. Ze wszystkich stron otacza nas nieznana cudowność, w nieokreślonych i zmiennych kształtach, ostrzegając nas w granicach tego, co nazywamy materją, tudzież w potrzebie duchowości, jeśli chcemy utrzymywać kontakt z prawdziwymi wewnętrznymi faktami życia.
Nie proszono mnie o sprawozdanie z tego zdarzenia; złożył je Podmore, który uczynił młodego gospodarza odpowiedzialnym za ów hałas, jakkolwiek towarzyszył on nam przez cały czas naszego czuwania. Oczywiście mógł mieć wspólnika, lecz udowodnienie tego było zupełnie niemożliwe. Wypadek ten pouczył mnie jeszcze raz, że jakkolwiek wszystkie zapewnienia w dziedzinie tych zjawisk należy przyjmować krytycznie, niemniej krytycznie należy się zachowywać wobec zaprzeczeń a zwłaszcza wobec tak zwanych wykrytych oszustw. Poddawałem często sumiennym badaniom te rzekome oszustwa i stwierdziłem, że ich wykrycie było poprostu albo osobistem uprzedzeniem, albo niedostateczną znajomością praw psychicznych.
Przypomina mi to inne zdarzenie, które zaszło około r. 1898. Niedaleko ode mnie mieszkał lekarz z małą bardzo praktyką, który z powodu drobnej postaci miał przydomek małego doktora. Będę go tu nazywał Brown. Był on badaczem okkultyzmu i jak się dowiedziałem, posiadał w swym domu pokój przeznaczony dla celów mistycznych i filozoficznych, do którego prócz niego nikt nie miał dostępu. Usłyszawszy, że się interesuję tymi sprawami, Dr. Brown zaproponował mi pewnego dnia przystąpienie do tajnego towarzystwa studentów ezoterycznych. Zaproszenie to poprzedziła rozmowa, która toczyła się mniej więcej w ten sposób:
— Co mi z tego przyjdzie?
— Z czasem może pan uzyskać pewne władze.
— Jakie władze?
— Władze z rodzaju tych, które ludzie nazywają nadnaturalnymi. Oczywiście są one zupełnie naturalne, lecz można je uzyskać tylko przez poznanie głębszych sił przyrody.
— Jeśli władze te są pożyteczne, dlaczegóż nie dać ich poznać każdemu?
— W nieodpowiednich rękach mogłoby się stać narzędziem wielkich nadużyć.
— Czyż można temu zapobiedz, by się nie dostały w ręce nieodpowiednie?
— Tak, przez dokładne zbadanie naszych kandydatów.
— Czy i ja byłbym poddany badaniu?
— Oczywiście.
— Przez kogo?
— Przez pewnych ludzi w Londynie.
— Musiałbym się tam stawić?
— Nie, nie, badanie odbyłoby się bez pańskiej obecności.
— A potem?
— Zacząłby pan studja.
— Czego?
— Musiałby pan nauczyć się na pamięć wielkiej części materjału. To byłoby pierwsze zadanie.
— Jeśli materjał ten jest ogłoszony drukiem, dlaczegóż nie uczynić go własnością publiczną?
— On nie jest ogłoszony drukiem, jest w rękopisie. Każdy rękopis jest numerowany i powierzony przyjętemu nowicjuszowi, który ręczy zań honorem. Nie mieliśmy jeszcze wypadku sprzeniewierzenia się.
— Ha, — zakończyłem, — wszystko to jest bardzo interesujące; niech pan robi w dalszym ciągu to, co pan uważa za swój obowiązek.
W jakiś czas później — może w tydzień — zbudziłem się wczesnym rankiem z bardzo niezwykłem uczuciem, Nie była to ani zmora, ani żadne senne przywidzenie. Było to coś całkiem odmiennego, gdyż trwało po mem przebudzeniu się. Wrażenie to mogę opisać tylko słowami, iż czułem, jakby coś szumiało w całem mojem ciele. Nie było to bolesne, lecz przejmujące i nie miłe, coś w rodzaju lekkiego wstrząsu prądem elektrycznym. Dziwna rzecz, że mi zaraz przyszedł na myśl mały doktór.
W kilka dni potem odwiedził mnie on. „Został pan zbadany z dodatnim wynikiem“ oznajmił mi z uśmiechem. „Teraz musi pan oznajmić stanowczo, czy pan chce do nas się przyłączyć czy nie. Ostrzegam, że nie można tej rzeczy rozpocząć a potem rzucić. Jest to sprawa poważna i albo trzeba się trzymać od niej zdala, albo oddać całkowicie“.
Przyznawałem mu rację, że sprawa istotnie jest poważna, że przy nawale moich zajęć, trudnoby mi było znaleść dla niej czas. Powiedziałem, co myślę; gość przyjął mą odpowiedź jako rzecz naturalną. „Doskonale, — oświadczył — nie będziemy o tem więcej mówić, chyba, żeby Pan zmienił swą postawę“.
Lecz nie tu koniec tej historji. W jakiś miesiąc później, podczas ulewnego deszczu odwiedził mnie doktór Brown, przyprowadzając ze sobą innego lekarza, którego nazwisko znałem, gdyż był on znanym badaczem strefy tropikalnej. Siedzieli przy kominku w mej pracowni i rozmawiali. Zauważyłem wkrótce, że znany podróżnik odnosił się z wielkim szacunkiem do tego małego lekarza wiejskiego, mimo, że ten ostatni był znacznie młodszy.
— To jeden z moich nowicjuszów, — rzekł Brown, jakby tłumacząc mi zauważony fakt, poczem zwracając się do swego nowicjusza, oświadczył: „Wie pan, że Doyle omal się do nas nie przyłączył“. Zagadnięty spojrzał na mnie z zainteresowaniem, poczem obaj rozpoczęli rozmowę, która dla mnie brzmiała jak rozmowa dwóch warjatów. Jeden zwłaszcza frazes utkwił mi w pamięci.
„Kiedy pan mnie zabrał pierwszy raz w górę“, mówił nowicjusz, „i kiedyśmy się unosili nad miastem Środkowej Afryki, w którem jakiś czas żyłem, poraz pierwszy zobaczyłem wyspy na jeziorze. Zawsze wiedziałem, że one tam są, lecz były one za daleko, by je dojrzeć od brzegu. Czyż to nie nadzwyczajne, że zobaczyłem je poraz pierwszy, żyjąc w Anglji?“
„Tak“, rzekł Brown, paląc fajkę i patrząc w ogień, „nieźleśmy się bawili w owych czasach. Pamięta pan, jak się pan śmiał, gdyśmy zrobili małą łódź parową, w której płynęliśmy wzdłuż górnych krawędzi chmur?“
Inna uwaga brzmiała jeszcze niezwykłej. „Spisek dla wywarcia wrażenia na prostaku“ pomyśli sceptyk. Może być, lecz mnie się zdaje, że otarłem się w tym wypadku o coś tajemniczego, o jedną z tych tajemnic, których lepiej unikać. To nie był ani spiritualizm, ani teozofja, lecz wiedza nabywania władz uśpionych i utajonych w człowieku, nabywania tych władz rzekomym sposobem starych gnostyków lub nowożytnych fakirów indyjskich, których tak trudno odróżnić od szarlatanów. Jednej rzeczy jestem zupełnie pewny, mianowicie, że moralność i etyka winny iść krok w krok z wiedzą, inaczej jest wszystko stracone. Ludożercy Maorysów posiadali władze psychiczne, które im nie przeszkadzały być ludożercami. Etyka chrześcijańska nigdy nie straci swego miejsca, nawet przy największej ekspansji naszych władz psychicznych. Lecz teologja chrześcijańska może je stracić i napewno straci.
Wracając do małego doktora, muszę tu dodać że spotkałem go powtórnie w Portland, w stanie Oregon, w r. 1923, zajętego jak poprzednio wiedzą ezoteryczną. Z tego, com słyszał, wnoszę, że władza towarzystwa, do którego należał, polegała między innemi na rozluźnianiu t. zw. ciała eterycznego, na wzywaniu eterycznych ciał innych osobników, na wytwarzaniu obrazów myśli (łódź parowa), które podobno jest możliwe przy odpowiedniem napięciu siły woli. Lecz ta dziedzina filozofji i rozwoju nie pociąga mnie zupełnie. Mnie się zdaje, że należał on do jednej z sekt Różokrzyżowców.
Naogół życie moje płynęło wówczas spokojnie. Żona moja trzymała się dzielnie tak zimą jak latem. Dzieci, Mary i Kingsley, przechodziły najmilsze okresy rozwoju człowieczego i były źródłem wielkiej naszej szczęśliwości. Dokoła nas roztaczał się piękny krajobraz. Życie me upływało na pracy, przeplatanej sportem. Podobnie było z życiem całego społeczeństwa. Były to lata zamożności i powodzenia. Lecz Afryka Południowa rzucała już swój cień na Anglję; zanim ten cień zniknął, zaćmił on życie tysięcy jednostek, między któremi i ja się znalazłem. Miałem dla Burów wysoki szacunek; obawą przejmowała mnie ich wojowniczość, niedostępność ich siedzib i ich teutońska wytrzymałość. Przewidywałem, że będzie to wróg niebezpieczny i ze zgrozą śledziłem bieg wypadków, który od ataku Jamesona zmierzał otwarcie do wojny. Kiedy nareszcie wojna wybuchła, kiedy ogrom zadania stał się jasny, uczułem rodzaj ulgi. A jednak niewielu ludzi zdawało sobie wtedy sprawę, jak ciężkie czekało nas zadanie.
Tydzień między 10 i 17 grudnia 1899 był tygodniem klęski dla Anglji. W ciągu tego tygodnia Generał Gatacre przegrał bitwę pod Stormberg, Lord Methuen został pokonany pod Magersfontein a Generał Buller poniósł klęskę pod Colenso. Te wszystkie trzy bitwy razem stanowiłyby tylko małą potyczkę w ostatniej wojnie europejskiej, lecz w owych czasach każda z nich była istotnie złowróżbną klęską. Pod ich wpływem poczęły się na kontynencie groźne ruchy; obiegały pogłoski o koalicji. Szczęściem dla nas nie było jeszcze floty niemieckiej, tak, że nasza flota mogła się poruszać swobodnie; gdyby nie to, mielibyśmy napewno jakiegoś Lafayette‘a w Afryce Południowej, któryby sprawił nowe Yorktown. I tak było niedobrze; to też naród szybko stanął w pogotowiu, gdyż każdy chciał spełnić swoją powinność. Nic też dziwnego, że pewnego dnia znalazłem się na przedmieściu Londynu Honuslow, celem zapisania się do pułku Obrony Krajowej w Middlesex. W pułku tym miałem kilku przyjaciół, stąd mój wybór.
Pułkownik, żołnierz osiwiały, siedział za prostym stołem w pokoju dyżurnym i szybko załatwiał ochotników, których długi sznur czekał na dworze. Nie wiedział on kim jestem, lecz zobaczywszy przed sobą człowieka 40-letniego, zaznaczył, że nie zamierzam zapewne być zwyczajnym szeregowcem. Odpowiedziałem, że mogę przyjąć stopień oficerski. Zapytał mnie, czy potrafię jeździć konno i strzelać. Odparłem że potrafię, choć nie celuję w żadnej z tych sztuk. Z kolei zapytał mnie, czym służył w armji. Odpowiedziałem, że odbyłem kilka wypraw awanturniczych i widziałem trochę przygotowań do kampanji w Sudanie. Było to jedno z tych dwu kłamstw, które są dopuszczalne w kodeksie honorowym dżentelmena, mianowicie, gdy chodzi o cześć kobiety, lub o wzięcie udziału w walce o słuszną sprawę.
Mimo to pułkownik umieścił tylko me nazwisko na liście bez żadnej decyzji; wróciłem do domu nieco przygnębiony i niepewny, co mi wypada dalej czynić. Lecz nie długo otrzymałem propozycję, która dawała mi sposobność udania się na plac boju w charakterze zapewne mniej interesującym, lecz bardziej odpowiednim dla mego wieku i kwalifikacji. Zrobił ją John Langman, którego syna Archibalda znałem dobrze podczas pobytu w Davos. Langman wyprawiał na własny koszt szpital na pięćdziesiąt łóżek; zgodził on już był kilku chirurgów; administrację szpitala miał w swych rękach Archibald. Langman zwrócił się do mnie z prośbą, abym się zajął doborem reszty personelu i wykonywał ogólną kontrolę nad całem przedsięwzięciem, lecz nie oficjalnie. Przyjąłem tę propozycją i spędziłem cały tydzień w jego domu przy Stanhope Terrace, dobierając odpowiednich członków personelu z pośród mnóstwa zgłaszających się kandydatów. Dobór mój okazał się na ogół trafnym. Pozostawało oczywiście wiele do zrobienia; w ciągu tych przygotowań otrzymałem wezwanie do pułku Obrony Krajowej, lecz nie skorzystałem z niego, gdyż już byłem całkowicie pochłonięty sprawą szpitala Langmana.
Dopełniwszy kompletu, uznałem, że szpital nasz stanowi wcale pokaźną całość, której jedynym słabym punktem było kierownictwo, spoczywające w rękach Dra O’Callaghana, przyjaciela osobistego Langmana, który był świetnym ginekologiem, a więc specjalistą, którego usługi były mniej pożądane na polu bitwy. Był on przytem człowiekiem zbyt nawykłym do wygód spokojnego życia domowego, tak, że trudno mu się było dostosować przy całym wysiłku woli do warunków życia obozowego. Przyznał to sam po krótkim pobycie w Afryce i wrócił do Anglji. Z obowiązku musieliśmy mieć także dyrektora wojskowego, któryby był rodzajem pośrednika między kierownictwem szpitala i Ministerstwem Wojny; był nim niejaki major Drury, zabawny Irlandczyk, który, zdało się, zstąpił prosto z kart powieści Lever‘a. Wystąpić ze służby i „ożenić się z bogatą wdową z suchotami“ było szczytem jego ambicji. W życiu towarzyskiem był on niesłychanie miłym towarzyszem, lecz w wypełnianiu obowiązków wymagających zarówno taktu jak rutyny, był on zbyt celtyckich narowów, co doprowadzało czasem do scysji i zatargów w których ja musiałem popierać punkt widzenia Langmana. Nie wątpię, że uważał mnie za nieużytego uparciucha, a ja jego naodwrót za —, lecz „de mortuis nihil — nisi bene“, — więc przechowuję jego pamięć, jako zabawnego towarzysza.
Podwładnymi O‘Callaghan‘a i Drury‘ego byli dwaj doskonali chirurdzy, Charles Gibbs i Sharlieb, którego matka była słynną lekarką dyplomowaną. Obok nich byli dozorcy, kucharze, zawiadowcy, szafarze, wreszcie jakichś piętnastu lub dwudziestu dyżurnej służby. Razem liczyliśmy pięćdziesiąt osób, wyekwipowanych doskonale dzięki szczodrobliwości Langmana.
Upłynęło jakieś dwa miesiące, zanim mogliśmy wyruszyć w drogę; z tego czasu pamiętam dobrze następujące zabawne zajście. Poświęciłem sporo czasu na teoretyczne rozwiązanie pytania, jak najskuteczniej atakować ludzi, leżących za sztuczną zasłoną. Doszedłem do wniosku, że strzelanie do nich wprost było bezcelowem, gdyż o ile zasłona była dostateczna, kule nie mogły ich dosięgnąć. Gdyby jednak było możliwem zamienić strzelbę na ręczną armatkę i wysyłać z niej kule jak z armaty, z tą samą mniej więcej dokładnością w granicach danej przestrzeni, wtedy przestrzeń ta nie zapewniałaby bezpieczeństwa. Gdyby np. dana pozycja wynosiła 20.000 sążni kwadratowych, a 20.000 takich strzelb wysyłało na nią kule, każdy sążeń kwadratowy prędzej czy później otrzymałby swoją kulę, mówiąc inaczej swego trupa lub rannego. Bezwiednie myślałem właściwie o karabinie maszynowym, w formie, w jakiej poczęto go używać w wielkiej wojnie. Zasada moja była zupełnie słuszna, mimo, iż dotąd nie zastosowano jej w całej ścisłości. Napisałem specjalny artykuł na ten temat, który „Times“ drukował, lecz o ile mi wiadomo, nie wydał on dotąd rezultatów.
Na razie głowiłem się nad pytaniem, jak zamienić strzelbę w małą haubicę. Po licznych próbach i doświadczeniach, przekonałem się, że lekka kula wzbijała się tak wysoko, iż wymykała się z pod wszelkiej kontroli. Na dalsze doświadczenia brakło mi jednak czasu, mam jednak przekonanie, że bardziej szczegółowe wypracowanie mego pomysłu, mogłoby osiągnąć strzał konwergujący, któryby był oczyścił Afrykę Południową z włóczni wroga.
Mając wrażenie, że pomysł mój jest praktyczny i że odpowiada wielkiej potrzebie, posłałem jego szczegóły do Ministerstwa Wojny, które mi w odpowiedzi przysłało list następujący:
W odpowiedzi na list pański, w sprawie pańskiego pomysłu, pan Minister Wojny polecił mi oświadczyć, że dalszą korespondencję na ten temat uważa za zbyteczną.
List ten wykluczał oczywiście wszelką sposobność objaśnienia i sprawdzenia mego pomysłu, który mógł być równie dobrze niedorzecznym, jak epokowym. W związku z tem zauważyłem w „Times‘ie“: „Nic dziwnego, że wszystkie ostatnie wynalazki są własnością naszych wrogów, skoro ci, którzy starają się udoskonalić naszą broń, nie spotykają się wcale z zachętą“.
Podczas Wielkiej Wojny postępowano zgodnie z tą tradycją, gdyż Pomeroy, wynalazca kul zapalnych, które niszczyły Zeppeliny, chciał z rozpaczy wracać do Nowej Zelandji i dopiero, gdy pierwsze kule sporządzone za pieniądze prywatne, okazały się skutecznemi, wykazując olbrzymią wartość wynalazku, Ministerstwo Wojny zgodziło się go przyjąć.
Wreszcie nadszedł czas naszego wyjazdu. Żonę wyprawiłem do Neapolu, w nadzieji, że łagodny klimat tamtejszy dokończy dzieła kuracji. Wszystkie swoje sprawy załatwiłem, tudzież ustaliłem warunki mej wyprawy. Za usługi me nie żądałem żadnej zapłaty, co więcej, oddałem do posług ogólnych mego lokaja człowieka wielkiej inteligencji, którego w dalszym ciągu sam opłacałem. W ten sposób zachowywałem swą niezależność i mogłem wrócić według potrzeby i uznania własnego, co — jak się pokazało — miało mieć dla mnie wielką wartość.
Stary Książę Cambridge zlustrował nas w jakiejś londyńskiej hali. Przy tej sposobności padłem znowu ofiarą jednego z tych dziwnych zdarzeń, które powtarzały się w mem życiu częściej, niż w życiu innych. Staliśmy na baczność w naszych nowych mundurach, barwy „khaki“ i tropikalnych hełmach, kiedy zbliżała się chwila inspekcji przez członka rodziny królewskiej. Gdyby nam kazano ustawić się w czwórki, nastąpiłoby zapewne ogólne pomięszanie; na szczęście pozwolono nam zostać w dwóch linjach. Ja stałem w linji frontowej, u jej prawego końca. Z oczyma sztywnie utkwionemi przed siebie, zdałem sobie jednak rychło sprawę, że inspekcja ma się zacząć od mojego końca. Nagle książę zatrzymał się naprzeciw mnie, otoczony świtą i stał bez ruchu. Pozostałem w postawie wyprostowanej sztywnie, z oczyma utkwionemi w przestrzeń obok jego postaci, która stała również nieporuszona, tak blisko mnie, że czułem na twarzy oddech. — Co takiego, u djabła? — pomyślałem, nie drgnąwszy jednak wcale. — Co to jest? — zapytał nagle książę, zaczem głośniej — Co to jest? — wreszcie z rodzajem zdumienia — Cóż to jest? — Nie poruszyłem się wcale, lecz jeden z dziennikarzy, których grupa stała po mojej prawej stronie, wybuchnął nagle stłumionym śmiechem. W otoczeniu księcia poczęły się jakieś szepty i wyjaśnienia, poczem zabawny staruszek podreptał dalej. Czyż jednak można sobie wyobrazić bardziej komiczny moment jak ta scena, w której z jednej strony bohaterem jest ochotnik, mający po raz pierwszy mundur wojskowy na sobie, a z drugiej były naczelny wódz armji brytyjskiej i bliski krewny królowej?
Pokazało się, że przyczyną zaniepokojenia starego księcia, który miał wtedy blisko 80 lat, był brak jakichkolwiek inicjałów na guzikach bluzki, rzecz w armji niebywała. Bodaj jakiś emblemat, w rodzaju gwiazdy lub korony, byłby staruszka zaspokoił, lecz nie mógł on znieść widoku guzików bez jakiegoś znaczka. Podobnym pedantem w dziedzinie stroju żołnierskiego był król Edward. Opowiadał mi jeden z moich przyjaciół, że na balu w Indjach, na którym obecnym był Król Edward, adjutant tego ostatniego, zbliżył się doń w stanie wielkiego podniecenia ze słowami: — Jego Królewska Wysokość polecił mi zwrócić uwagę... poczem wymienił jakąś wadę w stroju dworskim mego przyjaciela, który odparł: — Nie zaniedbam zwrócić uwagę memu krawcowi. — Mojem zdaniem był to bardzo taktowny sposób sprowadzenia kwestji do jej właściwej miary.
Wróćmy jednak do inspekcji. Po pewnym czasie kazano nam wszystkim, którzyśmy mieli stopnie oficerskie, wystąpić z szeregu i ustawić się na froncie dla osobistej prezentacji, podczas której książę wynagrodził mi poprzednią scenę wyrazami pochwały dla mej żołnierskiej postawy, której nawet naganne guziki nie zepsuły. Cały ten dzień staruszek był w ciągłem podnieceniu, gdyż podczas śniadania w hotelu Claridge‘a zapaliły się firanki, wywołując wielkie zamięszanie, zaś później wygłosił on mowę, pełną niedyskrecji, w której między innemi powiedział: — Usunięto mnie rzekomo dlatego, żem za stary, lecz mimo mojego wieku nie jestem takim durniem, jak mój następca, który... Tu począł wymieniać szereg rzekomych błędów lorda Wolseley’a. Litując się nad wiekiem zasłużonego staruszka, prasa mowy tej nie podała do publicznej wiadomości.
Opuściliśmy brzegi Anglji 28 lutego 1900, w Tilbury, na wynajętym statku przewozowym „Oriental“, który wiózł także szereg zaciągów a w Queenstown wziął na pokład Królewską Milicję Szkocką, przyczem jakaś hałaśliwa Irlandka rzuciła biały ręcznik na pokład, wołając: — Może wam się na coś przyda! Ci Szkoci, którymi dowodziło kilku obszarników dziedzicznych, jak lord Henry Scott, lord Tewkesbury, lord Newport i lord Brackley, okazali się materjałem bardzo trudnym do utrzymania w ryzach. Ogólną komendę nad nami wszystkimi miał pułkownik Garstin, z pułku Middlesex. Monotonję trzytygodniowej podróży, przerwały tylko takie chwile, jak postój w Cape de Verdes, gdzie odbyły się pewne popisy sportowe, jak mój odczyt o wojnie, wygłoszony na pokładzie do całej załogi, w świetle księżyca tropikalnego, jak wreszcie dobrowolne szczepienie, które mojem zdaniem powinno było być obowiązkowem, gdyż ocaliło ono niejedno życie a może i moje między niemi. Wielka Wojna wykazała ostatecznie skuteczność tego zabiegu. W południowej Afryce zginęło więcej ludzi od chorób niż od kul i smutno się robi, myśląc, ile życia można było oszczędzić przez szybsze zastosowanie odkrycia Almroth’a Wright’a. Brat jego, pamiętam, był na pokładzie w oddziale saperów i rozchorował się bardzo ciężko; wszyscy byliśmy mniej lub więcej chorzy, gdyż właściwa doza szczepionki nie była jeszcze ustaloną.
Wieczorem 21 marca przybyliśmy do Capetown; zatoka była pełna okrętów. Stało tam na kotwicy około pięćdziesięciu parowców, niemal wszystkie puste. Niektórzy z nas udali się na brzeg, lecz mieliśmy kłopot z powrotem na okręt, gdyż nadeszła ogromna fala przypływu. Następny dzień spędziłem na lądzie, rozłożywszy się kwaterą w hotelu Mount Nelson. Hotel ten był pełen przeróżnej mięszaniny ludzkiej, rannych oficerów, awanturnic i kosmopolitycznych osobników. Kitchener przybył tam wkrótce i oczyścił tę gospodę z niepożądanych żywiołów, gdyż szczególnie te syreny wprowadzały demoralizację do szeregów armji.
Ogólne wiadomości z pola wojny były dobre. Toczyła się walka o Paardeburg, Lord Roberts przedarł się do Bloemfontein a Kimberley otrzymało odsiecz ze strony generała Frencha, którego natychmiastowy powrót, dla odcięcia Cronje, był jednym z najświetniejszych epizodów całej wojny. Pociechą było stwierdzenie faktu, że wielkie oddziały Burów wpadały w nasze ręce, gdyż ich długie powodzenie podczas pierwszego okresu wojny, kiedy znajdowali się w bardzo sprzyjających warunkach, oddziaływało ujemnie na nastrój w Anglji i wytwarzało pewną legendarną, zgoła fałszywą atmosferę.
Ponieważ w Londynie powierzył mi ktoś pewną sumę pieniężną na cele dobroczynne, udałem się do obozu jeńców, z myślą udzielenia im jakiejś pomocy. Obóz ten był na torze wyścigowym, opasanym drutem kolczastym; jeńcy przedstawiali obdartą i brudną ciżbę, lecz jednocześnie umieli oni zachować godność i postawę ludzi wolnych. Było tam kilka twarzy dzikich i okrutnych, zwłaszcza wśród mieszańców rasy białej i czarnej, lecz naogół były to typy męskie w całem tego słowa znaczeniu. Było między nimi wielu, których włosy przypominały lwie grzywy. Z kolei udałem się do namiotu chorych. Kilku siedziało po kątach w ponurem milczeniu, zaś jeden miotał się w jakiemś delirium, plotąc przytem bez sensu, co wywoływało na usta innych wymuszony, nieszczery śmiech. W jednym rogu siedział człowiek ciemnej cery i bardzo dumnego wejrzenia, który złożył poważnie uprzejmy ukłon, dziękując za wręczone papierosy. Jeśli się nie mylę, musiał to być jakiś potomek Hugenotów.
Mniej więcej w tydzień, 26 marca, przyszedł rozkaz opuszczenia Capetown; w dwa dni później dotarliśmy do East London, gdzieśmy wysiedli na ląd; tam ku memu wielkiemu zdziwieniu spotkałem Leona Trevor’a, słynnego aktora - amatora, który pełnił służbę oficera pilnującego transportu. Mimo jego wysiłków, nasz materjał szpitalny został podzielony na dwie części, z których każdą władowano na inny pociąg, tak, że gdyśmy dotarli do Bloemfontein po kilku dniach podróży, nie mogliśmy się doszukać jednej części, która poprostu utonęła w stosach transportu. Nigdy nie zapomnę niektórych nocy tej podróży, kiedy olbrzymi pociąg gnał z hukiem w śród ciemności, rozświetlanej tylko ogniami, płonącemi wzdłuż toru kolejowego; na tle tych ognisk majaczyły sylwety czarnych postaci, wołających — Kto jedzie?!, na co z wagonów odpowiadano gromko „Kamerończycy“, gdyż jechaliśmy w towarzystwie tego słynnego pułku. Cudowną jest atmosfera wojny. Kiedy nastanie wieczny pokój, świat zyska wiele, lecz straci źródło jedynych w swoim rodzaju wrażeń.
Płaskowyż Afryki południowej, zwany „veldt“, przedstawia dziwny i niezwykły widok; przeważnie ścielą się olbrzymie równiny z pagórkami o płaskich szczytach, które są pozostałością jakiegoś nieznanego momentu geologicznego. Równiny te są tak jałowe jako pastwiska, że nie mogą być bardzo zaludnione. Małe, białe farmy, każda ze swym gajem eukaliptusowym i swoją groblą, są rozrzucone tu i owdzie. Kiedyśmy przekroczyli granicę Wolnego Państwa (Free State) przez most tymczasowy, na prędce sklecony obok ruin dawnego, zauważyliśmy, że z wielu tych małych domów powiewały białe chorągiewki. Wszyscy byli w dobrem usposobieniu, mieszczanie i żołnierze, dopiero późniejsza walka podjazdowa zmieniła to wszystko.
Drugiego kwietnia, o jakiejś piątej popołudniu, przybyliśmy nareszcie do stolicy Wolnego Państwa; wyznaczono nam miejsce poza miastem, na ogromnem błoniu, pokrytem wszelkiego rodzaju namiotami i zagrodami dla zwierząt. Mówiono, że w pobliżu czai się znaczna siła Burów, którzy przed kilku dniami odcięli pod Sanna Post jedną naszą kolumnę. Jakiś oddział wychodził właśnie z miasta, więc postanowiłem się wybrać pod jego osłoną, pospołu z Gwynne’m, którego poznałem w Egipcie i słynnym podróżnikiem Claude de Crespigny; konia użyczył mi jakiś artylerzysta i ruszyliśmy w nadziei, że coś zobaczymy. Niestety zawiodła nas nadzieja, gdyż Burowie umieją się chować, gdy się ich szuka i pokazywać się, gdy się ich nie szuka. Tak więc, prócz dobrej kompanji, trzeba było wracać z niczem. Lecz dobra kompanja to wielka pociecha na terenie wojny. Na jej brak nie mogłem narzekać, gdyż spotkałem wielu starych i dobrych znajomych, dziennikarzy, lekarzy i wojskowych. Biedak Knight, zraniony w jednej z pierwszych bitew, leczył się jeszcze w szpitalu; lecz miłą i dzielną grupę stanowili Julian Ralph, stary korespondent amerykański, Bennett Burleigh, który pamiętał niejedną kampanję, mały Melton Prior, który wyglądał jak typowy dyrektor szkolny, czarnooki Donohue z pisma „Chronicle“, Paterson z Australji i wielu innych. Lecz nie wiele miałem czasu na korzystanie z ich towarzystwa, gdyż zaraz po przybyciu, odnalazłem ku mej radości zaginioną część naszych przyborów i materjału, więc zwołałem mych ludzi i pracowaliśmy cały dzień, tak, że pod wieczór nasz szpital był gotowy na przyjęcie chorych i rannych, którzy poczęli napływać w dwa dni później. Zaczęła się ciężka praca.
Obozowisko nasze rozbiliśmy na błoniu, w którego środku był piękny pawilon, przeznaczony dla najciężej rannych. Wokół tego pawilonu wznieśliśmy wkrótce szereg namiotów, gdyż mieliśmy poddostatkiem materjału, tak, że zbudowaliśmy nawet rodzaj kantyny dla naszego użytku. Byliśmy przygotowani na wszelkie ewentualności, lecz praca, którą przyszło nam wykonać podczas następnego miesiąca, okazała się niemal ponad nasze siły. Pierwsza zapowiedź zbliżającego się okresu nieszczęść i trudów, uświadomiła mi się w sposób równie prosty, jak dramatyczny. W pawilonie mieliśmy łazienkę; jednego poranku udałem się tam po wodę, lecz gdy odkręciłem kurek, okazało się, że niema wody, choć poprzedniego wieczoru płynęła normalnie. Odkrycie to znaczyło, że Burowie odcięli wodociągi, które zasilały miasto w wodę. W rezultacie trzeba było używać wody studziennej, co wywołało epidemję, której ofiarą padło pięć tysięcy naszego żołnierza. Jedynym błędem, który popełnił Lord Roberts, był — mojem zdaniem — fakt, iż nie zebrał natychmiast możliwie największej siły i nie udał się na odbicie zbiorników wodociągów, które były o jakieś dwadzieścia mil od miasta. Zamiast tego czekał on, aż armja wypocznie i doczekał się wybuchu epidemji. Oczywiście wiem, jak łatwo jest być mądrym po szkodzie.
Wybuch tej zarazy był okropny. W wiadomościach, podawanych do pism, zmniejszono rzecz prosta jej rozmiary, lecz mogę obecnie powiedzieć, że żyliśmy otoczeni wprost trupami i ludźmi, ginącymi jak muchy. Nasz szpital miał pięćdziesiąt łóżek, lecz musieliśmy stale mieścić stu dwudziestu i więcej chorych, nie licząc coraz nowych trupów, którymi podłoga była wprost zasłana. Można sobie wyobrazić położenie, zważywszy, że zarówno pościel, jak i naczynia obliczone były na pięćdziesięciu chorych. Jak musiał wyglądać nasz pawilon przy setkach chorych na najgroźniejszą febrę, dyzenterję, krwawą biegunkę i t. p., trudno opisać. Obraz nie był wolny od rysu mimowolnej i tragicznej ironji. Jeden koniec pawilonu zajęty był przez scenę, na której ustawiono już dekoracje do operetki. Kiedy wybuchła epidemja musieliśmy tam urządzić latryny dla tych, którym siły pozwalały tam się dowlec. Słabszych trzeba było obsługiwać tam, gdzie ich choroba zwaliła, wskutek czego powietrze było przesycone okropnym zaduchem i wyziewami. W tych warunkach był nasz pawilon, kiedy nam przysłano do pomocy dwie pielęgniarki. Nigdy nie zapomnę tych jasnych, anielskiej dobroci, postaci, które pielęgnowały nieszczęsnych chorych, traktując ich jak słabe niemowlęta, poprostu ze szczytowem samozaparciem się. Dzięki Bogu obie wyszły cało z tej próby.
Miesiąc spędzony w wygodach może się wydać krótkim, lecz cztery tygodnie w pomienionych warunkach, wśród strasznego powietrza, przesyconego chorobą, wśród tumanu much, okrywających wszystko, pakujących się wprost do ust jedzącego, wydały się wiekiem. Było jeszcze pół biedy, kiedy cały nasz personel mógł pracować. Lecz wkrótce ludzie nasi poczęli słabnąć z nadmiernego wysiłku. Niemal wszyscy byli ochotnikami z Lancashire, z zawodu robotnicy tkaccy, drobni, źle odżywiani, lecz pełni zapału i energji. Niestety z piętnastu, dwunastu uległo wkrótce chorobie, zmniejszając tym sposobem poważnie ilość rąk do pracy, zwiększając równocześnie jej zasób. Trzech z nich umarło. Na szczęście my starsi, trzymaliśmy się jako tako i zyskaliśmy wkrótce pomoc w osobie Dra Schwartza z Capetown. Mozół był ogromny, lecz czerpaliśmy siły w myśli, że obecność nasza nie jest bezcelową. Lecz największą pomocą był dla nas duch, który ożywiał pacjentów. Cierpliwość z jaką znosili oni swe cierpienia była istotnie budującą. Żołnierz brytyjski narzeka w czasie pokoju, lecz nigdy się nie skarży w obliczu śmierci.
Nasz szpital nie przedstawiał się gorzej od innych, że zaś było ich sporo, stąd łatwo sobie wyobrazić warunki, w jakich się znaleźli mieszkańcy miasta. O sporządzaniu trumien nie było mowy, więc grzebano zmarłych — przeciętnie sześćdziesięciu dziennie — spowitych w szare koce, w płytkich grobach. Nad miastem unosiła się woń chorobliwa, przyprawiająca o mdłości. Raz, gdym wyjechał na godzinę poza miasto, by odetchnąć świeższem powietrzem, w odległości jakichś sześciu mil zmienił się kierunek wiatru i nagle otoczyła mnie ta sama woń. Mam wrażenie, że gdybym ją poczuł na chwilę teraz, uczułbym ten sam nastrój, w jakim się wówczas znajdowałem.
Lecz nareszcie skończył się ten okres. Armja ruszyła z miejsca, tak, że część chorych nowych znalazła się w innych, dalej położonych szpitalach. Wodociągi odebrano niemal bez oporu. Udałem się z tą częścią armji, która wyruszyła na ich odbicie; pamiętam, że spałem tę noc, spowity w płaszcz pod jakimś wagonem i przeziąbłem tak, że zdało się iż nawet wnętrzności w człowieku przemarzły. Następnego ranka spodziewano się bitwy, gdyż nas ostrzeliwano poprzedniego wieczora, więc Jan Hamilton, który dowodził, posuwał się naprzód bardzo ostrożnie. Na szczęście obawy okazały się płonne i prócz kilku postaci, obserwujących nas z sąsiednich pagórków, nie zobaczyliśmy wroga, który się oddalił w nocy.
W czasie tego pochodu przeszliśmy obok Sanna Post, gdzie kilka tygodni przedtem wciągnięto naszych w zasadzkę. Biedne konie artyleryjskie leżały jeszcze niepogrzebane, tak jak padły od kul i całe pobojowisko zasłane było wszelkiego rodzaju szczątkami, od obuwia i pasów anty-cholerycznych do hełmów i torb skórzanych. Leżało tam również mnóstwo wystrzelonych nabojów, z napisem na każdym: „Kule cięte. Sporządzone dla użytku Rządu Brytyjskiego. Londyn“. Co to miało znaczyć, nie wiem, gdyż żołnierze nasi używali kul normalnych z fabryki Lee-Metford, co sprawdziłem sam wielokrotnie. Musiał to być jakiś podstęp dla późniejszego usprawiedliwienia okrucieństw, chociaż naogół Burowie walczyli bez podstępów, uciekając się do nich dopiero pod sam koniec wojny.
Stojąc w wąwozie Karee i patrząc z jego przełęczy na północ, ujrzeliśmy przed sobą wielką, zieloną równinę z rozrzuconemi tu i owdzie białemi plamami zagród. Równinę przeżyna jedna linja — obronna, t. zw. donga. Ze wszech stron opasują ją odległe wzgórza, u stóp których ujrzeliśmy majaczącą niewyraźnie linję domów, z wieżą wzbitą wysoko ponad nią. To Brandfort, oddalone od nas o mil dziesięć, które mamy zdobywać.
Wojsko sunie naprzód, szereg za szeregiem, czerwone twarze i „khaki“ mundurów; głucho turkocą wozy armat. Na wzniesieniu obok nas, zatrzymują swe konie dwaj wojskowi, którzy przez polowe lunety obserwują odległą mieścinę. Dzielne i męskie ich postacie. Jeden wytworny i ubrany bardzo starannie, z łobuzowatym uśmiechem w oczach i na pięknej twarzy, gotów zda się do psoty, jak ulubiony żak szkolny; drugi surowy i ponury, cały w brwiach i potężnym nosie, ze skórą łuszczącą się na spalonej twarzy, barwy ceglastej. Pierwszy, to generał dywizji Pole-Carew; drugi to brygadjer Stephenson. Obydwaj należą do „nowo odkrytych“ ludzi.
Niedaleko zatrzymuje się inny, godny uwagi. Barczysty, szerokich ramion, z czarną, równo uciętą, czarną brodą, spływającą na piersi, z ręką na temblaku, postać średniowiecznego rycerza. To Crabbe z Gwardji Grenadjerów. Zatrzymał konia na chwilę; gwardziści defilują przed nim długim szeregiem.
— Mam dość na dziś — cztery kule. Mam nadzieję, że piąta mnie ominie.
— Pan powinien być teraz w szpitalu.
— Mam co do tego swoje własne zdanie.
Wspina konia ostrogą i odjeżdża za swymi ludźmi.
Radość patrzeć na tych młodych oficerów Gwardji. Nie znać po nich, że to dandysi salonów z Mayfair, arystokratycznej dzielnicy Londynu. Sześć miesięcy spędzili w granicach afrykańskiego weldt’u, walcząc od Belmont do Bloemfontein. Ruchy ich wytworne, strój czysty, nieskazitelny. Ta sama dbałość o wygląd zewnętrzny.
Patrzymy przez lunetę. Na lewo, na samym końcu horyzontu coś się porusza. To jadąca na koniach piechota Huttona; jest ich kilka tysięcy; oskrzydlają pozycję od strony lewej, gotowi złamać jego zapęd w tamtą stronę. Dalej, poza nimi oddziały „Konnej Piechoty“ Jana Hamiltona i kawalerja French’a. Cały front ciągnie się na jakieś trzydzieści mil; obejmuje jakieś 35.000 ludzi.
Zaczyna się pochód przez wielką równinę; na czele rozciągnięta linja Piechoty na koniach; jedna kompanja zajmuje jakieś pół mili (angielskej; równa się przeszło jednemu kilometrowi). Poprzedzają ją harcerze. Pół roku temu pochód taki był niemożliwy. Inaczej dziś wyglądamy zaopatrzeni w nowy materjał wojenny. „Donga“ oddalona od nas tylko o jakieś 2 tysiące sążni; zatrzymujemy się, by się jej baczniej przypatrzeć. Działa się szykują, lepiej być w pogotowiu. Pole - Carew pędzi na koniu z miną uczniaka na wakacjach.
— Widział kto starego Tucker’a? — woła, przykładając lunetę do oczu. Pytanie dotyczy osoby adjutanta, wysłanego z poleceniem do harcerzy. „Patrzcież na tego warjata! Zamiast do harcerzy, galopuje wzdłuż „dongi“, by wypatrzyć Burów! Kto mu kazał!? Jak go zapytam o to, to odpowie napewno, że myślał, iż mnie tam znajdzie“.
Nareszcie! Czemu pan zaraz nie wrócił?
— Nie zatrzymywałem się nigdzie.
— Aleś pan pojechał wzdłuż „dongi“!
— Myślałem, że znajdę tam waszą wysokość.
— Niech pan nie łże.
Adjutant cofa się z wesołym uśmiechem. Strzelono do mnie, alem wolał o tem nie mówić. Wyznaje kolegom.
Trrra... trrra... trrra... Strzały na froncie. Każdy wyciąga szyję. Czy to strzały z ukrycia, czy rozpoczęcie bitwy na dobre? Strzały padły z dalekiej zagrody. Baterja połowa, oznaczona liczbą 83, zaczyna się krzątać koło swych dział. Oficer dowodzący przechadza się tu i tam i spogląda w kierunku owej zagrody. Z obu stron ludzie wyciągają dwie linje powroza, wydając długie, monotonne wykrzyki; wyszukują kąt, pod jakim pocisk ma wypaść; artylerzysta siedzi na dziale, pochłonięty lekturą kilkugroszowego pisma.
— Harcerze minęli już zagrodę, — mówi oficer.
— Doskonale, — odpowiada major.
Baterja zczepiona znowu i cały oddział rusza w kierunku zagrody. Przystanek na południowy posiłek. A oto dalszy rozwój wypadków.
Jakiś żołnierz wyprowadza z dziedzińca wózek z parą koni, dla użytku armji. Cała zagroda jest łupem wojennym, za te strzały dane z ukrycia. Może surowy przykład pouczy innych. Trudno się bawić w ceremonje na wojnie.
Przestraszona dziewczyna wybiega z chaty.
„Czy to wolno żołnierzom zabijać drób?!“ Cóż pomoże dyskusja, gdy kury zabite. Dumna i oburzona dziewczyna zapędza do izby trzy indyki. Żołnierze patrzą na nią łakomie, lecz zostawiają w spokoju.
Lecz na tem nie koniec. Tuczny, biały wieprzek, cały zakrwawiony pędzi ku nam z kwikiem, za nim żołnierz z bagnetem. Jeden cios, drugi, wieprz czyni wrzask coraz przeraźliwszy. Człowiek padający od kuli — to widok mniej działający na nerwy. Z okienka pod dachem wyrzucają wiązki siana; inni kopią jarzyny w ogródku. Tu żołnierz pije mleko z jakiegoś dziwnego naczynia, rozśmieszając innych. Cała scena jak średniowieczna groteska.
Nadjeżdża generał, lecz i on niema słowa pociechy dla narzekających kobiet. „Samiście sobie winni. Nie trzeba było strzelać“. Z temi słowy odjeżdża dalej.
Z kolei zjawia się kapelan. „Spalić tę szopę“, mówi, „z dymem puścić! Dać nauczkę!“.
Mały chłopak holenderski patrzy nań szeroko rozwartemi, szaremi oczyma. Nie zapomni on opowiedzieć o tem swoim prawnukom.
„Wojna, to okropna rzecz“, mówi matka, po holendersku. Żołnierze plączą się koło drzwi i okien, ciekawie oglądając mieszkańców. Lecz nie ma objawów brutalności.
Jakiś Kafir wchodzi do izby. „Kafir!!“ krzyczy dziewczyna z płomieniami w oczach. „Ano Kafir“, mówi ten spokojnie i oddala się. „Nie spalicie nam domostwa?“ Woła matka.
— Nie, nie, odpowiadamy, — nie bójcie się.
Po posiłku i odpoczynku posuwamy się dalej w stronę miasteczka.
„Bumm! Bumm! Bumm!“ To armaty nareszcie. Lecz gdzieś daleko, na skrzydle Tucker‘a. Na oddalonych pagórkach zielonych wykwitają białe smugi dymu. To pękające pociski. Patrząc przez lunetę, można dostrzedz w odległości ośmiu mil baterję brytyjską przy robocie. Czasem unosi się nad nią chmura kurzawy. To pocisk z armat wroga, którego dojrzeć nie można.
„Bumm! Bumm! Bumm!“ Zaczyna to brzmieć monotonnie. „Stary Tucker nie żartuje!“ „Lepiej niech ustanie i da nam sposobność ataku na Brandfort!“.
Strzały zamierają w oddali. Ruszamy znowu. Zestrzelono nam tam jedno działo z łożyska i zraniono dwunastu ludzi. Lecz Hutton zatoczył już swoje skrzydło. Zbliżamy się do miasta. Konna artylerja atakuje. Nad pasmem pagórków wzbijają się szrapnele. Czołowa piechota pochyla się naprzód i przyśpiesza. Galopujemy w stronę frontu, lecz opór już złamany. Jazda pędzi naprzód. Armaty milczą. Przed nami spokojnie, słońcem zalane wzgórza. Jadę znów wzdłuż szeregów piechoty. „Ten podły wrzód na wielkim palcu u nogi pękł nareszcie“. „Przeklęta butelka, pusta!“ Co drugi ssie fajkę.
Miasto leży na prawo. Oddzielają nas jeszcze jakieś dwie mile. Na równinie jeździec zagania klacze i źrebaki. Poznaję go, to znany dobrze w towarzystwie londyńskiem Burdett - Coutts. Pan Maxwell z „Morning Post“ radzi jechać do miasta, dla rozejrzenia się w niem. „Nasi ludzie“ pewnie tam już są. Nie widać ich wprawdzie na równinie, lecz spróbujmy. Wjeżdżamy do miasta. Istotnie, tam oto grupa naszych skautów. Młody Bur, właśnie schwytany, stoi wśród garstki jeźdźców. Twarz surowa; ubrany bardzo starannie; w Anglji mógłby ujść za syna właściciela ziemskiego.
— Panna ci w głowie, cierp teraz, — mówi sierżant, Australijczyk.
— Chciałem ją wywieść za miasto, — mówi jeniec.
Prowadzą innego. — Za kilka minut nie złapalibyście mnie tutaj, — mówi.
— Nie złapalibyśmy cię i wcześniej, żebyś wiedział, jak uciekać, — odpowiada doświadczony widocznie zwycięzca.
W tej chwili nadjeżdża sztab. Miasto wzięte. Przyprowadzają innego jeńca; Amerykański Irlandczyk, rudowłosy. — Co was to obchodzi? — odpowiada na każde pytanie. Odprowadzają go do więzienia.
Właścicielka naszego hotelu zalewa się łzami; męża jej uwięziono, bo znaleziono strzelbę w hotelu. Staramy się o jego uwolnienie z powodzeniem. Każe nam płacić 4 szylingi za pół butelki piwa, tak, że zamierzamy zagrozić mu znowu uwięzieniem.
— To nie mój dom. Każą mi brać takie ceny, — woła ze łzami w oczach. Ściany gospody ozdobione są obrazkami pornograficznemi dla bawienia prostaczych farmerów. Nie pierwszy to raz miałem sposobność stwierdzić, że życie wiejskie i purytańskie wyznanie nie koniecznie oznaczają surową moralność publiczną.
Siedzimy na werandzie i palimy fajki przy blasku księżyca. Jakiś pijany mieszkaniec idzie ulicą, zataczając się. Przed gospodą pełni wartę żołnierz brytyjski.
— Stój! Kto idzie?
— Swój!
— Hasło?
— Jam wolny Anglik!
— Hasło?
— Jam wolny...
Słychać trzask strzelby, widać błysk bagnetu. „Hej! stój!“ woła najstarszy korespondent. „Obywatelu! Czeka cię kula, uważaj! Nie strzelać!“ Wartownik dźwignął strzelbę na ramię i podszedł do przechodnia. „Co mam z nim zrobić?“ zapytał korespondenta. „Zrób, co ci się podoba“ Wytrzeźwiony obywatel zemknął co duchu.
Prowadzę rozmowy polityczne z obywatelami Wolnego Państwa. Najlepiej rozpocząć taką rozmowę od pytania: „Pocoście wy wydali nam tę wojnę?“ Wytworzyli oni w swej świadomości poczucie takiej niewinności, że przypomnienie, iż to oni byli stroną zaczepną, czyni na nich ogromne wrażenie. Ta sokratyczna metoda prowadzi do dość ciekawych wyników. Okazuje się, że wszyscy oni wierzyli w łatwe zwycięstwo i że obecnie są rozgoryczeni na Transwaal. Mają dość już wojny, podobnie jak przeważna część oficerów brytyjskich. Zdawało mi się czasem, że byłoby pożądanem, aby ci ostatni mieli mniej swobody w wypowiadaniu swych zdań osobistych, gdyż to może fatalnie oddziałać na karność żołnierzy. Z drugiej strony było rzeczą jasną, że gdyby przyjęto warunki inne, niż całkowite poddanie się, nastąpiłby bunt w armji, podobnie jestem przekonany, że gdyby pozostawiono do woli oficerów opuszczenie pola wojny, niewielu skorzystałoby z tej swobody, mimo krytyki i narzekań.
Nasi inżynierzy kolejowi dokazują cudów. Mimo zniszczonych mostów i szeregu innych przeszkód technicznych, pociąg nasz był następnego dnia w Brandfort, tak, że mogliśmy się udać w dalszą drogę ku Pretorji. Celem naszym teraz była rzeka Vet. Ruszyliśmy wczesnym rankiem.
I znowu przed oczyma wielka równina, z białemi zagrodami i ruchomą wstęgą koloru khaki. Dzień był upalny, tak, że dziesięć mil jazdy było dość dla gwardzistów. Tu i owdzie na trawie można było dostrzedz leżących maruderów, lecz armja posuwała się pracowicie naprzód. Dziesięć mil zda się nie wiele, lecz zrobić je w kolumnie jazdy, w kurzawie piachu, w upał, z ładunkiem na plecach i strzelbą przez ramię, z zasobem amunicji, kocem, blaszankami, pustą butlą na wodę i ze spragnionym językiem — to nie łatwa sprawa.
Siwobrody kapelan kulał, dotrzymując kroku swej kompanji. Kiedym mu ofiarował mego konia, nie przyjął. — Nie, nie, po co mam psuć mój rekord?
W marszu ludzie idą w milczeniu; ani śpiewu, ani muzyki. Zarówno oficerowie, jak i żołnierze są w złych humorach,
— Czemuż ty... — ryczy jakiś podoficer.
— Bo nie słyszę ani słowa, — odpowiada kapral.
Na południowy wypoczynek zatrzymują się; kiedy się przechadzam wśród nich, mam wrażenie, że oficerowie gderzą za wiele. Przejęliśmy zbyt dużo z niemieckich metod militarnych. Naszym wzorem powinna być raczej metoda amerykańska, gdyż jest ona wytworem rasy Anglo-Celtyckiej w największem doświadczeniu wojennem, przez jakie rasa ta przeszła.
Posuwamy się dalej przez równinę. Ciekawość nas przejmuje, czy nad rzeką, która się wije w dali, czeka nas jakaś niespodzianka. Burowie obsadzają każdą rzekę i bronią każdej. Bronili rzeki Modder i Tugela, czy będą bronić rzeki Vet? Lecz co to? Galopem przypada człowiek z gołą głową na spienionym koniu. Usiłuje mówić, gestykuluje żywo. „Pięćdziesięciu... zasadzka... zgubiłem hełm...“ Chwytamy te urywane słowa. Nagle spostrzegamy, że koń, który począł spokojnie skubać trawę, ma z boku wielką, otwartą ranę, z której sączy się krew. Tak, konia postrzelili.
Jedziemy naprzód i przejeżdżamy przez rozdzielone szeregi harcerzy Gwardji. Za nami suną żywo dwa działa okrętowe, ciągnione przez piętnaście par wołów. Na froncie przed nami ustawiła się już baterja. Zajeżdżamy ku niej z boku. W dali przed nami widnieje mała zagroda; dachy jej zabudowań kryte czerwoną dachówką. Piechota skupiła się w jedną gromadę i zbliża się ku nam. „Ot, cyrk gotowy; zaraz się zacznie zabawa“. Taki frazes powstał podczas wojny Secesyjnej w Ameryce. Nasz cyrk był gotów, a zabawa miała się niedługo zacząć.
Rozpoczęła ją 84-a baterja.
Bumm! Po chwili zobaczyłem wybuch pocisku na oddalonem wzgórzu, „3.500“ ktoś woła. Bumm! „3.250“, powtarza ten sam głos. Bumm! „3.300“. Tym razem smuga dymu wykwitła nad dachem, jak gdyby dom był w ogniu. „Doskonale“.
Właśnie, gdyśmy myśleli, że się skończy na tej jednostronnej grze, rozległ się nagły świst: „Whiiiii...“ zakończony głuchem „Uuuuff!“ Jakieś pół sąga ziemi wylatuje w powietrze na sto sążni w górę, tuż przed naszą baterją. Artylerzyści tyle sobie robią z tego, co z padającego ziemniaka.
„Whiiii — uuufff!“ pięćdziesiąt sążni przed baterją.
„Bumm! Bumm!“ odpowiadają działa angielskie.
„Whiiii — uuufff!“ — tym razem pięćdziesiąt sążni poza baterją. Następny pocisk napewno trafi w baterję. Puszkarze robią swoje, jakby ich to nic nie obchodziło. „Whiii — uuufff!“ Prosto między działa tym razem! Kurzawa skryła obydwa działa. Ilu naszych padło!! Kurzawa rzednie — wszyscy, co do jednego, zajęci dalszą pukaniną, jakby nigdy nic!
Strzał za strzałem, pocisk za pociskiem, zaczem poczynają latać różne; jedne pękają w powietrzu, wydając najpierw świst a potem przeraźliwy dźwięk metaliczny, coś w rodzaju „Whiiiii — tang!“, zaczem olbrzymią przestrzeń gruntu zakrywa kurzawa od padających kawałków szrapneli. Ale puszkarze nie zwracają na to uwagi. Ich nic nie wzruszy, chyba rozbicie działa, przy którem wtedy padają. Lecz pociski stają się coraz trafniejsze i tylko cud jakiś chroni naszych. Raz tylko zauważyłem, jak jeden z nich odrzucił w tył głową, gdy pocisk padł przed nim. Inni zdali się poprostu automatami. Wreszcie jednak dowodzący oficer kazał przesunąć działa. Przeciągnęli je jakieś pół mili na prawo i zabrali się do dalszej pukaniny.
Na największy podziw zasługuje przy tem ktoś, kto jest sam. Być dzielnym i odważnym w kupie to nie sztuka. Człowiek z jakim takim zmysłem miary właściwej czuje, że w tym procesie tworzenia się historji jest jako jednostka czemś tak małem i znikomem, iż przestaje myśleć o sobie. Jednostka ginie w masie. Lecz w tej chwili znajdujemy się na równinie sami, gdyż baterja jest o jakieś pół mili na praw o od nas. Nerwy nowicjusza są naprężone pod wpływem tej muzyki pocisków, chociaż jest w tem uczuciu jakaś nuta beztroskiej wesołości.
O jakieś dwieście sążni od nas ciągnie się płot; prowadzimy ku niemu nasze zestrachane konie, poczem kręcimy się w koło z lunetą przy oku, dla wyśledzenia skąd mogą przylecieć pociski Burów. Pewne miejsca dostrzeżone, budzą w nas podejrzenia, lecz pewności nie mamy. Nasi puszkarze może wiedzą, ale i co do tego mamy wątpliwości. Jest rzeczą pewną, że jedna dobrze skryta armata warta jest sześciu odkrytych. Ci farmerzy, którzy dali już nie jedną naukę naszym strzelcom, mogą zmienić system walki artylerji na całym świecie. Walka z niemi, to tak, jak walka ślepego z widzącym. Przyłącza się do nas oficer artylerji. Rozmawiamy. Ponieważ niema w tej chwili zajęcia, więc rad przypatrzeć się pracy kolegów. Pocisk pada nieopodal nas.
— Następny — mówi pułkownik — przeleci nad naszemi głowami. Przejdźmy tam. Idę za nim, lecz bez pośpiechu. „Whiiiii!“
— O! jest! — woła pułkownik. „A mnie nie ma“ myślę sobie. Pocisk padł na naszej linji o jakieś czterdzieści sążni na prawo. Podnoszę kawałek i zachowuję na pamiątkę.
— Czy zaczekamy na następny? Zaczynam żałować spotkania z pułkownikiem.
Lecz oto nowa sensacja! Rzuciwszy okiem w tył, spostrzegamy, że dwa olbrzymie działa okrętowe szykują się do akcji o jakieś 50 sążni od naszych biednych koni, które znajdują się tym sposobem na linji pewnej śmierci. Ledwieśmy zdołali je sprowadzić z tej linji, gdy się rozległo przerażające, najgłośniejsze ze wszystkich dotychczasowych „Bumm!“, poczem zaraz na odległym pagórku wykwitła biała smuga dymu z czarną plamą w jej środku. Po przez to wzgórze przebiegają jacyś jeźdźcy. To Burowie się cofają. Nasi puszkarze wyjmują z działa mosiężną obsadę wystrzelonego ładunku.
— Czy mogę to zabrać na pamiątkę?
— Z przyjemnością, — mówi porucznik.
Przywiązuję zdobycz do siodła, z przykrością myśląc o moim biednym koniu. Działo ryczy raz po raz, zaś najdalsze wzgórze zakwita coraz to nowym pióropuszem dymu.
Oddział piechoty przechodzi obok wielkich dział; posuwam się za nim nieco. To Gwardja Szkotów. Pierwszy szereg idzie naprzód, drugi się zatrzymuje i kładzie na ziemi.
„Oczywiście! Głowy na pokaz!“ rozlegają się krzyki z drugiego szeregu. O co im właściwie chodziło, nie wiem, ale oficer ich rozgniewał się nie na żarty.
„Milczeć!” woła odwracając w tył swą czerwoną twarz. „Za wiele rozkazów! Rozkaz przy mnie.“ Ludzie jego układają się na ziemi. Słońce zapada nisko. Widocznem jest, że zamierzony atak piechoty nie dojdzie do skutku. Jeden z wielkich pocisków przelatuje nad naszemi głowami, hucząc, jak oddalony pociąg w tunelu.
Obok przejeżdża człowiek z noszami przerzuconemi przez ramię. Koń, kasztan, sadzi w susach obok dział i dociera do brzegu pola kukurydzy. Ścigam go oczyma i mam przekonanie, że lada chwila koń wraz z jeźdźcem padnie. Nagle jeździec zeskoczył z konia. Po chwili ukazuje się dwóch ludzi, niosących nosze, jeździec obok nich na koniu. Ponieważ miałem bandaż w kieszeni, posunąłem się ku nim.
— Czy doktór widział już rannego?
„Nie”. Złożyli nosze na ziemi. Twarz rannego zakryta chustką.
— Gdzie rana?
— W ramieniu.
Odkryłem koszulę i tuż pod skórą zobaczyłem kulę z Mauzera, która zamiast przebić, spełzła po kości. Nic łatwiejszego, jak wydobyć ją, lecz należy to zrobić w szpitalu. Nic groźnego.
— Nic panu nie będzie. Jak nazwisko?
— Smith. Z Nowej Zelandji.
Wymieniam moje nazwisko i podaję adres szpitalu Langmana w Bloemfontein.
— Czytałem pańskie książki, — mówi ranny, poczem orszak się oddala.
W strzelaniu nastąpiła przerwa. Słońce zachodzi. Wreszcie po dobrej chwili ostatni pocisk wroga nadlatuje. Wygląda to poprostu na obrazę, na drwiny, jakieś brutalne „dobra noc!“ Obydwa nasze działa dźwignęły swe karki i huknęły razem w odpowiedzi. Było to, ostatnie słowo Imperjum — potężny, gniewny głos, idący poprzez „veldt“. Zapadł czerwony krąg słońca; rozpostarły się barwy fioletu i szkarłatu, zaś nad ich pasmem wznosił się wysoko biały księżyc. Co się stało? Kto zwyciężył? Czy inne oddziały brały udział w spotkaniu? Nikt nie umiał dać odpowiedzi na te pytania i nikt się o nie nie troszczył. Lecz późną nocą, leżąc na wznak i patrząc na gwiazdy, dostrzegłem po lewej stronie horyzontu jakieś świetlne sygnały i domyśliłem się, że to Hutton dawał znać o sobie.
Domysł mój był trafny, gdyż o świcie cały obóz już wiedział, że nieprzyjaciel uszedł. Wojsko wstało bardzo wcześnie. Jakiś czas przed świtem rozległy się stłumione, głuche głosy bębnów i trzask płonących trzasek pod wielkiemi kotłami, w których się warzyło śniadanie. Gdy się rozwidniło, dziwny widok uderzył nasze oczy. Olbrzymi balon wznosił się zwolna w górę. To była nasza odpowiedź na ukrywanie baterji przez nieprzyjaciół. Należało je wyśledzić z góry. Była to nowa, konieczna nauczka, którąśmy otrzymali w tej wojnie. Armja ruszyła z miejsca, idąc w kierunku w jakim balon się posuwał. Zajęliśmy wkrótce wczorajsze pozycje nieprzyjacielskie, gdzieśmy znaleźli tylko puste skrzynie i trochę zielonych, jeszcze nie wystrzelonych ładunków. Mówiono, że są one zatrute, lecz ja miałem wrażenie, że posypane one były jakimś antyseptycznym środkiem. Ostatecznie Burowie nie są dzikimi barbarzyńcami. Walczą dzielnie i bardzo przemyślnie, lecz fałszu nie ma w ich metodach.
Żegnamy się z armją, gdyż nasze obowiązki odwołują nas w tył, podczas gdy armja dąży naprzód. Ona idzie na kule, my wracamy do mikrobów. Jedno i drugie walka o cześć i sławę sztandaru, pod którym walczymy. Obok nas suną nieprzeliczone wozy, wagony, powozy i pojazdy wszelkiego rodzaju, długi i olbrzymi, nieco bezładny tabor armji. Nareszcie mijamy wszystko i zdążamy przez opustoszałą równinę z powrotem do Brandfort, odległego o jakieś dwadzieścia mil, w nadziei, że nam nie zastąpią drogi jacyś jeźdźcy nieprzyjacielscy, idący na przeszpiegi za armją. Przechodzimy obok wczorajszych pozycji naszych baterji i oglądamy wyrwy, poczynione przez pociski działowe. Spostrzegamy, że choć trzy pociski padły w odległości dziesięciu sążni od siebie, to jednak wysokie mrowiska, znajdujące się na tej przestrzeni, zostały nienaruszone. To dowodzi, jak stosunkowo mało niebezpiecznym jest ogień działowy dla leżącej na ziemi piechoty. Sądząc ze śladów na glinie, pociski musiały być czterdziesto funtowe. Nieopodal leżał cały rynsztunek jakiegoś gwardzisty, który widocznie zdjął z siebie wszystko, co mu przeszkadzało w akcji i zapomniał, lub nie zdążył zabrać. Napewno dziś tego żałuje.
Jakiś Kafir na koniu przypada do nas w galopie, wskazując dłonią ku wschodowi.
— Anglik, tam... na równinie... zraniony... Holender... strzelił...
— Żyje?
Kafir potakuje skinieniem głowy.
— Kiedyś go widział?
Kafir wskazuje na słońce i na najniższy punkt horyzontu. Wnioskujemy, że o świcie, więc jakieś dwie godziny temu.
— Możesz nas zawieść ku niemu? Podejmuje się za dwa szylingi. Galopujemy razem. Jedziemy najpierw przez pole kukurydzy, poczem wjeżdżamy na „veldt“. Co to może być? Na małem karczowisku widać czarną, nieruchomą figurę. Podjeżdżamy i zeskakujemy z koni. Przed nami leży człowiek, krępy, niski, smagłej cery; usta pokryte skrzepłą krwią, twarz zastygła; widać, że człowiek był przystojny; włos kruczy i czarny wąs. Na ramieniu oznaka mosiężna z napisem: Nr. 410. Piechota Nowej Walji Południowej. Widocznie padł od kuli i zapomniano o nim lub przeoczono. Kiedy go Kafir dostrzegł, musiał już nie żyć. Ani strzelby przy nim, ani konia. Zegarek leży obok, wskazując godzinę pierwszą, widocznie liczył mijające godziny, póki wzrok mu służył. Oglądamy rany; okropna rana w brzuchu i ramię przestrzelone; śmierć nastąpiła wskutek upływu krwi. Obok zegarka butla na wodę, jeszcze nie wypróżniona. Lecz co to? Na tej butelce stoi czerwony pionek szachów. Czyżby zmarły bawił się nim w ostatniej chwili? Reszta szachów w torbie, której nie mógł dostać ręką. Ciekawy taki szeregowiec z szachami na placu boju. A może je zrabował w jakiejś zagrodzie? Któż to wie?
Zbieramy kilka przedmiotów, stanowiących własność Nr. 410, skórzany pas na amunicję, pióro, jedwabną chusteczkę, scyzoryk, zegarek, 2 i pół szylinga w sakiewce. Następnie dźwigamy go i układamy na mego konia, którego w tej samej chwili obsiadają roje much, na krew łakome. Prowadzimy konia za uzdę i dochodzimy wreszcie do drogi, przy której składamy zmarłego pod słupem telegraficznym. Niedługo powinien przechodzić tędy konwój, który mu sprawi przyzwoity pogrzeb. Nr. 410 trzyma jedną dłoń, zwiniętą w pięść, sztywnie wyciągniętą. Staramy się ją zgiąć, lecz za każdym razem wraca do swej pierwotnej pozycji, groźna, agresywna. Zarzucam na zmarłego płaszcz, lecz nawet z pod niego sterczy ta dłoń. Widocznie jeszcze w ostatniej chwili chciała bronić życia. Piękna śmierć — pod niebem, w obronie wielkiej sprawy. Trudno o piękniejszą.
Nieskończenie długa jazda, przez niekończącą się równinę. Tu i ówdzie grupa Kafirów na koniach, w poszukiwaniu łupu zapewne. Mam wrażenie, że oddział konnej policji przydałby się na tyłach armji. Jak można wiedzieć do czego zdolni ci Kafirowie, w zagrodach zostawionych na opiece kobiet i nieletnich dzieci.
Zrobiliśmy dziesięć mil i zjeżdżamy z drogi, by napoić konie u grobli. Obok niej czarna kobyła tarza się po ziemi. Dziwny obraz zadowolenia. Nagłe ruchy jej stygną. Jeszcze jeden trup, który będzie zatruwał powietrze. Spoczywamy przy grobli, paląc fajki. Drogą przejeżdża korpus kawalerji kolonjalnej; po odznakach rozpoznanych przez lunety poznajemy, że to głośny i wsławiony korpus. Lecz gniew człowieka zbiera na myśl, jak mało w nas zmysłu wojennego, mimo tylu poniżających klęsk, które powinny nas już były czegoś nauczyć. Oto w kraju nieprzyjacielskim, pełnym zasadzek, pułk ten jedzie sobie najspokojniej, bez straży, bez skautów, bez służby wywiadowczej. Tylko jakiś Napoleon, któryby spotkawszy taki pułk, zerwał szlify pułkownikowi i zdegradował go na miejscu, bez apelacji, mógłby zreorganizować naszą armję.
Jedziemy dalszych sześć mil otwartą równiną i spotykamy mały konwój pod eskortą milicji, który zjeżdża z właściwej drogi. Zwracamy jego uwagę na błąd, lecz kapitan dowodzący okazuje wielki niepokój.
— Tam na tym pagórku, — jakieś pół mili na lewo od nas, — przyczaili się Burowie, — oświadcza.
— Pewnie gromada Kafirów, — uspokajamy go.
— Nie, nie; Burowie na koniach, ze strzelbami przez ramiona. — Widzimy istotnie jakieś figury, poruszające się w oddali, lecz powtarzamy, że to Kafirowie. W końcu rozjeżdżamy się, nieprzekonani. Byliśmy pewni, że ów kapitan, prowadzący pierwszy konwój, był ofiarą rozigranej wyobraźni, lecz urósł on w naszych oczach dnia następnego, gdyśmy się dowiedzieli, że oddział naszych ścigał całą noc tę właśnie gromadę, która się uwijała w naszem pobliżu. Jest też możliwem, że przypadkowa obecność konwoju, ocaliła nas od niebezpieczeństwa.
Wśród ludzi znanych mi zawodów, wojskowi są najbardziej skłonni do wzajemnej zawiści i do dzielenia się na wrogie sobie partje. W Afryce Południowej pełno było tych zawiści; ciągle się słyszało, że ten generał idzie na udry z tamtym, a tamten z owym i t. d. Największe jednak współzawodnictwo panowało między ludźmi Roberts’a i Buller’a. Pierwsi zwłaszcza byli rozgoryczeni na obrońcę Ladysmith, tak, że słuchanie ich zarzutów mogło istotnie doprowadzić do pasji. Mojem zdaniem Buller był dobrym żołnierzem, lecz człowiekiem brutalnym i bez taktu. Dowodziło tego kilka autentycznych anegdot. Kiedy np. wszedł do Ladysmith, które obronił od oblęgającej je długo armji, mieszkańcy wydobyli skądś kilka tortów i innych smakołyków, które podano na bankiecie, urządzonym na cześć Buller'a. „Ja myślałem, że wy tu głodem przymieracie“, oświadczył on gburowato, rzucając okiem na stół i zebranych gości. Opowiadało mi to kilku ludzi, którzy byli obecni na tym bankiecie. Byłoby oczywiście rzeczą przykrą, gdyby długa i zasłużona karjera Buller'a miała się zakończyć usunięciem go w cień; to jednak jest pewne, że w innej służbie, zwłaszcza francuskiej, nie przeżyłby on klęski pod Colenso. Niezwykła mowa, którą wygłosił w Londynie po wojnie, dowodziła, że umysł jego zatracił poczucie rzeczywistości. Natomiast rola, jaką odegrał w tej niefortunnej polemice Lord Roberts, przynosi mu zaszczyt. „Postąpię z Buller'em jak najłagodniej“, wyraził się on do jednego z członków swego sztabu i dotrzymał słowa.
Po powrocie zastałem szpital w stanie znacznie lepszym od tego, w jakim go opuściłem. Niestety, sam się rozchorowałem, choć nie niebezpiecznie. Mam do dziś przekonanie, że gdyby nie szczepienie, byłbym padł ofiarą dyzenterji, gdyż nawet ta lekka choroba przyprawiła mnie o niestrawność, która trwała dobrych dziesięć lat. Nie przyśpieszył mej kuracji oczywiście wypadek, jakiemu uległem podczas jednego z meczów piłki nożnej, urządzonego przez różne szpitale dla oderwania służby i personelu od jednostajności zajęcia. Charles Gibbs obłożył jakimś plastrem moje pogniecione żebra, ująwszy je w rodzaj gorsetu, lecz ja byłem już za stary na te wybryki, które w młodości przyjmowałem ze śmiechem.
Nasuwa mi się tu na pamięć inne zdarzenie z tego czasu. Wybuchła mianowicie zacięta kłótnia między naszym komendantem wojskowym, Drurym, który przedstawiał dyscyplinę i rutynę, tudzież naszymi kucharzami i służącymi, którzy przedstawiali świecką ideę swobody indywidualnej. Kiedym wrócił z obozu, spór ten doszedł do punktu, w którym służba nasza poprostu się zbuntowała, skutkiem czego praca uległa demoralizacji, na czem najwięcej cierpieli nasi pacjenci. Drury się wściekał, powiększając tem opór i upór strajkujących. Doszedłem do przekonania, że była to jedna z tych chwil, w których zgodnie z warunkami p. Langmana, było moim obowiązkiem interwenjować. Otrzymawszy zgodę majora Drury, który był rad, że ktoś inny zdejmuje z jego ramion odpowiedzialność za dalszą dezorganizację szpitala, zasiadłem za wielkim stołem naszej jadalni, mając przed sobą sześciu głównych sprawców buntu, którzy stali wyciągniętym sznurem z wyraźnie wyzywającemi minami. Zacząłem do nich przemawiać spokojnie i łagodnie; zaznaczyłem, że jestem w pewnej mierze za nich odpowiedzialny, gdyż wielu zostało przyjętych za mojem pośrednictwem. Wyraziłem podziw dla ich wytrwałości i współczucie dla wszystkiego, co przejść musieli i oświadczyłem, że przejścia te musiały się odbić ujemnie na nerwach każdego z nas, że jednak Obowiązek i Karność muszą zapanować nad słabościami ciał naszych. Niewątpliwie przełożeni są także przemęczeni, więc stosunek wzajemny powinien polegać na wzajemnych ustępstwach. Z kolei przeszedłem do tonu poważniejszego. „Sprawa, o którą nam chodzi, ma się stać przedmiotem sądu wojennego; by do tego nie dopuścić, postanowiłem pośredniczyć w ostatniej chwili. Panowie oczywiście zdajecie sobie sprawę z położenia. Okazaliście nieposłuszeństwo wobec rozkazów przełożonego wojskowego na terenie wojny, w obliczu nieprzyjaciela. Za to jest tylko jedna kara: śmierć“. Sześć par oczu patrzyło we mnie w dzikiem pomięszaniu. Przygotowawszy tym sposobem grunt, przeszedłem do szczegółowego rozpatrzenia zażaleń, przyrzekłem usunięcie tych, które mogą być uważane za słuszne i zażądałem formalnego przeproszenia majora Drury, jako warunku dalszej akcji z mej strony. Zgodzili się na wszystko, przeprosili i od tego czasu zatarg się nie powtórzył.
Natomiast przeżyłem chwile niepokoju innego rodzaju. Mianowicie Archibald Langman, który tak zasmakował w życiu obozowem, że mu się nudziło w szpitalu, wybrał się znów w pole z Imperjalną Obroną Krajową (Imperial Yeomanry) i wpadł w ręce De Wet‘a, który właśnie odniósł niewielkie zwycięstwo pod Roodeval. Ten słynny przywódca walki podjazdowej był człowiekiem surowym, lecz sprawiedliwym; pracowników szpitalnych cenił bardzo, tak, że Archibald wrócił wkrótce cało i bezpiecznie. Lecz w ciągu tych kilku dni, które upłynęły między jego schwytaniem i powrotem, nie zaznałem ani chwili spokoju.
Armja parła naprzód prawie bez walki, tak, że Pretorja była wkrótce w naszych rękach. Wszystkim nam się zdawało, że to koniec wojny i że tylko pozostaje oczyścić z wroga resztę terenu. To też zacząłem przemyśliwać o powrocie do Europy. Dwa względy górowały nad innymi, bardziej osobistej natury. Pierwszym był wzgląd na moją „Historję Wojny“, którą pisałem mimo nieodpowiednich warunków cały ten czas, zbierając często materjał od naocznych świadków danych wydarzeń. Jednak była pewna część materjału niezbędnego, który można było otrzymać tylko w Londynie. Drugi wzgląd dotyczył przesilenia politycznego w Anglji i zbliżających się wyborów powszechnych z możliwością mej kandydatury. Nie chciałem jednak opuszczać Afryki bez zobaczenia Pretorji, więc otrzymawszy nie bez trudności urlop, wybrałem się dnia 22 czerwca w tę pełną niebezpieczeństw drogę.
Była to niewątpliwie najdziwniejsza podróż koleją, jaką odbyłem w życiu. Z minuty na minutę człowiek nie wiedział co się może zdarzyć. Byłem w dobrem towarzystwie sekretarza Lorda Milner’a, majora Stanbury Williams’a, który udzielił mi miejsca w swym wagonie; był z nami również młody, małej postaci człowiek, nazwiskiem Amery, wtedy jeszcze nikomu nieznany, dziś członek rządu i gabinetu. Byli inni, których nazwisk nie pamiętam. Ilekroć pociąg się zatrzymywał, a czynił to bardzo często, nikt nie widział, czy był to postój na pięć minut, czy na pięć godzin, jak się często zdarzało; że zaś ruszał w dalszą drogę bez żadnego ostrzeżenia, więc trudno było wagon opuszczać. Spotkaliśmy w drodze pociąg, zdążający do Bloemfontein, z powybijanemi oknami i dowiedzieliśmy się, że dwudziestu ludzi odniosło rany podczas niespodziewanego ataku Burów. To też każdej chwili spodziewaliśmy się napaści. Raz podczas jednego z długich postojów ujrzeliśmy jakiegoś jeźdźca, pędzącego przez błonie. Wysiedliśmy z wagonu dla rozmowy z nim. Był to chłop tęgi, bezbronny, ale podejrzanego wyglądu. Oświadczył, że jest farmerem, lojalnym brytyjczykiem, lecz ja byłem niemal pewny, że to wysłannik Burów, chcący się dowiedzieć, czem pociąg naładowany. Siedział swobodnie na swem siodle czas jakiś, gawędząc z nami, poczem nagle wykręcił konia i znikł w galopie. Nieco dalej zobaczyliśmy płonącą farmę i naszych ludzi uwijających się dokoła niej; mówiono mi, że była to jedna z farm De Wet’a i że spalono ją za karę za przecięcie toru kolejowego. Cała scena wyglądała jak średniowieczny obrazek, gdzieś z pogranicza Anglji i Szkocji.
Kiedyśmy przybyli do miejscowości Roodeval, gdzie nasza milicja z Derbyshire została zdziesiątkowana przez De Wet’a, pociąg musiał się zatrzymać, gdyż nie ukończono naprawy przerwanego toru. To dało nam możność opuszczenia wagonu i przechadzki. Całe miejsce było poprostu zasiane pociskami wielkich dział, zrabowanemi z jakiegoś pociągu. Dalej wielka przestrzeń była zasłana na pół spalonymi lub spopielałymi listami, gdyż De Wet kazał palić worki pocztowe — jeden z mniej sympatycznych jego czynów. Napoleon postąpił jednak jeszcze gorzej w wypadku, gdy kazał opublikować przejętą pocztę brytyjską, co spowodowało podobny krok odwetowy ze strony Anglików. Podniosłem skrawek jakiegoś listu, który wiatr przywiał mi pod nogi i przeczytałem niezdarnie nabazgrane te słowa: „Spodziewam się, żeście wytłukli już tych Burów co do nogi“. Między innemi szczątkami walały się również instrumenty orkiestry wojskowej, po których De Wet kazał przesuwać ciężkie wozy.
Z dziwnem uczuciem zobaczyłem jednego poranku platformę a nad nią tablicę z napisem „Pretorja“. Więc nareszcie znalazłem się w samem centrum całej zawieruchy. Hotel „Transwal“ był otwarty, więc się w nim zatrzymałem, poczem zająłem się badaniem ludzi i rzeczy. Jednem z pierwszych moich zadań, było zobaczenie się z Lordem Roberts’em, który pragnął omówić pewne sensacyjne artykuły, jakie Burdett-Coutts umieścił w prasie londyńskiej, o okropnym stanie szpitalów wojennych. Nie ulega wątpliwości, że przeważna część tych szpitali znalazła się nagle w stanie, uzasadniającym w szelką krytykę, lecz stało się to dzięki niemniej nagłemu wybuchowi epidemicznych chorób. W tych warunkach, każdy robił nie tylko to, co normalnie do niego należało, lecz starał się podołać wymaganiom nadnormalnym. Że mimo to wiele pozostawało do życzenia, na to nie można było poradzić. Wyjaśniłem to wszystko Lordowi Roberts‘owi, a później Królewskiej Komisji w Londynie. Zdanie moje, jako pochodzące od człowieka pracującego bezinteresownie, miało prawdopodobnie więcej wagi, niż oficjalna opinja osób zaplątanych w tę sprawę, z myślą o karjerze osobistej. Pamiętam jak dziś Roberts’a, siedzącego przy swem biurku w małym pokoiku. Jego twarz była czerwona i nabrzmiała od upału słońca; wiek nie osłabił jego przenikliwości, a warunki wojny nie pozbawiły go wytwornej grzeczności, która mnie uderzyła już przy pierwszem spotkaniu w Londynie. Jego niebieskie oczy były tak samo inteligentne i łagodne, choć nieco zmęczone; znać też było w nich starczość, lecz nic dziwnego, wszak był to chyba jedyny przykład, aby człowiek przeszło siedemdziesięcioletni musiał opuścić zacisze odpoczynku i zasłużonych wygód, dla kierowania ciężką i znojną kampanją w pół-dzikim kraju. A przecież to jego szybki pochód na Paardeburg, który szybko oskrzydlił wroga, zadecydował o wyniku kampanji. Pożegnałem go po krótkiej i żywej rozmowie i nie widziałem go aż do chwili, kiedy odwiedził mnie w moim domu w Hindhead, w r. 1902, przyczem oglądał moją prywatną strzelnicę.
Lorda Kitchenera prawie że nie widziałem w Pretorji, gdyż raz tylko przejechał obok mnie w pełnym galopie na swym kasztanie i skinął dłonią, na znak, że mnie poznaje. Od Paardeburg’a jego rosnąca sława nieco ucierpiała, gdyż istotnie jego ataki na odciętą siłę Burów, która musiała się poddać wcześniej czy później, były niepotrzebne, a kosztowały jakieś 2.000 ludzi w stratach. Nie jest to zdanie laika, gdyż podzielali je powszechnie najtężsi wojskowi. Pułkownik Hannay posunął się tak daleko, że przed udaniem się do ataku, w którym znalazł śmierć pospołu ze swymi ludźmi, ogłosił publicznie protest, przeciw niepotrzebnemu marnowaniu życia i krwi ludzkiej. Lecz w chwili, o której mowa, wszystkie oczy były zwrócone na Kitchener’a, gdyż najważniejszą potrzebą tej chwili była organizacja komunikacji między poszczególnymi członami armji. Zaś pod tym względem nikt mu nie mógł dorównać. Opowiadali mi naoczni świadkowie, że podczas bitwy Kitchener szybko się denerwował i tracił cierpliwość, podczas gdy Roberts, okazywał tem więcej spokoju i zimnej krwi, im niebezpieczeństwo było większe. Gdzie jednak chodziło o administrację i organizację, tam Kitchener był poprostu nieludzko rzeczowym. „Z przykrością donoszę o eksplozji dynamitu. Czterdziestu Kafirów zabitych“, komunikował jeden z oficerów. Telegraficzna odpowiedź Kitchener’a brzmiała: „Czy potrzeba więcej dynamitu?“
Pod ścianą hotelu, tuż przy drzwiach wchodowych stała ława drewniana, na której zasiadało wieczorem, prawie co dnia, kilku brodatych mieszczan dla wypalenia fajki i pogawędki. Przysiadłem się do nich z moją fajką burską, napełnioną najlepszym gatunkiem tytoniu z Magaliesburg. Po pewnej chwili milczenia wywiązywała się rozmowa ogólna; mówili oni doskonałą angielszczyzną swemi charakterystycznemi gardłowemi głosami. Ich słynny wódz, Botha, znajdował się gdzieś niedaleko miasta i było powszechną tajemnicą, że co noc otrzymywał on wiadomości, zaczerpnięte w mieście przez swych zwolenników. Ta gromadka starych mieszczan wyglądała mi na grupę wywiadowczą, więc postanowiłem dać ich głowom coś do trawienia. Po kilku wstępnych uwagach obojętnej treści, jeden z nich zapytał mnie obcesowo: „Niech też pan powie, kiedy pokój nastanie?“ Wszyscy oni byli pod wrażeniem, że całe imperjum brytyjskie pragnie pokoju; podtrzymywało to ich opór. „Mojem zdaniem nie prędko“, odpowiedziałem. Popatrzyli na siebie w milczeniu, poczem ten sam zapytał znowu: „A czemu pan tak miarkuje?“ „Mnie się tak widzi“, odparłem z jak największą prostotą, „ten kraj będzie kolonją Brytyjską; byłoby dla nas rzeczą niewygodną mieć kolonję, pełną niebezpiecznych ludzi. Trudnoby było ich wtedy się pozbyć. Wszak byliby oni współ-obywatelami, równymi nam wobec prawa. Ta wojna daje nam jedyną sposobność pozbycia się ich, więc jeśli czasu starczy, wytępimy ich teraz. Staruszkowie chrząkali groźnie i puszczali ogromne kłęby dymu z ich fajek, lecz nie wiedzieli co odpowiedzieć. Być może, że te moje słowa dotarły w jakiejś formie do uszu tego, o którym myślałem.
Najdłuższą wycieczkę z Pretorji do Waterval odbyłem w towarzystwie Burnett’a Burleigh’a, na wózku lokalnej konstrukcji. Raz zbliżyliśmy się do patrolującego oddziału Burów, złożonego z tuzina jezdnych. Burleigh nie wierzył, że to oddział nieprzyjacielski, aż mu zwróciłem uwagę na fakt, że kilka koni jest białej maści, rzecz niedopuszczalna w naszej armji. Oglądnąwszy ich przez lunetę, towarzysz mój przyznał mi rację. Musiał ten oddział być czemś bardzo zajęty, bo zupełnie nie zwrócił na nas uwagi, chociaż z łatwością mógł nam odciąć odwrót. Dojechaliśmy do wielkiego obozowiska jeńców, w którem do niedawna wielu żołnierzy brytyjskich i kolonjalnych pędziło żywot poniżającej niewoli. Wydostali się oni na wolność przed jakiemiś dwoma tygodniami, tak, że całe obozowisko było jeszcze zasłane mnóstwem pozostałych szczątków. Zabrałem stamtąd na pamiątkę karbinę burską, złamaną widocznie przez jakiegoś jeńca, niedokończoną włóczkową skarpetkę, z szydełkami sporządzonemi z drutu, okalającego obozowisko, wreszcie parę kajdan na nogi, z więzienia wybudowanego w tem obozowisku.
Część uwięzionych tam huzarów wykopała tunel, który był prawie na ukończeniu, gdy nadszedł dzień wyzwolenia. Podziwialiśmy tę robotę, wykonaną głównie łyżkami. Zmierzyłem jego głąb i długość a kiedym wychodził, Burleigh sfotografował mnie na tle otworu. Pewnie niejeden z przyjaciół posiada jeszcze tę fotografję z moim napisem: „Wyłażąc z dziury, jak Imperjum Brytyjskie“.
Jeden dzień spędziłem w Johannesburgu, przechadzając się po jego opustoszałych ulicach i oglądając prawie nieczynne kopalnie. Zwiedziłem dokładniej kopalnię Robinson, lecz przy braku odpowiedniej maszynerji, schodzenie w głąb po mokrych drewnianych schodach, nie należało do wielkich przyjemności. Nie obyło się oczywiście bez zakładów, które kopalnie będą najwydatniejsze po wojnie; rzecz prosta nie wygrałem żadnego zakładu.
W dniu 4 lipca, po zupełnie spokojnej podróży, która dowodziła polepszenia się naszej pozycji, stanąłem z powrotem w Szpitalu Langmana. Zastałem wszystko w spokoju i w porządku; jedyną nieprzyjemnością była wiadomość o śmierci jeszcze jednego z naszych służących, który umarł nie na febrę gastryczną, lecz na t. zw. „erysipelas“; wspominam o tem dlatego, że febra gastryczna była tak powszechną, że pojawienie się innego gatunku febry było rzeczą niezwykłą. Gdyby cała armja podległa zaszczepieniu, ilość ofiar w tej wojnie wskutek choroby byłaby minimalna. Wypadków chirurgicznych mieliśmy niewiele, lecz pamiętam dobrze jedną operację, która przez swe niezwykłe szczegóły techniczne utkwiła w mej pamięci. Holenderski attaché wojskowy, który był w obozie Burów, padł podczas jednej z potyczek i jako ranny dostał się do naszego obozu, gdzie został tknięty paraliżem. Pokazało się, że szrapnel strzaskał jedną z kostek pacierzowych w karku; odłamek kości wywierał taki ucisk na zwój nerwów, że te przestały funkcjonować. Operatorem był Watson Cheyne, z Londynu. Kiedy starał się on silnemi obcążkami dźwignąć w górę złamany łuk kostny, z głębi powstałej w ten sposób szkarłatnej szczeliny, trysnął strumień czystej wody, na dwie stopy wysoki, który się u szczytu rozczapierzał w kształt palmowego drzewa; stopniowo wytrysk ten się zmniejszał, doszedł kilkucalowej wysokości, wreszcie zniknął. Wyznaję, że nie miałem pojęcia co to wszystko mogło znaczyć i mam wrażenie, że większość asystujących chirurgów była tak samo zaskoczona, jak ja. Objaśnienia udzielił mi jak zwykle w takich wypadkach Charles Gibbs, który oświadczył, że płyn mózgowo-pacierzowy, którego ilość normalna jest tak niewielka, że utrzymuje ona tylko stan wilgotności dokoła stosu pacierzowego, wytwarzał się w ogromnej ilości pod wpływem naporu złamanej kostki, tak, że wkońcu spowodował spęcznienie całej pochwy. Obcążki operatora przecięły pochwę w pewnym małym punkcie, przez który płyn ów trysnął w górę. To opróżnienie pochwy musiało być zbyt nagłe, gdyż pacjent umarł wkrótce po usunięciu go ze stołu operacyjnego.
Charles Gibbs jest obecnie starszym chirurgiem w londyńskim szpitalu Charing Cross; mam nadzieję, że nie weźmie on za złe swemu dawnemu uczniowi, gdy ten przypomni tu wypadek, w którym nie mistrz, lecz uczeń był górą. Jeden z moich chorych na febrę gastryczną był najwidoczniej bliskim śmierci i powtarzał nieustannie, że chciałby bodaj raz jeszcze dobrze zjeść. Wiadomo, jak surową jest djeta przy febrze gastrycznej; polega ona — a przynajmniej wtedy polegała na płynach, gdyż owrzodzone wnętrzności mogłyby łatwo uledz przerwaniu, pod naciskiem jakiejś stałej materji i spowodować śmierć natychmiastową wskutek peritonitis. Zapytałem Gibbs’a: „Czy pan myśli, że ten chory nie wyjdzie cało“. „Nie zdaje mi się“, odparł Gibbs. „W takim razie dam mu przyzwoity obiad na drogę“. Gibbs potrząsnął głową, najwidoczniej zgorszony. „Nie przyjąłbym na siebie takiej odpowiedzialności“, rzekł stanowczo. „Gdzież ta odpowiedzialność“, zapytałem, „skoro tak czy owak ma umrzeć?“ „Różnica w tem, że w pierwszym wypadku zabije go choroba, a w drugim lekarz“. „Eh, spróbuję!“ rzekłem i — spróbowałem. Z jakim skutkiem, tego dowodzi list, który otrzymałem w jakiś rok później w Edynburgu, podczas jednego z moich zebrań wyborczych. Oto jego kopja:
W. Panie,
Jako jeden z tych, którzy byli pod pieczą pańską w Bloemfontein w Szpitalu Langmana, pozwalam sobie przesłać W. Panu życzenia powodzenia. Czyniąc to, idę za głosem nie tylko moich przekonań politycznych, lecz także przeświadczenia, że ja (i wielu innych) zawdzięczam życie pańskiej troskliwości i ludzkości. W. Pan zapewne mnie nie pamięta, lecz mogę Pana zapewnić, że pamięć Jego zapisana w mym umyśle niestartemi głoskami. Życząc raz jeszcze powodzenia, pozostaję WPana
P. Hanlon, to mój pacjent, któremu dałem dobry obiad, przed jego wyprawą na drugi świat. Od chwili tego obiadu przestał on jednak myśleć o tej wyprawie. Oczywiście nie znaczy to, że febrę gastryczną należy leczyć dobrym obiadem.
W dniu 11 lipca wsiadłem na statek „Briton“ w porcie Capetown, w drodze do Anglji. Przed wyjazdem złożyłem wizytę Sir Alfredowi Milnerowi, który się bardzo postarzał od czasu kiedym go poznał w przededniu jego karjery w Egipcie. Posiwiał, pochylił się, lecz nie stracił nic ze swej energji, którą zachował do ostatka. Jedynym jego błędem było, mojem zdaniem, przekonanie, że po wojnie będzie można utrzymać w Afryce Południowej stan wojenny; poza tem, trudno było o lepszego człowieka na tem niesłychanie ciężkiem i odpowiedzialnem stanowisku.
Niezwykłą była lista podróżnych na statku „Briton“; Książę Norfolk i brat jego Lord Edward Talbot należeli do najweselszych gości na pokładzie. Zabawny to był widok, kiedy pierwszy co do hierarchji, baron angielski wyzwał na pojedynek na „pęcherze“ grubego Holendra; obaj usiedli na belce ruchomej i poczęli się okładać pęcherzami, aż pokonany Holender spadł z belki. Był dalej wśród podróżnych Sir John Willoughby, pamiętny z okazji t. zw. Raidu Jameson’a, Lady Sarah Wilson z Mafeking, książę Marlborough, Lady A. Grosvenoz, Ivor Guest i wielu innych wsławionych wojskowych. Szczególnie rad byłem z nawiązanej wtedy przyjaźni z Fletcher’em Robinsonem i Nevinsonem. Jeden tylko drobny wypadek zmącił pogodę tej miłej podróży. Był na statku oficer cudzoziemski, który bawił w obozie Burów i teraz wypowiadał swe poglądy w sposób wysoce niedyskretny i bez taktu. Między innemi oświadczył w mojej obecności, że brytyjskie wojska używały z reguły kul Dum-Dum. Na to straciłem cierpliwość i powiedziałem mu w oczy, że łże. Muszę przyznać, że potem zachował się on zupełnie przyzwoicie, gdyż pomyślawszy chwilę doszedł do przekonania, że widocznie się mylił; wobec tego zapytał mnie przez mego przyjaciela Robinson’a, czy przyjmę przeprosiny. Odpowiedziałem mu, że nie, gdyż nie mnie obraził, lecz armję. Po jakiejś godzinie Robinson przyniósł mi list, zawierający odwołanie i przeproszenie. Tak zakończyła się sprzeczka, która inaczej mogła mieć poważniejsze następstwa.
Jeden z najmilszych epizodów mego życia związany jest z pracą nad broszurą, którą napisałem na temat metod i celów naszej armji w Afryce Południowej. Usiłowałem tym sposobem powstrzymać zalew całej Europy literaturą, mającą na celu spotwarzenie i zniesławienie Anglji niemal w każdym kraju Europy. Fala ta przybierała takie rozmiary, iż zdawało się, że na tej fikcyjnej podstawie powstanie konstrukcja polityczna, która doprowadzi do poważnej wojny.
Pamiętam doskonale początek mego pomysłu. Było to w d. 2-im stycznia 1902 roku, we wtorek. Sir Henry Thomson zaprosił mnie na jeden ze swych tygodniowych obiadów; w drodze z Hindhead do Londynu czytałem kolumnę Times’a, poświęconą sprawom zagranicznym. Jedna szpalta zawierała opis zgromadzeń w różnych częściach Europy — zwłaszcza zaś zjazdu kilkuset duchownych w prowincji Nadreńskiej — protestujących przeciwko rzekomym barbarzyństwom, popełnionym przez nas na wrogach naszych. Następna szpalta zawierała wyciągi z pism zagranicznych, opisujące w sposób groteskowy rzekome okrucieństwa. Dla każdego, kto zna prostotę żołnierza brytyjskiego i charakter jego dowódców, wszystko to było prostą niedorzecznością; a jednak, kiedy odłożyłem gazetę i począłem myśleć o tej sprawie, nie mogłem się oprzeć przekonaniu, że ci ludzie z kontynentu działali pod wpływem bezinteresownego i szlachetnego bodźca, który im przynosił zaszczyt. Nie było przecież ich winą, że wierzyli w te fałsze, bo nie wiedzieli, że to fałsze. Skoro jednak wierzyli, było ich obowiązkiem protestować i potępiać. Czy my sami nie padlibyśmy ofiarami takiej samej łatwowierności, gdybyśmy mieli o danem wydarzeniu jednostronne sprawozdanie, poparte przez największych dziennikarzy i artystów pióra i ołówka, mniejsza o to, czy za pieniądze czy bezinteresownie? Oczywiście, że tak. A czyjąż to było winą, że nasz pogląd nie był równie znany światu cywilizowanemu? Możeśmy zbyt dumni, a możeśmy zbyt opieszali — lecz jasnem było, że zapadł wyrok przeciw nam zaocznie. Jak mogli poznać naszą sprawę? Gdzie mogli znaleźć jej oświetlenie? Gdyby mnie kto zapytał, do jakich dokumentów ma się zwrócić, cóżbym odpowiedział? Oficjalne sprawozdania i archiwa państwowe nie są dostępne każdemu. Były co prawda obszerne dzieła Fitz-Patrick‘a i E. T. Cook’a, lecz te były kosztowne i przeznaczone dla specjalistów, przytem niełatwe do tłumaczenia. Nie było krótkiej, treściwej broszury, któraby w sposób jak najprostszy przedstawiała całą sprawę z każdego możliwego punktu widzenia. Czemu jakiś Brytyjczyk nie napisał takiej broszury? W odpowiedzi na to pytanie padło inne: „A czemuś ty sam jej nie napisał“?
Od tej chwili myśl ta nie dała mi spokoju. Rzadko kiedy w życiu miałem tak bezpośrednie poczucie nakazu i powołania, które na razie usunęło z mej myśli wszystko inne. Fakt, że byłem osobą bez pozycji, przemawiał raczej na korzyść, gdyż dowodził bezinteresowności mego kroku. Posiadałem dostateczną znajomość faktów, gdyż napisałem już zarys tej wojny. Byłem naocznym świadkiem wielu wydarzeń i posiadałem wiele dokumentów pierwszorzędnej wagi. Pomysł mój rósł i dojrzewał z każdą chwilą. Urządzi się składkę publiczną i za pieniądze tak uzyskane wraz z dochodem z angielskiego wydania broszury, opłaci się tłumaczenia na wszystkie języki. Te tłumaczenia rozeszle się darmo w setkach tysięcy egzemplarzy, tak, aby każdy profesor, każdy ksiądz, każdy dziennikarz, każdy polityk, znalazł je na swojem biurku. W ten sposób usunie się możliwość zasłaniania się na przyszłość nieświadomością. Zanim dojechałem do Londynu miałem gotowy plan całej roboty.
Szczęście mi sprzyjało. Wspominałem już, że jechałem zaproszony na obiad przez Sir Henry Thomson’a. Przy stole siedziałem obok jegomościa, którego nazwiska nie dosłyszałem. Ponieważ cały byłem przejęty moją ideą, nakierowałem wkrótce rozmowę na jej temat, że zaś sąsiad mój nie okazał znudzenia, przeciwnie, zdawał się słuchać z uwagą i zainteresowaniem, przeto wyłuszczyłem mu mój pomysł bardziej szczegółowo. Wysłuchawszy wszystkiego bardzo cierpliwie, mój sąsiad zapytał mnie, skąd zamierzam otrzymać pieniądze dla urzeczywistnienia tak dalekosiężnego zamierzenia. Odpowiedziałem, że zaapeluję do ofiarności publicznej. Z kolei zapytał mnie, ile mojem zdaniem wystarczy na ten cel. Odpowiedziałem, że na początek wystarczyłoby tysiąc funtów. Na to odparł, że trzeba będzie znacznie więcej. Ale dodał, jeśliby tysiąc funtów miało sprawę ruszyć z miejsca, nie wątpię, że taka suma dałaby się wydobyć. Od kogo? — zapytałem. Na to podał mi swe nazwisko i adres i rzekł: „Jestem pewny, że jeśli pan urzeczywistni swój zamiar, będę mógł wydobyć tysiąc funtów na pokrycie kosztów. Gdy rzecz dojrzeje, proszę przyjść do mnie wtedy pomówimy o realizacji“. Podziękowałem za tę zachętę i przyrzekłem złożyć wizytę w odpowiedniej chwili. Dobrodziejem tym i niejako ojcem chrzestnym całego przedsięwzięcia, był Sir Eric Barrington, wyższy urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Lecz nie tu koniec mego szczęścia. Następnego dnia miałem coś do załatwienia w znanej firmie wydawniczej „Smith, Elder and Co“; podczas rozmowy z Reginaldem Smith’em wspomniałem mu o moim planie. Bez chwili wahania oddał mi na usługi cały swój aparat wydawniczy, nie żądając żadnej zapłaty. Od tej chwili stał się on w istocie wspólnikiem mego przedsięwzięcia i to wspólnikiem, który poza pracą wydawniczą, na każdym kroku oddawał mi ogromne usługi. Dzięki jego ofiarności i uczynności nie tylko zmniejszyła się suma potrzebnego funduszu, lecz i kwestja zamówienia i dystrybucji tłumaczeń na obce języki została załatwioną w dużej mierze.
Tego samego dnia udałem się do Ministerstwa Wojny, które oddało do mego użytku wszelkie dokumenty, jakie posiadało. Z kolei napisałem do Times’a, objaśniając o celu mego zamierzenia i prosząc wszystkich sympatyzujących z tym celem, o jego poparcie. Odpowiedź na mój apel była szczodra i szybka. Moja poczta następnego dnia wynosiła 127 listów, z których niemal wszystkie zawierały jakiś datek od 50 funtów Lorda Rosebery‘ego do 2½ szylinga ubogiej wdowy po żołnierzu. Przeważnej części datków towarzyszyły listy, które dowodziły, że mimo pozornej, zewnętrznej obojętności, ogół publiczności odczuł głęboko niesprawiedliwość krzywdzącej postawy krytyków zagranicznych.
Dopiero 9 stycznia mogłem był zasiąść do pracy nad broszurą. W dniu 17 stycznia skończyłem jej pisanie. Zważywszy ogrom materjału i ilość dat i danych, które należało sprawdzać i porównywać wielokrotnie, oznajmienie, że poświęciłem tej pracy cały czas, jest zbyteczne. W istocie pracowałem szesnaście godzin dziennie. O ile było możliwem, unikałem wypowiadania mych sądów i poglądów indywidualnych, zgrupowanie twierdzeń i świadectw świadków naocznych, wśród nich wielu Burów, w kwestjach takich, jak palenie osad, gwałty wszelkiego rodzaju, obozy koncentracyjne i t. p., robiło większe wrażenie. O ile dodawałem jakieś uwagi własne, starałem się by były jak najkrótsze i rzeczowe; co do ścisłości moich dat i danych, mogę się pochwalić, że wyjąwszy trudną do ustalenia liczbę podpaleń, żadna z nich nie spotkała się z zaprzeczeniem. To też czułem się szczęśliwym, gdy skończywszy mą pracę, odkładałem pióro z uczuciem, że napisałem ją możliwie najlepiej, w granicach mych zdolności.
W tym samym czasie fundusz składkowy wynosił już przeszło tysiąc funtów. Większa część tych datków składała się z drobnych sum od ludzi, których nie stać było na sumy większe. Zastanawiała przedewszystkiem ilość nauczycielek, mieszkających zagranicą, których życie stało się bardzo ciężkie wskutek ich bezsilności wobec potwarczych zarzutów, które napewno powtarzano w ich obecności. Drugim miłym rysem była ilość cudzoziemców, mieszkających stale w Anglji, którzy pośpieszyli z poparciem mego szematu, w nadziei, że pomoże on im rodakom w wytworzeniu sobie sprawiedliwego sądu. Od samych Norwegów otrzymałem przeszło 50 funtów. Jeszcze inny szczegół zasługuje na podkreślenie, mianowicie ogromne poparcie ze strony duchowieństwa; kilku z nich tłomaczyło mi ten fakt tem, że od czasu wojny zasypywano ich wprost literaturą anty-brytyjską, stąd z radością przyjęli mój zamiar, jako środek przeciwdziałania.
Kiedy broszura była gotowa, posłałem ją memu nowemu przyjacielowi z Ministerstwa Spraw Zagranicznych i natychmiast otrzymałem zaproszenie do przybycia. Wyraził się on z uznaniem o mej pracy i wręczył mi banknot 500 funtowy, oświadczając, że pieniądze te nie pochodzą od niego. Zapytałem, czy mogę umieścić na liście składkowej w Times’ie tę sumę z dodaniem: „od bezimiennego ofiarodawcy“. W ten sposób fundusz urósł do sumy przeszło 2.000 funtów, tak, że należało przystąpić do publikacji i tłumaczeń. Z uwagi na ogrom zajęcia, kwestja dystrybucji wydania angielskiego została powierzoną firmie Newnes, która wywiązała się z zadania znakomicie i zupełnie bezinteresownie. Cena broszury wynosiła sześć pensów, lecz firmy, które nabywały większe ilości, otrzymywały ją za połowę tej ceny. Celem tej zniżki było danie sposobności zarobku małym detalistom. Sprzedaż broszury odbywała się nadspodziewanie szybko; w ciągu dwóch miesięcy rozeszło się w Wielkiej Brytanji jakieś 300.000 egzemplarzy. Zarezerwowany mały dochód od każdego egzemplarza, powiększył w rezultacie wydatnie nasz fundusz, tak, że finansowa strona kwestji tłumaczeń była zabezpieczoną.
Francuskie wydanie przygotował profesor Sumichrast z uniwersytetu w Havard, z pochodzenia Francuz Kanadyjski. Oczywiście dokonał on tłumaczenia świetnie i bezinteresownie. Wydał je bez żadnych trudności Galignani; kilkanaście tysięcy egzemplarzy rozdano gratisowo we Francji, Belgji i Szwajcarji. To francuskie wydanie wynosiło 20 tysięcy egzemplarzy.
Trudniejszą była kwestja wydania niemieckiego. Żaden wydawca niemiecki nie chciał się podjąć wydania tej broszury a jedyna grzeczność, jakiej doznaliśmy w tym kraju, spotkała nas ze strony barona Tauchnitza, który włączył broszurę do swej angielskiej bibljoteki. Naogół propozycje nasze spotkały się z chłodem a czasem wprost z obrazą. Oto np. kopja listu, jednego z wielu, otrzymanych przez firmę Smith, Elder and Co.:
Styczeń, 1902.
„Panowie, książka Doyle’a czyni wrażenie, jak gdyby była napisana na zamówienie, lub pod wpływem angielskiej partji szowinistów.
Panowie wiecie, że ta partja wojenna (podobnie jak oficerowie i żołnierze angielscy w Transwaalu) spotkała się z potępieniem całego świata cywilizowanego, gdyż jest to gromada tchórzliwych łotrów i brutalnych rzezimieszków, mordujących dzieci i kobiety.
Jako firma, importująca literaturę angielską do Niemiec, Austrji i Rosji, nie możemy się narazić na podejrzenie, że jesteśmy w jakichkolwiek stosunkach z tak pogardzoną partją. Pokazaliśmy list panów kilku innym firmom, lecz żadna nie okazała chęci zajęcia się tą sprawą“.
Jest w tym liście typowa mięszanina jadowitej złości i przesadnej godności, toteż zachowuję go w mej kolekcji osobliwości. Lecz mimo takich odpraw, znalazłem wreszcie w Berlinie firmę angielsko-niemiecką, która podjęła się wydawnictwa, zaś przy pomocy pana Curt’a von Musgrave, który dokonał doskonałego przekładu, udało mi się rozrzucić spory nakład; na rezultat nie trzeba było długo czekać, gdyż ta część prasy, która miała jeszcze poczucie niezależności, wkrótce zmodyfikowała wyraźnie swój ton. Naogół rozeszło się w Niemczech i Austrji około 20 tysięcy egzemplarzy.
Z tego pamiętam jeden zabawny wypadek. Czując się trochę zmęczonym, udałem się na krótki odpoczynek do Seaford. Tam doszła mnie wiadomość, że jakiś oficer, Wszech-Niemiec, przybył do Londynu dla zobaczenia się ze mną. Odpowiedziałem, że nie mogę przyjechać do Londynu, lecz rad będę zobaczyć gościa w Seaford. Istotnie, najbliższym pociągiem przyjechał; był to człowiek pięknej, żołnierskiej postawy, władający świetną angielszczyzną. Miał on w ręku korektę niemieckiego wydania i ogromną przykrość sprawiło mu to, co powiedziałem o wrogiej postawie, zajętej przez Niemców wobec nas i o wynikłej stąd zmianie uczuć naszych ku nim. Na ten temat prowadziliśmy bardzo ożywioną rozmowę przez cały dzień. Jego najsilniejszym argumentem było twierdzenie, że Niemcy i Wielka Brytanja będą musiały w przyszłości prowadzić wspólną walkę z Rosją — Wielka Brytanja o Indje, a Niemcy prawdopodobnie o prowincje Bałtyckie. Stąd z jego wszech-niemieckiego punktu widzenia, oba kraje powinny utrzymywać możliwie ścisły kontakt. Zapewniłem go, że w tej chwili stosunek nasz do Niemiec był bardziej wrogi niż do Rosji. Wątpił w to. Poradziłem mu, aby zapytał każdego konduktora omnibusu w Londynie, dla sprawdzenia opinji powszechnej. Zależało mu bardzo, abym złagodził niektóre ustępy; odmówiłem stanowczo, gdyż byłem przekonany o ich prawdzie. W końcu, przed samym powrotem do Londynu, rzekł: „Odbyłem podróż 800-milową dla zobaczenia się z panem. Na odchodnem proszę pana tylko o pozwolenie umieszczenia na początku danego ustępu słowa: „Leider“ („Niestety“). Zgodziłem się na to chętnie. Tak podróż, wynosząca razem 1.600 mil, przyniosła mu zdobycz jednego słowa, lecz przyznać muszę, że mi się ten człowiek podobał.
W związku z tem tłumaczeniem niemieckiem, przypomina mi się inny, bardzo miły incydent. Pewna grupa niemiecko-szwajcarska była tak zapalona dla naszej sprawy, że postarała się o osobne tłumaczenie i wydanie w Zurychu, własnym kosztem; wielką pomocą w tem przedsięwzięciu był D-r Angst, miejscowy konsul brytyjski. Człowiekiem, który okazał również wiele entuzjazmu dla całej sprawy, narażając się na wiele nieprzyjemności, był profesor Naville, znany Egiptolog z Genewy; dalej Monsieur Talichet, znany redaktor „Bibliothèque Universelle“ w Lozannie.
Tyle w sprawie wydań francuskiego i niemieckiego. Ameryka i Kanada same się zajęły sporządzeniem wydań. Z kolei przygotowaliśmy szybko wydanie hiszpańskie, portugalskie, włoskie, węgierskie i rosyjskie; wszystkie one nie sprawiły nam żadnych kłopotów, z wyjątkiem rosyjskiego, wydanego w Odessie, którego cyrkulacji zabroniła w ostatniej chwili cenzura. Ostatecznie jednak udało nam się zakaz ten cofnąć. W każdym z wymienionych krajów rozeszło się kilkanaście tysięcy egzemplarzy. Nadspodziewanie dużą była jednak sprzedaż za granicą, głównie dzięki wysiłkom obywateli brytyjskich, mieszkających na obczyźnie.
Sprawa wydania holenderskiego przedstawiała największe trudności. Ten dzielny, mały naród miał oczywiście wiele współczucia dla swych krewniaków, którzy podnieśli broń przeciwko nam, i wierzył, że im się dzieje krzywda. Była to rzecz zupełnie naturalna. Lecz rezultatem jej była niemożliwość znalezienia wydawcy. Z drugiej strony opozycja ta wykazywała jak potrzebnem jest wydanie holenderskie; w końcu p. Reginald Smith zdecydował wydrukowanie pięciu tysięcy egzemplarzy w języku holenderskim w Londynie i rozesłanie ich wprost kierowniczym jednostkom w Holandji. Z tej liczby rozesłanych egzemplarzy zwrócono zaledwie jakieś dwadzieścia.
Pewną trudność nastręczyło również wydanie norweskie; w pokonaniu ich dużą pomocą był pan Thomassen, wydawca pisma „Verdensgang“. Jakkolwiek było to pismo anty-brytyjskie, w tym wypadku oświadczyło się na korzyść publikacji w imię zasady, że obie strony powinny być zawsze wysłuchane. Mam nawet wrażenie, że poznanie bliższe całej sprawy z naszego punktu widzenia, wpłynęło na złagodzenie postawy samego wydawcy, który zrozumiał, że naród nie czyni długoletnich poświęceń dla niskiej i niegodnej sprawy. Pamiętam także inny drobny szczegół w związku z tem wydaniem. Dla każdego wydania kontynentalnego napisałem specjalną krótką przedmowę, mającą na celu zyskanie sympatji dla sprawy tego narodu, dla którego książka była przeznaczoną. W tym wypadku, tłumaczenie tej przedmowy, dokonane przez panią Brockmann, nie doszło rąk drukarza na czas wskutek szalejących zawieji śnieżnych, które nie pozwoliły tłumaczce, mieszkającej o sto mil od Chrystjanji, przesłać rękopisu. Zdawało się, że broszura ukaże się bez przedmowy. Ostatecznie jednak, zważywszy jej krótkość, przesłano ją od szczytu do szczytu przy pomocy heliografu.
Innym językiem, na który trzeba było przetłumaczyć broszurę, był język walijski, gdyż niemal cała prasa walijska była po stronie Burów, tak, że ludność walijska miała bardzo fałszywe pojęcie o sprawie, za którą walczyło tylu jej współ-obywateli. Tłumaczenia dokonał p. W. Evans, zaś rozesłaniem zajęło się angielskie pismo w Cardiff‘ie „Western Mail“, które rozrzuciło jakieś 10.000 egzemplarzy. Na tem zakończyła się nasza praca. Ogólna ilość wydanych egzemplarzy przedstawiała się następująco: 300.000 wydania brytyjskiego; 50.000 wydania kanadyjskiego i amerykańskiego; 20.000 wydania niemieckiego; 20.000 wydania francuskiego; 5.000 holenderskiego, 10.000 walijskiego, 3.500 portugalskiego, 10.000 hiszpańskiego, 5.000 włoskiego i 5.000 rosyjskiego. Były także wydania w narzeczach tamilskiem i kanaryjskiem, lecz liczby ich nie pamiętam. Naogół widziałem mą broszurę w dwudziestu różnych językach. Fundusz, którym rozporządzaliśmy po opłaceniu wszystkich kosztów, wynosił około 5 tysięcy funtów, z czego połowa pochodziła ze składek, a połowa stanowiła dochód ze sprzedaży.
Na rezultaty naszych wysiłków nie trzeba było długo czekać, gdyż wkrótce nastąpiła nagła i widoczna zmiana w tonie całej prasy kontynentalnej, która wprawdzie mogła być czystą koincydencją, lecz napewno nie była nią, o ile chodziło o wielkie organy opinji publicznej, gdyż argumenty, któremi operowały ich artykuły wstępne, były czerpane i cytowane wprost z mojej broszury. Tak np. było w wypadku wiedeńskiego „Tagblatt‘u“, którego korespondent londyński, D-r Maurice Ernst, okazał mi wielką pomoc i życzliwość. Podobnie miała się rzecz z „National Zeitung“ w Berlinie, z „Indépendance Belge“ w Brukseli i wielu innymi. Lecz w przeważnej części wypadków trudno było się spodziewać odwołania lub sprostowania dawniejszych artykułów; nam wystarczał zupełnie złagodzony i zmienny ton.
Obok zadowolenia z wyników wykonanej pracy p. Reginald Smith znalazł się wraz ze mną w posiadaniu poważnej sumy pieniężnej. Jej zwrot ofiarodawcom był niemożliwy, po pierwsze dla tego, że ofiarowali oni swe datki do mojego dowolnego rozporządzenia, powtóre dla tego, że połowa niemal tego funduszu musiałaby w takim razie wpłynąć do naszych kieszeni, gdyż stanowiła ona dochód ze sprzedaży.
Pierwszym naszym wydatkiem było zakupienie 600 egzemplarzy doskonałej książki austrjaka D-ra Ferdynanda Hirza, p. t. „Recht und Unrecht im Burenkrieg”, które rozesłaliśmy osobom kierującym opinją publiczną zagraniczną.
Z kolei zakupiliśmy sześć bardzo pięknych złotych papierośnic, na których kazaliśmy wyryć napis: „Przyjacielowi Anglji od przyjaciół w Anglji“. Były to upominki dla tych, którzy okazali nam najwięcej pomocy i życzliwości. Jedną z nich wysłaliśmy znanemu publicyście francuskiemu Yves Guyot’owi, drugą panu Talichet z Lozanny, trzecią profesorowi Sumichrastowi, a czwartą profesorowi Naville. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ten ostatni bawił wówczas w Londynie, tak, że miałem przyjemność wsunąć mu w rękę ten mały upominek w chwili, gdy wdziewał palto na wychodnem z klubu „Atheneum“. Rzadko kiedy widziałem bardziej zdziwioną twarz.
Pozostawała jednak jeszcze poważna suma. Wobec tego, uzyskawszy zgodę p. Reginalda Smith’a, posłałem 1.000 funtów uniwersytetowi w Edynburgu, z warunkiem, aby je umieszczono na 4% i otrzymane tym sposobem 40 funtów rocznie przeznaczono na stypendjum dla najzdolniejszego studenta, pochodzącego z Afryki Południowej. Sądziliśmy, że w ten sposób stworzymy trwały fundusz, z którego będą mogli korzystać zarówno Brytyjczycy jak i Burowie. Było to tem możliwszem, że uniwersytet w Edynburgu posiada zawsze sporą liczbę studentów z Południowej Afryki. Jakież jednak było moje zdziwienie, gdy pod koniec roku otrzymałem list od pewnego studenta, wyrażającego nadzieję, że otrzyma rzeczone stypendjum i dodając, że co do swych kwalifikacji niema żadnych wątpliwości, gdyż jest czystej krwi Zulusem.
Lecz i teraz jeszcze fundusz nie był wyczerpany, tak, że posłaliśmy jednorazowe datki różnym instytucjom i organizacjom w sumach od 50 do 10 funtów. W końcu pozostała nam suma 300 funtów. Zastanawiając się nad ich przeznaczeniem, przypomnieliśmy sobie znane powiedzenie, że los państwa a nawet całego imperjum może czasem zależeć od jednego strzału 12-calowego działa. Zakupiliśmy więc za całą sumę pozostałą wspaniały puhar, który miał stanowić przez rok własność tego statku, który podczas dorocznych ćwiczeń zdobędzie największą ilość strzałów. Podstawa puharu była wykonana z belki dębowej ze statku „Victory“, sam zaś puhar z czystego srebra, pozłacanego. Dzięki poparciu Admirała Sir Percy Scott’a, inspektora generalnego strzelnic, który wręczył puhar Admirałowi Eskadry Kanału La Manche, Sir Arthurowi Wilsonowi, wszystkie formalności zostały szybko załatwione, puhar został zdobyty jako nagroda już tego samego roku i od tego czasu stanowi przedmiot wielkiego współzawodnictwa wszystkich załóg. Jedynym warunkiem z naszej strony było życzenie, aby puhara nie trzymano w jadalni, lecz na widocznem miejscu na pokładzie, tak, aby się stale rzucał w oczy marynarzom.
Dwa razy kandydowałem do parlamentu, chociaż, gdyby mnie kto zapytał dlaczego, nie umiałbym dać jasnej odpowiedzi. Wiem napewno, że nie było we mnie gwałtownego pragnienia zostania członkiem tego dostojnego zgromadzenia; najlepszym tego dowodem jest fakt, że w obu wypadkach kandydowałem z okręgów, które każdy doświadczony parlamentarzysta uważał w moich warunkach za niemożliwe do zdobycia, jakkolwiek ofiarowano mi okręgi, w których mogłem był przejść z łatwością i to ogromną większością. Co do pierwszej kandydatury z centrum Edynburga, sentyment odgrywał zapewne jakąś rolę, gdyż w tej części miasta spędziłem moje chłopięce i młodzieńcze lata. Mówiono, że była to najsilniejsza twierdza radykalizmu szkockiego, że zatem zdobycie tego okręgu przeze mnie byłoby nielada wypadkiem, gdyż jakkolwiek byłem radykałem pod wielu względami, to jednak było rzeczą powszechnie wiadomą, że co do głównego spornego punktu tych wyborów: „Wojna czy pokój?“ byłem przekonania, iż zakończenie tej wojny bez zupełnego zwycięstwa, byłoby napewno hańbą a prawdopodobnie także i katastrofą dla Imperjum Brytyjskiego.
Wiara moja mi mówi, że Opatrzność jakąś drogą zawsze wydobywa z człowieka jego najlepsze władze, że jednakowoż niezbędnem jest, aby człowiek sam zrobił wszystko, co może w tym samym kierunku, stając się tym sposobem współczynnikiem Opatrzności. Nie należy nigdy pomijać żadnej sposobności. Jeśli droga jego leży gdzieindziej, niepowodzenie powie mu o tem. Na nic się jednak nie przyda mówić, patrząc wstecz na życie minione: „Możeby się było powiodło, gdybym był poszedł tamtą drogą“. W głębi duszy czułem zawsze, że jestem tu na ziemi dla jakiegoś wielkiego celu i tylko ujemny wynik próby mógłby mi powiedzieć, że cel ten nie jest politycznym, jakkolwiek tyle wiedziałem sam, że nigdy nie mógłbym się związać z jedną partją lub uwierzyć, że dana grupa ludzi posiada same cnoty.
Moja praca polityczna nie była jednak daremną. Obie moje kandydatury były w okręgach, których wyborcy słynęli z t. zw. „podrywek“, t. j. pytań, zadawanych podczas zgromadzeń wyborczych; ten niezbyt miły i często nadużywany zwyczaj nauczył mnie spokoju i panowania nad sobą na estradzie, które mi się bardzo od tego czasu przydały. Mam nawet wrażenie, że to dwukrotne przejście przez prawdziwie ogniową próbę, miało na celu przygotowanie mnie do mojej ostatecznej misji. Pamiętam, że raz w miasteczku Hawick, mój brat, z zawodu wojskowy, odwiedził mnie, by zobaczyć jak sobie daję radę z wyborcami. Wrażenie, jakie wywierałem na słuchaczach, uderzyło go niezmiernie. „To dziwne“, rzekł mi wtedy, „ale mam wrażenie, że ostatecznie skończysz w polityce, nie w literaturze“. „Ani w jednej, ani w drugiej“, odparłem bez wahania, „religja, to dziedzina mojej właściwej pracy“. Spojrzeliśmy na siebie z równem zdziwieniem i wybuchnęliśmy obaj śmiechem. Odpowiedź moja mogła się istotnie wydać niedorzeczną, gdyż nie było do niej wówczas żadnej podstawy. Był to dziwny przejaw owej podświadomej władzy przewidywania przyszłości, która się w nas tai.
Zaledwiem wrócił z Południowej Afryki, rzuciłem się gorączkowo do agitacji wyborczej. Prezesem mego komitetu wyborczego był znany obywatel Edynburga, p. Cranston, późniejszy Sir Robert Cranston. Kiedy przybyłem na miejsce, odbywało się właśnie zebranie komitetu; zmęczony podróżą, przysłuchiwałem się w milczeniu poważnej debacie, która ważyła wszelkie „za“ i „przeciw“ i ustalała moje poglądy na każdą aktualną kwestję. W końcu ustalono wszystko i spisano z wyraźnem zadowoleniem, poczem przystąpiono do ułożenia programu wyborczego kandydata. Słuchałem tego wszystkiego z lekkiem rozbawieniem, a kiedy dyskusję skończono, zapytałem: — Może mnie panowie objaśnią, kto ma wypełnić te wszystkie przyrzeczenia, któremi panowie tak hojnie szafujecie? — Jakto, oczywiście, że pan. — W takim razie, byłoby lepiej, abym ja je sam sformułował, — odpowiedziałem, mnąc w garści dokument, który mi właśnie wręczono. Usiadłem i napisałem swój program. Przyjęto ten program tak dobrze, że byłbym napewno zdobył mandat, gdyby nie nieoczekiwana interwencja w ostatniej chwili.
Ci, którzy pamiętają te wybory, zgodzą się ze mną, że sprawa obudziła wielkie zainteresowanie. Przeciwnikiem moim był niejaki p. Brown, wspólnik znanej firmy wydawniczej Nelson'a, której zakłady były w samem centrum miasta. Wróciwszy świeżo z pola wojny, przejęty gorliwością dla sprawy, którą ta wojna przedstawiała, nie oszczędzałem ani sił ani czasu. Przemawiałem z beczułek, ustawionych na ulicy, lub z jakiegokolwiek podwyższenia, urządziłem szereg mniejszych przygodnych zgromadzeń, obok wielkich, zorganizowanych przez komitet, zawsze tłumnych i burzliwych. Jednem słowem nie zasypiałem gruszek w popiele. Mój przeciwnik nie był groźnym, lecz jako członek partji, miał na swe usługi cały aparat wyborczy, operujący przedewszystkiem faktem, że partja ta reprezentowała ten okręg tradycyjnie od dłuższego czasu. Największą trudnością był znany konserwatyzm Szkotów. Zmiana partji politycznej równa się dla nich zmianie religji. Innym szkopułem były głosy Irlandczyków, zamieszkałych w Edynburgu i dzielących się na katolików i protestantów. Nieświadomie, lub raczej mimowoli, trzymając się zasady mówienia tylko tego, co było naprawdę mojem przekonaniem, dokonałem rzeczy w dziejach nieznanej, mianowicie zjednoczyłem Irlandczyków południowych (katolików) z północnymi (protestantami). Oczywiście zjednoczenie to odbiło się na mej skórze; południowcy nie głosowali za mną, gdyż jakkolwiek byłem zwolennikiem dewolucji, nie nawróciłem się jeszcze do Home Rule’u, zaś protestanci nie mogli mi darować, że się opowiedziałem na korzyść katolickiego uniwersytetu w Dublinie. Toteż kiedy udałem się na zgromadzenie do dzielnicy irlandzkiej, dowiedziałem się, że istnieje zamiar rozbić zgromadzenie. Zdaje się, że taki zamiar istniał naprawdę, lecz zdołałem jakoś pozyskać słuchaczy, a nawet wywołałem łzy w oczach niektórych, kiedy im opowiedziałem o spotkaniu dwóch bataljonów Królewskich Strzelców Dublińskich, pod Ladysmith. Toteż kiedy w chwilę później pojawiła się na estradzie złowieszcza postać miejscowego rzeźnika z rzeźni końskiej, który zaczął coś bąkać o wolności słowa, uznałem, że gwałtowne wystąpienie przeciw niemu ze strony mego komitetu mogłoby się stać hasłem do zamierzonych rozruchów i odezwałem się poprostu: — Prosimy, prosimy, dalej, bracie! Przywitany w ten sposób „brat“ stracił animusz i przeszedłszy estradę zniknął na drugim jej końcu, zaś ja odbyłem wiec spokojnie.
W miarę zbliżania się dnia wyborów, przeciwnicy moi uznali, że staję się bardzo niebezpiecznym. A jednak poniosłem sromotną klęskę, dzięki dziwnej interwencji, o której już powyżej napomknąłem. Żył wówczas w Dunfermline ewangelik, fanatyk, który za cel swego życia uważał niedopuszczanie do parlamentu katolików. Otóż ten jegomość, nazwiskiem Plimmer, postarał się, że w ciągu ostatniej nocy przed wyborami, cały okręg został formalnie zarzucony olbrzymiemi plakatami, które głosiły, że jestem rzymskim katolikiem, żem się wychowywał u Jezuitów, że kandydatura moja była poprostu napaścią na Kościół Szkocki i wszystko to, co sercu szkockiemu jest drogie. Był to bardzo sprytny krok i moi zwolennicy widzieli mnóstwo ludzi, którzy przeczytawszy te plakaty, oświadczyli głośno, że głosować na mnie nie mogą. Mimo to jednak przeciwnik mój zdobył mandat większością tylko jakichś kilkuset głosów. Wyłoniła się kwestja apelacji, lecz po namyśle uznaliśmy, że byłby to daremny trud, gdyż jakkolwiek poglądy moje nie miały nic wspólnego z systemem jezuickim, nie mogłem zaprzeczyć, żem się w ich zakładach wychowywał.
Patrząc dziś na tę sprawę wstecz, mam przekonanie, że ów pan Plimmer był jednym z największych moich dobroczyńców. W ostatniej chwili, zmienił on bieg wydarzeń i zapobiegł memu wejściu na drogę, któraby mnie była zaprowadziła prawdopodobnie do punktu martwego. Wiem, że nigdy nie mógłbym się był stać człowiekiem partji, zaś w naszym systemie nie ma przyszłości dla polityka poza-partyjnego. Oczywiście, że doraźnie odczułem wynik jako klęskę osobistą, tak, że nawet napisałem list otwarty do pisma „Scotsman“, w którym określiłem moją postawę religijną; krok ten, a raczej treść listu wywołała wówczas liczne komentarze. Od miejscowego organizatora partji, Sir John’a Borastona otrzymałem list, którego pierwsze zdanie przyznawało możliwość protestu na drodze prawnej.
List ten brzmiał następująco:
„Drogi Doktorze Doyle,
Pańscy doradcy prawni mają zupełną rację, gdyż trudno się pogodzić z myślą, aby sprawcy napaści osobistych w rodzaju tych, jaką obmyślono na Pana, mieli ujść bezkarnie.
Stoczył pan walkę niezwykłą i chociaż nie zdobył pan mandatu dla siebie, lecz przyczynił się pan w sposób bardzo widoczny do dwóch zwycięstw Liberalnych Unionistów w dwóch innych okręgach Edynburga. Tej zasługi nikt panu nie odmówi.
Mam przekonanie, że się pan zgodzi ze mną, gdy oświadczę że pański pierwszy krok na arenie politycznej daje rękojmię zupełnego zwycięstwa w niedalekiej przyszłości i wyrażam nadzieję, że zobaczę pana niedługo, dla omówienia przyszłej kandydatury.
Co do mnie, nie czułem wielkiej skłonności do ponownej próby, lecz kiedy nadeszły wybory z r. 1905, pod hasłem Reformy Taryfowej, uczułem, że jest moim obowiązkiem złożyć coś na ołtarzu mych ówczesnych przekonań. Obecny Lord Shaw, jeden z największych radykałów szkockich, był posłem z okręgu t. zw. Miast Granicznych, w istocie trzech małych miast, Hawick, Galashiels i Selkirk, które się trudniły handlem wyrobami wełnianemi i ucierpiały bardzo wskutek taniego współzawodnictwa niemieckiego. Zdawało mi się, że to był teren, na którym każdy będzie głosował na korzyść protekcyjnej polityki Józefa Chamberlaine‘a; zasada wolnego handlu i otwartego rynku spowodowała w tym okręgu tylko straty. Rozumowanie moje było zupełnie słuszne, nie brałem jednak w rachubę konserwatyzmu charakteru szkockiego, który nie umie przystosować swych zasad ogólnych do wymagań poszczególnych wypadków — rys zapewne cenny, lecz czasem niepraktyczny. Polityka partyjna nie jest prawem boskiem, jeno sumą środków do celu, które powinny się zmieniać zależnie od celu.
Tym razem włożyłem istotnie dużo pracy i pieniędzy, gdyż w takich wypadkach niema co żałować. Między rzeczami, które stawiałem wtedy na hazard, znalazł się także i mój kark, gdyż dla zjednania sobie popularności wśród mieszkańców miasteczka Hawick, przyjąłem udział w t. zw. „gminnej jeździe“, mającej na celu określenie granic okólnika. Jazda ta polega na tem, że każdy uczestnik musi odbyć półmilowy galop gościńcem wzdłuż którego stoją mieszczanie, zachęcający rumaka do pośpiechu laskami i parasolami. Dano mi konia myśliwskiego, pełnego ognia i zapału. Na szczęście owa jazda miała się odbyć po południu, tak, że ujeździłem mego rumaka trochę przed obiadem, lecz i tak, nie będąc nadzwyczajnym jeźdźcem, omal nie przypłaciłem tego sportu kalectwem lub śmiercią. Jestem pewny, że ta zabawa skończy się kiedyś czyjąś śmiercią, pomijając już fakt, że konie często się kaleczą. Po tej jeździe odbywa się recytowanie nieskończenie długiej ballady, z chórem powtarzającym refren, przyczem wszyscy obecni wybijają takt nogami. Z grzeczności prostej wypadło czynić to samo co inni, lecz dla mnie najzabawniejszym był moment po powrocie do Londynu, kiedym ujrzał w pismach ilustracje, przedstawiające mnie tańczącego przy dźwiękach szkockiej kobzy, przed wyborami. Wyznaję, że drugi raz nie brałbym udziału w „gminnej jeździe“.
Trudność kandydowania z okręgu, obejmującego trzy miasteczka, polega na tem, że je ożywia wzajemna zazdrość, wskutek czego wszystko niemal trzeba robić trzykrotnie. Dlatego całe to wiecowanie wyborcze dało mi się dobrze we znaki i rad byłem, gdy się skończyło. Miałem wtedy — i dziś tak samo — przekonanie, że jakaś ruchoma skala taryfowa byłaby dla naszego handlu i przemysłu korzystną i skłoniłaby może któregoś z naszych współzawodników do zaprzestania zamykania swych rynków przed nami, gdy równocześnie korzystają oni do woli z naszych rynków otwartych. Jeszcze i dziś sądzę, że pomysł Chamberlain'a był słuszny i że poniósł on klęskę zarówno przez bezwiednie jak i świadomie fałszywą interpretację, w której chińscy najemnicy i drożyzna żywności grały główną rolę. Stałem raz wewnątrz opustoszałej, nieczynnej fabryki, w jednem z wymienionych trzech miasteczek, wykazując, że zniszczyła ją kompetycja z Niemcami, którzy w czasie, gdy my wprowadzamy ich wyroby na nasze rynki, zamykają swoje wysokiemi cłami a za uzyskane tą drogą pieniądze budują okręty wojenne, z któremi trzeba nam się będzie w przyszłości rozprawić. Odpowiedź na moje argumenty polegała głównie na pokazywaniu czerwonych kartonów, z wyobrażeniem okutych w kajdany Chińczyków, pracujących w kopalniach francuskich i innych podobnych niedorzeczności. Toteż pracowałem bardzo ciężko, tak dalece, że w ostatnim dniu przed wyborami odbyłam zgromadzenia we wszystkich trzech miasteczkach, choć oddzielały je wielomilowe górzyste przestrzenie. Lecz mimo tych wysiłków poniosłem klęskę; jedyną pociechą moją był fakt, że w tym okręgu spadek głosów naszej partji był najmniejszy. Co mnie jednak najwięcej irytowało, to nieobecność mego zwycięskiego przeciwnika „Tommy“ Shaw’a, który pokazał się w okręgu raz tylko, poczem całą agitację prowadził przez swego zastępcę. Drugą moją pociechą, pełną jednak melancholji, była wieść, otrzymana w kilka tygodni później, o bankructwie prezesa partji radykalnej, który był pod silnem wrażeniem krzywd Chińczyków w Transwaalu, lecz jako powód bankructwa podał zagraniczne współzawodnictwo w zakresie handlu wyrobami wełnianemi.
Agitacja wyborcza to podła robota, chociaż ma niewątpliwie swoje cechy dodatnie; podobna ona jest do kąpieli błotnych, które oczyszczają i uzdrawiają. Porównanie to jest szczególnie trafne, o ile chodzi o Szkocję, gdzie sztuka t. zw. „podrywek“ doprowadzona jest do krańcowej doskonałości. To zadawanie pytań ma swoją rację bytu, jak długo pytania wypływają z chęci poznania poglądów kandydata na sprawy publiczne. Lecz takie pytania należą do wyjątków; z reguły jest się zasypywanym mnóstwem podstępnych, niedorzecznych pytań, przez ludzi złośliwych i nieodpowiedzialnych, często najmowanych dla dokuczania lub ośmieszania kandydata. Często po godzinnem przemówieniu, musiałem drugą godzinę spędzić na odpowiadaniu na coraz bardziej niedorzeczne kwestje. Wyciągi z prasy miejscowej mogłyby wykazać, że na ogół dawałem sobie rady, gdyż przedmiot znałem dobrze a z metodą walki wyborczej zaznajomiłem się także nieźle. Pamiętam raz jakiegoś drągala, który w chwili, gdym mówił o potrzebie odwetu w walce cłowej, zawołał z końca sali: — Panie kandydacie, jak pan pogodzi zasadę odwetu z kazaniem na Górze Oliwnej? — Odpowiedziałem natychmiast: — W życiu nie zawsze możemy osiągnąć najwyższy ideał. Czy pan sprzedał wszystko i rozdał ubogim? — Człowiek ten znany był ze swych niezbyt chrześcijańskich zasad, więc odpowiedź moja zamknęła mu usta, ku uciesze zebranych.
Szkoci posiadają bardzo spokojny a jednak cięty humor, który warto mieć po swojej stronie. Pamiętam raz człowieka, który na końcu kija miał przywiązany bochenek chleba i raz po raz podsuwał mi go pod oczy z bocznej loży teatru, w którym odbywał się wiec. Znaczenie tego było prawdopodobnie podniesienie ceny chleba przy systemie protekcji. Trudno było zupełnie ten gest zignorować, lecz nie wiedziałem, jak się go pozbyć. Naraz jeden z moich komitetowych zawołał miejscową gwarą: „Ta zabierz się z tem do domu i zjedz!“ Skutek był doraźny. Te niespodziewane interpelacje, wypowiadane są zwykle głosem powolnym, spokojnym a jednak dziwnie donośnym. Kiedy, mówiąc o wojnie z Biurami, zawołałem w pewnem podnieceniu: „Kto ma za tę wojnę płacić?!“ jakiś schorowany biedaczysko, stojący pod ścianą, zapiszczał: „A cóż mnie to obchodzi?“, wywołując burzę śmiechu, do którego i ja mimowoli się dołączyłem. Innym razem mowę moją przerwał żart, który, choć niezrozumiały dla mnie, wprawił słuchaczy wprost w szał śmiechu. Mówiłem o poczuciu godności i zewnętrznym przyzwoitym wyglądzie robotników amerykańskich, kiedy jakiś senny głos zaśpiewał: „Warto zajrzeć do Brown’a“. Czy fabryka Browna znana była z czystości, czy z niechlujstwa, tegom się nie dowiedział.
Radykali przybywali na moje wiece tłumnie i oni to stanowili głównie publiczność mi wrogą. Ponieważ ich kandydat prawie nie agitował, więc moje zebrania były jedynem polem ich zabawy. Przed rozpoczęciem wiecu sala brzmiała zazwyczaj od walki na słowa, wykrzykiwania haseł, śpiewania pieśni partyjnych, tak, że zbliżając się do gmachu miałem wrażenie, że wchodzę do menażerji podczas karmienia. Często mnie odwaga opuszczała, słuchając szalonego wrzasku i pytałem sam siebie, poco to wszystko. Lecz znalazłszy się raz na estradzie, zapalałem się i nie ustępowałem pod żadnym naporem. Wszystko to kształciło mnie na przyszłość, chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, idąc za jakimś ślepym instynktem. Najwięcej mnie męczyły wybryki ludzi wulgarnych, których jest więcej między zamożnymi niż ubogimi. Nie lubię żartować z nikogo, dlatego widok człowieka, żartującego niestosownie ze mnie, doprowadza mnie do gniewu. Kandydat jednak nie może się gniewać, gdyż byłoby to szkodliwem dla jego partji. Pod tym względem zawsze miałem się na baczności, aby nikogo nie obrazić i pamiętam dobrze, jak raz wytrzymałem cierpliwie trzydniową kampanję, narażony na niejedno poniżenie. Lecz gotowało się we mnie wszystko i oto w ostatniej chwili, kiedy już stałem na stacji, czekając na pociąg, jeden z moich komitetowych, młody, zuchwały drągal, podszedł do mnie z głośnem, poufałem, wulgarnem pozdrowieniem, przyczem ścisnął mnie za rękę tak mocno, że mój sygnet wpił się w ciało. Wyczerpała się moja cierpliwość i wypaliłem mu odpowiedź językiem, którego od czasu połowu na wieloryby nie używałem. Potok mych słów, który zwalił go niemal z nóg, stanowił dziwne pożegnanie grupy mych zwolenników.
Tak się skończyła moją karjera polityczna. Mógłbym powtórzyć za jednym z moich przyjaciół, że „Wyborcy wrócili mnie na łono rodziny“. Lepsze ono, niż mandat wyborczy. A jednak, mimo poniesionego zawodu, czułem, że czeka mnie gdzieś jakaś służba publiczna. Człowiek rad myśli, że w jakiś sposób może wywrzeć wpływ na swoją współczesność; toteż dodaję sobie odwagi myślą o moich kilku broszurach i listach otwartych, umieszczonych w prasie, które wywarły może pewien wpływ na publiczność, od czasu, gdy się odżegnałem od czynnej polityki, często mącącej pogodę i bezstronność sądu.