Wspomnienia z martwego domu/XIV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia z martwego domu |
Podtytuł | w Katordze |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1897 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Józef Tretiak |
Tytuł orygin. | Записки из мёртвого дома |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ostatni rok katorgi prawie tak samo jest mi pamiętny, jak pierwszy, szczególnie ostatnie chwile pobytu w ostrogu. Ale po co się wdawać w szczegóły. Powiem tylko, że pomimo, iż niecierpliwie oczekiwałem terminu kary więziennej, łatwiej mi było żyć w tym roku, aniżeli we wszystkich poprzednich latach więzienia. A naprzód miałem już wśród aresztantów wielu dobrych znajomych i przyjaciół, którzy stanowczo orzekli, żem dobry człowiek. Wielu z nich było mi oddanych i szczerze mię lubili. Pionier omal nie zapłakał odprowadzając mnie i mego towarzysza przy wyjściu z ostroga, i kiedyśmy potem przez cały jeszcze miesiąc mieszkali w tem mieście, w pewnym rządowym budynku, codzień prawie zachodził do nas, tak tylko, aby popatrzeć na nas. Były jednak indywidua surowe i nieuprzejme do końca, którym ciężko było przemówić do mnie choć słowo — Bóg wie dla czego. Zdawało się, że między nami wznosi się jakaś przegroda.
W ostatnich czasach wogóle miałem więcej ulg, aniżeli przez cały czas katorgi. W mieście śród wojskowych znaleźli się moi znajomi, nawet dawni szkolni towarzysze. Wznowiłem stosunki z nimi. Przez nich mogłem mieć więcej pieniędzy, mogłem pisywać do rodziny, mogłem nawet miewać książki. Od kilku lat nie czytałem i trudno mi zdać sprawę z tego dziwnego, wzburzającego wrażenia, jakie wywarła na mnie pierwsza książka przeczytana w ostrogu. Pamiętam, zacząłem czytać z wieczora, kiedy zamknięto kazarmę i czytałem przez całą noc do świtu. Był to zeszyt jakiegoś pisma peryodycznego. Zupełnie jakby wieść z tamtego świata przyleciała do mnie; minione życie jasno i wyraziście stanęło przedemną i z tego co przeczytałem, starałem się odgadnąć, czym bardzo się cofnął od tego życia? Czy wiele oni tam przeżyli bezemnie? co ich teraz porusza, jakiemi kwestyami zajmują się? Czepiałem się słów, czytałem między wierszami, szukałem tajemnego znaczenia, aluzyj do przeszłości, odnajdowałem ślady tego, co przedtem, w moich czasach, poruszało ludzi i smutno mi było teraz przekonywać się, do jakiego stopnia byłem obcy w nowem życiu, jak stałem się strzępem odciętym. Trzeba było przywykać do nowych rzeczy, zaznajamiać się z nowem pokoleniem. Ze szczególną chciwością rzuciłem się na artykuł, pod którym znalazłem imię znajomego, bliskiego mi niegdyś człowieka.... Ale już i nowe imiona rozbrzmiewały: zjawili się nowi działacze, i ja rwałem się, aby ich poznać, i zły byłem, że tak mało książek mieć mogę, że tak trudno dostać się do nich. Przedtem zaś, przy dawniejszym plac-majorze, niebezpiecznie było nosić książki do katorgi. W razie rewizyi byłoby niewątpliwie badanie: „Zkąd książki? gdzieś je wziął? A więc masz stosunki?...“ A cóż mogłem odpowiedzieć na takie pytania. I dla tego, żyjąc bez książek, mimowoli zagłębiałem się sam w sobie, zadawałem sobie pytania, usiłowałem rozwiązać je, i one męczyły mię niekiedy.... Ale wszystkiego tego nie opowiedzieć!...
W zimie wstąpiłem do ostrogu, dla tegoż zimą miałem wyjść na wolność, tego samego miesiąca i dnia, którego przybyłem. Z jaką niecierpliwością oczekiwałem zimy, z Jaką rozkoszą patrzałem przy końcu lata na liście więdnące na drzewach, na trawę usychającą na stepie. Ale oto już przeszło lato, zawył wiatr jesienny; oto już pierwszy śnieg zaczął prószyć.... Nadeszła nakoniec zima dawno oczekiwana! Serce moje niekiedy zaczynało bić głucho i mocno, czując bliską swobodę. Ale rzecz dziwna: im więcej czas upływał, im bliższym był termin wyzwolenia, tem coraz cierpliwszym się stawałem. W ostatnich dniach aż mię to zadziwiło i robiłem sobie wyrzuty: zdawało mi się, żem zupełnie zobojętniał. Wielu aresztantów, spotykając mię na dziedzińcu w czas wolny, zawiązywało rozmowę ze mną, winszowali mi:“
— Otóż już wyjdziecie, batiuszka Aleksander Pietrowice, na słobodę, prędko, prędko. Zostawicie nas biedaków.
— A cóż, Martynow, a wy czy już prędko wyjdziecie? pytam w odpowiedzi.
— Ja? No, co tam mówić! Siedem lat jeszcze się przemęczę....
I westchnie, zatrzyma się, popatrzy roztargnionym wzrokiem, jakby zaglądając w przyszłość.... Tak, wielu szczerze i radośnie mi winszowało. Zdawało mi się, że wszyscy zaczęli się uprzejmiej obchodzić ze mną. K-czyński, Polak i szlachcic, spokojny i dobry młodzieniec, podobnie jak i ja, lubił w czas wolny chodzić dużo po dziedzińcu. Chciał on czystem powietrzem i ruchem ocalić zdrowie i zrównoważyć zły wpływ dusznych nocy w kazarmach. „Niecierpliwie oczekuję pańskiego wyjścia, powiedział mi z uśmiechem, spotkawszy się ze mną na przechadzce; — pan wyjdziesz i ja już wtedy będę wiedział, że równo rok jeszcze pozostanie mi do wyjścia.“
Nawiasem muszę dodać, że w skutek ciągłych rojeń i długiego odwyknienia, wolność w ostrogu u nas wydawała się czemś większem od rzeczywistej wolności, to jest tej, do której wzdychano. Aresztanci mieli przesadzone wyobrażenie o wolności, a rzecz to tak naturalna, tak właściwa każdemu więźniowi. Jakiś obdarty dieńszczyk oficerski wydawał się nam niemal królem, niemal ideałem wolnego człowieka w porównaniu z aresztantami, dlatego tylko, że nie miał ogolonej głowy, chodził bez kajdan i bez konwoju.
W wigilię dnia ostatniego, o zmroku, obszedłem po raz ostatni cały nasz ostróg w około pod palami. Ile tysięcy razy robiłem to samo koło w ciągu tych lat wszystkich? Tu za kazarmami błąkałem się w pierwszym roku mojej katorgi sam, opuszczony, przybity na duchu. Pamiętam, jak liczyłem wtedy, ile tysięcy dni mam jeszcze tu przebyć. Boże! jak to dawno było! Oto tu w tym kącie żył nasz uwięziony orzeł; tu znów spotykał mię często Pietrow. On i teraz szukał mego towarzystwa. Podbiegnie ku mnie i jakby zgadując myśli moje, w milczeniu idzie koło mnie i rzekłbyś dziwi się czemuś sam w sobie. Pożegnałem się w myśli z tymi poczerniałymi zrębami naszych kazarni. Jak niemile raziły wzrok mój wtedy, w one pierwsze czasy. Zapewne i one przez ten czas postarzały, alem tego nie mógł zauważyć. I ileż to w tych ścianach zagrzebano bezowocnie młodości, ile wielkich sił zginęło tu daremnie! Bo trzeba już wszystko powiedzieć: ten lud więzienny wszakże to byli ludzie niezwyczajni. Wszak to były może najzdolniejsze, najsilniejsze żywioły z całego ludu naszego. Ale zginęły bezowocnie potężne siły, zginęły nienormalnie, bezprawnie. A kto winien temu?
Otóż to, kto winien?
Nazajutrz rano, jeszcze przed wyjściem aresztantów na roboty, jak tylko świtać zaczynało, obszedłem wszystkie kazarmy, żeby się pożegnać ze wszystkimi aresztantami. Wiele silnych, spracowanych rąk przeciągnęło się ku mojej dłoni uprzejmie. Niektórzy ściskali ją zupełnie po koleżeńsku, ale takich było niewielu. Inni już dobrze rozumieli, że ja za chwilę będę zupełnie odmiennym od nich człowiekiem. Wiedzieli, że mam w mieście znajomości, że natychmiast ztąd udam się do panów i zasiądę z tymi panami, jak równy. Rozumieli to i żegnali się ze mną wprawdzie uprzejmie i grzecznie, ale bynajmniej nie jak z towarzyszem, raczej jak z panem. Inni odwracali się odemnie i surowem milczeniem odpowiadali na moje pożegnanie; niektórzy nawet z nienawiścią spojrzeli na mnie.
Umilkł bęben, wszyscy ruszyli na roboty, a ja pozostałem w domu. Suszyłow dnia tego wstał bodaj czy nie wcześniej od wszystkich i dokładał wszelkich starań, ażeby mógł mi jeszcze zrobić herbatę. Biedny Suszyłow! Zapłakał, gdy mu ofiarowałem swoje rzeczy znoszone, aresztanckie i trochę pieniędzy.
„Mnie nie o to, nie o to chodzi! — mówił, wstrzymując drżące od płaczu wargi: — ale jak to ja was utracę, Aleksandrze Piotrowiczu? Przy kim się ja tu bez was zostanę!“ Po raz ostatni pożegnałem się i z Akimem Akimyczem.
— Ot już i wam prędko! — powiedziałem do niego.
— Mnie tu długo, mnie tu bardzo długo jeszcze siedzieć — mamrotał ściskając mi rękę. — Rzuciłem się mu na szyję i pocałowaliśmy się.
W dziesięć minut po wyjściu aresztantów, wyszliśmy i my z ostrogu, aby nigdy już do niego nie wrócić — ja i mój towarzysz, z którym tu przybyłem. Trzeba było iść naprzód do kuźni, aby nam zdjęto kajdany. Ale już konwojowy z bagnetem nie towarzyszył nam: poszliśmy z podoficerem. Rozkuli nas nasi aresztanci w warstacie inżynieryjnym. Czekałem dopóki nie rozkują towarzysza, a potem sam podszedłem do kowadła. Kowale obrócili mnie tyłem do siebie, podnieśli z tyłu moją nogę, położyli ją na kowadle... Było dużo krzątaniny, chcieli to zrobić jak najzręczniej, jak najlepiej.
— Zatyczkę, zatyczkę — mówię — obróć nasamprzód!... — Komenderował starszy: — ustaw ją, tak, dobrze.... A teraz bij młotem....
Kajdany upadły. Podjąłem je.... Chciało mi się potrzymać je trochę w ręku, popatrzeć na nie po raz ostatni. Dziwno mi było, że przed chwilą były na moich nogach.
— No, z Bogiem! z Bogiem! — odezwały się urywane, grube, ale jakby z czegoś zadowolone głosy aresztantów.
Tak, z Bogiem! Swoboda, nowe życie, zmartwychpowstanie.... Co za szczęśliwa chwila!