Wspomnienie (Nowaczyński, 1937)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienie |
Pochodzenie | Wiadomości Literackie 1937 nr 50 (736) wybór Numer poświęcony pamięci Zbigniewa Uniłowskiego |
Data wyd. | 5 grudnia 1937 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały wybór |
Indeks stron |
Było to w tym roku, kiedy ś. p. Zbigniew Uniłowski wydał swoją pierwszą książkę.
Przysłał mi ją z dłuższą ciepłą dedykacją. Zacząłem czytać raz i drugi i trzeci, ale trudno mi było przebrnąć przez te desperacko realistyczne haszcze i dżungle egzystencji peryferyjnej, podmiejskiej. „Wspólny pokój“ — coś najokropniejszego co można sobie wyimaginować. Psia buda raczej, byle nie taki wspólny pokój. No i co moment, co strona — te wulgaryzmy i brutalizmy nie do zniesienia dla ludzi starszej daty.
Ale nowy debjut prawdziwie dynamicznego talentu! Miałem zamiar o tej książce napisać. Tymczasem nie mogłem się zdobyć na jej przeczytanie.
Po jakimś czasie telefon z zapowiedzią wizyty. I wizyta. Przed przyjściem Uniłowskiego pośpiesznie przeczytałem jeszcze po kilkanaście stron tu i owdzie, ale jakby na złość natrafiałem na same partje najdrastyczniejsze. Postanowiłem więc skorzystać z okazji i pogadać z nim całkiem szczerze i poważnie jako z juniorem senior.
Wrażenie bardzo dodatnie: mocny a miły, mocny a delikatny. Po wstępnych kilku zdaniach proste i jasne pytanie:
— Czy pan czytał? co pan o tem sądzi?
Wygarnąłem odrazu wszystko. Przed talentem z respektem. Przyszłość czeka.
Byle Warszawę jak najprędzej i na jak najdłużej opuścił. Ale teraz te wulgaryzmy! Te świnoderje.
— Nie będę przed panem zatajał. Pisarzy polskich, którzy w dziele literackiem używają plugawych słów, karałbym grzywnami, damy piszące i popisujące się koprolaljami zamykałbym w domach zdrowia (Drewnica). Panu wybaczam, ale odradzam jechać na takich torach. W pierwszej książce można. Byle pan się prędko z tego wykurował. To jest u was jakaś psychoza czy obsesja z tem obligatoryjnem przeładowywaniem nowej beletrystyki obscenicznemi obrazami i rynsztokowem słownictwem. Zaczęło się od tryumfalnego wprowadzenia słowa „dziwka“ a wnet wam zabraknie nowych plugastw. „Cholera“ i „psiakrew“ nie robią już najmniejszego wrażenia. Oczywiście, i wy macie dla swojej ekskuzy fakt istnienia dzisiejszego, przeciętnego konsumenta literatury, tę nową zatraconą demokrację (hołotę), „new masses“. No ale nie trzeba przesadzać...
Słuchał, słuchał monologu z lekko sarkastycznym uśmieszkiem, a potem kiedym skończył, najspokojniej zapytał:
— A pan jak był młody, kiedy pan miał dwadzieścia trzy lata, to co?
Trzeba było czemś mu na to kontrargumentować, poczem dyskusja potoczyła się dłuższa, skacząca z tematu na temat, a wrażenie definitywne z wizyty bardzo dodatnie.
Kiedy wstał aby się żegnać, niespodziewanie z dziwnym uśmiechem zapytał:
— Ale czy pan mnie właśnie nie poznaje? Czy pan sobie nic nie przypomina? Bo przecież...
— Nie. Nie przypominam sobie. Dziś pana widzę po raz pierwszy.
— Nie po raz pierwszy. Pan mnie widywał, i to bardzo często. Tylko wtedy byłem małym chłopcem...
No i zaczął opowiadać. Całkiem swobodnie, lekko, śmiejąc się. Jak to on był piccolem. W lokalu, gdzie wtedy bywała cała literatura, prasa, teatr, malarja. To była era „Astorji“. Duży stół pod ścianą w sali na lewo. A przy stole wieczorami same nazwiska, firmy, sławy, znakomitości. Opiekę nad stołem miał sędziwy „pan Antoni“ a przy panu Antonim i taki mały, tęgi, zwinny, inteligentny podrostek, który lubił namiętnie podsłuchiwać, co tam mówią literaci i artyści, i podkształcał się a potem — samouk — sam zaczął sobie swoje ciężkie życie spisywać...
Z początku to opowiadanie Uniłowskiego wydało mi się wprost niewiarogodne, ale potem potwierdzono mi tę „Astorję“ jego historję z różnych stron i uwierzyłem. Cieszyłem się że wyjechał do Brazylji. Z wielkiem zaciekawieniem śledziłem jego linję życiową i rozwojową. Jakże łatwo i szybko wyszedł ze sfery i z atmosfery „Wspólnego pokoju“. Jak gładko osiągnął pełnię dojrzałości pisarskiej już w tym choćby opisie podróży brazylijskiej. To nie były tylko zapowiedzi, to były już dzieła rozkwitłej mocy. Po dickensowskich początkach („Oliver Twist“) mógł się dalej rozrosnąć właśnie w polskiego Dickensa. Nie miał w swej indywidualności żadnych obciążeń partyjnych ani obroży ideologicznej, patrzył na świat bardzo zgóry i bardzo zdaleka przez jakieś bardzo mocne szkła. Dar miał przy tem nieoceniony, to jest humor, i to właśnie ni stąd ni zowąd... angielski, powtórzmy upornie: dickensowski, nieco cierpki i gorzkawy, ale nigdy nie jadowity i nie... deprymujący.
Wielka szkoda! Wielka strata! Dużo teraz jest młodych talentów narratorskich, ale jakoś krótkooddechowych i częstokroć antypatycznych. Czuje się i podejrzewa, że kiedy opowiedzą swoją młodość i wywloką coraz to nowe obrzydlistwa, wnet nie będą mieli już nic więcej do powiedzenia. Uniłowski raz rozprawił się krótko i mocno z nędzą i niedolą swej młodości i zaraz potem roztorzył skrzydła do szerokich lotów. On jeden mógł dać rzeczy całkiem niezależne i doskonałe a nie z ducha bolszewickiego. Śmierć-okrutnica zdławiła i zgniotła to młode bujne życie. Choć tam obozu narodowego niezbyt lubił i choć tam w swoim jednym świetnem tomie ze mnie starika przepysznie się natrząsał, niechżeż — gdym nie mógł zdobyć się na jakąś życzliwą podnietę i pochwałę za jego życia — przynajmniej teraz, po jego nieodżałowanej śmierci, złożę dowód jak wysoce ceniłem jego walkę o życie, jego wydobycie się z nizin, jego trud pisarski i jego sukcesy literackie.
Kiedy teraz z ręki jakiegoś niepoczytalnego i oszalałego chyba barbarzyńcy pada kamień na kir okalający ostatnią podobiznę tego — powiedzmy sobie — jeszcze młodzianka, genjalnego młodzianka, niechżeż z ręki starego endeka przyjdzie na kir żałobny wiązanka skromnych słownych kwiatów.
Nie mogłem swego czasu głosować za jego nagrodzeniem, ale do twórczości i do dorobku jego odnosiłem się najpozytywniej wróżąc mu w przyszłości tryumf pełny. Nie spełniło się. Nie on winien. Co mógł, to w krótkim terminie z życia swego dał. Książki zostały.