Wspomnienie (Sienkiewicz)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienie |
Pochodzenie | Pisma zapomniane i niewydane |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa, Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały rozdział Pism Cały zbiór Pism |
Indeks stron |
Było to przed laty. Chodziłem wówczas do klasy pierwszej i stałem na stancji na Starem Mieście, w pierwszym z brzegu domu za Świętojańską.
Przez tę też ulicę wiodła najprostsza droga do gimnazjum, które mieściło się tam, gdzie dziś uniwersytet. Ale wolałem chodzić przez Piwną, z powodu sklepów z ptakami.
Istniało tych sklepów kilka obok siebie, po lewym boku ulicy. Nazewnątrz wisiały klatki, a w nich czyże, zięby, szczygły, słowiki i gile, niekiedy nawet sowy, sójki i kraski.
Byli to dobrzy moi znajomi, których widok przypominał mi wieś, a zwłaszcza wakacje na Boże Narodzenie, gdy z powodu mrozów to ptactwo, które nie odlatuje na zimę, zbliża się do zabudowań.
Wystawałem nieraz przed temi klatkami tak długo, że spóźniałem się na lekcje, co, jak wiadomo, pociąga za sobą rozmaite niemiłe następstwa.
Lecz i Świętojańska miała swoje ponęty, z których największą była „Fara“.
Między uczniami panowało wówczas przekonanie, które podzielali z nami zapewne wszyscy mieszkańcy Starego Miasta i ulic przyległych, że jest to jeden z najwspanialszych kościołów na świecie. Ci, którzy słyszeli coś o kościołach rzymskich, przyznawali, że tam, gdzie mieszka papież, może jest jaki równie okazały; ale pozatem, gdyby kto chciał zaprzeczać pierwszeństwa naszej Farze, miałby był z nami do czynienia. Nie zaglądałem jednak do Fary przez pobożność, mieliśmy bowiem nasze własne gimnazjalne nabożeństwa, tylko przez ciekawość. Gotyckie żebrowania kościelnej nawy, ołtarze, pomniki, portrety, a zwłaszcza posągi rycerzy w zbrojach — oto co pociągało mnie nadzwyczajnie. Nie przeczuwałem wówczas, patrząc na śpiących obok siebie ostatnich książąt mazowieckich, że będę opisywał ich przodków w Krzyżakach. A wszelako sam nie wiem, czy od tych rozmaitych pamiątek, od tych portretów, od tych pomników, od tych marmurowych twarzy, nie wiał na mnie wówczas wiatr minionych wieków, sławy, siły, wolności i nie nanosił tych ziarn, które długo leżały mi w duszy, zanim wyrosły z nich moje powieści historyczne.
Lecz zajmował mnie także ogromnie obraz w wielkim ołtarzu, gdyż od dziecinnych lat byłem wielkim miłośnikiem malarstwa. Przedstawia on, jak wiadomo, na górze Matkę Boską, otoczoną wieńcem aniołów, w dole świętego Stanisława, wskrzeszającego Piotrowina — i świętego Jana Chrzciciela, który, oparty o skałę, patrzy z ciekawością i powagą na cud polskiego biskupa. Kto był autorem obrazu, nie pytałem, albowiem nie przychodziło mi wówczas na myśl, by ten obraz był czemś odrębnem od kościoła, nie zaś jakąś jego częścią, która powstała z nim razem, przed tysiącami lat. Ale zdumiewało mnie co innego, a mianowicie obecność Jana Chrzciciela przy wskrzeszeniu. W owych „zacofanych“ czasach chłopcy, zwłaszcza wiejscy, przybywający do gimnazjum, umieli napamięć Pielgrzyma z Dobromila i wszystkie daty z historji polskiej. Z tego powodu nie mogło mi się w głowie pomieścić, jakim sposobem święty Jan, który chrzcił Chrystusa i któremu ucięto przed wiekami głowę, mógł być w tysiąc ośmdziesiąt jeden lat później w Krakowie, a jeśli był, to dlaczego ani w historji Pod Lipą ani w Pielgrzymia z Dobromila nie było o tem najmniejszej wzmianki.
I to pytanie niepokoiło mnie do tego stopnia, że nakoniec postanowiłem udać się po odpowiedź do osoby najbardziej kompetentnej, to jest do naszego prefekta.
Był nim stary dziekan, dzielny, poczciwy ksiądz o złotem sercu, dawny podobno kapelan wojskowy. Chodziły o nim wieści, że w swoim czasie, pod Stoczkiem, szarżował z „białemi rabatami“ na armaty i bił, ile włazło. Nie wiem, co było w tem prawdy, ale to pewna, że przez usta naszego prefekta odzywał się często stary żołnierz — i, że gdy nam wykładał religję lub odpowiadał krótko a węzłowato na nasze pytania, zdawać się mogło, że odpowiada żołnierzom. Jego wymowa kaznodziejska była też wprost fenomenalna. Wymawiając naprzykład na kazaniu: „Piotr i Paweł“, najbardziej grzmiąco i patetycznie wygłaszał spójnik i. Rzeczy religijne i kościelne kładł nam, jak łopatą, w głowę, a jeśli który z nas nie uważał, kręcił się lub hałasował w czasie wykładu, ksiądz przywoływał go do porządku następującem nagłem pytaniem:
— Czy cię ta bąki ćwiczą?
Albo:
— Zgrzebłem cię ta skrobią, że wierzgasz?
Miał jednak opinję uczonego, byłem przeto pewien, że jednem słowem potrafi rozproszyć moje wątpliwości. W tym celu wstałem pewnego dnia podczas wykładu i wyciągnąłem w górę dwa palce:
— Proszę księdza prefekta...
— Czego znów?
— A bo ja się chciałem spytać, jakim sposobem święty Jan Chrzciciel mógł być obecny w Polsce przy wskrzeszeniu Piotrowina?
— Blekotu się najadłeś, czy co?
— Nie, proszę księdza, tylko u Fary jest obraz, na którym święty Jan patrzy na świętego Stanisława, a że świętemu Janowi ucięli głowę tysiąc lat przedtem, więc nie rozumiem, jak to być mogło ?...
— To się go ta spytaj!
Między kolegami rozległ się śmiech, a ja siadłem zawstydzony i rozczarowany. Prefekt pomyślał jednak widocznie, że nie można na tem poprzestać, gdyż po lekcji zbliżył się do mnie i rzekł:
— Polska była niedawno ochrzczona — rozumiesz?
— Rozumiem.
— To i co ta dziwnego, że duch świętego Jana Chrzciciela zstąpił z nieba, zobaczyć, czy się porządnie ochrzciła — rozumiesz?
— Rozumiem.
— A że ta ducha malować nie można, bo go nasze grzeszne oczy nie widzą, to prosta rzecz, że malarz wymalował go w ciele. Naaa!
Oczywiście sprawa stała się dla mnie odrazu jasna jak słońce i anachronizmy, których potem dużo widziałem w rozmaitych galerjach, nie dziwiły mnie wcale. Nie zdziwił mnie nawet w jednej zakrystji na Podlasiu „landszaft“, przedstawiający pana starostę Komierowskiego w mundurze obywatelskim województwa, całującego w rękę Pana Jezusa. Od tej pory patrzyłem też bez niepokoju na świętego Jana, obecnego przy wskrzeszeniu Piotrowina.
Po latach dowiedziałem się, że obraz ten malował na zamówienie Zygmunta III Jakób Palma młodszy, zwany Palmetto.
Malował on tak długo, że aż przemalował swój talent. Ale Matka Boska ze świętym Janem i wskrzeszeniem Piotrowina na dole należy do najlepszych jego dzieł i tak dalece nawet cennych, że za czasów Napoleona zabrano obraz do Paryża.
Dopiero w roku 1815, gdy po upadku „boga wojny“ wszystkie spolia wracały tam, skąd były wzięte, wróciło także dzieło Palmetta na dawne miejsce.
I obraz zdobi po staremu wielki ołtarz w katedrze, gdzie widują go ci wszyscy, którzy tam zachodzą dla nabożeństwa, lub dlatego, by wciągnąć w piersi tchnienie minionych wieków siły, sławy i wolności.