Wycieczka do Czeskiego w Tatrach

>>> Dane tekstu >>>
Autor Walery Eljasz-Radzikowski
Tytuł Wycieczka do Czeskiego w Tatrach
Pochodzenie Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego, Tom III, 1878
Wydawca Towarzystwo Tatrzańskie
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Władysława L. Anczyca i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Walery Eljasz-Radzikowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYCIECZKA
DO CZESKIEGO W TATRACH
przez
WALEREGO ELJASZA.
...................

Gdzie ty znajdziesz w cudzéj stronie
Takich jezior takie tonie!
Takie góry nad wodami!
Takie niebo nad górami!

W

W głębi Tatr za plecami Czarnego Stawu nad Morskiém Okiem na wzniesieniu 1620 m. (5125’ w.) mieści się dolinka tak piękna a oryginalna, że może w całych Tatrach sobie podobnéj niema. Zowią to miejsce Czeskiem, trudno wiedzieć, zkąd poszła ta nazwa, może jak się zwykło dziać w Tatrach, od nazwiska pierwotnego właściciela téj dolinki.
Na stworzenie czarownéj piękności tego Czeskiego zakątka, składają się trzy olbrzymy tatrzańskie: Wysoka, Ganek i Rysy i czwarty szczyt znacznie od nich mniejszy, ale śliczny w kształtach, zwany Młynarzem.
Czeskie dotychczas znane było tylko strzelcom zagnanym w te strony ściganiem kozic i pasterzom owiec; dopiéro w ostatnich kilku latach podróżnych trochę przesunęło się tędy w drodze przez przełęcz Wagi na Wysoką. Ilem razy szedł na Polski Grzebień, dolinka Czeska intrygowała mnie niesłychanie, zwłaszcza gdym patrzał doń z przeciwległéj doliny Świstowéj, lecz dopiéro r. 1876 mogłem ją zwiedzić dla różnych przeszkód.
Pora była piękna, pogoda stała, jak na Tatry szczególna, w małe kółko zebranych kilka osób za moją iniciatywą umyśliło wyruszyć d. 16 sierpnia do Czeskiego. W tém, jakby na przekorę, dzień obrany do wycieczki nas zawiódł; niebo się zachmurało, Tatry utonęły w mgle i począł dąć wicher gwałtowny, co tu bywa przepowiednią słoty. Na dobitek barometry, jakie były w Zakopanem, pospadały, wszyscy nam odradzali puszczania się w drogę. Stanęło na tém, aby przeczekać dzień na rozwiązanie zagadki, czy się z téj walki w atmosferze wyłoni deszcz czy pogoda.
Przeważyło dobre, a więc następnego dnia wyruszyliśmy w południe (o wpół do 1 godz.) wózkiem ku Roztoce zwykłą drogą przez Poronin i Bukowinę. Daleka to droga, ale tak piękna, że się nigdy sprzykrzyć nie może. Jedzie się wzdłuż Tatr w pewném oddaleniu od głównego ich grzbietu, z otwartym ciągle widokiem na coraz wspanialéj rozwijającą się panoramę niebotycznych szczytów. Ktoś proponował utworzenie daleko krótszéj drogi z Zakopanego do doliny Białki stopami Regli, lecz pominąwszy materyalne przeszkody w przeprowadzeniu do skutku takiego projektu, sam wzgląd na nudotę podobnéj drogi powinien przeciwważyć zdanie na korzyść obecnego jéj kierunku przez Bukowinę. Grzbiet wsi Bukowiny z któregolwiek punktu daje tak majestatyczny widok na całe Tatry, że gdyby tamtędy nie wiodła droga do środka tych gór, toby goście naumyślnie na Bukowinę jeździli, by użyć wrażeń, jakich się tam doznaje, skoro się całe pasmo Tatr przed oczy widza rozwinie bez mgły i chmur.
O 4 godz. stanęliśmy na Głodówce, najwyższém wzniesieniu Bukowiny, zkąd wedle ogólnéj zgody turystów, tak rodaków jak cudzoziemców, widok na Tatry jest najpiękniejszy ze wszystkich naokoło całego ich łańcucha znanych punktów patrzenia. Jeden z cudzoziemców pisząc o Tatrach, powiedział, że jeżeli ich grupę porównamy do wspaniałéj świątyni gotyckiéj strojnéj w mnóstwo szczytnic, kaplic, naw bocznych, poprzecznych i różnych wieżyc strzelistych, to właśnie trzeba się do nich zbliżać od północy, tj. od Polski, aby cały ten urok bogactwa kształtów módz objąć wzrokiem, gdyż od południa sterczą tylko najwyższe szczyty, tak że grzbietu rozgałęzionego nie znać, widzi się więc ztamtąd same wieże bez głównéj świątyni.
Tu na Głodówce wszyscy jadący do głębi Tatr, jak i zeń powracający, zwykli się zatrzymywać, że się przez to wyrobił niejako punkt zborny, gdzie dla koni popas bywa a dla turystów odpoczynek pełen uroku godzien pędzla malarza. Zdałoby się na Głodówce jakieś schronisko, niby altana, niby szopa, coś, co górale zowią kolibą, aby goście przed deszczem mieli schronienie.
Zastaliśmy na Głodówce pełno wozów góralskich i dosyć podróżnych zajętych przeważnie wpatrywaniem się w łańcuch Tatr. Jedni drugich zapytują o nazwę tego lub owego szczytu; powstają spory, które przewodnicy rozstrzygać zwykli często zupełnie fałszywie, bo do właściwego rozpoznania wierchów wśród całéj ich masy, potrzeba oprócz wielkiéj znajomości Tatr, trochę zmysłu malarskiego, który tę własność posiada, że kształt przedmiotu poznanego zatrzymuje na długo w pamięci. — Najpocieszniéj wyglądają tu górale furmani, co do Tatr ciągle gości wożą, a gór tych wcale nie znają. Po przybyciu bowiem na miejsce oznaczone, do Roztoki, czy do samego Morskiego Oka, czekają całemi dniami na powrót z turni swoich gości, śpiąc lub kurząc fajkę i wracają zawsze z jednym i tym samym zasobem wiedzy, mimo czego jednak zapytani oto lub owo, plotą głupstwa, które potém wchodzą do opisów Tatr przepełnionych kłamstwami.
Od Głodówki do polany Łyséj małe tylko zdarzają się kawałki drogi, które można bezpiecznie przebywać na wózku, zwykle téż podróżni pieszo tę przestrzeń mijają, gdyż dziury i wyboje tak są tu wszędzie okropne, iż wóz próżny dobrze musi furman podpierać, aby go konie ztamtąd w całości przewieść mogły. Kto zaufa téj drodze, zwyczajnie zawsze po kilka razy leży w błocie, mając się za szczęśliwego, jeżeli nogi lub ręki nie złamie.
Już o zmroku koło 7 godziny przybyliśmy do schroniska w Roztoce świéżo zbudowanego przez Towarzystwo Tatrzańskie. Gwarno tu już było i coraz weseléj się robiło w miarę przybywania coraz nowych gości na nocleg, tu bowiem nawet tacy ściągali na noc, coby mogli spać w schronisku przy Morskiém Oku, lecz z powodu grubijaństwa tamtejszego gospodarza, górala z Białki, nie chcieli tam pozostać. Przeciwnie gospodarz schroniska w Roztoce, Franciszek Dorula z Poronina nęcił do siebie gości uprzejmością i grzecznością, dla tego w księdze zostawionéj tu do zapisowania się podróżnych, czytało się ciągle pochwały dla Doruli, a przestrogi odstraszające każdego od noclegu przy Morskiém Oku.
Ten tu Dorula miał szczególnego posłańca do załatwiania interesów we wsi Poroninie trzy mile ztąd odległéj. Gdy mu czego zabrakło, pisał o to na karteczce, uwiązywał ją swemu psu do szyi, wyprowadzał go na drogę i strzelał nad nim z pistoletu w powietrze. Pies wtedy jakby go kto gonił, biegł co żywo do swéj siedziby w Poroninie, zatrzymać się nikomu nie dał, a w domu już wiedziano o co chodzi gdy się pies pokazał. Po przeczytaniu kartki wysyłano czego było potrzeba i zabierano napowrót poczciwego gońca do schroniska w Roztoce.
Kto nie bywał przedtem w Tatrach, ten nie ma wyobrażenia o błogiém uczuciu, na widok chaty, obszernéj, porządnéj, z wiszącą lampą w środku, z ogniskiem, gdzie oprócz ochrony przed wpływem słoty lub zimna, ma się jeszcze siennik prześcieradłem nakryty do spania i możność nabycia na miejscu niektórych prowiantów. — Dla tego téż teraz mając zabezpieczony nocleg w różnych punktach Tatr w schroniskach Tow. Tatrzańskiego, można sobie urządzać urocze wycieczki i dłużéj cieszyć się wspaniałością przyrody górskiéj. Przedtém dały się jeszcze jako tako usprawiedliwiać wycieczki do Tatr np. do Morskiego Oka, tego rodzaju, że podróżny zmęczony drogą, a często i deszczem, przybywszy nad brzeg sławnego stawu, tyle się mu tylko przypatrzył, ile mu zajęło czasu zjedzenie przyniesionych wiktuałów, napicie się herbaty i przespanie się na trawie, poczém co tchu wracał do najbliższéj wsi Bukowiny. Dobrze, jeżeli w chwili spędzonéj u celu drogi, zastał czas piękny i właściwy do poznania upragnionego miejsca, w przeciwnym razie używszy biedy, nie widział nic, albo mało i wracał rozczarowany.
Obecnie już nikt nie powinien wracać z dalszych wycieczek bez dopięcia celu, mogąc przeczekać w schronisku słotę, chyba że się mu zdarzy długa niepogoda, którą przecież łatwiéj przewidzieć we wsi i nie wybierać się wtedy w drogę.
Rano wstaliśmy zasmuceni, bo niebo było zamglone i drobny deszcz począł padać, lecz oparci na doświadczeniu, że ranny deszcz nie zwykł trwać długo, puściliśmy się w dolinę Białéj Wody ku Czeskiemu dopiéro o godz. wpół do 7 wyczekując w schronisku zmiany w powietrzu. Naturalnie słynna ze swéj piękności dolina w czasie słotnym, nie rozwinęła nam swoich wdzięków. Ołowiana powłoka nieba, szczyty gór tonące w mgle, brak oświecenia, które daje żywość barwom skał i roślinności, ponuro na nas oddziaływały. Szliśmy za przewodnikami, pobudzani jedynie nadzieją, że przecież słońce zaświeci. W niecałe dwie godziny przybyliśmy do szałasu pod Młynarzem, a chociaż Czeska dolinka i wszystkie szczyty gubiły się w obłokach, to przecież ukazanie się błękitu nieba pośród chmur w stronie Żelaznych Wrót, stało się dla nas pierwszym zwiastunem spełnienia życzeń. A zatém z otuchą o trzy kwadranse na 9tą wyruszyliśmy z przed szałasu na drugi brzeg potoku przez ławę w las. Przed nami piętrzyła się ściana łącząca Młynarza z Gankiem wyniosła 267 metr. (845’ w.) nad poziom, po którym szliśmy, ale tak stroma, że już z pozoru nie obiecywała łatwego wyjścia. — Pierwsza część drogi prowadzi po gruzach kamieni obrywających się ciągle od turni dwóch wierchów sąsiednich wymienionych dość połogo aż pod skałę zasłaniającą górny brzeg Czeskiego, tak że trzeba ją na prawo na północ obejść po złomach granitu, by ujrzeć prześliczny wodospad najmniéj 150’ wysoki, rozbijający się o skałę w połowie spadu sterczącą tak, iż się wydaje jakby go pochłaniała, a nie mogąc zatrzymać, odrzuca jego wodę w drugą stronę. Policzyć trzeba ten tu wodospad do najpiękniejszych w Tatrach i nikt tę okolicę zwiedzający nie powinien go mijać, chociaż przystęp do niego niewygodny.
Od wodospadu najlepiéj wrócić się do ścieżki przez pasterzy udeptanéj i dążyć na wierzch Czeskiego od strony Ganku, myśmy o tém nie wiedzieli, a górale powiedli nas zboczem Młynarza, bo trochę bliżéj tedy nam było do celu, lecz nie życzę nikomu drapać się po podobném urwisku. Póki jeszcze skałą, to dobrze; gdzie usypisko, już gorzéj, a gdzie trawnik, tam już po kociemu wdzierać się nam przyszło rękami, nogami, tak tam jest spadzisto, a w jedném miejscu tylko chwytając się gałęzi kosodrzewu, dało się przeleść, co jest niebezpieczne, bo gdyby się gałąź przerwała, wędrówka na dół na zdrowieby wyjść nie mogła. Przeszło trzy kwadranse zeszło nam na przebycie drogi od szałasu pod Młynarzem do spodu wodospadu, ztąd do wierzchu Czeskiego jeszcze pół godziny, a skorośmy stanęli na brzegu upragnionéj dolinki, doznaliśmy dziwnie cudownego wrażenia. Jakby od ręki czarodzieja rozpierzchły się chmury, zabłysło słońce na lazurowém niebie i oświeciło nam świat nowy, nieznany, oderwany od ziemi, gdyż dolinę Białéj Wody krył nam brzeg ściany dopiéro co przebytéj, a przeciwległe góry zasłaniała mgła. Snem się wydawał widok, jaki się nam nagle w niespodziewanéj barwie i w majestatycznych kształtach rozwinął przed oczami.
Na przodzie Staw Czeski (wys. 1620 metr. 5125’ wied.) otoczony bujną trawą i kosodrzewiną, daléj widać skały tworzące wał kryjący za sobą Staw Zmarzły, za nim piętrzy się strasznie przepaścisty szczyt Wysokiéj (2555 m. = 8083’ w.) śniegami dołem przywalony; na prawo tj. od zachodu wznoszą się Rysy (2508 metr. = 7934’ w.) na lewo od wschodu Ganek (2508 m. = 7934’ w.), najdziksza goła skała. Z poza Ganku przez wyłom dzielący stopy jego od Młynarza, widać najprzód od południa Gierlacha najwyższy szczyt Tatr, daléj turnie rozgraniczające doliny: Świstową, Podupłazki, Staroleśniańską, z ponad których wznoszą się wierzchołki Jaworowych Sadów i Lodowego, kończą ten krajobraz bezleśne, trawiaste zbocza Szerokiéj Jaworzyńskiéj. Od zachodu dolinę Czeskiego Stawu zamyka przełęcz łącząca Rysy z Młynarzem, a od północy Młynarz.


WYSOKA W TATRACH OD CZESKIEGO.

Zaprowadzili nas przewodnicy do swojéj koliby, miejsca najsposobniejszego na nocleg pod skałą wśród doliny ległą jakby umyślnie, tak iż kawał jéj odtrącony dołem, tworzy małą jaskinię, w któréj się kilka osób przed deszczem schronić może. Zasłaniają ją z przodu od wiatru gałęziami kosodrzewiny pasterze owce tu pasający. W całych Tatrach więcéj malowniczéj koliby pasterskiéj jak ta w Czeskiém, nie zdarzyło mi się dotąd spotkać i dla tego narysowaną z natury podaję tu na illustracyi dołączonéj do niniejszego opisu.
W 20 minut od koliby przychodzi się ścieżką wygodną po skale nad brzeg Stawu Zmarzłego (wys. 1794 m. = 5675’ w.) minąwszy przedtem piękny wodospad unoszący wodę z tego wyższego stawu do niższego Czeskiego. Z wszystkich może stawów Zmarzłych w Tatrach, ten tu w Czeskiem pod Wysoką najpiękniejszy. Przystępu do niego strzegą dwie skały, prostopadle nużając się w jego wodzie, z poza tych lśni się ciemna powierzchnia stawu z pływającemi krami lodu śniegiem pokrytego; brzeg przeciwległy gubi się pod lodem łączącym się bezpośrednio z śniegiem zaścielającym stopy Wysokiéj. Gruzów pełno widać na powierzchni śniegu, w tém miejscu bowiem ciągle się kruszą i obrywają skały, a spadające odłamy na dół, czynią tędy pochód na Wagę bardzo niebezpiecznym. — Pustkowie tu przerażające, cisza głucha przerywana niekiedy łoskotem toczącego się w przepaść głazu, mimowoli strach jakiś przejmuje duszę człowieka. Patrząc ztąd na Wysoką i jéj otoczenie, trudno przypuścić, aby człowiek w którymkolwiek kierunku ten przestwór tylko dla orłów dostępny, mógł mierzyć swemi stopami, a jednak przedzierają się tedy śmiali turyści dążąc na przełęcz Wagi łączącą szczyt Wysokiéj z Rysami. Siedząc poniżéj Stanu Zmarzłego koło koliby, ponad Stawem Czeskim, nie zdaje się podróżnemu, że tak mały kawałeczek drogi dzieli go od niezmiernie dzikiéj kotliny, o jakich słyszało lub czytało się tylko opowieści[1]. Nie powinien nikt zwiedzając Czeskie, opuszczać zwiedzenia Zmarzłego Stawu, bo traci wiele na poznaniu głębi Tatr.
Dla nas kończyła się już wyprawa, nie mieliśmy zamiaru puszczać się daléj, zatém nastąpił zwrot najprzód ku kolibie dla spożycia obozowego obiadu. O 1széj godz. pożegnaliśmy się z improwizowaném schroniskiem, ruszając odtąd ciągle już ku domowi.
Jeszcze rzut oka ostatni na powierzchnią stawu i na turnie jego, bo za kilka chwil znajdziemy się za krawędzią dolinki Czeskiéj. Pogoda się zrobiła tymczasem prześliczna, słońce nie skąpiło Tatrom światła i ciepła, wesołość w gronie naszém panowała z dopięcia celu mimo smutnéj rano wróżby. — Schodziliśmy teraz ścieżką właściwą, kręcącą się spadzisto po zboczu góry porosłém kosodrzewiną, limbami, krzewami różnemi i bujną zielonością. Miejscami turnie sterczą lub złomy granitowe zawalają ścieżkę. Często przychodzi sobie pomagać rękami przy schodzeniu od Czeskiego, bo pochyłość tak jest nagła, że prawie tylko na kilka lub kilkanaście kroków widać naprzód powierzchnią góry, po któréj się stąpa, spód zawsze gdzieś się gubi w powietrzu. Im niżéj, tém pochyłość się zmniejsza, lecz pomimo tego, że się zwykło prędzéj schodzić na dół niż piąć do góry, zejście z wysokości bez mała równającéj się trzem wieżom krakowskiego kościoła Panny Maryi, zajęło nam godzinę czasu.
Mieliśmy w swojém gronie reprezentantkę płci pięknéj, z któréj jednak nie dało się uczynić wniosku, aby wycieczkę do Czeskiego ogółowi kobiet polecać można było, bo nasza towarzyszka młodziutka, lekka, z łatwością pokonywała wszelkie trudności w spinaniu się na górę, gdy taż sama droga dobrze po Tatrach chodzącym turystom wydała się dosyć uciążliwą. Wyjście jednak na Czeskie dałoby się bardzo znacząco ułatwić przez uprzątnięcie gruzu pod nogami się usuwającego, przez przekopanie tu i owdzie głębiéj ścieżki, iżby miała powierzchnią więcéj poziomą i przez nadanie jéj kierunkowi bardziéj linii łamanéj, tj. porobienia więcéj tak zwanych zakosów. Przez dolinę Białéj Wody z powrotem szliśmy sobie pomału, bo nam się nigdzie nie spieszyło, nie mając zamiaru tegoż samego dnia wracać ku Zakopanemu, w Roztoce tedy stanęliśmy o 5 godz. Największą przeszkodą zwykle w zaznajamianiu się z przyrodą górską oprócz słoty, bywa pośpiech. Pomija się z téj przyczyny często najcudowniejsze zakątki, najwspanialsze krajobrazy, najfantastyczniejsze effekty światła i barwy bez zwrócenia nań uwagi. Turyści po Tatrach chodzą nieraz jakby za najpilniejszemi interesami, byle się pochwalić, że się tam a tam było, że się to i owo widziało, ale w duszy nic się z tego nie pozostaje. To znów inni zwiedzają sławne miejsca w Tatrach o niewłaściwéj porze i dla tego tracą prawie cały ich urok. Czyż może np. iść w porównanie sama ze sobą dolina Białéj Wody oglądana w pomroce rannéj czy wieczornéj, gdy już słońce tylko wierzchołki jéj ścian ozłaca, lub w czasie zachmuranego nieba, wobec pory jeżeli się tak ją nazwie, świątecznéj, w godzinach środkowych dnia, gdy słońce promieńmi swemi ogarnie całą przestrzeń doliny. Wówczas to dopiéro uwydatniają się tak kształty turni, drzew, głazów, zarośli, jak nieokreślona ich barwa pod wpływem łamiących się promieni światła. Tworzą się wtedy obrazy czarujące, od których oczów trudno oderwać. Przez koncentracyą światła i cieni wywołują się kontrasty, potęgujące grę kolorów, jakby tonów muzyki. Przyroda wtedy zda się przemawia do nas swoją urodą, i takich chwil nie zapominamy nigdy.
Drugą noc spędziliśmy znowu w schronisku na Roztoce, następnie rano wyruszyliśmy tąż samą drogą na Bukowinę przy ślicznéj pogodzie, używszy na wspaniałych widokach wszędzie, zastanawiając się po drodze. Przed południem jeszcze stanęliśmy w Zakopaném.
Osobom udającym się do Morskiego Oka, polecić można sposób zwiedzenia naraz kilku sławnych osobliwości Tatrzańskich z korzystnym rozkładem czasu. — Z Zakopanego na wózku wyruszywszy przez Bukowinę rano wczas, nacieszywszy się dosyć widokiem na Tatry z Głodówki, przybywa się do Morskiego Oka między 1 a 2 godz., zatém ma się dosyć czasu do przepłynięcia tratwą na przeciwległy brzeg Morskiego Oka, wyjścia do Stawu Czarnego i ubawienia się do wieczora okolicą zachwycającą. Po noclegu w tutejszém schronisku drugiego dnia puścić się trzeba w dolinę Białéj wody, zwiedzić Czeskie albo Zielony Staw pod Gierlachem naprzeciw Żelaznych Wrot i na noc ściągnąć do Roztoki, a trzeciego dnia na południe łatwo zdążyć do Zakopanego. Komu się uda z piękną pogodą odbyć podobną wycieczkę, ten może mieć pojęcie o głębi Tatr i nienarazi się na żadne niebezpieczeństwa, ani nawet na wielkie trudy, a znajdzie tu w górach na jawie:

Wszystko tak dzikie, tak cudne zarazem,
Że snów czarownych być zda się obrazem.







  1. Goszczyńskiego: „Dziennik podróży do Tatrów“. Rozdział: Z Turnisk i Głębin Tatrów, str. 240.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Eljasz-Radzikowski.