<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke Nachalnik
Tytuł Wykolejeniec
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX.

Była już późna godzina wieczorna. Ulice były zawalone śniegiem. Romek kroczył z rozkoszą po miękkim, przypominającym puch, śniegu. Złościły go miotły stróżowskie, zgarniające śnieg. Wszak psuły naprawdę śliczny widok. Mróz trochę zelżał, lecz jednak było mu bardzo zimno. Wtulił głowę w kołnierz. Przemyślał teraz spokojnie swe nagłe spotkanie z Grylkiem. Był teraz rad, że nie przelał krwi, do czego zawsze czuł wstręt. Ten człowiek był jego złym demonem. On go zachęcał do złego i uczył występku, a jednak w ostatniej chwili rozmyślił się. — Dobrze się stało, — pomyślał, — że „profesor“ udał nieprzytomnego. Dzięki temu jedynie Roman wybrnął z całej sprawy z honorem. Plunął i machnął ręką, jakby chciał odpędzić od siebie natrętną myśl o tej całej sprawie. Przypomniał sobie teraz Lipka. Co też on mógł dokonać przez ten czas?... Trzeba go odnaleźć, ale jak?...
Na ulicy śniegu coraz więcej przybywało, sprawiając mu tym wielką radość. Obsypany cały śniegiem szedł bez celu po pustych ulicach Warszawy. Chciałby całe życie tak kroczyć po tym puszystym śniegu i zapomnieć o smutnej rzeczywistości.
Położenie Romana było niezmiernie trudne. Pieniądze były na ukończeniu. Nie miał nawet zmiany bielizny. Felcia zniszczyła go duchowo i materialnie. Dreszcze go przeszły całego, że znów dziś czy jutro skazany będzie na walkę o egzystencję, która nie przedstawiała się w jasnych barwach. Trzeba było walczyć z całym światem, z wszystkimi ludźmi, by móc żyć takim trybem, jakim jest życie złodzieja... Inaczej wcale sobie nie wyobrażał swego bytu. Wiedział dobrze, że nie wystarczy móc ukraść!... Nie wystarczy zmylić czujność ofiary, mistrzowskie władanie wytrychem, ani odwaga, lub zimna krew... To marne życie, które wiódł, wymagało coś więcej... Wymagało walki z całem społeczeństwem... Walki z czujnym okiem władz bezpieczeństwa publicznego... Wstrętne i ciężkie jest życie ludzi nocy... Każdy kęs chleba, każda wypita butelka wódki i chwila miłości kobiety — wszystko jest okupione śmiertelnym strachem i długiemi latami żywota w żywych grobowcach!... Czyż może komuś zaimponować taki tryb życia?.... Romek nie miał wcale pociągu do tego „lekkiego chleba“, jak to sobie wielu ludzie mylnie z gruntu wyobrażało.
Nie chciał kroczyć tą drogą!... Drogą pełną wybojów i pułapek, drogą prowadzącą do otchłani ludzkiej, skąd już niema ratunku... Ta droga, to coś stokroć gorszego, jak śmierć. Ludzie za srogo osądzili jego — przestępcę, przypisując mu niechęć do pracy i chęć do lekkiego zysku. Czyż konsekwencje, wynikające z tego „lekkiego życia“ popłaca ryzyko — myślał. — Każdy człowiek wie, jak strasznie pogardzany jest przez wszystkich taki „lekki ptak“. Jak jeszcze straszniejsza jest jego kara... Przestępstwo popełniane częstokroć na skutek nieświadomości i głupoty, często mści się, przymuszając przestępcę do ciągłego już kroczenia po tej drodze...
Romek siebie zaliczał do tego właśnie rodzaju ofiar z przypadku. Chciał się kiedyś zemścić na koledze, który zabrał mu ukochaną, którą Romek kochał pierwszą, gorącą miłością, więc pchnął go scyzorykiem. Na myśl mu nawet nie przyszło w owej chwili, że za to grozi więzienie. Napiętnowano go, jako zbrodniarza i skazano tylko na rok więzienia. Sąd orzekł, że uczynił to, pod wpływem rozstroju psychicznego i dlatego otrzymał taki łagodny wymiar kary. Jednak nosił już na sobie piętno wyrzutka społecznego. Piętno, które miało już zostać na nim na całe życie.
Nie było dnia, żeby Romkowi na myśl nie przychodziło więzienie. Myślał o karze, zanim udawał się na „robotę“, nie zapominał o niej podczas „roboty“. Los i otoczenie pchały go po tej zdradliwej drodze występku i poniżenia. Widział przed sobą tylko jeden szlak życiowy: żyć życiem drapieżnego zwierza, ścigany w dzień i w nocy przez policję... Takie życie nie mogło go uszczęśliwiać. Nie chciał prowadzić nadal tę nieszczęśliwą wegetację... Tylko konieczność przykuwała go do tego świata i jego ludzi... Był, we własnych oczach, jakby trędowatym, przeznaczonym na zagładę...
Więzienia — w jego mniemaniu — były stokrotnie gorsze, niż wyspa trędowatych. Trędowaci nie są pozbawieni obcowania ze sobą, mogą komunikować się wśród siebie, wygadać się dowoli, narzekać na swe życie. Mogą przebywać na wolnym powietrzu i pławić się w słońcu dowoli. Więźniowi to wszystko jest zabronione... Więzień cierpi duchowo i fizycznie. Tęsknił nieraz za własnym cieniem, którego w ponurej celi nie zawsze można dostrzec... Więzień jest żywą mumją, którą owinięto w ubiór więzienny.
Błąkał się teraz po ulicach Warszawy, zatopiony w myślach. Jak odnaleźć zagubionego Lipka... — oto pytanie, które go obecnie silnie absorbowało. Roman zaglądał tu i ówdzie, dopytując się o przyjaciela. Miał do niego urazę. Lipek nie powinien był się wtrącać do tej całej sprawy. Gdyby nie przyrzeczenie, dane przez Lipka, być może że żona Brytana sama prędzej by odnalazła swego męża. Roman postanowił wstąpić jeszcze do jednego mieszkania, przy ulicy Pańskiej, gdzie odbywała się „giełda złodziejska“. Tam mógł najwięcej się dowiedzieć, o sprawach które go interesowały. W melinie tej wiedziano o wszystkiem, co się dotyczyło świata złodziejskiego wielkiej Warszawy.
Tu, w ponurych dwóch pokojach, gdzie królowała wszechwładnie „zasłużona“ meliniarka „Chuda Mańka“ gościli ludzie z różnych gałęzi „fachu“ złodziejskiego, poczynając od kurykrada, a kończąc na kasiarzu. Wiedziano tu o bolączkach i uciechach ludzi świata przestępczego. Chuda Marika znała na pamięć rodowód, zdolności fachowe, stan materialny i familijny każdego przestępcy. Potrafiła wyliczyć z pamięci imiona wszystkich kochanek, które nawaliły złodziejom, (jak ona mówiła) podczas ich pobytu w więzieniu. Czyn taki Chuda Mańka uważała za ostatnią podłość. Wiedziała kto jest „zarobiony“, a kogo pech prześladuje. Pożyczała też pewne sumki na „zły dzień“, a kiedy ten został „zarobiony“ należała do „doli“. Wykładała też pieniądze na „pewniejsze roboty“, do których była spólniczką. Opiekowała się niektórymi więźniami z tych tak zwanych „zasłużonych“, troszcząc się dla nich o wałówki. Jednym słowem była „opiekunką i matką najnieszczęśliwszych ludzi na świecie“, jak nieraz sama mawiała. Była nieprzeciętnie bogobojna. Bez Boga nie czyniła żadnego przedsięwzięcia — Kładąc się do snu, wzdychała do Boga... Wstając rano, modliła się nabożnie, choć przerywała nieraz modlitwę „niemodlitewnymi słowami“ zwróconymi pod adresem gości, którzy nie byli jej posłuszni. Potrafiła nieraz i kogoś pobić, a nikt nie śmiał sprzeciwić się. Za każdym przekleństwem, rosyjskim zwyczajem, wypluwała trzykrotnie na ścianę, wściekła, że ją do grzesznego przerwania modlitwy doprowadzono.
Gdy udzielała komuś pożyczki „na dobry cel“, zawsze miała w zanadrzu takie mniej więcej kazanie:
— Synku drogi, nie zapominaj o tem, że od Boga zależy, aby cię pech nie prześladował... Jak zarobisz, dasz mi dziesięć procent dla biednych sierot po złodziejach, którzy „zakitowali“ w więzieniu. Pamiętaj dziecko, zawsze o tem, że trzeba biednego wspierać. Nie każdy biedny może sam ukraść. Pan Bóg dał ci talent, abyś go nie marnował... Wszystkie pieniądze zarobione nie trzeba wydawać na wódkę i dziewczynki. Trzeba też pamiętać o biednych. Oni także potrzebują jeść... Frajera nigdy nie oszczędzaj. Zabieraj mu co możesz. Frajer nad tobą nigdy się nie zlituje, a zawsze cię wytyka palcami. Jak świat światem, złodziej z frajerem nie byli przyjaciółmi. Pamiętaj, że grunt w życiu to jest forsa. Bez forsy marnie zginiesz...
Chudą Mańkę każdy znał jako „wredną“ istotę. Wiedziano, że gdy wpadała w trans gadaniny, klepała co jej ślina na język przyniosła. Chwaliła się nieraz nawet, że miała dostęp do cara, kiedy mieszkała w Odesie. W gruncie rzeczy, chciała tylko pieniądze od naiwnych wyłudzić. Dla oka tylko, od czasu do czasu podawała do więzienia kawałek chleba i kiełbasy.
Ta stara miała pieniędzy więcej, niż sama mogła ważyć. Wiedziała, że każdy złodziej gotów jest oddać wszystko za cenę wolności. To też każdemu obiecywała „wyrobić“ ją, na wypadek „wsypy“. Nie jednego otumaniła tymi obiecankami... Pończochy, przechowywane w łóżku, od którego ani na krok nic odstępowała, z dnia na dzień pęczniały od forsy. Lokatorzy jej nie oszczędzali i przy okazji mścili się na niej. Udało się im okraść Chudą Mańkę aż trzy razy.
Romek powoli wszedł do bramy. Ogarnął go dziwny smutek kiedy wchodził po krzywych schodach, do meliny, na poddaszu. Zrobiło mu się żal samego siebie. Do jakich dziur, to wstrętne życie przymusza go aby przyłaził. Stał dłuższą chwilę przy drzwiach, skąd dolatywał głośny krzyk kłócących się o jakąś przegraną w „sztosa“. Krzyk męski i kobiecy zlewał się ze sobą tak, że nic nie zdołał zrozumieć, prócz końcówek od przekleństw, używanych często w tych sferach.
Zapukał ostrożnie do drzwi, aby nie pomyślano, że to odwiedziny policji. Drzwi ostrożnie uchyliły się a z za nich wyjrzała znana mu twarz „szopenfeldzlarki”.
— Cicho tam... — krzyknęła. — Romek idzie.
Momentalnie otoczono go kołem, a sama gospodyni usiadła na łóżku, rada, że Roman tu zawitał. Był tu po raz drugi dopiero. Nie znosił tej wstrętnej spelunki...
— Co słychać, Romciu? — zawołał jeden z obecnych, który uważał siebie za bliskiego przyjaciela Romana. — Jak tam twoja Felka, co?
— To nie twój interes... — odparł, oglądając bacznie towarzystwo.
— Dlaczego nie?... Bardzo cię żałuję, że dałeś się tak w butelkę nabić... Żeby Romek był takim frajerem... Wstyd mi za ciebie... — zakończył głosem, w którym Roman wyczuł kpiny.
— Przymknij się, Buryło!... — zawołała sama gospodyni, obawiając się, widać, awantury. — Roman przyszedł mnie odwiedzić, a nie was.
Kilka rąk chwyciło Buryłę za kołnierz i odrzucono go na stronę. Dostał też porządnego kopniaka od tej kobiety, która poprzednio powitała Romana z szacunkiem w drzwiach.
— Patrzcie go, jakim fetniakiem się zrobił... — zawołała. — Do kogo tak ładnie szczekasz... On by cię palnął w nos, to plułbyś z miesiąc kolorem...
Buryło tłumaczył się, że jest Romana przyjacielem i że bolą go niewymownie krzywdy kolegi.
— Ty patrz, aby ci nikt nie wlazł w paradę. Niech cię głowa o innych nie boli... Romek ma szerokie plecy i nie da sobie w kaszę nadmuchać... — zawołał krępy, mały złodziejaszek, patrząc z wielkim respektem na Romana.
— Siadaj, — zawołała gospodyni, podsuwając Romanowi krzesło przy samym jej łóżku, co miało podobno być wielkim zaszczytem. Zmierzyła taksującym wzrokiem jego paltko, skrzywiając bezzębne usta. Po chwili zaś zapytała:
— Jak ci się zarabia?... Czy to prawda, że twoja Felka ci „nawaliła“ i uciekła z Brytanem?...
— Ja was się o to zapytam? Specjalnie poto przyszedłem tu, by się dowiedzieć czy to jest prawda. Fefkę już dawno wypędziłem, — mówił chełpliwie — idzie mi tylko o Brytana... Szkoda jego żony i niewinnych dzieci.
— A to drań z tego Brytana! On i mnie też chciał... Ale ja nie głupia... — przechwalała się gospodyni. — Zwąchał u mnie forsę, no i nie jestem jeszcze taka stara. Moja figurka każdemu mężczyźnie się spodoba... A ten Brytan, to kobieciarz, co się zowie...
— Az Romka to kiepski kobieciarz?... — wtrąciła zalotnie szopenfeldziarka, trącając go przytem zalotnie ramieniem.
— Skąd ty wiesz? — odezwał się zjadliwie Buryło. — Romełk gwiżdże na taką przystojniaczkę, z krzywymi girami...
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a mały złodziejaszek odezwał się:— — W jednym tylko miejscu napewno zgodziłby się z nią „przeklinać“... Zgadnijcie, gdzie...
— W pojedyńczej celi mokotowskiego więzienia! — zawołano jednogłośnie.
— Oho! Tam człowiek i stuletnią babę nie odrzuci... — wtrącił starszy człowiek, który cały czas tylko słuchał. — Jak ci wlepią z dziesięć wiosenek katorgi, jak ja miałem za kacapa, tobyś paluszki lizał od każdej „spódniczki“... Mogłaby być brzydka i stara, jak nasza meliniarka, co tu siedzi, aby tylko nazywała się kobietą.
— Ty, katorżniku!... A to swołocz!... Na kogo tak mówisz? Ja cię stąd każę wyrzucić!... Masz tobie, jeszcze będzie mnie urągał... Za moje dobre serce... Więcej cię do mojego mieszkania nie wpuszczę... — irytowała się meliniarka, trzęsąc się aż z oburzenia.
Wszyscy śmieli się głośno, rozbawieni jej złością. Po chwili jeden z gości znów się odezwał drwiąco:
— Przecież nasza gospodyni jest jeszcze wcale młodą dziewczyną. Dlatego, że pamięta turecką wojnę, to nie należy jej jeszcze nazywać starą...
— Wynoś się stąd! — ryknęła gospodyni.
— Żarty na bok!... — powiedział z udaną powagą. — Wolałbym mieć do czynienia z jej pończochami, co leżą tam wypchane w łóżku, niż z jej wdziękami...
Chuda Mańka zerwała się z łóżka, usiłując ich wypchnąć za drzwi. Mocowali się z nią żartobliwie tak długo, aż mały złodziejaszek wyciągnął jedną pończochę z pod poduszki. Jednakże nie zdążyli jej ukryć, kiedy gospodyni zauważyła to. Zrobiła taki krzyk, jakby ją ze skóry darli, wyrywając przy tem swój skarb. Cały ten kawał obrócono zaraz w żart. Nikt z obecnych nie wątpił jednak, że gdyby gospodyni tego nie zauważyła, musiałaby pożegnać się z tą pończochą na zawsze.
Roman dłużej już tu nie bawił, gdyż zrozumiał, że tego co go interesuje, nie dowie się tu. Poza tem nie mógł znieść tych specyficznych dla wszystkich melin zapachów, jakie się tu unosiły w powietrzu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.