Wyprawa po żonę/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyprawa po żonę |
Podtytuł | Wedle opowiadania starego organisty Franciszka Gączarzewicza |
Rozdział | III. |
Wydawca | Władysław Dyniewicz |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Władysław Dyniewicz |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego samego dnia późno wieczorem, kiedy ludzie wszędzie już spali, późny gość zapukał w okno karczmy w Unisławiu. Był to Michałek wracający ze swej wyprawy po żonę.
Majerek po długiem czekaniu otworzył mu drzwi karczemne i mruczał sobie pod nosem, że mu ludzie spać nie dają. Kiedy zaś Michałek przystąpił bliżej prowadząc za uzdeczkę ogiera, żyd wesoło krzyknął: mój ogier, mój ogier! i prędko odebrawszy Michałkowi cugle zaczął oglądać szkapę, czy to rzeczywiście ten sam koń, nad którym przez cały dzień pełen strachu biadował. Dopiero przekonawszy się na dobre, że to ogier, że mu nie brak ani ogona, ani łba, ani nawet kopyta, trochę weselej obrócił się do Michałka i powiedział:
— Co nam Michalek narobiul za strach! Te wszystkie luzie mi powieżeli, że wiżeli, jak Michałek wszczekle jechol na ogiera jakby na ćmircz, i że ogier poniszczona dycht, dycht.
— I to ludzie wam powiadali? spytał się Michałek ochrypiałym głosem.
— Ny, toć luzie, toć byli na polu i wiżeli, że wy niszczycie mojego konia i jedziecie bez szapka i z golim głowiem, jak zlodziej, co na jarmaku bóty ukradł. A ten ogier, to fain koń, i wort trzysta talarów. Toby Michalek narobiul sobie ciężkiego szkoda, kiedyby zniszczył mi ogiera i muszol zapłacić te wszystkie pieniądze.
— Co tam gadać, mruknął Michałek, tu macie szkapę, weźcie go sobie i wsadźcie za szkło w obrazek, kiedy wam tak miły.
Majerek niby niedosłyszał. — Mój ogier, mój ogier, powiedział, no może chora?
— Katać nie, odpowiedział Michałek swoim chrypliwym głosem. Żebyście wy, Majerku, z tym szkapą wystał dziś tyle co ja, powiadam wam, że nie bylibyście w stanie o własnej mocy trzymać się na nogach. Tego żaden człowiek nie może sobie wyobrazić, co to za niewarte stworzenie.
— Ny, kiedy jeno żyje, z zadowoleniem powiedział Majer. Zaprowadźma go do stajnia i dajma mu źreć, to dobry koń, jeno brak mu innego pana, to się poprawi.
Po wprowadzeniu konia do stajni Michałek wraz z żydkiem weszli do karczmy. Michałek po wszystkich trudach, które tego dnia przecierpiał, chciał sobie odpocząć, a kiedy zagasiwszy pragnienie kilku kuflami piwa swobodnie rozsiadł się na ławie za stołem, ciekawy Majerek następujące usłyszał sprawozdanie z podróży:
— Bo to, powiadał Michałek, widzicie kochany Majerku, że miałem gdzieś dalej pilny interes i chciałem trochę pojechać kłusem, ale to mizerna szkapa, choć wszystkie żebra na nim można porachować, nagle tak zdziczał i takim pędem puścił się w drogę, że aż dopiero w Grzybnie ludzie go przytrzymali. Myślę sobie: z powrotem pójdziesz mi lepiej, bo ci ta jazda pewnie w starych kościach utkwi, że niemi ledwo zawleczesz się do domu. Nie zaskwierałem mu nic i szczęśliwie wrócilim aż do Nowych Stablewic, choć się wlekł jak krowa, kiedy ją na targ się zajma.
W Nowych Stablewicach stanąłem na chwilę i zabawiłem się u znajomych, a ogiera tymczasem przywiązałem do wierzby na drodze, bom był niedaleko. Tam jakoś głęboko się zadumał, bo kiedy wróciwszy wsiadłem na niego i chciałem jechać dalej do domu, tylko łbem potrząsnął i stanął jak wryty na miejscu. Musiałem zejść i z wierzby urznąć spory biczyk, ale i to lekarstwo nie pomogło. Chciałem go wziąść za cugle i poprowadzić, ale tylko zęby wytrzeszczył i jeszcze silniej wrył się nogami w ziemię. Zbiegli się ludzie niemal z całej wsi, ten kijem, ten batem kropił, ów ciągnął za cugle, inny z tyłu wedle siły popychał, ogier krnąbrny jak niebieskie stworzenie nie chciał i niechciał, i niechciał. Mnie różne pasye brały, bo ludzie nakoniec zaczęli się śmiać z mojej krzywdy, i z upartego ogiera, ale cóż było robić? Musiałem zejść i po długich komplementach i korowodach pan ogier pozwolił się nareszcie uprosić, że raczył postąpić kawał drogi za wieś, gdzie znowu jakoś głęboko się zadumał i ani krokiem nie ruszył się z miejsca, choć mi nie tylko na złość, ale i na płacz się zabierało.
Co miałem robić? Usiadłem sobie w rowie pod wierzbą i przyglądałem się hardej bestyi, ażali nie dostanie innych zmysłów, ale gdzie tam! Szkapa zwiesił łeb, czasem trząsnął grzywą, kiwnął ogonem, pokręcił głową, jakby na kogo czekał, i znowu medytował dalej. Słońce miało się ku zachodowi, mnie spieszno było do domu, radbym był poszedł pieszo, ale nie podobno było konia zostawić samego, boby w nocy mógł zginąć. Jechali ludzie z targu, ten i ów stanął i spytał się, czego szukam, że mi pomogą a mnie złość brała taka, że niemal byłbym zabił bestyą.
Jechał poczciwy Niemiec, co miał karą klacz przed wozem, chudą jak wasz ogier. Człeczysko zaraz się domyśliło o co tu chodzi, i kazał mi przywiązać ogiera w tył do woza, a samemu wsiąść obok niego. Spróbowałem. Dziesięć kroków było wszystko dobrze, ogier postępował uroczyście jak w procesyi, ale potem wystoperczył zuchwale przednie nogi i stanął.
Niemiec swoją klacz batem zaczął kropić, aż z całej siły zaczęła ciągnąć naprzód; ogier nie ustąpił i postawił na swojem. Wóz zaczął trzeszczyć, myślałem, że konie wszystko rozerwią i że spadniemy z Niemcem na ziemię w błoto, on zaczął wrzeszczeć gwałtu ratuj — trudno co było robić, musiałem zejść, odwiązać ogiera, i Niemiec klnąc pojechał swoją drogą, a my sieroty oba zostali.
Zrobiła się noc; księżyca nie było, ciemność panowała jak w miechu. Wsiadłem na ogiera, i wtedy na chwilę wszystko było dobrze. Potem znowu stanął, znowu musiałem go prosić, bić, popychać i ciągnąć za cugle. Mogę śmiało powiedzieć, że go dźwigałem więcej, aniżeli on mnie. Już kości w sobie nie czuję i nie będę mógł pracować w polu przynajmniej tydzień. To wszystko.
— He, he, rozśmiał się Majerek wesoło, a czy ja panu Michalka nie mówiul, że to strasznie dziwaczna, ten ogier? I kupca Michalek nie znalazł?
— Ale zkąd, z oburzeniem odrzekł Michał. Czy wy myślicie, że ludzie tacy są głupi, aby mieli dostać ochotę nabyć takie straszydło?
— Ny, mówił Majer, kiedy nie, to nie. Ja go jednak sprzedam, ja go dam do Dana albo do Uzra albo do Szymsze, to dobre na nim zarobią pieniądze. Taki koń, kiedy jeno ma leb, czterem nogim i ogon, to zawsze kupca znajdzie.
— Co do mnie, mówił Michał, nie brałbym waszego ogiera, choćby mi kto sto talarów dołożył.
— Ny, jak się komu wizi, powiedział Majer. Rok temu był tu w karczma niemiecki czlowiek i strasznie się upiul, a mioł białego koń, co na nim siezioł, jak jechol do domu. Za wsia spadł z konia i naleźli go chłopaki, i dali mu po skórze, aż gwaltu krzyczal, i posadzili na konia tak, że z glowiem na ogon patrzal. Potem krzyknęli hura, i koń przyleciol nazod tu do karczma, a Niemiec sieziol na nim i wrzeszczał o pomoc, że zbójce go pobili i że szkapie ucięli łeb, bo łba nie wiziol, bo był wtyle za jego pieca.
Michałka ta historya rozweseliła tak, że na chwilę o własnem nieszczęściu zapomniał. Zaczął wtedy niby powiadać swoje, Majerek nosił piwo i cygary, aż wybiła dwunasta i czas było iść do spania.
— Ny, powiedział Majer, niech Michałek izie do domu, Michalek dobry czlowiek, ale raz trzeba dać pokój, bo mój żona chory i jutro rano ja musi jechać po doktora.
— Ale nie powiadajcie ludziom o mojej dzisiejszej podroży, rzekł zbierając się do wychodzenia Michałek. Nie chciałbym, żeby zemnie ludzie się śmieli. I niech wam Bóg mojej krzywdy nie pamięta!