Wyprawa po żonę/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Gawrzyjelski
Tytuł Wyprawa po żonę
Podtytuł Wedle opowiadania starego organisty Franciszka Gączarzewicza
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1891
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WYPRAWA PO ŻONĘ.
Wedle opowiadania starego organisty
Franciszka Gączarzewicza.
——— SPISAŁ ———
PAWEŁ GAWRZYJELSKI.
CHICAGO, ILL.
Czcionkami i drukiem Władysława Dyniewicza.
1891.

I.

Stary Michał, bogaty gbur w pierwszej wiosce w Prusach Zachodnich, którą zowiemy Unisławiem, z synem swoim także Michałem nieraz wielką miał biedę. Synalek liczył już lat trzydzieści i zawsze miał w myśli się żenić, a staremu, to się nie podobało. Kiedy Michał młody mówił, że ojciec niemający już więcej dzieci i zgrzybiony starością mógłby wymówić sobie dobry deputat i po wszystkich kłopotach swobodnie wypocząć sobie, oddawszy majątek pod opieką syna i synowej, stary Michał zwykle odpowiadał, że on — młody Michał — do takich rzeczy zawsze jeszcze ma czas, że on — stary Michał — ożenił się dopiero w roku czterdziestym, — że jemu — młodemu Michałowi — i tak dobrze, i że on — stary Michał — prawdą a Bogiem niewie, czy nieszczęśliwym przypadkiem — on młody Michał — nie umrze czasem prędzej, aniżeli on — stary Michał; a potem zwykle zaczął płakać obarczony wiekiem ojciec młodego Michała i tak prawił mu dalej:
— Gdybym ja to wiedział, mój synu, że twoja żona będzie uczciwą kobietą, jak matka twoja nieboszczka, co Boże świeć nad jej duszą, to doprawdy nie broniłbym ci się żenić i zapisałbym ci majątek, co się już i tak wspólnie z niego żywimy. Ale kiedybyś nieszczęśliwym przypadkiem za przeproszeniem dostać miał jędzę, coby tobie zatruwała życie a mnie przedwcześnie wtrąciła w kłopoty i smutki, jakich jeszcze nie zaznałem i zaznać nie pragnę, albo gdybyś był miał umrzeć a ona potem wzięłaby jakiego gacha, coby mi razem z nią zaskwierał do reszty, ażby może i dokonali swego i —
I jeszcze bardziej płakał stary Michał w przypuszczeniu możliwości, że w sposób tak marny mógłby dokonać żywota.
— Mój kochany ojcze, — odpowiadał wtedy zwykle Michał młody, — przyznać wam muszę, że niby macie prawdę. Aleć nie moja w tem wina, że ożeniliście się dopiero w roku czterdziestym. Wy mówicie, że człowiek jest młody, kiedy ma czterdzieści lat. To nieprawda, tatulu, bo taki człowiek jako kawaler jest stary grat.
— Czy to ja zawsze mam się przyglądać jak młode chłopaki chwytają mi zgrabne i młode dziewczyny przed nosem aż dla mnie zostaną tylko stare i szczerbate? A gdybym umarł, nim dojdę do lat czterdziestu, a kiedyby Pan Bóg was też zabrał z tego świata, ktoby wziął po nas tę ziemię, co od pradziadów jest nasza? Czy nie wiecie że krewnych nie mamy, i że wtedy tą ziemią zbogaciliby się ci co już i tak całą Ojczyznę nam zabrali? A nam co cudzym życzyć, co możemy zachować dla siebie? Ja biedny człowiek w kawalerskim stanie się starzeję i nie wiem po co, może i ja z tego wszystkiego smutku — —
I młody Michał począł płakać razem ze starym, smutną przedstawiając sobie możliwość, że i jego śmierć zabrać może z tego świata.
Wypłakawszy się do woli w niemym smutku, każdy poszedł swoją drogą: stary zaglądał do stodoły i podwórza, a młody wychodził w pole i z wszystkiego smutku za dwóch pracował.
Bywało wieczorem, że jako organista i uczony człowiek będący pisarzem w gminie, trafiałem się z innymi ludźmi do karczmy, aby przy kieliszku jakoś raźno sobie pogawędzić; i Michałek — boć tak wołali na niego ludzie, aby go odróżnić od starego Michała — dość często siadał za stołem i smutno zwieszał. Kiedy odprawiłem ludzi i ciszej robiło się w karczmie, przysiadywałem do zadumanego Michałka, a on w tedy jakoś rozweselony częstował i wódką i piwem i cygarami, aż czasem w głowie mi zaszumiało. Powiadał mi przytem szczerze i rozwlekle o swoim wielkim kłopocie i prosił o radę a ja milcząc mądrze potakiwałem głową i piłem dalej. A kiedy już było czas iść do domu i wstawszy uchwyciłem za czapkę, Michałek brał mię za rękę i błagając pytał: I cóż ja teraz niby pocznę, panie Gączarzewiczu? — Ja wtedy poufnie ściskałem mu rękę i odpowiedziawszy: „Niewiem, Michałku“ odchodziłem do domu. Boć co do palonych trunków, piwa i cygar Michałek był najlepszym człowiekiem z całego Unisławia.
Nie moja w tem wina, że rzecz zmieniła się w czasie niespodzianie prędkim, a jakim to dziwnym przypadkiem wszystko się wypełniło, opowiem teraz, jak od samego Michałka ludzie w naszej parafii słyszeli.
W Nawrze był jarmark. Stary Michał rano kazał założyć konie do woza i pojechał, bo chciał sprzedać dwie stare klacze a natomiast nabyć sobie konie silniejsze i młodsze, bo żniwa były niedalekie. Michałek tymczasem gospodarować miał w domu, ale jakoś z wielkiem zajęciem spoglądał za odjeżdżającym ojcem i spiesznie wrócił do domu, skoro tylko dostrzegł, że parobek jadący z ojcem minąwszy dom organisty, kościół i plebanią wóz skierował na lewo, gdzie trakt bity prowadził do Nawry.
— Niech się dzieje Boska, z wielkim zapałem mówił do siebie Michałek wchodząc nazad do domu. Ustroję się w szaty świąteczne i puszczę się samopas w drogę do Nowych Stablewic, choć to dobry kawał drogi. Tam wstąpię do Zarębów i będę ich prosił, aby mi dali córkę swoją Kasię i zatrzymali nas w domu, a kiedy będą chcieli, to się ożenię i będę u nich tak długo, aż u nas w domu inaczej się stanie i ojciec mój niby dostanie inne talenta. Mam już swoje lata i mogę zrobić, co chcę, a tak ubogi niby też nie jestem, żeby mnie u Zarębów jako zuchwalca mieli wyrzucić z domu. Toć i dziewczyna, jakem ją widział na ostatnim odpuście, jakoś była mi rada a jej ojciec raz po raz nazywał mnie zięciem, jakem go w karczmie częstował. — A kiedy u Zarębów nic nie wskóram, to pójdę do Grzybna do Iwańskich, może mi dadzą Frankę, co mnie się też niezgorzej podoba. Jest ona pewno bardzo ładna, a choć wielkiej fortuny nie dostanie, boć ich jest dzieci przysporo, to będę miał dość dla niej i dla siebie, skoro tylko mój ojciec inne dostanie talenta. —
Tak sobie Michałek dodawał otuchy i pobiegł szybko do szafy, w której wisiał jego najlepszy ubiór, i począł się stroić, przyczem ciągle myślał o Kasi i o France. Służąca Marysia na zawołanie przyniosła mu na śniadanie sporą kiełbasę z masłem i chlebem, mimo wszelkiego zakochania Michałek sprzątnął porządną porcyą a po ukończeniu wszystkich przygotowań jeszcze raz przejrzawszy się w zwierciadle i powiedziawszy służącej, aby doglądała domu i dopilnowała obory i chłopaków śmiele puścił się w drogę. —
Dzień był piękny, wesoły. — Lekki wiatr szumiał w wierzbach stojących długim rzędem przy drodze, a orzeźwione rzęsistym deszczem w nocy zboże uginało się pod każdym tchnieniem wietrzyka, wydawając razem z kwiatkami polnemi i zieloną murawą ową woń miłą, która tak rozkosznie napawa serce i duszę. Słońce jasnym i nieprzerwanym blaskiem spoglądało na cichy obraz szczęścia i spokoju, malujący się wymownie w bogato wyposażonej przyrodzie.
— Gorąco dziś ogniście, bąknął sobie Michałek pod nosem, przechodząc mimo plebanii. Zdałoby się zajrzeć do karczmy na szklankę piwa, a potem nieszkodziłoby też łyknąć jednego co bym był śmielszy, jak stanę u Zarębów w Nowych Stablewicach. Potem byłoby też dobrze wziąść kilka cygar na drogę, abym wyglądał trochę lepiej po kawalersku — no wstąpię do karczmy!
Poczciwy Majer, arendarz karczmy przyjął Michałka z wyrazem kłopotu na twarzy — Michałek usadziwszy się wygodnie za stołem, zażądał piwa a usłuszny żydek prędko usłuchał. Zapaliwszy potem cygaro, i pociągnąwszy potężnie z szklanki, Michałek aby nieuniknionej rozmowie z Majerem nadać swobodny kierunek, zapytał się trochę z współczuciem: czego kupcowi braknie.
— Ach, ja nieszczęśliwa szlowiek, mówił Majer — Michalek niewie, co to ja mam za dużego klopociem. — Mój żona, meine Blimchen, zachorowal na diareja i na kaszel i na ból zębów a wszystkie nogi go bolą, a w glowie to go tak rwie, aż gwałtu reta. A teraz przyjachol do mnie Dan z Lunżyna, to mój dobra przyjaczel i mnie mówiła, żebym z nim jechol na jarmak do Nawry, bo on mówił, że mojego ogier, to dobry ogier, ale żebym go sprzedal i inszego kupil szkapę — A ja mu mówił, że nie mogę jechać, be mój żona Blimchen, to chory i na kaszel i ból zębów i —
— Już wiem, przerwał mu Michałek.
— Ny, mówił Majer, kiedy pun Michałek wie, to nie mówię nic. Ale ja sum wiem, że mój ogier, to dobry koń i że wort trzysta talarów, ale won ma slabego rozum, a ja potrzebuję mądrego ogier, bo ja kupiec — I teraz ta siedzę i muszę siedzić, a luzie jadą na jarmak, a mój żona chory, a ja nie mogę jechać i nie mogę sprzedać tego ogier.
— To źle, powiedział Michałek.
— Katacz nie źle, odrzekł Majer — Mój żona chory i ma —
— Już wiem, powiedział Michałek.
Ny, toć kiedy pun Michałek wie, to ja będzie cicho. Ale mnie to strasznie żoł, że nie mogę sprzedać tego ogier. On takie dziwne mo talenta, bo mo za dobrze ze zierciem i bez robociem u mnie w stajnie, i jeno ma głupstwa w głowiem. Ja nieszczęśliwa człowiek.
Michałowi jasna myśl przyszła do głowy.
— Wie Majer co, powiedział, kiedy innej rady niema, to ja waszego ogiera trochę przewietrzę i wyjadę na nim w pole, a może w drodze kupiec dla niego się trafi, tobym za was zrobił handel. Wiecie że nieoszukam was i że rzetelnie wam oddam, co za konia dostanę, tylko powiedzcie mi, co ma kosztować.
Majer trochę podumał, poszedł do chorej Blimchen a potem z nieco rozpromienioną twarzą powrócił, bo wiedział, że każdy człowiek poczciwej twarzy Michałka więcejby uwierzył, aniżeli jego żydowskim zachwalaniom. — Więc kiedy tak, panie Michałku, powiedział, to możecie wziąść tego ogier. On dobry koń i jest wort trzysta talarów ale kiedy za niego dostaniecie dwadzieścia, to możecie sprzedać, jeno musicie się dobrze targować, bo to dobry skoń, tego ogier. —
Michałek się rozśmiał: — Jakoś bardzo macie ochotę pozbyć się konia, kiedy chcecie go dać za dwadzieścia talarów, choć wart trzysta. Ale co mnie do tego — pójdźmy do stajni, to go osiodłam i wyjadę, wszak nie będzie strata choć go nazad przyprowadzę.
— Pun Michałek mądra człowiek, powiedział Majer. Ny, wypijma jednego na litkup, ja lubię pana Michałka i wiem, że mojego ogiera niezrobi krzywdy.
Wypili potężne kielichy wódki, potem Michałek zapłacił, co był winien, i wyprowadził ogiera na podwórze. Szkapsko było chude i mizerne, jakoś dziwacznie z ócz mu patrzało.
Majer przyniósł uzdeczkę i siodło, pomógł Michałkowi okiełznać konia, a ujrzawszy potem jeźdzca na szkapie szybko do chorej żony powrócił.
Michałek puścił się w drogę. Zaopatrzony potężnym batem, który tylko tę miał wadę, że nie był przeznaczony dla jeźdzca, ale dla woźnicy kierującego czwórką, zaczął śmiele wywijać tem popychadłem nad głową ogiera i z wesołą miną jechał ku wiosce, gdzie się losy jego miały roztrzygnąć, ale bardzo leniwym krokiem.
Takim sposobem ujechał kilka stai za wieś. Serce jego pałające chęcią nabycia żony nadało mu radę spróbować ażali za użyciem ostrzejszych środków nie zdoła konia przymusić do prędszego biegu. Zaczął więc obrabiać chudzinę i batem i nogami i pięściami tak zapalczywie, że koń odurzony zaczął bieżyć z wściekłą szybkością aż Michałkowi z ust cygaro na ziemię wypadło. Nie długo za cygarem powędrował kapelusz, potem bicz. Michałek chciał przytrzymać szalonego konia, ale mimo wszystkich wysileń nie mógł. Koń nawet jeszcze bardziej zdziczał i pędził tak gwałtownie, jak gdyby od tej jazdy zawisł los całego świata.
— Wściekła bestya, mruknął sobie Michałek, niech ją kaci wezmą. Co mnie nieszczęśliwego skusiło do tej brzydkiej żydowskiej szkapy! Snać padnie życiem przypłacić.
I schwycił konia za grzywę, bo ogier silnem uderzeniem głowy wydarł mu cugle z ręki, a potem gnał dalej parskając głośno i wywijając ogonem aż Michałkowi włosy na głowie stawały. Nadto gęsty szum począł występować na nozdrzach konia, a pot gwałtowny lał się nietylko z Michałka, ale też z ogiera, któremu jakoś niewcześnie przypomniały się młode lata.
Coraz żwawiej, coraz dziczej pędził koń po drodze, aż długie tumany kurzu snuły się poza parą jadącą jak na stracenie wieczne. Michałek w duchu się przeżegnał, bo inaczej nie mógł, potem zamknął oczy i polecił się opiece wszystkich Świętych. Niech się dzieje wola Boska, westchnął z głębokości serca. O nieszczęśliwa ta godzina, w której bez wiedzy ojca wybrałem się na wyprawę po żonę!
Mijały pola i łąki, rowy i drogi, a Michałek cierpiąc okrutnie od skwaru słońca, którego strzały paliły mu czoło i oczy niewymownie, wciąż siedział na szkapie trzymając się grzywy i ciche modły posyłając do Boga o pomoc.
Czy jechał ćwierć, czy pół godziny, czy dzień cały, czy tydzień, on tego nie wiedział. Jemu zdawało się, że jedzie tak od wieczności, że wiecznie mu tak jechać będzie trzeba. Pożegnał się już ze światem, pożegnał z starym ojcem, którego wstręt przed synową obecnie okazywał mu się bardzo słusznym, pożegnał się z przyszłą żoną, którą jechał szukać w sposób tak okropny. — —
W tem rzeźki głos krzyknął; stój! Koń silną ręką schwycony za cugle nagle się szarpnął, zadrgał jeszcze raz i — stanął. Michałkowi jakoś raźniej na sercu się zrobiło, zdawało mu się, że na nowo na świat się urodził, że to, co minęło dopiero było snem okropnym strasznym.
— A gdzie Pan Bóg prowadzi, spytał się głos, który miłe znalazł ucho w łonie Michałka. Zdawało się biedakowi, że to aniół przybył mu na pomoc. —
— Szukam żony, — mimowolnie wypowiedział głosem, w którym się wyraźnie odbijało wzruszenie wewnętrzne.
— A czy uciekła? jakoś z żalem ciekawy nieznajomy się zapytał.
Michałek otworzył oczy, a przetarłszy je porządnie ręką, ujrzał przed sobą słusznego wzrostu mężczyznę w włościańskim ubiorze, którego twarz zdawała mu się być bardzo znajomą.
— Adyć ja chcę sobie dopiero szukać dziewczynę, cobym się z nią żenił.
Człowiek pokiwał głową. — Ale czemu to w takim pędzie! A czy to rzecz taka nagła! Toć jechaliście, jak gdyby, czego Boże broń, cały świat za wami się palił!
— Kiedy ten bestya szkapa — i przypomniawszy sobie niebezpieczeństwo, któremu co dopiero uszedł, Michałek szybko zesunął się z konia i obok swego wybawcy stanął. Człowiek przyglądał mu się ciekawie i z niejakim niedowierzaniem, aż Michałek serdecznie ścisnął mu rękę i przypatrzył się mu bliżej.
— Toć to wy Jaś Zaręba z Nowych Stablewic, uradowany zawołał.
— A toć, Jaś Zaręba, katać nie! odpowiedział tenże powoli i wyrazisto. A kiedy wy mnie tak dobrze znacie to i mnie należałoby się wiedzieć, coście wy za człowiek, ba!
— Toć ja Michałek z Unisławia! krzyknął Michałek wesoło. Czym to tak strasznie się odmienił?
— Ba, katać nie, odpowiedział Zaręba z przyciskiem. I to żony szukacie? dodał po chwili.
— Ja chciałem jechać do was i — bąknął Michałek nieśmiało. A może dalibyście mi Kasię. Bo. —
— A toć, a toć, Kasię, powoli powiedział Zaręba. Toć możemy się rozmówić, katać nie. A toć pójdźmy do mojego domu, toć tu na drodze jakoś nieładnie o tem gadać.
— Ale szkapa? zarzucił Michałek nieśmiało.
— No, trzeba wziąść do stajni, dać obroku, napoić, co się ochłodzi i co się posili. Co się posili, ba, katać nie, co się posili. —
Michałek konia wziął za cugle i powoli idąc za Zarębą razem z nim i z ogierem zaszedł do pobliskiego zabudowania wiejskiego, które było siedzibą Zarębów.





II.

— Matko, zawołaj Kasię, bo kawaler przyjechał, — powolnym swoim sposobem zawołał Zaręba na żonę, kiedy po wprowadzeniu ogiera razem z Michałkiem weszli do sieni mieszkalnego domu. — Matko zawołaj Kasię!
— Zaraz idę, odezwał się głos z kuchni. I w tej chwili wyszła porządnie i chędogo ubrana niewiasta do sieni trzymająca fartuch w ręku, bo miała w nim świeże warzywo, które chciała przyrządzić do obiadu. Rzuciła okiem na męża i na gościa jeden raz i drugi a potem zapytała:
— Boże zmiłuj się a to co?
— Ba, kawaler przyjechał do Kasi, wyraźnie i dobitnie powiedział Zaręba, ba kawaler.
— Ale co to? Czy go pobili?
— To starego Michała z Unisławia syn Michał, żono; ba, z Unisławia.
— Czy to jakie nieszczęście się stało? dalej pytała pani Zarębowa, ciągle z niedowierzaniem patrząc na kawalera.
Michałek zczerwieniał na twarzy jak burak, bo o tem nawet nie pomyślał, że był zdyszany i oblany potem, że nogi pod nim się trzęsły i że ubiór jego poszarpany był nielitościwie, że koszula poplamiona była brudem a na głowie rozjeżonej bujały się niewstrzymane kapeluszem włosy, jak dorastające chrósty w lesie, kiedy wiatr niemi pomiata.
— A toć, ba, powiedział Zaręba, nieszczęście się stało, katać nie. Szkapa go ubiegł i byłby z nim pojechał het het aż do Ameryki, alem go przytrzymał, a toć, przy polu naszym na drodze.
Kobieta uspokoiła się widocznie i rękę białą a pulchną podała na przywitanie Michałkowi, który ją z uszanowaniem pocałował. Potem weszli do izby mieszkalnej, skromno ale porządnie i czysto zaopatrzonej w sprzęty domowe. Tu przy białym stole zasiedli na wygodnych krzesłach i zaczęli rozmowę o Unisławiu i o tegorocznym plonie. Michałek przy tej okazyi zaczął skrycie ocierać sobie chustką pot z twarzy i rękoma gładzić włosy na głowie. Matka niedosiedziała długo i z ważną nowiną pobiegła do kuchni, gdzie młoda i zgrabna Kasia niewiedząc o niczem krzątała się koło obiadu. Nie długo potem przyrządzony na prędce smaczny przekąsek z butelką dobrej wódki stanął na stole, stary począł Michałka raczyć i sam jędrno i ochoczo wziął się do dzieła, a kiedy Michałek zajadał z apetytem i nie odmówił pełnego mu podanego kieliszka, młoda Kasia z bijącem sercem przez lekko uchylone drzwi od izdebki przyglądała się kawalerowi.
Wiemy już, czemu Michałek wyjechał w drogę; wiemy też, czemu nie chciał ze sobą wziąść swatów, bo niemiał woli, aby kto w Unisławiu przedwcześnie się o tem dowiedział; wiemy dalej jakie zamiary na przyszłość Michałek był sobie ułożył w głowie; nie będziemy więc powtarzali tego co mówił przed Zarębą, który częstemi ba, atoć, katać nie i niepotrzebnem powtarzaniem wyrazów jemu przerywał mowę.
Kiedy Michałek, wynurzywszy swe życzenia i wedle możności skreśliwszy stan rzeczy przestał, stary Zaręba pokręciwszy głową i poczęstowawszy jeszcze raz gościa sporym kieliszkiem anyżówki, w te odezwał się słowa:
— Mój kochany Michale, atoć teraz wiem, co wy myślicie ba, i mnie się to też podoba, że macie ochotę do mojej córki Kasi, Zarębównej, z Nowych Stablewic. Jabym wam nie bronił, ale żeby to jeno matka chciała i dziewucha a i wasz ojciec, boć rodzica w takiej sprawie słuchać trzeba, ba, katać nie!
— Mój kochany panie ojcze, błagając przerwał mu Michałek, toć już i na to się zgadzam, aby o tem żona wasza i Kasia wiedziały, bo bez tego jednak obejść się nie może a potem już o tem wiedzą, ale z moim ojcem to trudna sprawa, bo on mówi, że jestem jeszcze za młody i że się boi synowej aby mu nie zaskwarła. Jeżeli mój ojciec o tem się dowie, to całą sprawę zepsuje i nie dozwoli mi się ożenić, i wszystko będzie na nic. Lepiej niech o tem nie wie.
— Matko, żonko, Marysiu, raźno zawołał Zaręba do kuchni, pójdźno tu do nas! Pójdź prędko, żonko, Marysiu tu jest kawaler i rzecz!
Weszła pani Zarębowa ucierając ręce we fartuch i na skinienie męża zabrała miejsce przy stole a Michałek jeszcze raz zaczął opowiadać swoje i niemal się rozpłakał, jak mu przyszło mówić o uporczywości ojca i o jego postanowieniu, że on — Michałek, dopiero w roku czterdziestym powinien się żenić. Powiedzcie mi kochana pani matko, — tak swą oracyą zakończył, — ja bardzo rad ożeniłbym się z waszą Kasią, co teraz pocznę?
Niewiasta podumała chwilę, a potem stanowczo odrzekła:
— Co do majątku waszego i waszej uczciwości trudno co mówić, wedle tego radzi córkę wam damy, jeżeli będzie chciała. Inna rzecz zaś z ojcem waszym. Bez jego wiedzy ożenić wam się nie podobna, bo taka rzecz zawsze się rozniesie przedtem choć nie z domu, to z ambony przy zapowiedziach. Ale i tak na tajemne rzeczy nigdy nie przystanę, bo nie potrzebuję kryć córki przed ludźmi, i niechcę sobie robić takiego wstydu. Jeżeli wasz ojciec niechce wam zapisać miejsca, to i tak będzie rada. Połowa majątku po matce już i tak jest wasza i nikt jej wam nie odbierze, a kiedy nie w Unisławiu na swoim, to możecie u nas w Nowych Stablewicach na naszem żyć z żoną, aż ojciec wasz się namyśli albo inne nastaną warunki. O co najwięcej tu chodzi, aby ojciec o tem wiedział i nie odmówił wam błogosławieństwa. Lepiej więc, jeżeli tymczasem dacie pokój Kasi i nie rozmówicie się z nią prędzej aż z ojcem waszym będzie ugoda, a kiedy wtenczas dziewczyna będzie chciała, z naszej strony wszelkiej pomocy możecie być pewien, bo wiemy, że ojciec w uczciwości was wychował.
— Ale kiedy mój ojciec mówi, że jestem jeszcze za młody! powiedział Michałek.
— To tylko bzdurstwo, rzekła niewiasta. O tem to potem, jak z ojcem będziecie u nas.
— Ale mój ojciec nigdy ze mną nie pojedzie, rozpaczliwie zawołał Michałek.
— Trudna rada, powiedziała matka Kasi. Dziś na tem niech będzie koniec, że jesteśmy wam radzi, ale nie możemy przyobiecywać wam córki na pewno.
— Ba, katać nie, nie możem przyobiecać, przerwał jej mąż, a toć, nie możemy na pewno, ba, na pewno, i nie odmawiamy, a toć nie odmawiamy a toć, masz prawdę żonko, Marysiu, białogłowo.
Michałek powstał.
— I na tem wasze ostatnie słowa? spytał smutnie.
— No, toć możemy i do was zajrzeć w gościnę, łagodniej odpowiedziała matka. Na drugą niedzielę po południu jeżeli Pan Bóg da nam zaczekać a powietrze pozwoli, przyjedziemy do Unisławia.
— Więc do zobaczenia, powiedział Michał, na pożegnanie ściskając jej ręce. Muszę jeszcze zajrzeć do Grzybna bo wstyd mi wrócić bez kapelusza do domu a tam kupca nie ma. Niech mi Zaręba pomoże konia wyprowadzić na drogę.
— A toć, czemu nie, powiedział Zaręba. Michałek jeszcze raz okiem rzucił do izdebki, gdzie, jak mu się słusznie zdawało, Kasia podsłuchiwała, potem za starym wyszedł w podwórze i do stajni, gdzie ogier po ostrej podróży sobie odpoczywał. Ochędożywszy go porządnie szczotką i umocowawszy siodło na nowo, Zarębie silnie dłoń ścisnął, ostrożnie usiadł na szkapę i wolnym krokiem wyjechał na drogę.
— To teraz masz, powiedział sobie. Co mi z tego, że mi radzi, kiedy bez wiedzy ojca dziewczyny dać nie chcą. Wiem dobrze, że mój ojciec zacznie płakać i lamentować, aż strach dostaną i rzecz na niczem się rozejdzie. Co teraz uboga sierota pocznę? Dziewczyna ładna i dobra i milsza mi nad życie, ale kiedy nie mam jej dostać, lepiej obejrzę się za inną. Wolę tedy jechać do Grzybna, może u Iwańskich lepiej wskóram, bo żenić się muszę, niech się dzieje, co chce!
Do Grzybna było niedaleko, ale podróż szła bardzo tępo. Ogierowi wstyd było, że w sposób tak zapalczywy schańbił swoje stateczne lata, i nader powoli wlókł się po drodze, jak gdyby chciał powiedzieć: nie bój się Michałku, teraz ci głupstwa nie zrobię!
Nareszcie zajechali do Grzybna. Zaraz na początku wsi mieszkał żyd kupiec co nie tylko wódką i piwem handlował, ale i też towarami łokciowemi, zbożem, bydłem, wełną, butami, kapeluszami, śledziami i kaszą. — Ogier nawet nieproszony stanął na placu, Michałek zeskoczył, wstąpił do kupca i po krótkiem targowaniu za drogie pieniądze lichy kupił kapelusz. Potem spytał się żyda, gdzie Iwańscy mieszkają.
— Tam dryben, napszyszywko, elegancki odpowiedział „kupiec“.
— Czy są w domu?
— Ja nie wie. Ale mir szajnt, że są na jarmak.
— No, trzeba zajrzeć, pomyślał sobie Michałek i poszedł.
Naprzeciw karczmy widać było dość spore zabudowanie gospodarcze. Dom mieszkalny, którego okna znajdowały się po części na stronie obróconej ku drodze, dalej stajnia pod tym samym dachem. Naprzeciw stała obszerna stodoła. Budynki nieporządne, z podziurawionym dachem słomianym, szczyty to deskami wybite, to wyłatane słomą, podwórze pełne drobiu, ale bez wszelkiego ładu — tu pług, tam brona na mierzwie, tam stary wóz w drabiach bez dyszli, na którym kogut piał bezustannie, a w kałuży znajdującej się w pośrodku podwórza nurzające się świnie, kwiczące od głodu.
— Czy tu mieszkają Iwańscy? spytał się Michałek stojącego przed wrotami chłopaka bęcwała, który boso i w podartem obleczeniu, otworzywszy usta na Michałka wytrzeszczył oczy.
— Co? spytał bęcwał.
— Mieszkają tu Iwańscy? powtórzył Michałek.
— Adyć tu siedzą, odpowiedział chłopak.
— Czy są w domu? mówił Michał.
— Nie, odrzekł chłopak.
— Czy niema nikogo? dalej wypytywał Michałek.
— Toć ja jestem i Franka i dziewuchy, powiedział mądrala niedorostek.
— Gdzie ojciec z matką pojechali?
— Na jarmak do Nawry.
— Otwórz mi wrota, nakazał Michałek.
— Toć mogę, odpowiedział chłopak.
Michałek wszedł na podwórze a potem do domu. Wchodząc do sieni usłyszał pusty śmiech wychodzący z kuchni, a choć głośno odchrząknął i jeszcze głośniej zapukał w drzwi do izby pomieszkalnej, nikt mu nie otworzył ani nawet się nie odezwał. Otworzył przeto drzwi sam i śmiałym krokiem postąpił naprzód. Stanąwszy w pośrodku izby okiem powiódł do koła siebie. Łóżka nie posłane i wiechcie słomy na podłodze pomięszane z innym brudem, leżącym tam może już od tygodnia, sprzęta mizerne i poniszczone pełne brudu i kurzawy, szyby u okien powybijane, to pozatykane łatami, to wolny przewiew powietrzu dozwalające, wszystko to odurzyło go jakoś i dziwnie uczyniło niespokojnym.
— Źle się tu dzieje, pomyślał sobie w duchu, licho widzę gospodarują nie tylko w podwórzu, ale i w domu. No cóż robić — może dziewczyna nie winna. — Ale jakoś niewidać nikogo — trzeba zajrzeć do izdebki — i odważnie uchylił drzwi poboczne.
W tem nagle usłyszał: uch: i przelękniona Franka, w podartej, brudnej spódnicy i nie bielszej koszuli, z włosami pełnemi piór i najeżonemi na kształt kołtuna, szybko pobiegła do kuchni i drzwi za sobą zatrzasnęła. Michałek osłupiały powiódł dokoła okiem i dostrzegł w kącie przy piecu dwie młodsze dziewczyny, siostry Franki, bardzo jej podobne co do czystości ubioru.
— Czy ojca nie ma w domu? spytał się starszej, podczas kiedy obie ciekawie mu się przyglądały.
— Adyć pojechali na jarmak, mówiła dziewczyna — i wzięli krowę co ją chcą sprzedać, bo egzekutnik żąda pieniędzy dla żyda.
— I niema nikogo w domu?
— Toć Franka jest w kuchni, a Maciek na podwórzu. Czy mam ich zawołać?
— Chciałem mówić z ojcem i matką, ale kiedy ich nie ma, to może i Franka się rozmówi. Zawołaj ją, bo niedługo muszę jechać do domu.
Dziewczyna wybiegła młodszą pociągając za sobą. Michałek rychło za drzwiami usłyszał szepty i widział, jak ktoś ostrożnie uchylił drzwi i z ciekawością mu się przyglądał.
— Franko, to kawaler do ciebie przyjechał, wyrzekła dość głośno siostrzyczka, która przed chwilą rozmawiała z Michałem. Na te słowa Michałek powrócił do izby, starł chustką brud z tego stołka, co jeszcze jako tako stał na nogach i usiadłszy przy stole, głęboko się zadumał.
Po długiej, długiej chwili otworzyły się drzwi i ukazała się dziewczyna z butelką wódki, którą razem z kieliszkiem postawiła na stole. Potem przyniosła spory półmisek napełniony pieczonem mięsem i bochenek chleba, zapraszając Michałka aby zasiadł, jadł i pił, bo dodała z powagą, Franka jeszcze się stroi.
Michałek, aby czarne troski wybić sobie z głowy i okazać się wdzięcznym za gościnne przyjęcie, wlał sobie kieliszek wódki, wypił i potem chciał jąć się do mięsa, ale nie mógł, bo niebyło noża ani widelca. Po długiem szukaniu mądra starsza siostrzyczka Franki przyniosła wreszcie z jakiegoś kąta stary kawał noża, i Michałek, choć jeść mu się nie chciało, wziął się do mięsa, aby nie okazywać że jedzeniem gardzi. Niestety mięso było twarde jak gnat a nadto obsypane drobno potłuczonym cukrem, co może France zdawało się być bardzo delikatną przyprawą, ale Michałek do mięsa z cukrem nie był przyzwyczajony.
Położył nóż i odepchnął półmisek dalej na stół. Niedługo potem po słodkim mięsie mdło mu się zrobiło i niewiedząc co począć wychylił duszkiem drugi i trzeci kieliszek wódki.
— Panie Boże przeżegnaj, odezwał się tuż przy nim głos Franki, a to mnie cieszy kiedy gość nieproszony bierze się do kapki, bo to dobra gorzałka, od naszego kupca Lajzra. To dobry żydek, choć czasem zaskarzy do sądu o pieniądze, jednak zawsze pożycza, kiedy w domu niema drobnych.
— Nie przyjechałem do was na picie, poważnie odpowiedział Michał, ale z bardzo ważną sprawą. — Chciałem się z twoimi rodzicami widzieć, ale kiedy ich niema, to obaj rozmówić się możemy, bo to rzecz nas najwięcej się tyczy.
— Mnie ta głupia Joanna powiedziała że do mnie kawaler przyjechał, rzekła Franka.
— Toć miała prawdę, powiedział Michałek, przyjechałem tu jako kawaler. — Jestem Michałek, starego Michała Szafryta z Unisławia syn, nie mamy na miejscu naszym długu, a roli trzy włóki z klinem. Matka moja, co Boże świeć nad jej duszą, już dawno nieżyje, połowa ojcowskiego majątku jest moja i mamy dzięki Bogu żyć z czego, ale w tem jeno sęk, że mój ojciec niechce pozwolić, abym się żenił. Więc ja do ciebie, Franko, straszną niby mam ochotę, i niby chciałbym ciebie za żonę, kiedybym ciebie mógł dostać. To jest cała rzecz.
— I na to tu przyjechaliście? spytała się Franka.
— Katać nie, odpowiedział Michałek.
Czemu wasz ojciec nie chce pozwolić wam się żenić? dalej pytała Franka.
— Bo powiada, odrzekł Michał, że sam czekał do lat czterdziestu i że też tak długo czekać powinienem, dalej się boi, aby za przeproszeniem niedostał jędzy za synową.
— A fe! umizgając się Michałkowi odpowiedziała Franka. Ktoby tam mówił o jędzy, kiedy tyle ładnych i młodych dziewcząt dostać możecie.
— Chcę tylko jednę, powiedział Michałek.
— Toć wiem, odrzekła Franka. I to do mnie macie wolą?
— A czemu nie, mówił Michałek.
— No, to wypijemy sobie po pierwszej a dobrej znajomości, powiedziała dziewczyna, nalewając kieliszek a wychyliwszy go duszkiem, drugą porcyą podawając Michałkowi. Niech nam dobre talenta służą!
— A i owszem, odrzekł Michałek wychyliwszy kieliszek do dna. — W tej całej sprawie zresztą tylko jeden jest sęk: mój ojciec niechce pozwolić abym się ożenił.
— A czemu nie? spytała Franka.
— Aby za przeproszeniem nie dostał jędzy za synową — mówił Michałek.
— Te, fe, powiedziała Franka, to nic.
— Ale ojciec mówi, że to fundament, odparł Michałek.
— Na taki fundament za przeproszeniem — trochę gniewnie wybąknęła Franka.
— Ale co robić? spytał się rozpaczliwie Michałek.
Franka się zadumała.
— No, to wam powiem, rzekła. U nas dość dzieci, mnie czas iść za mąż, niema czego czekać. Nie znam was jeszcze, ale to nic nieszkodzi. Jak rodzice przyjadą, to wszystko im powiem i śmiele możecie się spodziewać, że w tych dniach do was do Unisławia zajrzymy.
Michałek podrapał się w głowę.
— Ale kiedy to sęk — powiedział.
— Toć wiem już, odrzekła Franka. Aleć można się z nim jak się należy rozmówić.
— Kiedy mój ojciec — przerwał jej Michałek.
— Ale toć można się z nim rozmówić, może się mnie nie zlęknie — uśmiechała się w poczuciu własnej doskonałości — ja mu będę podchlebiała aby nam pozwolił się żenić, a najgorzej z moim ojcem i z matką zasiądą do kieliszka, to i cała sprawa obróci się na dobre. Kiedy tylko my do siebie będziemy mieli wolą.
— A i owszem, odpowiedział Michałek i przysunął się bliżej do pięknej dziewczyny, pięknej, bo była nią rzeczywiście, a brudną spodnicę i pióra w włosach była zostawiła w kuchni.
W tem przybył do izby Maciek, brat Franki, którego Michałek niedawno temu widział przed podwórzem na drodze. — Franko mnie się jeść chce, powiedział z wielkiem nieukontentowaniem.
Franka poskoczyła ze stołka, jeszcze raz uścisnęła dłoń szczęśliwemu Michałkowi i potem pobiegła do kuchni, aby młodszemu rodzeństwu wydać obiad. Michałek widząc, że możebny cel podróży był osiągnięty, wyniósł się także i prostą drogą udał się do kupca Lejzra, gdzie ogier jakoś po znajomemu na niego się przyglądywał. I nie długo potem Michałek znajdował się w drodze do domu, gdzie spodziewał się zajechać zanim ojciec z jarmaku powróci.
Gdy przejeżdżał przez Nowe Stablewice, stary Zaręba wyszedł mu na przeciw na drogę, zaprosił do domu i zaczął gościć serdecznie kawalera, zięcia, syna starego Michała z Unisławia, a przytem powiadał mu wyraźnie i rozwlekle o stanie swojego majątku, o roli i o Kasi, o żonie swojej Marysi ze „Siemonia z białą głową“, a uczciwa niewiasta z uśmiechem przysłuchiwała się opowiadaniom męża siedząc opodal niego, bo Kasia tak skrzętnie, tak zgrabnie obsługiwała rodziców i gości, że aż Michałkowi patrzącemu na piękną jej postać markotno się zrobiło, że pojechał do Franki.





III.

Tego samego dnia późno wieczorem, kiedy ludzie wszędzie już spali, późny gość zapukał w okno karczmy w Unisławiu. Był to Michałek wracający ze swej wyprawy po żonę.
Majerek po długiem czekaniu otworzył mu drzwi karczemne i mruczał sobie pod nosem, że mu ludzie spać nie dają. Kiedy zaś Michałek przystąpił bliżej prowadząc za uzdeczkę ogiera, żyd wesoło krzyknął: mój ogier, mój ogier! i prędko odebrawszy Michałkowi cugle zaczął oglądać szkapę, czy to rzeczywiście ten sam koń, nad którym przez cały dzień pełen strachu biadował. Dopiero przekonawszy się na dobre, że to ogier, że mu nie brak ani ogona, ani łba, ani nawet kopyta, trochę weselej obrócił się do Michałka i powiedział:
— Co nam Michalek narobiul za strach! Te wszystkie luzie mi powieżeli, że wiżeli, jak Michałek wszczekle jechol na ogiera jakby na ćmircz, i że ogier poniszczona dycht, dycht.
— I to ludzie wam powiadali? spytał się Michałek ochrypiałym głosem.
— Ny, toć luzie, toć byli na polu i wiżeli, że wy niszczycie mojego konia i jedziecie bez szapka i z golim głowiem, jak zlodziej, co na jarmaku bóty ukradł. A ten ogier, to fain koń, i wort trzysta talarów. Toby Michalek narobiul sobie ciężkiego szkoda, kiedyby zniszczył mi ogiera i muszol zapłacić te wszystkie pieniądze.
— Co tam gadać, mruknął Michałek, tu macie szkapę, weźcie go sobie i wsadźcie za szkło w obrazek, kiedy wam tak miły.
Majerek niby niedosłyszał. — Mój ogier, mój ogier, powiedział, no może chora?
— Katać nie, odpowiedział Michałek swoim chrypliwym głosem. Żebyście wy, Majerku, z tym szkapą wystał dziś tyle co ja, powiadam wam, że nie bylibyście w stanie o własnej mocy trzymać się na nogach. Tego żaden człowiek nie może sobie wyobrazić, co to za niewarte stworzenie.
— Ny, kiedy jeno żyje, z zadowoleniem powiedział Majer. Zaprowadźma go do stajnia i dajma mu źreć, to dobry koń, jeno brak mu innego pana, to się poprawi.
Po wprowadzeniu konia do stajni Michałek wraz z żydkiem weszli do karczmy. Michałek po wszystkich trudach, które tego dnia przecierpiał, chciał sobie odpocząć, a kiedy zagasiwszy pragnienie kilku kuflami piwa swobodnie rozsiadł się na ławie za stołem, ciekawy Majerek następujące usłyszał sprawozdanie z podróży:
— Bo to, powiadał Michałek, widzicie kochany Majerku, że miałem gdzieś dalej pilny interes i chciałem trochę pojechać kłusem, ale to mizerna szkapa, choć wszystkie żebra na nim można porachować, nagle tak zdziczał i takim pędem puścił się w drogę, że aż dopiero w Grzybnie ludzie go przytrzymali. Myślę sobie: z powrotem pójdziesz mi lepiej, bo ci ta jazda pewnie w starych kościach utkwi, że niemi ledwo zawleczesz się do domu. Nie zaskwierałem mu nic i szczęśliwie wrócilim aż do Nowych Stablewic, choć się wlekł jak krowa, kiedy ją na targ się zajma.
W Nowych Stablewicach stanąłem na chwilę i zabawiłem się u znajomych, a ogiera tymczasem przywiązałem do wierzby na drodze, bom był niedaleko. Tam jakoś głęboko się zadumał, bo kiedy wróciwszy wsiadłem na niego i chciałem jechać dalej do domu, tylko łbem potrząsnął i stanął jak wryty na miejscu. Musiałem zejść i z wierzby urznąć spory biczyk, ale i to lekarstwo nie pomogło. Chciałem go wziąść za cugle i poprowadzić, ale tylko zęby wytrzeszczył i jeszcze silniej wrył się nogami w ziemię. Zbiegli się ludzie niemal z całej wsi, ten kijem, ten batem kropił, ów ciągnął za cugle, inny z tyłu wedle siły popychał, ogier krnąbrny jak niebieskie stworzenie nie chciał i niechciał, i niechciał. Mnie różne pasye brały, bo ludzie nakoniec zaczęli się śmiać z mojej krzywdy, i z upartego ogiera, ale cóż było robić? Musiałem zejść i po długich komplementach i korowodach pan ogier pozwolił się nareszcie uprosić, że raczył postąpić kawał drogi za wieś, gdzie znowu jakoś głęboko się zadumał i ani krokiem nie ruszył się z miejsca, choć mi nie tylko na złość, ale i na płacz się zabierało.
Co miałem robić? Usiadłem sobie w rowie pod wierzbą i przyglądałem się hardej bestyi, ażali nie dostanie innych zmysłów, ale gdzie tam! Szkapa zwiesił łeb, czasem trząsnął grzywą, kiwnął ogonem, pokręcił głową, jakby na kogo czekał, i znowu medytował dalej. Słońce miało się ku zachodowi, mnie spieszno było do domu, radbym był poszedł pieszo, ale nie podobno było konia zostawić samego, boby w nocy mógł zginąć. Jechali ludzie z targu, ten i ów stanął i spytał się, czego szukam, że mi pomogą a mnie złość brała taka, że niemal byłbym zabił bestyą.
Jechał poczciwy Niemiec, co miał karą klacz przed wozem, chudą jak wasz ogier. Człeczysko zaraz się domyśliło o co tu chodzi, i kazał mi przywiązać ogiera w tył do woza, a samemu wsiąść obok niego. Spróbowałem. Dziesięć kroków było wszystko dobrze, ogier postępował uroczyście jak w procesyi, ale potem wystoperczył zuchwale przednie nogi i stanął.
Niemiec swoją klacz batem zaczął kropić, aż z całej siły zaczęła ciągnąć naprzód; ogier nie ustąpił i postawił na swojem. Wóz zaczął trzeszczyć, myślałem, że konie wszystko rozerwią i że spadniemy z Niemcem na ziemię w błoto, on zaczął wrzeszczeć gwałtu ratuj — trudno co było robić, musiałem zejść, odwiązać ogiera, i Niemiec klnąc pojechał swoją drogą, a my sieroty oba zostali.
Zrobiła się noc; księżyca nie było, ciemność panowała jak w miechu. Wsiadłem na ogiera, i wtedy na chwilę wszystko było dobrze. Potem znowu stanął, znowu musiałem go prosić, bić, popychać i ciągnąć za cugle. Mogę śmiało powiedzieć, że go dźwigałem więcej, aniżeli on mnie. Już kości w sobie nie czuję i nie będę mógł pracować w polu przynajmniej tydzień. To wszystko.
— He, he, rozśmiał się Majerek wesoło, a czy ja panu Michalka nie mówiul, że to strasznie dziwaczna, ten ogier? I kupca Michalek nie znalazł?
— Ale zkąd, z oburzeniem odrzekł Michał. Czy wy myślicie, że ludzie tacy są głupi, aby mieli dostać ochotę nabyć takie straszydło?
— Ny, mówił Majer, kiedy nie, to nie. Ja go jednak sprzedam, ja go dam do Dana albo do Uzra albo do Szymsze, to dobre na nim zarobią pieniądze. Taki koń, kiedy jeno ma leb, czterem nogim i ogon, to zawsze kupca znajdzie.
— Co do mnie, mówił Michał, nie brałbym waszego ogiera, choćby mi kto sto talarów dołożył.
— Ny, jak się komu wizi, powiedział Majer. Rok temu był tu w karczma niemiecki czlowiek i strasznie się upiul, a mioł białego koń, co na nim siezioł, jak jechol do domu. Za wsia spadł z konia i naleźli go chłopaki, i dali mu po skórze, aż gwaltu krzyczal, i posadzili na konia tak, że z glowiem na ogon patrzal. Potem krzyknęli hura, i koń przyleciol nazod tu do karczma, a Niemiec sieziol na nim i wrzeszczał o pomoc, że zbójce go pobili i że szkapie ucięli łeb, bo łba nie wiziol, bo był wtyle za jego pieca.
Michałka ta historya rozweseliła tak, że na chwilę o własnem nieszczęściu zapomniał. Zaczął wtedy niby powiadać swoje, Majerek nosił piwo i cygary, aż wybiła dwunasta i czas było iść do spania.
— Ny, powiedział Majer, niech Michałek izie do domu, Michalek dobry czlowiek, ale raz trzeba dać pokój, bo mój żona chory i jutro rano ja musi jechać po doktora.
— Ale nie powiadajcie ludziom o mojej dzisiejszej podroży, rzekł zbierając się do wychodzenia Michałek. Nie chciałbym, żeby zemnie ludzie się śmieli. I niech wam Bóg mojej krzywdy nie pamięta!





IV.

Następnej niedzieli po południu stary Michał drzemał sobie w izbie na kanapie. Michałek od samego obiadu jakoś znikł jak kamfora. Powiadał parobek staremu Michałowi, że jego syn poszedł podobno na łąki, a stary, który od ostatniego targu w Nawrze w Michałku jakąś dziwną spostrzegał zmianę, trochę pokiwał głową, poszedł do izby i położył się na kanapę, gdzie, jak już powiedziano, drzemał. Potem usnął. Śniło mu się, że nieboszczka żona jego, którą był poślubił licząc lat czterdzieści, jak dawniej gospodarzy w domu, że miłym swym głosem do niego przemawiając czarne troski wybija mu z głowy, że małego Michałka piastuje na łonie i rzewną mu przyśpiewuje nutę ulubionej piosenki. I błogo było staremu we śnie, zdawało mu się, że sam jest jeszcze młodym, że serce jego pała nadziejami minionych, dawno minionych lat, że oddycha pełnią życia i poczuciem siły własnej, że młodość, miłość i szczęście razem są jego udziałem i że nigdy, nigdy nie będzie inaczej.
W tem nagle rozbudził go głośny hałas wczynający się na podwórzu. Przelękniony stary porwał się z kanapy mniemając, że całe jego gospodarstwo stoi w płomieniach i szybko wytoczył się na podwórze. Jednym rzutem oka jednakowoż dostrzegł, że inna była tego wrzasku przyczyna. Na samym środku podwórza stał bowiem lichy wóz jeszcze lichszemi zaprzężony szkapami, a na wozie wrzeszczał człowiek pijany i wywijał batem, podczas kiedy na drugiem siedzisku siedziała kobieta nędznie ubrana i młoda, dość piękna dziewczyna wystrojona po miejsku, która mile i znacząco do niego się uśmiechała.
— A zkąd to Pan Bóg prowadzi? spytał się stary uczciwie, wolnym krokiem zbliżając się do niespodzianych gości.
— A do djabła, to wy tak nas przyjmujecie? krzyczał pijany z oburzeniem. My tu jedziemy aż z Grzybna i myślimy sobie, że na nas czekają, że kawaler zaraz wyskoczy i konia poprowadzi do stajni a panią matkę i dziewuchę zesadzi z woza i pana ojca, jak się należy, pocałuje w gębę, a tu masz, ani żywej duszy nie ma na całem podwórzu! Czy to tu taki u was porządek stary kawalerze, czy waszego syna nie mogliście lepiej wychować? A gdzie on jest, ten niewarty chłopak.
— Aleć człowiecze, odpowiedział zadziwiony stary, ja was nie znam i nie wiem, po co wy tu do mnie jedziecie. Może do kogo innego interes prowadzi!
— Ale gdzie tam, kumotrze, to do was przyjeżdżamy! Toć znam was dobrze i wy mnie też widzieliście, tylko nie wiecie gdzie. No, co tu robić: złaź, staro!
„Stara“ powoli spuściła się z woza i pomogła córce, która potem prędko pobiegła do starego Michała. Ten przyglądał się ludziom w niemem zadziwieniu, aż dziewczyna z przesadą mu się przymilając, pocałowała go w rękę. Pijany człowiek zaś zszedłszy z woza pobiegł do stajni, napotkał śpiącego tam parobka, obudził i fukając za lenistwo kazał natychmiast konie wziąść do stajni i dać im dobrego obroku. Potem przybiegł do Michała i mówiąc: no, pójdźma, stary! sam wszedł do domu, a za nim żona jego i córka. Michał ciekawy, co to będzie, udał się za nimi.
Ledwo weszli do izby, już goście wygodnie usadzili się na stołkach i na kanapie patrząc na Michała, jakby nie on był właścicielem domu, ale oni.
— Czy nie ma gospodyni w chałupie, krzyknął gość. Dalej, dajcie na stół wódkę, bo głodno i chłodno nie będziemy siedzieli.
— A zkąd to was Pan Bóg prowadzi? zapytał Michał, sięgając sam do szafy po butelkę, i stawiając ją z kieliszkami na stół.
— Fe, odrzekł gość, a czy nie wiecie, że to ja Wojciech Iwański z Grzybna, i że to moja żona a tamta moja córka, co z waszym synem się ma żenić?
Michał osłupiały spojrzał na niego, aż pijanemu śmieszno się zrobiło.
— No, powiedział, trzeba przód się pokrzepić, kiedy nas raczą. To mówiąc wlał sobie kieliszek wódki, wypił, drugą i trzecią nalał porcyą i podał żonie i córce a nakoniec staremu Michałowi podetchnął kieliszek.
Michał nie tknął się wódki.
— No, kiedy nie, powiedział Iwański, to ja wypiję. Na wasze zdrowie, kumotrze!
Michał jak we śnie spoglądał dokoła siebie, bo pojąć nie mógł, że ci ludzie na prawdę mają przyczynę być w jego domu, tem mniej, że Michałkowi ani najmniejszem słowem nie nadmienił, że ma wolą przyjąć do domu synową.
— Boże kochany, a to co? powiedział mimowoli. W tem znowu słyszeć się dał turkot nadjeżdżającego woza, i słychać było że stanął. Michał zostawił Iwańskich i wyszedł na próg.
Rzeczywiście nowi goście nadjechali! I na drugim wozie siedział mężczyzna, a przy nim była jedna niewiasta w podeszlejszym wieku a druga piękna i młoda!
— Hej goście jadą, powiedział głośno, sam nie wiedząc co mówił.
— Goście? krzyknął pijany Iwański. W to mi graj kumotrze! Trzeba użyć świata, póki służą lata, weselmy się, goście przyjechali!
Nowoprzybyłych tymczasem na podwórzu przyjął parobek, pomógł niewiastom z woza i przyrzekł, że o konie będzie miał staranie. Zabrali się przeto nowi goście i społem weszli do izby.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, powoli a wyrazisto i głośno powiedział nowy gość wchodząc.
— Na wieki wieków, odpowiedział Michał, podczas kiedy dawniejsi goście nie wiedząc co robić znowu zabierali się do butelki, aby nią przybyszów przywitać. Witajcie do nas.
— A Bóg zapłać, panie Boże wielki zapłać, a toć to wy, Michał z Unisławia, ba, stary znajomy, katać nie, a tu moja żona Marysia ze Siemonia z białą głową, ba, a tu moja córka Kasia jedynaczka katać nie.!
— Wszak to wy, Jasiu Zaręba, zawołał uradowany stary Michał, no, siadajcie u nas z żoną i córeczką — jakie to ładne dziewczę — ktoby był spodział, że o nas będziecie pamiętać. —
— Ba, mówił Zaręba prosto, jak gdyby siekierą wyrąbał, kiedy tu przyjeżdżamy żenić syna waszego z naszą Kasią, ba, waszego syna Michała, co był u nas zeszłego tygodnia, w Nowych Stablewicach, ba, toć chce się żenić z moją córką Kasią.
— Ale to nie prawda, odezwał się głos Franki od stołu, on był u nas.
— A, to wy, mówił Zaręba, spojrzawszy teraz dopiero na tamtych gości. Toście wy też tu przyjechali, Iwański kumotrze, sąsiedzie z Grzybna, z żoną i córką Franką, ba z córką. —
— Bo „córka“ pójdzie za mąż za młodego Michała, uszczypliwie przerwała mu Franka.
— A toć, pójdzie za mąż, ba, katać nie, odpowiedział Zaręba, a toć my na to tu przyjechali.
— Ale on ze mną będzie się żenił, ze złością wyrzekła Franka.
— I my nie na głupstwa tu przyjechały, dodała jej matka.
— A ja jestem bogaty człowiek, krzyknął Iwański bijąc pięścią w stół, mam dwie włuki i klin i pieniądze, on z moją Franką żenić się będzie.
— Ale ba, mówił Zaręba, kiedy on był u nas, czy nie, żonko, Marysiu, błogosławo?
— Toć był, odrzekła, tuląc do siebie zlęknioną Kasię.
— Ale on u nas był, pięścią jeszcze bardziej uderzając w stół wrzeszczał Iwański, on z moją córką musi się żenić.
— A kiedy tak, to z Bogiem, powiedziała żona Zaręby. Pójdź, mężu, pojedziemy do domu, po co nam z tym pijanym człowiekiem się kłócić. Szkoda o naszą drogę i żal mi tylko, że nas wystawiają na pośmiewisko, gdzie my niewinni.
— Ludzie, na Boga, co to wszystko znaczy? zadziwiony i przelękniony stary Michał zawołał.
— Że nas tu chcą wyźreć, kumotrze, wrzeszczał Iwański. Ale słyszycie, wy syna z moją córką będziecie żenić!
— Ale o tem nic nie wiem, powiedział Michał. I wiedzieć nie chcę, po krótkiej chwili dodał stanowczo.
Krótkie powstało milczenie. W tem nagle wpadł do izby Michałek z rozognioną twarzą, na której straszna odbijała się rozpacz.
— Ojcze, krzyknął, nie gniewajcie się na mnie, — chciałem sobie sam poszukać żonę, i przyjechali — zmiłujcie się nie róbcie mi krzywdy, pozwólcie mi się żenić.
— Tak, pozwólcie mu się żenić, krzyknął Iwański. My tu nie na żarty przyjechali, wy stary dziadzie, wasz chłopak musi się żenić z moją Franką, słyszycie, stary wyżeraczu?
Na te słowa pełne obrazy starego Michała straszny uniósł gniew.
— Zaraz wychodzić mi z domu, krzyknął, bo kiedy nie, to kijem was wypędzę. Was tu nie wołałem, abyście się mieli rozsiadać w cudzym domu, widzę, że jesteście niegodziwiec i pijak i że dzieci wasze nie wiela co lepsze, precz mi z domu, natychmiast!
I szedł przeciw Iwańskiemu cały drząc od gniewu.
Franka krzyknęła, z przestrachem porwała się z krzesła, pociągnęła za sobą matkę, ta zaś ojca i nie mówiąc nic wszyscy troje wynieśli się z domu.
Zaręba z żoną i córką milcząco się przyglądali wszystkiemu, co się działo. — Dopiero kiedy wóz Iwańskiego klnącego okropnie na starego i na młodego Michała, na Zarębów i na świat cały, wytoczył się z podwórza, stary Michał usiadł przy stole i gorzko sobie zapłakał.
Michałek rzucił mu się do nóg.
— Ojcze, nie smućcie się, bo mi serce pęknie od bólu, nie gniewajcie się na mnie, że się żenię z Kasią Zarębów, będę was nosił na ręku i szanował i kochał zawsze — a i moja żona —
— Atoć, Kasiu idź do pana ojca, ba co was pobłogosławi, ba, pobłogosławi, powiedział stary Zaręba z rozczuleniem patrząc to na córkę, to na Michałka.
— Kiedy on z Franką — smutno odpowiedziała Kasia.
W tem Michałek przyskoczył, błagającym na nią spojrzał okiem, a potem pocałował jej rękę i zaprowadził ją do swojego ojca.
Kasia uklękła obok Michałka, a stary Michał, płacząc i z radości i z smutku, złączył ich ręce i drzącym od wewnętrznego wzruszenia głosem powiedział: Niech wam Bóg błogosławi, moje kochane dzieci! Mój majątek niech będzie moim i waszym razem, a serce mi mówi, że w pośród was żyć będę do końca dni swoich, jak dawniej za nieboszczki mojej żony kochanej!
Matka Kasi płakała a stary Zaręba zamaszystym krokiem przystępując do klęczącej pary, położył na nią ręce i powiedział:
— Ba, a toć, niech was Bóg błogosławi moje dzieci, ba, błogosławi, a niech będą zaręczyny dziś a za trzy tygodnie wesele, a za rok, ba —
— Ale stary, prędko przerwała mu żona z uśmiechem, kto też tak będzie bajał!
Ba, a toć, katać nie bajał, ba, katać nie bajał, a toć!


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Gawrzyjelski.