Wyspa błądząca/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa błądząca |
Podtytuł | Powieść podróżnicza z ilustracjami |
Wydawca | Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Druk. Sikora, Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Elwira Korotyńska |
Tytuł orygin. | Le Pays des fourrures |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Norman, świetny znawca zmian atmosferycznych, był niespokojny. Od godziny zaczęło się coś zmieniać w powietrzu, co go mocno niepokoiło. Niebo zasnuło się chmurami, słońce nie pojawiało się, jak zwykle złociste, lecz przybrało barwę błękitnawą bez blasku i bez promieni. Fale wód szemrały cicho, ale ku południowi słychać było silne uderzenia fal i jakby grzmoty.
Wszystkie te zjawiska nie podobały się ogromnie marynarzowi, który znał wszelkie przejawy niebezpieczeństwa, obcował wszak wciąż z naturą i odczuwał w tej chwili grozę położenia.
— Jedźmy! Jedźmy prędzej! Panie poruczniku! — zawołał do Hobsona, spoglądając z przerażeniem na chmury nad głową wiszące. — Jedźmy natychmiast, nie tracąc ani minuty! Jest coś w powietrzu złowrogiego!
— Rzeczywiście, — odpowiedział Hobson, — niebo zmieniło się ogromnie, nie zauważyliśmy tego wcale.
— Czy boi się pan burzy? — spytała Barnett starego marynarza.
— Tak, pani, — odpowiedział Norman, — a burza na Wielkim Niedźwiedziu jest zawsze okropna. Huragan szaleje, jak na Atlantyku. Ta chmura brunatna nie zwiastuje nam nic dobrego. Być może, iż burza wybuchnie po przyjeździe naszym do domu... Ale jedźmy czemprędzej...
Hobson nie sprzeciwiał się wywodom starego marynarza, wiedział, że ten ostatni jest doświadczeńszy od
niego i że może na nim polegać.
Wsiedli więc do łodzi, a wtedy Norman, jakby tknęły przeczuciem, wyszeptał:
— A możeby lepiej przeczekać?
Hobson spojrzał badawczo na starego i pomyślał, że gdyby był sam, pojechałby stanowczo do domu. Zawahał się więc z odpowiedzią. Ale Paulina Barnett zrozumiała jego wahanie i rzekła do porucznika:
— Proszę, niech pan porucznik nie zwraca na mnie uwagi i robi tak, jak gdyby mnie tu nie było.
Jeśli ten dzielny marynarz uważa, iż możemy jechać, to jedźmy natychmiast.
— A więc jedźmy! — zawołał Norman — i powracajmy jak najkrótszą drogą do domu!
Minęła już godzina, jak wyjechali, a mało co oddalili się od Indjan.
Chmury ciemniały, żagiel bił o maszt z gwałtowną siłą, a w powietrzu wyczuwało się burzę.
Podróżni siedzieli cicho, podczas gdy marynarz z trudem wypatrywał drogę, mgła bowiem panowała dokoła.
— Zaledwie się poruszamy! — odezwał się Hobson.
— O, tak, panie poruczniku, — odpowiedział Norman, — boję się, czy burza nie wybuchnie w stronie, ku której jedziemy — byłoby to bardzo niebezpieczne. Burze na tem jeziorze trwają i po dni piętnaście, a wtedy nie wiem, czybyśmy powrócili za miesiąc.
O godzinie wpół do piątej burza wybuchła. Błyskawice przerzynały niebo, grzmoty poczęły huczeć.
Słychać było krzyk uciekającego ptactwa, błądzącego rozpaczliwie w gęstej mgle, ponad jeziorem wiszącej.
Fala rzucała łodzią, jak łupiną od orzecha, uniosła ją do góry na sam pienisty swój wierzchołek i obracała nią, jak chciała.
— Na pomoc! Na pomoc! — krzyknął stary marynarz, nie mogąc podołać naporowi fal, przez huragan rzucanych.
Hobson i jego towarzyszka nie mogli mu dużo pomóc, nie byli obeznani ze sztuką wiosłowania podczas burzy.
Do łodzi wpadały bałwany, z obłoków spadł deszcz napół ze śniegiem, a wicher wyprawiał harce straszliwe. Norman starał się cofnąć ku południowym wybrzeżom Wielkiego Niedźwiedzia, ale było to niemożliwe.
Życie tych trojga ludzi od tej chwili było w ręku Boga.
Ale ani porucznik, ani Paulina Barnett nawet na chwilę nie wpadli w rozpacz. Przytuleni do swych ławeczek, pokryci od stóp do głowy pianą morza i płatami padającego śniegu, spowici w mgły ciemne, spoglądali spokojnie w przestrzeń. Ląd znikł im z oczu, widzieli tylko niewyraźnie starego Normana, który z zaciśniętemi ustami próbował jeszcze powstrzymać łódź od zanurzenia się całkowitego w falach.
— Uciekać! Uciekać za wszelką cenę! — szeptał marynarz.
W tej samej chwili o sto stóp za łodzią uniósł się straszliwy bałwan, pod nim utworzyła się przepaść bezdenna.
W przepaści tej woda była czarna, jak sadze. Łódź wpadła w tę przepaść, która stawała się coraz większa i coraz straszliwsza. Norman widział lecącą falę, porucznik i Paulina Barnett patrzali osłupiałym wzrokiem na
słup wody, mający runąć ma nich.
I runęła wkrótce z okropnym hałasem, rozbiła tył łodzi z wielkim trzaskiem. Dał się słyszeć krzyk przerażenia pełen, — łódź znalazła się pod wodą, pogrzebana w górze pianistej.
Ale aczkolwiek napełniona wodą, uniosła się w górę... tylko marynarza nie było.
Hobson wydał okrzyk rozpaczy. Paulina obróciła się ku niemu.
— Norman! — krzyknął, pokazując puste miejsce po marynarzu.
— Nieszczęśliwy! — zawołała Paulina z boleścią.
Powstali, nie zwracając uwagi na to, że mogą zginąć w rozhukanych falach, ale nie widzieli nic.
I nie słyszeli ani krzyku, ani wołania o pomoc. A i ciało nie ukazało się na powierzchni... Stary marynarz znalazł śmierć w falach.
Porucznik i Paulina rzucili się z wyrazem rozpaczy na ławki. Teraz zostawieni byli sami sobie, a czy zdołają się wyratować bez tego dzielnego człowieka?
— Jesteśmy zgubieni, — odezwał się porucznik.
— Nie, panie Hobson, — odpowiedziała bohaterska kobieta. — Róbmy, co możemy, a Bóg nam dopomoże!
Wtedy to Hobson zrozumiał, czego warta była Paulina Barnett i jak potrafiła zagrzewać do wytrwania.
Zaczęli oboje wylewać wodę z łodzi, a gdy trochę ulżyli, nawet[1] fale zalewały i groziły zatonięciem.
— Musimy być gotowi na śmierć w falach, — odezwał się porucznik.
— Jestem gotowa! — odpowiedziała z prostotą Paulina Barnett.
Wtem olbrzymia fala uderzyła o łódź i okryła ją całą.
Łódź uniosła się na chwilę, fala wyszarpała ławki, rzuciła podróżnych na dno ich chwiejnej barki i zakryła przed nimi horyzont.
Straszna noc, nieprzenikniona, zasłoniła im wzrok, czuli, że to ich ostatnia godzina.
Jak długo to było, nie wiedzieli. Zrozumieli tylko, że przód łodzi zerwany, że są na deskach.
— Toniemy! — zawołał porucznik.
W rzeczywistości łódź, a raczej kawałek tylko łodzi zanurzył się w wodzie pod ich ciężarem.
— Pani! Pani! — krzyknął porucznik, — schodzę z łodzi, będę płynął obok pani, to wyratuję ją! We dwoje na tej wątłej desce zginiemy!
— Nigdy! — zawołała Paulina Barnett — ja wyjdę z łodzi, niech ginę! Pan potrzebniejszy!
— Byłbym podły! — krzyknął Hobson, — nigdy!
Tymczasem nowy bałwan wpadł na łódź i przykrył ją całą.
Porucznik porwał wpół swą towarzyszkę i starając się utrzymać jej głowę nad wodą, płynął ze swym ciężarem.
Czuł jednak, że sił mu na długo nie starczy i że zginą oboje.
Naraz usłyszał jakieś przeciągłe gwizdania. Nie były to głosy ptaków — ludzie szli im na ratunek.
Któżto mógł być, co pędził w rozhukane fale, aby ratować?...
Ostatkiem sił porucznik wydał okrzyk i zakrył go okropny pienisty bałwan. Trzej Eskimosi, płynąc w swoich kajakach zauważyli łódź, walczącą z bałwanami i rzucili się im na pomoc.
Kajak jest to podłużne czółno, wykonane z jednej kłody bardzo lekkiej, obciągniętej skórą foki i mającej wierzch i środek łodzi wyłożony skórami, u góry zaś jest mały otwór.
W otwór ten wsiada Eskimos, spokojny, że ani jedna kropla wody nie spłynie do wnętrza. Eskimosi trafili właśnie na chwilę, kiedy Hobson wydawał okrzyk.
Paulina Barnett i Hobson nawpół uduszeni poczuli czyjeś ręce wyciągające ich z otchłani, ale w ciemności, jaka ich ogarniała, nie spostrzegli, kto był wybawcą.
Jeden z Eskimosów zabrał do swej łodzi porucznika, drugi Paulinę i puścili się po pienistych falach jeziora.
W pół godziny potem oboje ułożeni zostali na piasku o trzy mile od portu.
Nie było tylko zacnego marynarza, który, być może, sam rzucił się w fale, chcąc ulżyć łódce ciężaru.