Wyspa elektryczna/XIV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa elektryczna |
Podtytuł | Powieść fantastyczna |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wulkan przemówił!...
Ujarzmiona natura nie chciała dłużej znosić władzy drobnych a zuchwałych pogromców swoich...
Postanowiła zrzucić ich jarzmo a jednocześnie surowo ukarać to zuchwalstwo...
Na wyspie cudów zapanowało zamieszanie trudne do opisania...
W jednej chwili wszystko zgoła inny przybrało wygląd...
Stanęły warsztaty i pracownie, pogasły światła... Wszyscy porzucili pracę, każdy myślał o ratowaniu się od niechybnej zguby...
Nie pomagały nawoływania nadzorców ani krzyki władców wyspy.
W straszliwem przerażeniu biegli ludzie przed siebie, nie wiedząc, co czynić, gdzie uciekać...
Tymczasem wybuch wulkanu przybierał coraz większe rozmiary... Powietrze stawało się wilgotne od wydobywającej się z niego pary, lawa rozżarzona przelewać się zaczęła poza brzegi krateru, niszcząc wszystkie budowle, wzniesione na stokach wulkanu, a popiół grubą warstwą pokrył wszystko wokoło...
Na domiar wichry, zamknięte w grotach, znalazły ujście dla swej energji i rozprzężając się z głuchym świstem wybuchnęły, podmuchem swym zmiatając, co tylko napotkały na drodze...
Uderzenia podziemne nie ustawały... Rozlegały się jedno po drugiem, miarowo, systematycznie, jak uderzenia młotów cyklopów...
Wreszcie dał się słyszeć potężny huk, i ziemia wyspy zatrzęsła się cała, tworząc głębokie rozpadliny, w które zapadały budowle, i ginęli ludzie.
Zapanował zamęt, trudny do opisania... W przerażeniu bezgranicznem biegali ludzie na wszystkie strony, szukając ratunku i pomocy, wzywając jej napróżno u nieba i u bliźnich...
Chwila była straszliwa, a zarazem pełna majestatycznego uroku...
Noc zapadła... Ciemność ogarnęła świat cały, rozjaśniona tylko na wyspie krwawemi płomieniami wybuchającego wulkanu, po którego stokach spływała żarząca się lawa...
A u stóp rozgniewanego olbrzyma kłębiła się gromada istot ludzkich, dotychczasowych panów i władców, bezsilna, bezwładna, szukając na wszystkie strony ratunku. Niewolnik wypowiedział im posłuszeństwo. Ujarzmiony wulkan przemówił...
W zamęcie całym nic dziwnego, że zapomniano o delikwentach... mogli oni zejść spokojnie z estrady i wmieszać się w tłum, ogarnięty paniką...
To też dr. Wicherski, ująwszy obydwóch przyjaciół za ręce, rzekł energicznie:
— Chodźmy!...
Omijając gromady ludzkie, naprzełaj przez pola podążył ku wybrzeżom morza...
Wawrzon i Henryk posłusznie dali mu się powodować, oszołomieni tem, na co patrzeli...
Na wybrzeżu morskiem znaleźli małą grotę, wyrytą przez fale, z której doktór wyciągnął niewielką łódź z dwoma wiosłami...
— Siadajcie! — rzucił krótko tonem komendy — i za wiosła...
Rozkazu tego nie potrzeba było przyjaciołom naszym powtarzać dwa razy.
Ujęli za wiosła i silnemi pchnięciami odbili od wyspy.
— Prędzej, prędzej! — wołał dr. Wicherski.
Wiosłowali też, ile im tylko siły starczyło, byle jak najdalej znaleźć się od wyspy, która dotychczas była ich.
Odpłynęli też dość daleko, tak że już tylko łuna wybuchu wulkanu była widoczna oraz krater jego, gdy naraz zdawać się im zaczęło, iż się obniża, i że łuna się zmniejsza.
Z przerażeniem przestali wiosłować, wpijając wzrok w przestrzeń.
A tam łuna wulkanu zmniejszała się z każdą chwilą, aż wreszcie zagasła zupełnie.
Do góry wzniósł się potężny słup pary, i po chwili ciemności ogarnęły wszystko wokoło.
Dr. Wicherski uniósł się i, nakreśliwszy ręką w powietrzu krzyż, wyrzekł uroczystym głosem, acz drżącym ze wzruszenia:
— Wyspa cudów przestała istnieć... Pokój im!
∗
∗ ∗ |
Długi czas błąkała się łódź z nieszczęśliwymi zbiegami po falach oceanu.
Zdali się w zupełności na łaskę fal i prądów morskich, licząc na to, że na drodze swej napotkają okręt jakiś, który im da pomoc i ratunek.
Siły swe krzepili skoncentrowanemi pokarmami i wodą, w które dr. Wicherski przezornie łódź swą zaopatrzył. Świadczyło to, że zamiar ucieczki już dawniej przedtem świtał w jego głowie.
Lecz i te zapasy wyczerpały się.
W dwadzieścia dni po wybuchu wulkanu i zniknięciu wyspy tajemniczej parowiec „Gwiazda Południa“ napotkał na oceanie błąkającą się szalupę.
Znajdowało się w niej trzech ludzi, nieprzytomnych, napozór nieżywych.
Przeniesiono ich na pokład, zajęto się ratunkiem, i z trudem wielkim doktorowi okrętowemu udało się przywrócić ich do zmysłów.
Na wszelkie jednak zapytania odmawiali zeznań, mówili tylko, że są rozbitkami.
Bo któżby uwierzył prawdzie ich słów?
Któżby dał wiarę ich fantastycznym opowieściom o wyspie cudów, o przygodach, na niej przeżytych?
W milczeniu dążyli w stronę Europy... A gdy dnia pewnego przejeżdżali miejsce, gdzie według obliczeń doktora znajdować się miała wyspa cudów, krzyż uczynili nad falami, krzyż nad mogiłą tylu istot ludzkich...
Dalej trochę napotkali kołyszącą się na falach morskich łódź podwodną...
Otworzono ją, a gdy przyjaciele nasi weszli do środka, ujrzeli w niej martwych z wykrzywionemi z cierpienia obliczami mr. Nortona i towarzyszy jego.
Brakło wśród nich tylko dr. Johansena i dr. Zerri.
— Ratowali się pierwsi — szepnął dr. Wicherski do naszych przyjaciół — stracili potem kierunek i widocznie zginęli z głodu.
Pogrzebano zwłoki ich w falach, łódź zaś zabrano do Europy.
W tydzień potem przyjaciele nasi dopłynęli do stałego lądu, dążąc do powziętego przed strasznemi wypadkami celu, a przygody i cierpienia, przeżyte na wyspie tajemniczej, pozostały w ich pamięci, jako przykre, niczem niezatarte wspomnienia.