Wyspa elektryczna/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wyspa elektryczna | |
Podtytuł | Powieść fantastyczna | |
Wydawca | E. Wende i Spółka | |
Data wyd. | 1925 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
W porcie antwerpskim ruch panował niebywały. Tysiące wozów, naładowanych towarami lub pustych, przejeżdżało i odjeżdżało, a przy nich kręciły się tysiące ludzi, biegnących, idących spiesznie lub też zajętych wyładowywaniem towarów.
Turkot, krzyk, gwar tworzyły iście piekielny koncert, zdolny ogłuszyć niemal każdego.
Największy ruch jednak panował około olbrzymiego parowca „Królowa Oceanu“.
Para, kłębami waląca się z kominów, ruch marynarzy oraz podróżnych na pokładzie wyraźnie wskazywały, że statek szykuje się do odjazdu i jeszcze tegoż wieczoru wyruszy w dalszą podróż.
A „Królowa Oceanu“, należąca do najszybszych i największych okrętów antwerpskiego towarzystwa żeglugi, istotnie dalekie odbywała podróże. Od samego wypuszczenia z warsztatów, to jest od lat sześciu, krążyła stale między Antwerpją a Rio de Janeiro, przewożąc tam towary i emigrantów.
I teraz wiozła ich widać sporą ilość, gdyż wśród gromad podróżnych, dążących przez pomost na pokład, a następnie niknących pod nim, najwięcej było postaci, przybranych w polskie szare sukmany, o czystym polskim typie twarzy.
Wszyscy ci wychodźcy dążyli do Parany, gdzie, według zapowiedzi agentów emigracyjnych, złoto na drzewach się rodzi, rola daje niebywałe zbiory, i człowiek w ciągu lat paru dochodzi do majątku.
Szli zgięci pod ciężarem niesionych tobołków, a na twarzach wyryty był smutek, jakby żal za porzuconą ziemią ojczystą.
Niejeden odwrócił się, obejrzał poza siebie, spojrzał na ciągnącą się ziemię i ukradkiem łzę z oka otarł.
Lecz nie mógł stać długo. Idący za nim napierali go. Pochylał się więc pod ciężarem swoim i dążył naprzód, aż ginął w czeluściach statku pod pokładem.
Wszystkiemu temu przyglądał się młody jeszcze człowiek, oparty o burtę pokładu. Ubrany elegancko, choć skromnie, zdawał się nie należeć do tej gromady podpokładowych pasażerów.
Łzy błyszczały mu także w błękitnych oczach, gdy patrzał na żal i wyraz tęsknoty nieszczęsnych emigrantów.
Nagle wyprostował się i baczniej przyglądać się zaczął przechodzącemu właśnie mimo niego młodemu człowiekowi, w czyste, choć ubogie ubranie przyodzianemu, z przerzuconą przez ramię torbą podróżną, w czapeczce sportowej na głowie.
Choć różnił się ubiorem od towarzyszy swoich, lecz należeć musiał do ich liczby, jako podróżny trzeciej klasy.
Gdy się zbliżał do stojącego na pokładzie młodzieńca, ten, wyciągając ku niemu ręce, zawołał z radością:
— Wawrzon!
Podróżny przystanął, ze zdumieniem wpatrując się w stojącego przed nim... Po chwili uśmiech wykwitł na twarzy jego i, szybkim krokiem zbliżywszy się do wołającego na niego, porwał go w objęcia, wołając:
— Henryk! Ty tu? skąd? jakim sposobem?
— Jakim sposobem? — zawołał zapytany, uściskami odpowiadając na uściski — a toż, jak widzisz, dążę na tym okręcie do Brazylji. Ale co ciebie pędzi w ten kraj daleki? Co cię skłania do opuszczenia kraju, gdzie, jak słyszałem, miałeś bardzo dobrą posadę? Dlaczego jedziesz z tłumem wychodźców pod pokładem, narażając się na wielkie niewygody, kiedy, zdaje się, mógłbyś jechać wygodniej?
Na to zapytanie Wawrzon uśmiechnął się smutnie i odrzekł:
— Pytasz się dlaczego? Na pytanie to trzebaby długo odpowiadać. Nie miejsce tu i pora na to. Lecz poczekaj, zejdę pod pokład, złożę swe manatki i wrócę do ciebie. Znajdziemy gdzie na pokładzie jakiś kącik zaciszny i, tam przysiadłszy, pogawędzimy trochę.
I wprowadzając w czyn swe słowa, udał się za gromadą innych wychodźców pod pokład.
Nie siedział tam długo. Powrócił wkrótce, i obydwaj z Henrykiem skierowali się w oddaloną stronę pokładu, gdzie rozstawione fotele trzcinowe, ławeczki i stoliczki zdawały się zapraszać do miłego odpoczynku.
Pusto tam było jeszcze. Tylko jeden z foteli zajmowała jakaś dama, niemłoda już, ubrana z przesadną elegancją, z brylantami w uszach, na palcach i na szyi, z miną wyniosłą i pyszną... Koło niej kręciła się młoda murzynka, snać pokojowa, podająca coraz swej pani to wachlarz, to chusteczkę, to flakonik.
Dama owa z pewnem oburzeniem i pogardą spojrzała na dwóch przyjaciół, gdy, przeszedłszy obok niej obojętnie, nie zwracając żadnej uwagi na jej majestat, zasiedli w fotelach przy stoliczku i prowadzili ożywioną rozmowę.
Nie mogąc widocznie znieść ich widoku, przywołała pokojową i coś jej szepnęła do ucha.
Ta skinęła głową na znak, że zrozumiała, czego od niej żąda jej pani, i odeszła.
Nasi przyjaciele tymczasem wypytywali się nawzajem o swoje dzieje.
— A więc opowiedz mi, Wawrzonie, co skłoniło cię do wyjazdu z kraju? Co jest powodem tego? — rzekł Henryk.
— Jak ci wiadomo — zaczął mówić Wawrzon — jestem synem chłopa z Mokrej, ubogiej wioski z pod Sącza. Dzięki pomocy zacnego proboszcza dostałem się do gimnazjum w Tarnowie, które, idąc wciąż naprzód o własnych siłach, ukończyłem jako pierwszy uczeń. Stamtąd dostałem się do uniwersytetu na wydział filologiczny. Pragnąłem zostać nauczycielem, pragnąłem poświęcić się służbie publicznej w tym kierunku, wiedząc dobrze, że od dobrych nauczycieli zależy przyszłość narodu, że lud nasz potrzebuje ich bardzo. Ukończywszy uniwersytet z odznaczeniem, począłem starać się o posadę nauczyciela ludowego. Starania moje przyjęto ze zdumieniem. W wielu głowach pomieścić się nie mogło, ażebym ja, com tak świetnie ukończył uniwersytet, przed którym stała otworem droga do najwyższych godności, co po drabinie biurokratycznej piąć się mogłem coraz wyżej i wyżej, aż do szczytu, czynię zabiegi i starania o to, ażeby osiąść gdzieś w zapadłym kącie, zagrzebać się na wsi na stanowisku nauczyciela ludowego. Tłumaczyli mi to i perswadowali, wreszcie, widząc, że stoję nieugięcie przy swojem, ustąpili i dali mi miejsce nauczyciela w głuchym kącie, w cichej, ubogiej wiosce na Bukowinie.
Z radością przyjąłem tę nominację, szczęśliwy, że właśnie w ten kąt zapadły poniosę kaganiec oświaty, rozbudzę drzemiące umysły, poprowadzę je jasną, świetlaną drogą nauki i kultury.
— I cóż się stało? — zapytał go z zaciekawieniem Henryk.
— Zawiodłem się — ciągnął dalej Wawrzon.
Ale gdy chciał mówić dalej, podszedł do nich jeden ze służących okrętowych, sprowadzony przez czarną pokojówkę owej pysznej damy, i, zwracając się do Wawrzona, rzekł ostrym tonem.
— Proszę iść stąd. Pasażerom z pod pokładu nie wolno zajmować miejsca na pokładzie, przeznaczonym dla pasażerów pierwszej i drugiej klasy.
A widząc, że Wawrzon patrzy na niego pełnym zdumienia wzrokiem, dodał jeszcze ostrzejszym tonem:
— No, marsz pod pokład!
Wawrzon porwał się z miejsca, chciał mu coś odpowiedzieć w pierwszym porywie gniewu, lecz zaraz potem zapanował nad ogarniającem go oburzeniem.
Cóż mu pomoże protest? Narazi go tylko na większe jeszcze obelgi, a może i użycie przemocy. Do tego nie chciał dopuścić za żadną cenę.
Pohamował więc gniew swój i odrzekł spokojnie, z godnością:
— Zaraz idę. Nie wiedziałem, że pokład nie jest przeznaczony dla wszystkich.
I zwracając się do Henryka, dodał:
— Daruj, mój drogi. Porozmawiamy z sobą później, gdy już okręt będzie na morzu.
I skierował się w stronę wejścia pod pokład, gdy Henryk, niemniej oburzony od niego zachowaniem służącego okrętowego, zatrzymał go, mówiąc:
— Zaczekaj, proszę cię — a zwracając się do służącego, dodał:
— Proszę iść i przynieść mi kwit na różnicę między opłatą trzeciej a drugiej klasy.
Wyniosły ton głosu jego podziałał w zdumiewający sposób na służącego. W jednej chwili znikła jego zuchwała mina, zgiął się w niskim ukłonie i, rzekłszy: „W tej chwili, proszę pana“ — znikł z pokładu.
Wybrylantowana pani w towarzystwie czarnej służącej z zaciekawieniem przyglądała się tej scenie, widząc zaś jej zakończenie, z gniewem coś mówić do niej zaczęła.
Murzynka słuchała jej z pokorą, wreszcie znów skierowała się w stronę służącego, który ukazał się od strony kajut kapitana.
Mówiła mu coś, na co on odpowiadał przecząco. Podprowadziła go wreszcie do swojej pani, która znów ze swej strony robiła mu wymówki, na co tenże odpowiadał rozkładaniem rąk oraz kręceniem głową.
Rozgniewało to wreszcie damę, cisnęła piorunujące spojrzenie w stronę obydwóch przyjaciół, w milczeniu obserwujących tę scenę, i, zabrawszy wszystkie swoje manatki, ostentacyjnie wraz z czarną służącą opuściła pokład.
Służący okrętowy podszedł do Wawrzona i Henryka i z niskim ukłonem podał mu kwit.
Henryk sięgnął do kieszeni po portfel i jednocześnie spytał:
— Eh, proszę pana — odrzekł z lekkim uśmiechem służący — to żona jednego z dygnitarzy brazylijskich. Ojciec jej zrobił majątek na handlu niewolnikami, i z tego powodu jest ona bardzo dumna. Żądała odemnie usunięcia obydwóch panów z pokładu, gdyż widok wasz raził ją i drażnił. Żądanie to musiałem zastosować co do pana, gdyż pasażerom z pod pokładu nie wolno wychodzić na górę. Obecnie zaś oburzyła się, gdym kategorycznie odmówił jej żądaniu, twierdząc, że obydwaj panowie, jako pasażerowie drugiej klasy, mają prawo do przebywania na pokładzie.
Przez ten czas Henryk wyjął z portfelu pieniądze i uiścił należną dopłatę. Służący przyjął ją z ukłonem i odszedł.
Przyjaciele pozostali sami. Wawrzon wyciągnął rękę do Henryka, mówiąc:
— Dziękuję ci serdecznie. Wybawiłeś mnie z wielkiego kłopotu. Po przybyciu do Rio de Janeiro zwrócę ci tę sumę, gdyż, obawiając się kradzieży, wysłałem swe pieniądze przekazem na bank tamtejszy, zachowując przy sobie drobną tylko kwotę.
— Mój kochany — odrzekł mu poprostu Henryk — uczyniłem to, ażeby nie rozłączać się z tobą, nie myśląc nawet o zwrocie. Lecz zapomnijmy o tej drobnostce. Opowiadaj mi w dalszym ciągu swe dzieje.
— Stanąłem na tem — podjął przerwane tem niespodziewanem zajściem opowiadanie Wawrzon — że zawiodłem się na tem srodze... Przedewszystkiem zamiast przyjaznego i serdecznego przyjęcia spotkałem się wszędzie z wrogiemi wprost wystąpieniami ludu. Sprawcą tego był nauczyciel wioski sąsiedniej, jeszcze uboższej, który liczył na awans po mnie i zawiódł się, i wójt, któremu nie dałem ludu okradać. Wszyscy oni sprzysięgli się przeciwko mnie i tak podburzyli chłopów, że wszędzie, gdzie tylko się zwróciłem, napotykałem na wrogie przyjęcie.
Chciałem walczyć z tą niechęcią, chciałem pokonać ją dobrocią i miłością, lecz okazała się ona silniejszą nade mnie. Przed przemocą siły ustąpić musiałem z zajmowanej posady, którą z triumfem zajął mój przeciwnik, ażeby dalej prowadzić systematycznie swe dzieło ogłupiania chłopów.
Tu, jakby pod nawałą wspomnień Wawrzon opuścił głowę na piersi i zamyślił się. Chwilę trwało milczenie, aż wreszcie począł mówić dalej:
— Wróciłem do Krakowa. Wróciłem rozgoryczony, zniechęcony do świata i do ludzi. Już zamierzałem starać się o posadę w któremkolwiek z gimnazjów, któraby zapewniła mi chleb, oraz ową przez wielu tak upragnioną karjerę, gdy naraz rozeszła się wieść, że w Paranie emigracyjny lud polski ginie dla ojczyzny, że wynarodowienie postępuje tam naprzód olbrzymiemi krokami, że potrzeba tam nauczycieli, którzyby utrwalali polskość, którzyby lud cały od zagłady uchronili. Na pierwszą wieść o tem porzuciłem wszelkie starania i, wiedząc, że służba dla ojczyzny jest pierwszą, zebrałem wszystkie fundusze i oto, jak widzisz, dążę na obczyznę, na służbę. —
— Lecz dlaczego jedziesz trzecią klasą? — zapytał Henryk — kiedy, jak mi mówiłeś, masz środki, przesłane do Rio de Janeiro?...
— Dlaczego? — odrzekł mu Wawrzon — a toż, ażeby poznać ten lud, dla którego chcę pracować, ażeby wyczuć potrzeby jego, ażeby zespolić się z nim pod każdym względem, jadę z tym ludem razem pod pokładem. Tam, do Parany, zajadę już jako swój, nie obcy! Oto dlatego jadę wraz z nimi trzecią klasą.
Henryk ze wzruszeniem uścisnął rękę przyjaciela, jakby dając poznać, że odczuwa i rozumie szlachetne jego intencje.
— Ale ty powiedz mi — rzekł Wawrzon — co ciebie pędzi tam, na krańce świata? Wszakżeż przed tobą droga do szczęścia stała otworem. Jesteś inżynierem...
— Ha cóż! Na wszelkie propozycje moje ofiarowywano mi stanowiska podrzędne, za marnem wynagrodzeniem, bez żadnej możności okazania własnej inicjatywy i wykazania zdolności.
Te bezowocne poszukiwania pracy zniechęciły mnie do tego stopnia, że porzuciłem wszystko i oto, jak widzisz, jadę za Ocean szukać złotego runa. Może tam nareszcie znajdę teren odpowiedni do mojej pracy.
Zamilkł.
Wawrzon uściskał znów rękę przyjaciela, i tak stali długo, wpatrując się w ruch, panujący przy wejściu na statek.
Coraz nowe tłumy wychodźców i podróżnych wyższych klas przybywały na okręt i ginęły w jego czeluściach.
Wreszcie zdjęto pomost, rozległ się przeraźliwy dźwięk syreny, na mostku ukazał się kapitan i rzucił przez tubę rozkaz.
Podchwycono go wnet, a w chwilę potem śruby „Królowej Oceanu“ obracać się poczęły, rozrzucając mirjady kropel wokoło, i potężny parowiec, prując fale, majestatycznie wypłynął z portu, żegnany okrzykami zgromadzonej na brzegu publiczności.
Zmierzch zapadał. Służba okrętowa dała sygnał do obiadu.
Henryk wstał i, ujmując za ramię Wawrzona, skierował się z nim ku sali jadalnej. Lecz ten usunął ramię z uścisku jego i rzekł:
— Daruj, mój kochany, lecz nie pójdę tam z tobą.
— A to dlaczego? — spytał zdziwiony Henryk — wszak masz obecnie bilet drugiej klasy.
— Tak jest, mam go — przytwierdził Wawrzon — jednak korzystać będę z niego tylko dlatego, ażeby spędzać z tobą czas na pokładzie, na miłej pogawędce. Lecz miejsce moje właściwe jest tam, pod pokładem, wśród ludu, któremu pragnę służyć.
I, uścisnąwszy silnie dłoń przyjaciela, szybkiemi krokami skierował się do luki w pokładzie i po chwili znikł w niej.
Henryk postał przez chwilę, popatrzał za nim, aż wreszcie smutny, zadumany skierował się do sali jadalnej, gdzie już wszyscy siedzieli przy stole.
„Królowa Oceanu“ już szósty dzień była w podróży, prując fale oceanu dziobem swoim, rozbijając je śrubą, za każdym obrotem jej posuwając się naprzód, wciąż naprzód.
Górny pokład parowca pełen był podróżnych, używających na nim przechadzki, lub też zabawiających się rozmową. Każdy starał się, jak mógł, zabić czas, zabić nudy długiej podróży morskiej, jednostajnej, monotonnej.
Bo wszakżeż do zbyt urozmaiconych rzeczy nie można zaliczyć ciągłego, bez przerwy prawie, widoku zielonkawych fal morskich i tych samych, wiecznie jednakowych twarzy współtowarzyszy podróży.
Każdy też zabawiał się, jak mógł... Tworzyły się koła i grupy, zależnie od osobistych sympatji i upodobań.
Nasi przyjaciele przez cały czas prawie nierozłącznie przebywali z sobą, wpatrując się w dal morską, gwarząc o przeszłości, wspominając ją lub też rojąc złote sny o przyszłości, księdze zamkniętej, która czekała ich po przebyciu oceanu.
Z bólem też i z żalem patrzyli, gdy czasami z otworu z pod pokładu ukazywała się wychudła, wynędzniała twarz którego z emigrantów, chciwie patrząc na niebo błękitne, na słonko złociste i tęskny wzrok posyłając hen, w dal, gdzie pozostała wioska rodzinna, kościółek biały, wieńcem lip okolony, i cmentarzyk ubogi, lasem krzyżów poznaczony.
Stał tak nieszczęsny emigrant, napawając się obcym mu widokiem. Niedługo jednak trwała ta uciecha. Wnet jak z pod ziemi pojawiał się wygalowany sługus okrętowy, w ostrych słowach spędzał z pokładu, a nieraz i własnoręcznie spychał w czeluście piekła podpokładowego.
A tam, na dole, panowało istne piekło. W dusznej i ciasnej przestrzeni stłoczono kilkaset istot ludzkich, mężczyzn, kobiet i dzieci... Gwar, krzyk kłótnie, płacz dzieci i kobiet mieszały się z sobą ustawicznie, tworząc iście piekielny koncert. A przytem jeszcze, na domiar wszystkiego, rozpoczęły się choroby, które porywały przedewszystkiem dzieci.
Lazaret okrętowy przepełniony był chorymi, z którymi lekarz z trudnością mógł sobie dać radę, a i morze daninę swą z trupków dziecięcych odbierać poczęło.
Wszystko to głębokim smutkiem przejmowało obydwóch przyjaciół. Wszak dzieje się to na początku podróży, a co będzie później, gdy zbliżać się zaczną do jej kresu?
Siódmego dnia podróży na niebie gromadzić poczęły się chmury. Wśród załogi zapanował ruch, majtkowie poczęli biegać po pokładzie, wykonywując śpiesznie rozkazy kapitana i starszych oficerów.
Słowo:
— „Burza! — lotem strzały przebiegło z ust do ust, budząc w jednych ciekawość, w innych lęk i grozę.
Na parowcu szykowano się do przyjęcia huraganu, który już od rana zapowiadał barometr.
Na niebie kłębiły się chmury, wiatry potężne wiać poczęły, miotając parowcem, jak wątłą skorupką, wreszcie błyskawica przecięła ciemną oponę chmur i rozległ się trzask gromu.
Tchórzliwsi pasażerowie opuścili pokład, szukając w kajutach schronienia przed szalejącemi żywiołami. Na pokładzie pozostała tylko szczupła garstka odważniejszych, których nie zastraszyła szalejąca burza, a którzy przyglądali się rozpasaniu oceanu z zaciekawieniem i zachwytem.
Widok był naprawdę czarujący, pełen potężnej jakiejś grozy, zdolny w najodważniejszem nawet sercu zbudzić lęk i trwogę.
Obydwaj przyjaciele nie zeszli z pokładu, tak jak wielu innych. Stojąc na nim, trzymali się z całej siły poręczy, chłonąc wzrokiem roztaczający się przed nimi widok, upajając się nim.
A tu grom za gromem walił w spienione fale, wznoszące się na parę pięter w górę z głuchym porykiem, groźne, przerażające. Chwilami parowiec cały zdawał się być otoczony ognistym pierścieniem błyskawic i piorunów. Chwilami zdawało się, że nie ujdzie zagładzie, że zmiażdżą go wznoszące się wokoło olbrzymie bałwany.
Lecz nie! Umiejętnie skierowanie steru przecinało wzniesiony grzbiet fali i parowiec wypływał dalej lekki, nieuszkodzony.
Do akompanjamentu trzasku piorunów oraz ryku fal mieszał się co sekunda przeraźliwy ryk syreny, którą dawano sygnały, ostrzegano inne statki, by unikały zetknięcia się, co okazać się mogło zgubnem dla obydwóch stron.
Cały dzień trwała walka zajadła silnego, mocno zbudowanego statku z rozszalałym żywiołem.
Zapadła noc. Ciemności nieprzeniknione otoczyły parowiec, tak że nic absolutnie wokoło widać nie było. Od czasu do czasu tylko zygzakowaty błysk gromu przecinał ciemną oponę chmur, rozjaśniając na mgnienie oka mroki.
Na parowcu zapalono wszystkie światła, i mknął on naprzód, skacząc z grzbietu jednej fali na drugą, przecinając je dziobem, zalewany potokami wody.
Naraz mrok przedarł snop dziwnie jasnych promieni. Oblał walczący z falami parowiec i po chwili znikł.
Henryk, stojący tuż koło Wawrzona na pokładzie, schwycił go za rękę i zdławionym głos sem zawołał:
— Reflektor elektryczny, reflektor o nadzwyczajnej sile światła!
Wawrzon z powątpiewaniem pokiwał głową i odrzekł:
— Reflektor! Skądżeby on się tu wziął? Wszak nigdzie w pobliżu niema wyspy. Chyba, że zabłąkał się w te okolice jaki pancernik wojenny.
Nie dokończył jeszcze Wawrzon zdania tego, gdy znów błysk światła o nadzwyczajnej sile przedarł mroki i padł na parowiec...
Spostrzegła to i załoga statku. Z ust jej wyrwał się okrzyk zdumienia, a jednocześnie kapitan przez tubę rzucił rozkaz sternikowi:
— Skierować się w stronę światła!
Jedno przekręcenie koła sterowego i statek, zwinąwszy się na miejscu, jak koń rasowy, zmienił raptownie bieg swój i pomknął po grzbiecie fal w stronę tajemniczego światła.
Lecz zdziwienie wszystkich spotęgowało się jeszcze stokrotnie, gdy parowiec znalazł się naraz na zupełnie spokojnej, zwierciadlanej powierzchni wody, podczas gdy poza nim szalała burza, piętrzyły się fale, rycząc złowrogo.
Przerażenie zdjęło wszystkich na ten widok, wprost nadprzyrodzony... Sternik odruchowo przekręcił koło sterowe, by zawrócić znów na rozszalałe morze. Lecz napróżno!
„Królowa Oceanu“, jakby porwana prądem jakimś o niebywałej mocy, biegła w prostej linji przed siebie, po gładkiej, jak zwierciadło, powierzchni wody.
Napróżno chciał sternik zawrócić ją z tej tajemniczej drogi. Wszelkie usiłowania nic nie pomagały.
Wrażenie potęgowały jeszcze nieprzeniknione ciemności, panujące wokoło.
Naraz na mknący naprzód, porwany tajemną siłą parowiec padł znów snop owego światła, oślepiając wszystkich stojących na pokładzie.
Gdy wzrok ich oswoił się z tem zjawiskiem, gdy już cośkolwiek rozróżnić przed sobą zdołali, ujrzeli ciemny jakby wąwóz, jakby tunel, w którego stronę mknął statek, jakby pchany ręką niewidzialnego fatum.
Nastały chwile pełnego napięcia nerwów oczekiwania. Co dalej będzie?... co teraz nastąpi?...
A parowiec, w miarę zbliżania się do owego ogniska światła, zwiększał swój bieg, przyspieszał go.
Już teraz mknął z szybkością niebywałą, prując lekko fale, gdy naraz...
Rozległ się głuchy huk i tuż przed samem wejściem do owego tunelu wyrosły olbrzymie, jakby wrota, z żelaza kowane, potężne, groźne, ku którym nieubłaganie mknęła „Królowa Oceanu“.
Henryk schwycił Wawrzona za rękę i pobielałemi z trwogi tajemnej wargami wyszeptał:
— Tam... śmierć... śmierć pewna!...
Nie zdążył wyrzec tych słów, gdy parowiec całym pędem wpadł na owe wrota żelazne!
Rozległ się głuchy trzask, huk, okrzyk bólu i rozpaczy, i dumna „Królowa Oceanu“, rozbita na drzazgi o niespodziewaną zaporę, w przeciągu paru sekund pogrążyła się w odmętach morskich, grzebiąc w nich wszystkich pasażerów.
Chwila jeszcze, a błyszczące światło reflektorów oświetliło gładką, spokojną powierzchnię oceanu.
Pokój niewielki, o ścianach utworzonych z płyt stalowych, słabo rozjaśnia migotliwem swem światłem zwieszająca się od sufitu nieduża lampka elektryczna.
Skromne, wprost ubogie jest urządzenie jego: stół, dwa krzesła, dwa łóżka, ot i całe umeblowanie!
Zrobione są one z jakiegoś błyszczącego metalu, barwą swą zbliżonego do złota.
Na łóżkach spoczywają dwie postacie ludzkie, zda się, głębokim snem ujęte. Twarzy ich prawie nie widać z poza bandaży, spowijających głowę.
Naraz jedna z tych postaci drgnęła i z ust jej wydarł się cichy jęk. Na jęk ten odpowiedziało jakby echo.
To na drugiem łóżku spoczywająca postać dała znak życia.
I znów głucha cisza zapanowała w pokoju.
Wreszcie jęk się powtórzył; jedna z leżących na łóżku postaci uniosła z trudem głowę i ciekawie poczęła rozglądać się wokoło.
Wzrok jej z ciekawością spoczął na leżącej na drugim łóżku postaci. Czas pewien trwało milczenie, wreszcie postać owa wyjąkała słabym głosem:
— Kto tu jest?
Na zapytanie to druga postać odrzekła, z trudem odwracając głowę:
— To ty, Wawrzonie? Ty? więc i ty ocalałeś z tej zagadkowej katastrofy?
— Henryk!... — wyrwał się okrzyk z ust pierwszej postaci, i Wawrzon chciał się podźwignąć, by iść do druha.
Lecz potłuczenia i rany, jakie odniósł, nie pozwoliły mu na to. Z cichym jękiem bólu osunął się na łoże i przez chwilę leżał w milczeniu.
— Nie mogę — wyjąkał wreszcie — nie mogę... boli mnie wszystko... cały jestem, jak w ranach...
— I ja również — przytwierdził mu Henryk — nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą bez dotkliwego bólu... Jestem jak rozbity.
— Może pamiętasz co z tej katastrofy? — zagadnął go znów Wawrzon — jak się to stało? Gdyż ja przy pierwszem zetknięciu się parowca z owemi wrotami żelaznemi straciłem przytomność i już nie wiem, co się dalej stało. Czy kto więcej ocalał?
— Nie wiem, nic nie wiem — odrzekł po cichu Henryk — nic nie pamiętam. Wiem tylko, że olbrzymia fala wodna zmyła mnie z pokładu, że uderzyłem się dotkliwie o jakąś zaporę i że wreszcie wyrzucony zostałem na brzeg skalisty, o który potłukłem się w straszny sposób. Z bólu i wrażenia straciłem przytomność. Ocknąłem się dopiero teraz w tym pokoju.
Wawrzon z zaciekawieniem rozglądać się zaczął wokoło, wreszcie zauważył:
— Nie jesteśmy chyba na okręcie... Musimy znajdować się na stałym lądzie, gdyż nie uczuwamy zupełnie kołysania się statku.
— I nie słychać plusku fal — dokończył Henryk — tak, znajdujemy się zapewne na stałym lądzie...
— Lecz kto nas ocalił? — gorączkował się Wawrzon — komu zawdzięczamy życie? Czy to pokój gościnny czy więzienie?
Henryk obrzucił wzrokiem ściany pokoju i zokonkludował:
— No, na pokój gościnny to zbytnio nie wygląda. Skłonniejszy jestem przypuścić, że to więzienie...
— Tak... — zaczął Wawrzon, lecz urwał naraz...
Stała się rzecz nadzwyczajna, która zmusiła go do milczenia. Oto pokój rozjaśnił się naraz jakiemś dziwnie łagodnem światłem, które przedzierało się przez jedną ze ścian metalicznych. Przytem ściana owa stała się błyszczącą, przeświecającą wprost, jak arkusz bibułki.
— Co to jest? — zapytał po chwili Wawrzon pełnym zdumienia głosem — skąd to światło? Jakim sposobem przenika ono tu do nas przez tę ścianę stalową?...
Henryk nie z mniejszem zdumieniem patrzał na to. I jego zaciekawiało niezmiernie nadzwyczajne zjawisko, źródło którego nie było mu znane.
Lecz skłonny do badań i dociekań umysł jego wnet gorączkowo pracować zaczął, ażeby z widzianego konkretne wyciągnąć wnioski.
— Ale tak! — zawołał po chwili — tak, to nie jest nic innego, jak tylko promienie Roentgena, promienie doprowadzone do takiej siły i potęgi, że przenikają przez metale.
Owo tajemnicze światło trwało parę minut. Zgasło wnet, a po chwili otwarły się drzwi pokoju i wszedł mężczyzna o dziwnej bardzo postaci.
Wysoki, chudy, ubrany był w czarny strój, krojem przypominający ubrania sportowe. Lecz twarz jego, zarówno jak i głowę krył kaptur czarny, z wyciętemi w nim otworami dla oczu i ust, tak że ani wieku, ani wyglądu jego z poza tej zasłony określić nie było można.
Elastycznym krokiem podszedł do Wawrzona i zręcznie rozwiązywać począł spowijające go bandaże.
— Panie — spytał tenże po francusku — powiedz nam, gdzie jesteśmy? Komu zawdzięczamy ocalenie nasze? Co stało się z naszymi towarzyszami podróży?
Lecz na wszystkie zapytania nieznajomy milczał.
Milczał również, gdy Henryk powtórzył je po niemiecku i po angielsku.
Zręcznie tylko rozplątał bandaże, wreszcie zdjął je zupełnie, obnażając miejsca potłuczone i poranione.
Dokonawszy tego, wyjął z kieszonki małe pudełeczko z błyszczącego metalu, otworzył je i skierował promienie, wychodzące z niego, na miejsca poszwankowane.
Wawrzon doznał jakiegoś dziwnego uczucia ciepła; po ciele jego przebiegać zaczęły jakby prądy elektryczne; czuł, że przybywają mu świeże siły, że odradza się, że nabiera nowej energji życiowej.
A i rany, rozsiane w poważnej liczbie po ciele jego, pod wpływem owych promieni goić się zaczęły, zabliźniać i wkrótce okryły się skórą.
Pod wpływem tego nagłego przypływu i przyrostu sił, porwał się na łóżku i usiadł na niem.
Tajemniczy nieznajomy, zachowując wciąż uroczyste milczenie, zamknął pudełeczko i odszedłszy od niego, zbliżył się do Henryka.
I z nim podobnąż wykonał operację.
Nie upłynęło nawet pięciu minut, gdy Henryk, rzeźki i zdrów, stał tuż obok Wawrzona.
Żarła go niepohamowana ciekawość przeniknięcia tajemnicy tego wszystkiego, co działo się wokoło nich, zdarcia zasłony z zagadkowego postępowania nieznajomego.
Jeszcze raz więc zwrócił się do niego z zapytaniem:
— Panie, na miłość Boską, powiedz mi, co to wszystko znaczy... gdzie się znajdujemy... co się z nami dzieje?
I w porywie ciekawości i zapału schwycił nieznajomego za ramię.
Lecz natychmiast pożałował tego...
Niewidzialna jakaś siła raziła go z nadzwyczajną mocą, tak że poczuł, iż wszystkie członki zdrętwiały w nim i powaliła go na ziemię, pozbawiając zupełnie ruchu.
Tę siłę poznał przynajmniej odrazu.
Nieznajomy, nie zatrzymując się przy upadłym, wyszedł z pokoju; Wawrzon nachylił się nad przyjacielem starając się przynieść mu pomoc i ratunek.
Długa chwila upłynęła, zanim Henryk odzyskał siłę i mógł przemówić.
— To baterja elektryczna! — zawołał wreszcie, gdy tylko język jego odzyskał możność poruszenia się. Ubranie tego zagadkowego jegomościa zaopatrzone jest w baterję o nadzwyczajnej wprost mocy, prąd z niej puszczony powalił mnie na ziemię.
I wnet zapuścił się w dociekania naukowe.
— Jakim sposobem — zaczął mówić do Wawrzona — jegomość ten może nosić nieszkodliwie dla siebie odzież, naładowaną elektrycznością o tak silnem napięciu? Jakim to się dzieje sposobem, że gdy on ją sieje wokoło, nic się jemu samemu nie staje?
I ukrywszy twarz w dłoniach, pogrążył się w rozmyślaniach i usiłowaniach rozwiązania tej zagadki.
A tymczasem w pokoju zaszło znów nowe dziwo.
W jednej ze ścian rozwarły się tuż przy podłodze małe drzwiczki i wtoczył się przez nie jakby mały wagonik, podobny do zabawki dziecinnej.
Znajdowało się w nim parę talerzyków miniaturowych, na których leżały jakieś kulki i kostki. W małych flakonach znajdował się jakiś płyn, a na wierzchu tego wszystkiego spoczywał złożony we czworo arkusik papieru.
Henryk porwał go i rozwinąwszy, śpiesznie odczytywać zaczął.
Treść jego brzmiała następująco:
„Jesteście naszymi więźniami. Nie wolno wam ani krokiem ruszyć się poza obręb pokoju, w którym przebywacie. Wszelkie usiłowania ucieczki, lub przeniknięcia tajemnic naszych grożą wam śmiercią. Przesyłamy wam żywność. Możecie spożywać ją bez obawy, gdyż nie zawiera w sobie nic trującego“.
Podpisu żadnego nie było.
Przez myśl Henryka przebiegło:
— Groźcie sobie śmiercią, lecz ja nie ulęknę się waszych pogróżek. Żeby tam nie wiem co, choćby mnie to nawet życie kosztować miało, muszę przeniknąć tajemnice wasze, muszę zbadać te wszystkie dziwy, których świadkiem dopiero co byłem.
Ledwie jednak myśl ta przebiegła przez jego głowę, gdy posłyszeli głos jakiś mówiący, jakby z pod ziemi:
— Napróżno. Nie przenikniesz nic, młodzieńcze! A zginiesz, i śladu nawet po tobie nie zostanie.
Henryk stał jak wryty, tak piorunujące wrażenie wywarł na nim ów głos.
Na Boga! Co to znaczy?... gdzie się dostał?... Tu nawet myśli jego odczytują i dają na nie odpowiedź...
Nie, to chyba sen!
Ażeby przekonać się, że nie śpi, uszczypnął się dotkliwie w rękę... Uczucie bólu dało mu poznać, że to wszystko, czego był świadkiem, nie było snem, lecz rzeczywistością.
Długi czas stał odrętwiały, nie mogąc pod wrażeniem tego, co widział i słyszał, ruszyć się z miejsca...
Wreszcie ze stanu tego zbudził go Wawrzon, mówiąc:
Cóż robić, mój drogi? Trzeba się pogodzić z losem. Muru głową nie przebijesz. Posilmy się raczej tem, co nam ci zagadkowi władcy nasi przysłali. Pomnij, że potrzebujemy dużo sił do oczekujących nas przejść. Pokrzepiwszy się, zaczniemy obmyślać środki uwolnienia się. Gdyż musi przecież być stąd wyjście jakieś... musi... I my, żeby tam nie wiem co, znaleźć je musimy!..
Odpowiedzią na słowa jego był śmiech jakiś szatański, pełen drwin i ironji.
Henryk schwycił się za głowę...
— Człowiecze! — zawołał — zastanów się! Jak możesz marzyć o zwolnieniu się stąd, gdy nietylko słowa twoje, ale i myśli odczytywane są przez tych, co nas tu więżą.
— A więc zapanuj nad myślami swemi — z powagą rzekł Wawrzon — owładnij niemi tak, by nikt ich nie mógł nawet przeczuć. A teraz zabierajmy się do posiłku.
Pod wpływem tych spokojnych słów Wawrzona Henryk odzyskał równowagę i spojrzał na zawartość wagonika.
Drwiący uśmiech wykrzywił usta jego...
— I to ma być jedzenie — rzekł — ależ to są pigułki homeopatyczne, a nie potrawy, któremi odżywiać się mają ludzie z krwi i kości, tacy, jak my. Nie, to są kpiny z nas!
— Nie przesądzajmy rzeczy — odrzekł mu na to z powagą Wawrzon — nie ilość stanowi, lecz jakość. Ot, spróbujmy raczej tego dania, a potem dopiero wygłaszajmy swe zdania.
I wprowadzając w czyn te słowa, wziął jeden z talerzyków i począł spożywać znajdujące się na nim kulki.
Lecz zaledwie zjadł trzy, odstawił talerzyk i rzekł:
— Osobliwości! czuję się zupełnie sytym. Trzeba spróbować czego innego.
Zabrał się do kostek, podobnych z wyglądu do kostek buljonu.
Połknął jedną, poczem wypił zawartość jednego z flakoników. Usiadł potem na łóżku i znów powiedział:
— Wiesz, że jestem tak nasycony, jakbym Bóg wie jaki obiad spożył. A przytem czuję, że ten płyn z flakonu podziałał na mnie, jak najlepsze wino.
Henryk z ciekawością patrzył na niego, wreszcie wziął do ręki jedną z owych kulek i z podziwem przyglądać się im zaczął...
— To fenomenalne! — wykrzyknął wreszcie — to, o czem uczeni przez cały szereg wieków marzyli i roili, jako o czemś niedoścignionem, widzę tu spełnione. Toż te kulki to skoncentrowane zasadnicze i najważniejsze pierwiastki składowe pokarmów naszych. Parę takich kulek wielkości grochu w zupełności wystarczy, ażeby nasycić człowieka w ciągu jednego dnia. Dzięki wynalazkowi temu, ludziska, choćby nie wiem jak się rozmnożyli, nigdyby nie zaznali głodu.
— Tak — przyświadczył mu Wawrzon — to genjalny wynalazek, któryby niewypowiedziane dobrodziejstw o mógł przynieść całej ludzkości. A jednak znaleźliby się tacy, którzyby na niego sarkali...
— E... któżby taki? — spytał z niedowierzaniem Henryk.
— Smakosze — odparł Wawrzon — pigułki te i kostki znakomicie zaspakajają głód, lecz nie czynią zadość smakowi. I dlatego właśnie nie przypadłyby im do gustu.
Wypite flakony wina powoli poczęły działać. W parę minut obydwaj przyjaciele spoczywali już na łóżkach, ujęci snem głębokim...
A przez otwór w ścianie wagonik z potrawami wyjechał z pokoju.
Jak długo trwał ich sen, w żaden sposób określićby nie mogli, gdyż żaden nie posiadał zegarka, a w pokoju, ze wszystkich stron zamkniętym metalowemi ścianami, nie można było wiedzieć, czy to na świecie dzień trwał czy noc.
Pierwszy ocknął się ze snu tego Wawrzon.
Przetarł oczy, rozejrzał się wokoło i porwał się z łóżka, szybko i rzeźko stając na ziemi.
W więzieniu ich nic nie uległo zmianie. Wszystko było tak, jak przedtem. Też same ściany z błyszczącego metalu, gładkie, bez śladu najmniejszego otworu, te same meble, to samo oświetlenie.
Powoli obchodzić zaczął ściany, oglądając je bacznie. Rewidował część za częścią, czy nie znajdzie jakiegobądź otworu, wskazującego na istniejące w tem miejscu drzwi, na jakikolwiek znak, że w ścianie znajduje się otwór.
Szczegółowej zwłaszcza rewizji poddał to miejsce w ścianie, w którem widział przedtem otwór, przez który wjechał wagonik z jedzeniem.
Lecz i tam nie było najmniejszego znaku, ażeby się co otwierało.
Gładka zupełnie ściana, bez żadnej nawet rysy, wznosiła się przed nim.
Ażeby się lepiej o tem przekonać, dotknął ręką w tem miejscu ścianę.
I naraz... Poczuł silne uderzenie, jakby kijem, ręka jego zesztywniała, a w całem ciele poczuł wrażenie, jakby miljony szpilek wpijały się w nie.
Rażony przepotężną siłą prądu elektrycznego, odrzucony został prawie aż na drugi koniec pokoju.
Powstały z tego upadku hałas obudził Henryka, który porwał się z łóżka, pytając:
— Co to?... co się stało?
A Wawrzon, powstając z ziemi, rozcierał potłuczone miejsca i, krzywiąc się z bólu, rzekł:
— Pfuj!... Ci nasi panowie, u których jesteśmy w niewoli, doprawdy zanadto szafują elektrycznością. Wszystko, czego się dotkniesz, jest nią przeładowane. Wczoraj ty rażony zostałeś prądem, gdy dotknąłeś się ubrania owego jegomościa, a dziś znów ja za dotknięciem się ściany. Jeżeli tak dalej pójdzie, to nas tu piorunami zatłuką!
— Ale co tobie się stało?... — pytał go ciekawie Henryk — jakim sposobem cię tak odrzuciło?
— Jakim sposobem — odrzekł mu zachmurzony Wawrzon — a takim, że za dotknięciem ściany w tem właśnie miejscu, rażony zostałem tak silnym prądem elektrycznym, żem odleciał pod tamtą ścianę, a całe ciało mam jakby połamane.
Henryk z niedowierzaniem wysłuchał tego opowiadania i, jakby chcąc sprawdzić, czy kolega mówi prawdę, wyciągnął machinalnie rękę i dotknął ściany tuż koło swego łóżka.
Lecz nie doznał żadnego nawet śladu działania prądu elektrycznego.
— Nic nie czuję — rzekł po chwili — przez tę ścianę nie przebiega żaden prąd.
— Tak, przez tę — odparł zachmurzony Wawrzon — ale spróbuj tu, na tej ścianie...
Henryk wstał z łóżka, podszedł do ściany i odruchowo dotknął ręką wskazane miejsce.
Lecz i tu nie zauważył żadnego uderzenia.
— Nic nie czuję — rzekł.
Wawrzon z szeroko otwartemi ze zdumienia oczami patrzył na niego, nie mogąc zupełnie zrozumieć, co to może oznaczać.
Podczas gdy on uczuł tak silne, potężne wprost uderzenie prądu, ten bezkarnie dotyka się ściany bez żadnego wrażenia.
Cóż to więc jest?
Z niedowierzaniem i pewną obawą przed możebnym bólem dotknął się ściany.
Tak! Teraz i on nic nie poczuł...
A więc prąd ten puszczony został chwilowo, jakby dla ukarania go za zbytnią ciekawość. Nie jest on więc stałą właściwością ścian ich więzienia...
Tajemniczy władcy ich więzienia puścili go chwilowo, jakby dla pokazania im swej potęgi.
Te prądy elektryczne, przenikające z szaloną mocą przez ściany, czyniły je niemożebnemi do przebycia, zabezpieczały w zupełności przed ucieczką...
I oto stanęło przed nimi znów pytanie:
Co robić? Jak postąpić, ażeby wyrwać się z tej tajemniczej niewoli, ażeby odzyskać wolność?...
Z opuszczonemi na piersi głowami stali na środku pokoju, pogrążeni w smutnych rozmyślaniach...
Poznali teraz bezsilność swych usiłowań, bezowocność wszelkich prób...
Muszą siedzieć zamknięci w tych czterech ścianach błyszczących dotąd przynajmniej, dopóki podoba się tym zagadkowym ludziom. Może do śmierci samej?
I na myśl o tem dreszcz wstrząsnął ich ciałem. Ha... gdy tak dalej pójdzie, można oszaleć...
Być zamkniętym tu, w tych czterech ścianach, bez widoku błękitu nieba, bez słońca, bez ludzi i czekać, aż nadejdzie śmierć litościwa i kres mękom położy!
Nie, to straszne, to wprost potworne!... To przechodzi siły ludzkie!
Henryk pierwszy poddał się rozpaczy i, bezsilnie opadłszy na łóżko, ukrył głowę w poduszce, tłumiąc w niej rozrywające mu pierś uczucie.
Rozpacz przejmowała go nie z powodu tego, że w tych czterech ścianach śmierć go czekała... O nie, tej się nie lękał. Spotkana wprost nie była mu straszną... Przyjąłby ją spokojnie, z godnością...
Lecz rozpaczą przejmowała go myśl o długich mękach konania, o strasznych cierpieniach w zamknięciu, w tej klatce, skąd nawet wyjrzeć na świat Boży nie było można. Ten brak wolności właśnie stał się największym powodem jego rozpaczy...
Wawrzon znacznie spokojniej przyjmował swój los. Syn ludu, przyzwyczajony do walących się na głowę jego ciosów, z większą wytrwałością i poddaniem spotykał te przeciwności życiowe.
Nie poddając się, tak jak Henryk, rozpaczy, pracował jednocześnie gorączkowo myślą nad wynalezieniem sposobu wydobycia się z tej niewoli.
To niemożebne, by bez żadnego powodu, bez żadnej z ich strony winy wtrącano ich do wiezienia, z którego niema nadziei wydobycia się. To nie do pojęcia!... Wszakżeż musi być jakaś droga ratunku, jakieś wyjście z tego zaczarowanego koła?...
Przychodziły mu na myśl przeróżne plany i projekty, lecz wszystkie odrzucał zaraz, jako niewykonalne.
Nachylił się więc nad rozpaczającym Henrykiem i, ujmując go za ramię, rzekł:
— Uspokój się, Henryku. Niema jeszcze powodu do tak szalonej rozpaczy. Wyjść stąd musimy. Nie zginiemy marnie w tych czterech murach. Tylko nie poddawaj się rozpaczy, gdyż odbiera ci ona całą energję, całą siłę życiową.
Słysząc te uspokajające słowa, Henryk uniósł się na łóżku, usiadł i głosem cichym, znękanym, odezwał się:
— Mówisz o uwolnieniu się stąd... Ale jak? Czyż skruszysz te ściany? Czy znajdziesz w nich jakiekolwiek przejście? Patrz! gładkie, jednolite, a zresztą, za najmniejszem usiłowaniem ucieczki zabiją nas potęgą prądu elektrycznego... Walcz więc z tem, pokonaj te trudności...
— Ja też nie myślę zupełnie, ażeby siłą torować sobie drogę do wolności... nawet o tem marzyć nie możemy! Lecz są i inne sposoby. A tem jest szczere, jasne postawienie kwestji. O ile się domyślać mogę, tym, co nas więżą, chodzi o zachowanie tajemnicy, idzie im o to, by nikt o nich w świecie się nie dowiedział. Przyrzeknijmy im to, dajmy im słowo honoru, a pewien jestem, iż uwierzą zaręczeniom Polaków i obdarzą nas względną wolnością.
Wawrzon mówił to głosem silnym i podniesionym.
Zaledwie też przebrzmiały jego słowa, dał się słyszeć wyraźny, choć cichy głos:
— Brawo, młodzieńcze! Takie postawienie kwestji zaszczyt ci przynosi. Kto wie, czy żądanie wasze w tej formie nie zostanie uwzględnione.
Ku wielkiemu zdumieniu ich głos ów przemawiał po polsku.
Zaledwie też minęło pierwsze wrażenie, Wawrzon postąpił parę kroków w stronę ściany, od której zdawał się biec ów głos, i podniesionym głosem rzekł:
— Kim jesteś? Prosimy cię, przybądź tu do nas i wysłuchaj nas, przyczyń się do uwolnienia naszego z tej zagadkowej pozycji.
A głos tajemniczy odrzekł mu:
— Przybędę, nie traćcie nadziei...
W serce Wawrzona i Henryka wstąpiła otucha. A więc jest możność wydobycia się stąd. Jest możność powrócenia do życia, do świata, do wszystkich prac jego i rozkoszy.
Westchnienie ulgi wyrwało się z ich piersi. Czuli się zupełnie, jak ów więzień, któremu po długiem zamknięciu oznajmiają, iż ujrzy nareszcie błękit nieba, jasne promienie słońca, zieleń drzew, posłyszy radosny śpiew ptasząt.
Z niecierpliwością teraz oczekiwali zjawienia się nieznajomego, lecz ten nie przychodził.
W tem pełnem naprężeniu nerwów oczekiwaniu minuty wydawały się im godzinami, a godziny wiekami.
Naraz rozległ się cichy szmer koło jednej ze ścian.
Koledzy drgnęli, porwali się z miejsc i z naprężonemi nerwami stali, czekając, iż pojawi się przez nie ów tajemniczy opiekun...
Lecz nie.
W ścianie ukazał się otwór, przez który wjechał wagonik ze skoncentrowaną żywnością.
Na wagoniku leżał, tak jak i poprzedniego dnia, list w kopercie.
Wawrzon porwał go z niecierpliwością i, rozerwawszy kopertę, spiesznie odczytywać zaczął.
Brzmiał on jak następuje:
„Nie traćcie otuchy... Usłyszałem wasze skargi i żądania — postaram się uczynić im zadość... Sprawę waszą rozpatruje zarząd mocarstwa cudów. Popieram ją gorąco i zdaje się, że mój głos odniesie przewagę. Jeszcze raz bądźcie spokojni“.
Na tem kończył się ów list tajemniczy. Nie było pod nim ani podpisu ani żadnych innych wskazówek.
Pisany był jednak bardzo czystą polszczyzną, co już wskazywało na jedno, iż ten, kto pisał go, musiał być Polakiem.
Bezgraniczna radość przejęła obydwóch więźniów. A więc na tej tajemniczej wysepce, pełnej niezrozumiałych zupełnie dla nich cudów, znaleźli rodaka, który zrozumiał ich, który pojął uczucia, ich ożywiające, i który przybywa im z pomocą.
Posilili się i, pełni otuchy, czekali chwili wyzwolenia.
Wybawca ich jednak nie zjawiał się jakoś. Godzina mijała za godziną, a nikogo nie było widać...
— Jakoś długo trwa ta narada — rzekł wreszcie Henryk — nie mogą widocznie zgodzić się na to, czy wypuścić nas na wolność czy też poddać tu, w tem więzieniu, mękom powolnego konania.
I w miarę rozdrażnienia, wzrastającego w nim znów pod wpływem tak długiego oczekiwania, zawołał:
— Ha, raczej niechby nas tu zabili... udusili jakimś gazem zabójczym, aniżeli skazywali na tak długie, powolne konanie w męce niepewności...
— Cierpliwości, drogi Henryku! — uspokajał go Wawrzon — cierpliwości.. Pamiętaj, że czuwa nad nami ów opiekun i że zjawi się tu, by przynieść nam wyzwolenie.
I ażeby rozerwać towarzysza, ażeby zająć umysł jego czemś i odwrócić od ponurych myśli, zaczął rozpytywać go o różne wspomnienia z czasów szkolnych.
Powoli Henryk dał się wciągnąć w tę rozmowę: jedno za drugiem sypały się przypomnienia przeróżnych figlów i szaleństw, popełnianych za czasów dzieciństwa i młodości.
Pod wpływem ich Henryk i Wawrzon jakby odżyli. Pozbyli się dręczącej ich zmory na myśl o więzieniu i jakby o niem zapomnieli.
O dziwo! Melancholja Henryka znikła do tego stopnia, że nieraz o błyszczące ściany więzienia odbił się dźwięczny, wesoły śmiech jego.
To tchnienie wspomnień młodości, to przypomnienie figlów, płatanych za lat dziecinnych profesorom i kolegom, było przyczyną tego.
Zajęci tak nie spostrzegli nawet, jak czas im płynął.
Przywrócił ich dopiero do równowagi lekki szmer jakby rozsuwanej ściany. Ucichli odrazu i spojrzeli w tę stronę.
Pod wpływem jakiegoś tajemniczego mechanizmu ściana otworzyła się i w powstałym stąd otworze ukazała się postać wyniosła.
Dziwna to była postać. Wysoka, chuda, spowinięta była cała w płaszcz dziwnego kroju, ciemny, obszerny. Twarz jej kryła maska, z pod której było widać tylko ogniste, czarne oczy.
Przez chwilę postać stała na progu, mierząc spojrzeniem obydwóch przyjaciół.
Ci zaś stali w milczeniu, wpijając wzrok w tajemniczą osobistość.
— Jakiej jesteście narodowości? — zapytał przybyły przyciszonym głosem po francusku.
— Polacy — odrzekli jednogłośnie obydwaj przyjaciele.
Postać przez chwilę milczała, wreszcie spytała znów, lecz tym razem, ku wielkiemu ich zdumieniu, po polsku:
— A z których stron?
— Z Krakowa — odrzekł Wawrzon.
— Z Warszawy — odparł Henryk.
Postać znów zapadła w milczenie.
Trwało ono dość długo, snać przybyły zbierał wspomnienia przeszłości, walczył z ogarniającem go rozrzewnieniem. Wyprostował się wreszcie, z otworów maski błysnęły oczy, i już głosem suchym, urzędowym tym razem po francusku oświadczył:
— Rada zarządzająca wysłuchała waszych pragnień odzyskania wolności i chce was obdarzyć nią częściowo. Lecz w tym celu musicie wysłuchać warunków naszych i złożyć przysięgę, że ich dotrzymacie.
— Złożymy ją — odrzekł z powagą Wawrzon.
— O ile tylko warunki wasze będą zgodne z przekonaniami naszemi — dodał Henryk.
Postać skierowała się już ku wyjściu, gdy Henryk, zagradzając jej drogę, spytał:
— Proszę, powiedz nam, panie, gdzie jesteśmy i jak nazywa się kraj, do którego nas losy zaniosły?
Postać odsunęła go ze swej drogi i, wpijając płonące oczy w twarz jego, odrzekła:
— Młodzieńcze! Nie pytaj nigdy o to, jeżeli ci życie miłe. Na to żądanie odpowiedzi z niczyich ust nie posłyszysz i jeszcze śmierć może cię spotkać.
I zniknęła w otworze ściany, która za jej dotknięciem rozstąpiła się.
Obydwaj przyjaciele pozostali sami, pogrążeni w głębokiej zadumie.
A więc nigdy nie dowiedzą się, gdzie losy ich zaniosły, nigdy nie rozwikłają tej zagadki.
A przytem ta tajemnicza przysięga?
Przypominało to zupełnie obrzędy wolnych mularzy i różnych innych stowarzyszeń tajnych z wieków XVIII i XIX. Czyżby i oni dostali się w środowisko takiego stowarzyszenia?
Z niecierpliwością oczekiwali chwili rozpoczęcia tej ceremonji, raz z powodu zainteresowania się jej przebiegiem, a powtóre dlatego, że po niej odzyskać mieli wolność, tę drogą, upragnioną wolność.
Porzucą nareszcie mury więzienne, opuszczą je i będą w całej pełni rozkoszować się swobodą. A przytem może poznają dziwy tajemniczej miejscowości i może uchylą rąbek okrywającej ją zasłony.
Na myśl o tem Henrykowi zapłonęły oczy.
Nie rozmawiali z sobą zupełnie, cali pochłonięci myślą o tem, co ich czeka. Co ich spotka tam, gdzie ową uroczystą przysięgę składać będą?
Czekali dość długo na zjawienie się zagadkowej postaci.
Upłynęła przeszło godzina, gdy wreszcie ściana znów rozwarła się i stanęła w nich taż sama postać zamaskowana, lecz tym razem w towarzystwie dwóch innych.
Podsunęła się w milczeniu do naszych przyjaciół i, wyjmując z pod płaszcza dwie chustki czarne, rzekła:
— Musimy wam zawiązać oczy.
Wawrzon i Henryk skinieniem głowy przytwierdzili, że zgadzają się na to, a wtedy dwie drugie postacie zbliżyły się do nich i mocno chustkami zawiązały im oczy, tak że absolutnie nic widzieć nie mogli.
Ujęły ich potem pod ramiona i, idąc za pierwszą postacią, poprowadziły naprzód jakiemiś wąskiemi korytarzami, których ścian wyciągniętą ręką mogli dotykać.
Nie widzieli nic, lecz wzamian za to czuli, jak postępowali różnemi krętemi korytarzami, to wchodzili schodami na górę, to zstępowali po nich na dół, to zwracali się na prawo lub na lewo. Krążyli tak dość długo w różne strony, aż wreszcie zatrzymali się.
— Można zdjąć opaski — rozległ się głos.
W jednej chwili przyjaciele zerwali tamujące im wzrok opaski i stanęli osłupieni...
To, co przedstawiło się im oczom, przechodziło, najśmielsze, najbujniejsze marzenia...
Znajdowali się w olbrzymiej sali, wysokiej, od góry której zwieszały się opalowej barwy sople stalaktytów. Strop ten wspierały słupy tejże samej barwy, w których tęczą mieniły się ognie lamp elektrycznych, rozsianych po całej sali. Ściany błyszczące, jakby wypolerowane, potęgowały jeszcze to wrażenie.
Sala jednak nie musiała być główną... stanowiła raczej przedsionek do drugiej, jeszcze większej, w której widocznie odbyć się miała ceremonja złożenia przysięgi.
Oddzielała ją od niej olbrzymia zasłona z białej materji, tkanej w przedziwne złote wzory.
Poza nią to właśnie znikł tajemniczy nieznajomy, który zjawił się po naszych więźniów. Pozostały przy nich na straży dwie postacie, otulone w płaszcze.
Henryk, którego poczynało niecierpliwić dość długie czekanie, próbował zaczepić je pytaniem:
— Czy długo będziemy czekać?
To pytanie powtórzył następnie we wszystkich językach, jakiemi władał.
Lecz oni stali nieruchomo, jak dwa posągi, wykute z kamienia.
Najmniejszy ruch nawet nie zdradził krążącego w nich życia. Tylko z otworów maski wyglądały błyszczące oczy, któremi bacznie śledzili każdy ruch obydwóch przyjaciół.
Czekali bardzo długo. Czas dłużył się bezkrańcowo, aż wreszcie tajemnicze wejście rozchyliło się i ukazała się dziwna postać ich opiekuna, który dał znak dozorcom, ażeby poprowadzili ich dalej.
Stanęli przed zasłoną, która rozsunęła się przed nimi, minęli ją i... okrzyk zdumienia i zachwytu wydarł się z ich piersi.
Widok pierwszej sali wywarł na nich wielkie wrażenie, lecz to, co ujrzeli teraz, przewyższało je stokrotnie.
Było to coś nadludzkiego nieomal, coś tak bajecznie pięknego, a zarazem pełnego tajemniczej grozy, że nasi przyjaciele wpili tylko wzrok w widok, jaki mieli przed oczami i stanęli jak wryci.
Znajdowali się znów w ogromnej sali, której strop wsparty był na potężnych słupach, wykutych z jakiegoś błyszczącego kamienia.
Lecz nie to stanowiło największy dziw tej sali. Było nim coś innego. Oto miejsce jednej ze ścian zajmowała wielka płyta szklana, a poza nią widać było buchające płomienie, których olbrzymie języki strzelały do góry, purpurą światła swego zalewając wszystko.
Stanowiły one jedyne oświetlenie. Jedyne, lecz tak potężne, że było widno, jak przy nasilniejszem świetle elektrycznem, tylko że światło miało odcień czerwonawy.
Przez długą chwilę obydwaj przyjaciele stali, zdjęci podziwem i zachwytem.
Dopiero po jakimś czasie zwrócili uwagę na resztę szczegółów owej sali.
Pod jedną ze ścian znajdował się stół, przy którym siedziało pięć zamaskowanych postaci, ubranych podobnie, jak i ich przewodnik.
Lecz i stół ten nie był podobnym do stołów z drzewa i nie był, jak to zazwyczaj bywa, okryty suknem purpurowem lub zielonem. Nie. Stanowiła go olbrzymia płyta kamienna, a prócz ogromnej księgi nic więcej na nim się nie znajdowało.
Przewodnik Wawrzona i Henryka zbliżył się do postaci siedzących przy stole i nachyliwszy się ku nim, pocichu zaczął mówić. Mówił jednak tak, że niektóre pojedyńcze wyrazy doleciały do ich uszu.
Uśmiechnęli się. Toż język, którym porozumiewały się owe zagadkowe postacie, był im dobrze znany. To esperanto, język międzynarodowy, który dzięki łatwości swojej zdołał zdobyć sobie powodzenie na całym świecie i w krótkim stosunkowo czasie przyjął się wszędzie.
Wawrzon niegdyś, w czasie studjów uniwersyteckich, pragnąc nawiązać stosunki z uczonymi całego świata, uczył się go gorliwie. W tym samym celu robił to i Henryk na politechnice we Lwowie.
Ten uśmiech ich zwrócił uwagę przewodniczącego, który wnet przerwał rozmowę z towarzyszami i zwracając się wprost do nich, zapytał po esperancku:
— Kto jesteście?
Wystąpił naprzód Henryk i śmiałym głosem odrzekł:
— Rozbitki, wyrzuceni na ten brzeg przez fale, którzy zamiast spodziewanej na nim gościnności, dostali się do więzienia i nie wiedzą, jaki los ich czeka.
Ta śmiała odpowiedź wywarła na siedzących przy stole postaciach pewne wrażenie. Zamieniły one porozumiewawcze spojrzenie z przewodnikiem naszych przyjaciół i jeden z owych panów już znacznie łagodniej spytał:
— Wymieńcie nazwiska swoje i kraj, skąd pochodzicie.
Uczynili zadość temu żądaniu.
— A teraz powiedzcie powód, który skłonił was do emigrowania z ojczyzny.
— Powód? — odrzekł mu Wawrzon. — Porzuciliśmy kraj ojczysty, by nieść za Ocean setkom tysięcy braci naszych światło wiedzy, by uczyć ich i przypominać zarazem, że hen, daleko leży ich Ojczyzna, do której opuszczenia losy ich zmusiły.
Zapał porwał mówiącego. Na bladej twarzy jego wykwitły rumieńce, a oczy zapłonęły.
Zdawało się, że uniesienie jego udzieliło się potrosze i zebranym przy stole, niektórzy z nich z uznaniem kiwali głowami.
— A pan? — spytał, jak się zdaje, przewodniczący, zwracając się do Henryka.
— Mogę tylko powtórzyć słowa mego przyjaciela — odrzekł zapytany.
Wtedy przewodniczący wstał ze swego miejsca i uroczystym głosem mówić zaczął:
— Witamy was na naszej ziemi. Cenimy wszyscy i podzielamy ożywiające was uczucia, i możemy mieć dla nich tylko uznanie. Dziękujemy losowi, który cudownym wprost sposobem dozwolił wam znaleźć schronienie tu, na wybrzeżu tej ziemi. Obdarzymy was wolnością, lecz musicie nam przysiądz, iż zachowacie niektóre warunki. Czy zgadzacie się na to?
Chwilę trwało milczenie, wreszcie Henryk odpowiedział:
— Zgadzamy się, o ile tylko zgodne to będzie z honorem i z obowiązkami naszemi, jako ludzi i obywateli swego kraju.
— Wysłuchajcie ich zatem — rzekł przewodniczący — a potem odpowiecie nam, czy możecie się na nie zgodzić. Ostrzegam was tylko, iż w razie, gdybyście nie zechcieli wyrazić swej zgody, pozbawieni zostaniecie wolności i w dalszym ciągu będziecie przebywać w zamknięciu...
— A więc i przysięgę naszą składać będziemy pod przymusem? — gorąco zawołał Henryk — a więc chcąc uzyskać wolność, musimy przyjąć warunki, jakie nam podacie, choćby jak najmniej zgadzały się z przekonaniami naszemi. Czyż to jest etyczne?
— Takie są prawa tutejsze i każdy, kto dostanie się na ziemię naszą, posłusznym im być musi.
— A w razie, gdyby kto złamał te prawa i nie dotrzymał przysięgi? — spytał spokojnie Wawrzon.
— Śmierć go czeka — odrzekł przewodniczący również spokojnie i zimno.
Przez ciała obydwóch przyjaciół przebiegł dreszcz. Wraz ze słowami temi zdało się im, że lodowate tchnienie śmierci powiało nad ich głowami.
Wszystkie postacie, siedzące wokoło stołu, pochyliły głowy, jakby potwierdzając słowa swego przewodniczącego.
Wawrzon z Henrykiem zamienili spojrzenia. Widniało w nich pytanie: co robić? Czy składać ową przysięgę, której złamanie groziło im śmiercią? Czy też odmówić jej złożenia?
Lecz i w tym wypadku nie ujdą śmierci, jeszcze straszniejszej śmierci, bo w zamknięciu, w więzieniu.
Złożenie przysięgi, choć da im względną wolność, uczyni ich więźniami na większym obszarze tej krainy, na której brzegi losy ich wyrzuciły. Zresztą przysięga, złożona pod naciskiem, nie może być ważną.
Z błyskiem determinacji w oczach podnieśli do góry głowy i odrzekli:
— Zgadzamy się, złożymy przysięgę.
Wtedy przewodniczący wziął do ręki księgę i uroczystym głosem rzekł:
— Powtarzajcie za mną słowa następujące:
„Na honor nasz i na wszystko, co mamy najświętszego i najdroższego, przysięgamy wykonywać prawa, w krainie tej obowiązujące.
„Przysięgamy nigdy i nikomu nie zdradzać tajemnic, które tu dostrzec zdołamy.
„Przysięgamy wszelkiemi siłami przykładać się do pracy nad dobrem ogólnem mieszkańców tej krainy i nigdy nie wyłamywać się z obowiązujących ich statutów.
„Przysięgamy, iż nigdy nie będziemy usiłowali uciec stąd, ażeby przez to zdradzić tajemnice, okrywające tę miejscowość.
„Przysięgamy nigdy nie czyhać na całość mienia mieszkańców tej krainy i we wszystkiem szanować je“.
Wślad za przewodniczącym tę rotę przysięgi powtarzali obydwaj przyjaciele.
Wszystkie zagadkowe postacie, zgrupowane wokoło stołu, wysłuchały jej stojąc.
Aż wreszcie przebrzmiało ostatnie uroczyste:
„Przysięgam“.
Chwila ciszy głębokiej i...
Jakby na skinienie laski czarodziejskiej z twarzy wszystkich zebranych w sali opadły maski, z ramion opuściły się im płaszcze, i oczom obydwóch przyjaciół ukazały się postacie mężczyzn różnego wieku i różnych twarzy. Byli wśród nich ludzie młodzi zupełnie, byli i starcy siwowłosi.
Przewodniczącym był mężczyzna w sile wieku, o bujnej, kruczej czuprynie, o energicznej męskiej twarzy, której nie brak było pewnego wyrazu surowości, a nawet i okrucieństwa.
Wawrzon i Henryk pełen zdumienia wzrok skierowali przedewszystkiem na przewodnika i opiekuna swego.
Ten znów przedstawiał czysty typ słowiański. Wyglądał zupełnie, jak stary, typowy polonus, żywcem zdjęty ze starego portretu.
Sucha, pomarszczona twarz o orlim, rasowym nosie ozdobiona była siwemi, w dół zwisającemi wąsami oraz parą błękitnych, marzących oczu. Nie znać w nim było suchej, okrutnej surowości, która cechowała postacie pozostałych zarządców tajemniczej krainy.
Przez głowę obydwóch przyjaciół przebiegło pytanie:
— Jakim sposobem ten człowiek, tak podobny do dawnych rycerzy kresowych, znalazł się wśród zarządców państwa, rządzonego z taką drakońską surowością?
Nie mogli się jednak długo zastanawiać nad tem pytaniem. Dał się znów słyszeć głos przewodniczącego, który rzekł:
— A więc witajcie tu wśród nas. Cała kraina nasza stoi przed wami otworem. Wszędzie możecie chodzić swobodnie, lecz wiedzcie o tem, że wszelkie z waszej strony usiłowanie złamania przysięgi z całą surowością praw, u nas obowiązujących, ukaranem będzie. Będziecie bacznie strzeżeni, przynajmniej dotąd, dopóki nie przekonamy się, czy wam w zupełności ufać możemy.
I pierwszy wyciągnął do nich prawicę.
Uścisnęli mu ją dość chłodno, bez zbytniego uniesienia.
W tenże sam sposób zaznaczyli przyjęcie ich do grona mieszkańców krainy i pozostali członkowie rządu.
Lekkim uściskiem dłoni odpowiedzieli na ich pozdrowienie, goręcej tylko uściskali dłoń opiekuna swego — Polaka.
— A teraz, gdy już cała ceremonja skończona, udacie się wraz z nami na ucztę, którą wyprawiamy na waszą cześć, jako nowych mieszkańców naszej krainy — rzekł przewodniczący i gestem wskazał im drogę, prowadząc do wspaniałej sali jadalnej.
Idąc tam, Henryk przez całą drogę szeptał niezadowolony:
— Bodaj was! Na ucztę zapraszają! Napewno dadzą znów kulki jakieś lub sześcianki i powiedzą: najadajcie się! używajcie, ile się tylko zmieści!
Lecz gdy stanęli na progu sali, gdzie czekała zastawiona biesiada, wpadli w zachwyt.
Coprawda, sala jadalna w niczem nie różniła się od sali poczekalnej oraz tej, w której składali przysięgę. Tylko ta była w niej różnica, iż przedstawiała raczej wspaniały ogród, zastawiony prześlicznemi krzewami, a nawet i drzewami.
Pośrodku stał stół, zasłany śnieżnej białości obrusem, na którym wyraźnie odcinały się złote naczynia oraz przepiękne bukiety żywych kwiatów.
Zresztą wśród zastawy stołowej nie było widać nic innego, jak tylko złoto i kryształ.
Na ten widok przyjaciół zdjął podziw. Toż kraj ten musi być strasznie bogaty, kiedy władcy jego mogą na złocie ucztować.
Henryk nawet wypowiedział ten swój podziw, zwracając się do towarzyszącego im opiekuna o typie polskim.
Złoto? — odrzekł mu tenże z pogardliwym gestem — a cóż to nadzwyczajnego? U nas nie ma ono najmniejszej ceny. Możemy go mieć tyle, ile zapragniemy. Robimy też z niego wszystkie naczynia, gdyż ono nie ulega działaniu kwasów. W krainie naszej wszyscy jadają na złocie. Na żądanie fabryki nasze dostarczają go w każdej ilości.
— Chyba posiadacie ów słynny kamień filozoficzny!? — zawołał Henryk.
— Nie posiadamy go — odrzekł im przewodnik — lecz mamy coś w tym guście. Zresztą jutro przy zwiedzaniu fabryk przekonacie się o tem naocznie.
Zasiedli tymczasem do stołu, i, gdy przewodnik nacisnął guziczek elektryczny, potoczyły się po nim wagoniki z potrawami.
Wonny i apetyczny zapach ich mile połechtał powonienie naszych przyjaciół, i, ku wielkiemu zadowoleniu Henryka, przekonali się, iż uczta ta nie składała się ze skoncentrowanych pokarmów, lecz raczej była godną stać się prawdziwą ucztą Lukullusa.
Z apetytem też zajadali jedną potrawę za drugą, obficie zakrapiając je winem.
Obywano się przytem zupełnie bez służby: albowiem przed przewodniczącym znajdowało się kilka szeregów guziczków elektrycznych. Za naciśnięciem właściwego podtaczała się żądana potrawa lub napój.
W ten sposób wszyscy obsłużeni byli znakomicie.
Pod koniec uczty dobre wino rozwiązało języki, i poczęto wznosić toasty jeden za drugim, które wygłaszano w języku esperanckim.
Napróżno obydwaj przyjaciele silili się odgadnąć narodowość osób, siedzących przy stole. Przedstawiały one taką mieszaninę typów, że, rzeczywiście, stanowiło to prawdziwą zagadkę. Jeden tylko ich opiekun, jak już wiemy przestawiał wyraźny typ polski.
Uczta skończyła się wreszcie. Wszyscy powstali od stołu, uściskiem dłoni pożegnali się, a nasi przyjaciele pod przewodnictwem swego opiekuna skierowali się do pokoi, przeznaczonych dla nich na mieszkanie.
Lecz nie szli już owemi wąskiemi i krętemi korytarzami, które wiodły ich z celi więziennej do sali posiedzeń.
Po wyjściu znaleźli się w obszernym przedsionku. Tam przewodnik ich wskazał im coś w rodzaju małej platformy, otoczonej balustradą i polecił stanąć na tem.
Byli posłuszni i gdy tylko znaleźli się na platformie, opiekun ich nacisnął niewidzialny guziczek, i platforma pomknęła naprzód z szybkością tramwaju elektrycznego.
Mknęli tak dość długo przez szerokie i widne korytarze, aż wreszcie zatrzymali się przed dwojgiem drzwi.
— Oto przeznaczone dla was pokoje — rzekł ich opiekun — wszystko macie tam przygotowane do odpoczynku.
Weszli do wnętrza i oczom ich przedstawił się widok, zgoła różny od dawnej ich celi więziennej.
Wspaniałością swą pokoje ich nie ustępowały prawie w niczem salom, które dopiero co widzieli. Oświetlone były przepysznie, a miękkie, wygodne łoża zdawały się zapraszać ich do spoczynku.
Gdy tak z podziwem patrzyli na to, od progu rozległ się głos, drżący ze wzruszenia, mówiący czysto po polsku:
— Bądźcie zdrowi, chłopcy. Śpijcie smacznie. Niech Bóg czuwa nad wami!
Obejrzeli się spiesznie, lecz już opiekuna ich w pokoju nie było.
Rozebrali się prędko, a w minutę potem spali mocno, znużeni zaszłemi w ciągu dnia wypadkami.
Dnia następnego przyjaciele obudzili się dość późno. Czy to był wpływ wina, jakie wypili przy uczcie, czy też znużenia, wywołanego zaszłemi w przeciągu ostatnich czasów wypadkami, trudno było określić.
Zerwali się zaraz z posłania, gdy ujrzeli słońce, zaglądające do pokoju przez wielkie okna i spiesznie ubierać się zaczęli.
Wtem rozległo się lekkie pukanie do drzwi, które po chwili rozwarły się i na progu stanął ich opiekun.
Wygląd jego był zupełnie inny, niż wczoraj... Twarz poważna, bez uśmiechu, ożywienie znikło bez śladu, a z błękitnych oczu wyzierało przygnębienie, jakby po jakimś strasznym zawodzie, jakby po klęsce jakiejś.
Przywitał się z nimi cicho, spokojnie, a ku wielkiemu zdumieniu ich, przywitanie to było wyrzeczone nie po polsku, lecz po esperancku.
— Obznajomić was muszę ze zwyczajami, panującemi w naszej krainie, byście potem samodzielnie mogli sobie dawać radę. Oto wstajemy wszyscy o godzinie szóstej rano. Budzą nas specjalne sygnały, poczem, po ubraniu się, każdy z nas schodzi do wspólnej jadalnej sali, gdzie czeka na nas zastawione śniadanie. O godzinie ósmej wyruszamy do pracy, która trwa bez przerwy do godziny dwunastej, poczem następuje dwugodzinny odpoczynek, podczas którego spożywamy obiad. Od godziny drugiej do szóstej trwa praca, dalej każdy ma czas wolny i może użyć go stosownie do swego życzenia.
W nocy pracuje u nas druga zmiana pracowników, która za to w dzień odpoczywa, a potem trzecia, gdyż praca nocna nie trwa dłużej nad sześć godzin. Są jednak zajęcia, które wymagają pracy dłuższej, czasem aż do dwudziestu czterech godzin dochodzącej. Tej się oddają uczeni, czyniący przeróżne wynalazki. Badania swoje prowadzą oni bez przerwy, ażeby tylko wiedzę i potęgę kraju naszego wzbogacić czemś nowem.
— I wy musicie — rzekł na zakończenie — zastosować się do naszych praw i przepisów. Musicie stanąć przy wspólnym warsztacie, gdyż nikomu od tego wyłamywać się nie wolno. Każdy z was obierze sobie zajęcie, jakie mu najwięcej do gustu przypadnie.
— Ależ z największą chęcią — odrzekli mu jednocześnie Wawrzon i Henryk — nawet bardzobyśmy prosili o to, byśmy mogli wspólnie pracować, gdyż nie jesteśmy przyzwyczajeni bezczynnie pędzić życia.
— Pan jest, zdaje się, inżynierem — przerwał starzec — z łatwością też może pan znaleźć zajęcie w którym z wydziałów mechanicznych, a pan — tu zwrócił się do Wawrzona — jakie zajęcie sobie obiera? — gdyż u nas niema dzieci ani młodzieży, a więc i szkół. Nauczać więc niema kogo.
— Ja — odrzekł mu na to Wawrzon — pragnę pracować w tym samym wydziale co pan, tuż obok niego lub pod komendą pana.
— Jakto?! — zawołał staruszek, uderzony temi jego słowami — a to dlaczego?
— Dlatego — odrzekł poprostu Wawrzon — ażeby móc od czasu do czasu porozmawiać z panem po polsku, ażeby móc w rozmowie z panem wspomnieć od czasu do czasu drogą, ukochaną, a tak daleką Ojczyznę.
Te proste słowa jego wywarły zadziwiający skutek. W starca jakby grom uderzył... Wyprostował się, rozwarł szeroko oczy, usta otworzył i przez chwilę chwytał niemi powietrze, jakby się dławiąc.
Tak stał przez chwilę, wreszcie spazm jakiś ścisnął mu gardło, jęk jakby bólu, jakby żalu wydarł się z piersi; odwróciwszy się, wyszedł czemprędzej z pokoju.
Przez czas pewien trwało milczenie.
— A więc nie wszystko w nim zamarło — szepnął Wawrzon — mimo wszelkich pozorów, miłość dla Ojczyzny tkwi w nim głęboko i tylko rozbudzić ją trzeba. Biorę to zadanie na siebie, i my trzej rodacy, rzuceni przez los na wybrzeża tej nieznanej krainy, tworzyć będziemy jedność, silnie zespoleni tą właśnie miłością.
— A jakiż cel tego naszego zjednoczenia? — zapytał zdziwiony Henryk.
— Cel — odrzekł mu Wawrzon — taki, ażeby wspólnemi siłami utorować sobie drogę powrotu do Ojczyzny... Przy jego pomocy dokonamy tego...
— A przysięga? Zresztą, czy on będzie chciał zgodzić się na to? — z powątpiewaniem mówił Henryk.
— Przysięga nasza? — syknął cicho Wawrzon, oglądając się ostrożnie, czy ich kto nie słucha, poczem, nachyliwszy się do ucha Henryka, ciągnął dalej szeptem — przysięga nasza, wymuszona wprost groźbą, jest nieważną, i złamanie jej zarówno z punktu widzenia etyki, jak i honoru nie jest zbrodnią. A czy on się zgodzi? A toż już teraz w sercu jego budzić się poczynają dalekie, mętne wspomnienia dalekiej Ojczyzny, którą niegdyś napewno kochał gorąco, a do której porzucenia losy widocznie go zmusiły.
Rozbudzić jeszcze więcej te wspomnienia, rozpalić w sercu jego jeszcze większy ogień tej miłości — oto będzie zadanie moje, którego przy pomocy twej dokonam.
Urwał nagle, gdyż drzwi rozwarły się, i w progu znów stanął ich opiekun.
Lecz już inny, zmieniony. Ślady wzruszenia znikły z jego twarzy, wzrok był zimny, obojętny... a żaden najmniejszy rys nie wskazywał przeżytego wzruszenia.
— Panowie — rzekł suchym głosem — pozwólcie na śniadanie, a potem do pracy. Pan — tu zwrócił się do Henryka — przeznaczony zostajesz do wydziału mechanicznego, mającego nadzór nad maszynami.
— A ja? — zapytał go niespokojnie Wawrzon.
— Pan pozostawać będziesz przy mnie — odrzekł spokojnie starzec — w wydziale chwytania wiatrów.
— W wydziale chwytania wiatrów? — ze zdumieniem powtórzyli obydwaj przyjaciele — czyż istnieje taki wydział? Czyż to jest możebne, ażeby było można schwytać i ujarzmić ten niesforny żywioł?
— W naszem państwie wszystko jest możebne, a ujarzmienie żywiołów jest głównem zadaniem naszem. Dokonaliśmy tego, i teraz służą nam one pokorne i posłuszne, jak niewolnicy.
Mówiąc to, jakby wyolbrzymiał, a w głosie jego czuć było triumfalną dumę zwycięzcy.
Zdziwienie zdjęło Wawrzona i Henryka. Gdzież oni się dostali? do jakiej zaczarowanej krainy, gdzie żywioły ujarzmione są pokornemi służkami i niewolnikami człowieka? Czyż to możebne? Czy to nie złuda jaka?
Lecz nie, wszak mieli próbki, dowody, potwierdzające prawdziwość słów tego starca.
W milczeniu, zajęci myślami nad tem, co przed chwilą usłyszeli, poszli wślad za swoim przewodnikiem.
Poprowadził ich długiemi korytarzami. Z obydwóch ich stron znajdowały się liczne drzwi z umieszczonemi na nich tabliczkami z nazwiskami mieszkańców tych pokoi. Wreszcie przyszli do wielkiej sali, którą zalegały liczne stoły.
Pusto w niej było zupełnie. Nie było tam żadnej żywej istoty.
— Już dawno po śniadaniu — oznajmił im przewodnik — dla was tylko, jako dla nowicjuszów, uczyniono wyjątek. Od jutra jednak i wy musicie zastosować się do ogólnego regulaminu.
Zasiedli przy stole, a gdy przewodnik ich nacisnął guzik, potoczyły się po stole wagoniki, naładowane skoncentrowanem pożywieniem.
— Nie myślcie — rzekł im starzec tonem objaśnienia — iż uczty takie, jak wczorajsza, stanowią u nas rzadkość. O, nie! Przedewszystkiem obiady nasze są bardzo smacznie przyrządzone na wzór tych, jakie jadają tam, w Europie. A następnie wszelkie uroczystości nasze obchodzimy podobnemi ucztami. Na śniadanie jednak i wieczerzę wszyscy spożywają pokarmy skoncentrowane, które, nie obciążając żołądka, wzmacniają siły i odświeżają umysł.
Wawrzon i Henryk wysłuchali słów jego, a uwagi Henryka nie uszło wyrażenie: „tam w Europie“.
Podchwycił je wnet i spytał:
— Mówisz, panie, tam, w Europie. A więc my w niej nie jesteśmy? Do jakiegoż więc lądu należy ta kraina?
Starzec namarszczył gniewnie czoło, pochylił się i milczał...
Po jakimś czasie dopiero odrzekł:
— Młodzieńcze, nie pytaj lepiej o to. Ciekawość w tym względzie w krainie naszej surowo jest wzbroniona, a nawet uważana za złamanie przysięgi. W swoim własnym zatem interesie unikaj wszelkich zapytań w tej kwestji.
W milczeniu przeszedł dalszy ciąg śniadania, a gdy nasycili się już dostatecznie, starzec wstał i rzekł:
— Teraz poprowadzę was i zaznajomię z dowódcami poszczególnych oddziałów.
Lecz Wawrzon zatrzymał go, mówiąc:
— Panie, powiedz nam, jak mamy cię zwać, byśmy wiedzieli, do kogo zwracać się w razie potrzeby.
Starzec zmieszał się, namyślał przez chwile, wreszcie odrzekł:
— Nazywajcie mnie doktorem Wicherskim...
I spiesznie, jakby chcąc uniknąć dalszych rozpytywań, poprowadził ich korytarzami wdal, do olbrzymich gmachów, w których wrzała praca gorączkowa.
Minęli parę zabudowań i wreszcie zatrzymali się około jednego, rozmiarami swemi i kształtem wielce różniącego się od innych.
— Oto tu właśnie jest wydział pańskiej pracy — rzekł doktór Wicherski, zwracając się do Henryka — zaraz przedstawię pana zarządzającemu wydziałem mechanicznym, inżynierowi Johnowi Rockfoss.
Po schodach weszli do obszernego przedsionka, skąd z jednej strony drzwi prowadziły do wielkiej hali, zastawionej maszynami, będącemi w biegu, przy których uwijały się jakieś ciemne postacie ludzkie, z drugiej zaś strony wiodły do obszernego pokoju, zastawionego stołami z rozłożonemi na nich rysunkami i planami, pod ścianami zaś stały modele maszyn przeróżnych.
Doktór Wicherski, zapukawszy uprzednio do drzwi, wszedł do pokoju wraz z Wawrzonem i Henrykiem.
W pokoju tym zobaczyli zajętego pracą średnich lat mężczyznę, suchego, zawiędłego, o energicznej, wygolonej zupełnie twarzy.
Wawrzon i Henryk poznali w nim jednego z uczestników wczorajszej uczty.
— Profesorze Rockfoss — rzekł Wicherski po esperancku — z polecenia zarządu ten oto młody człowiek oddany zostaje do twojej dyspozycji.
Błyszczące, badawcze oczy profesora spoczęły na postaci Henryka.
— Czem pan był dotąd? — zapytał szybko.
— Jestem inżynierem — odrzekł Henryk — ukończyłem dopiero co politechnikę i przez rok pracowałem w fabryce.
— Jaką politechnikę? — zapytał znów profesor Rockfoss.
— Lwowską — odrzekł krótko Henryk.
Profesor zamyślił się przez chwilę, jakby starając się przypomnieć coś sobie, wreszcie zawołał:
— Dobra... dobra... bardzo dobra... znakomici profesorowie... uczeni... uczeni... A w której fabryce pracowałeś pan?
— W Łodzi, w przędzalniach.
— Znakomicie. To wasz polski Manchester... bardzo dobrze... Zostajesz kolega u mnie... Zaraz się weźmiemy do pracy, zaraz... Ot, widzisz, kolego... trzeba pilnować biegu tych maszyn... tu się koncentruje najważniejsza część naszej wyspy... stąd płyną prądy, poruszające wszystko, nadające wszystkiemu ruch i życie.
— Lecz skąd czerpią energję te maszyny? — zapytał Henryk, rozglądając się po sali i nie widząc nigdzie motoru, któryby je poruszał.
— Skąd? — powtórzył prof. Rockfoss, spostrzegłszy jego ruch — nigdyby się kolega nie domyślił. O nie, tu nie ujrzycie go... napróżno się rozglądacie. Chodźcie, to wam go pokażę.
I szybkim krokiem skierował się w jeden z kątów hali, gdzie, otworzywszy małe drzwiczki, poprowadził ich wąskim korytarzem, oświetlonym elektrycznemi lampkami.
Szli dość długo, zwłaszcza, że korytarz parokrotnie skręcał się pod różnemi kątami, aż wreszcie uczuwać poczęli niezwykłe gorąco. Było ono bardzo dotkliwe, pomimo, że umieszczone w suficie specjalne wentylatory i wiatraczki odświeżały powietrze.
Nareszcie korytarz rozszerzył się i zamienił w obszerną salę, w której ustawione były potężne turbiny, będące w ruchu. Od turbin tych ciągnęły się druty i kable.
— Oto jest główna siła motorowa naszej wyspy, a porusza ją oto to...
I profesor Rockfoss otworzył małe drzwiczki w ścianie sali.
Nasi przyjaciele na widok, który roztoczył się przed ich oczami, cofnęli się zdumieni i przerażeni.
Widniało przed nimi morze płomieni, krwawe, ogniste morze, które kipiało i huczało złowrogo. Po stromych ścianach biegły czasem to żółte, to fjoletowe, to sine płomyki, to znów słyszeć się dawał przerażający huk.
— To wulkan! — zawołał Wawrzon.
— Tak, wulkan — powtórzył za nim profesor Rockfoss — lecz wulkan uśmierzony, zmuszony do służenia nam.
— A czyż wybuch jego nie grozi zagładą wszystkiemu? — zapytał Henryk.
— Nigdy! Wiedza nasza sięgnęła tak daleko, że zdołaliśmy w zupełności zapanować nad nim i całą energję, jaką miał on użyć dla swego wybuchu, obracamy na naszą korzyść. Dzięki temu jest on bezsilny.
Chwilę jeszcze przyjaciele patrzyli na roztaczający się przed nimi czarowny widok, poczem profesor zamknął drzwiczki i tym samym wąskim korytarzem poprowadził ich z powrotem do hali maszyn.
Tam wszystko było w ruchu. Maszyny ani na chwilę nie stawały, a dozorujący ich ludzie pilnowali tylko biegu ich i oliwienia.
Właśnie przy jednej z maszyn, w chwili, gdy nasi znajomi weszli, stał się wypadek: pas, prowadzący do transmisji, spadł i rozległ się głuchy trzask. Stało się to z winy robotnika, mającego pilnować biegu maszyny, który zapatrzył się na naszych przyjaciół.
Robotnik ten, jak można było wnioskować ze wszystkich oznak, należał do rasy żółtej i był przepysznym okazem Chińczyka.
Profesor Rockfoss szybkim krokiem skierował się w tamtą stronę i bacznie oglądać począł maszynę. Znalazł się tam również i dozorca robotników, Europejczyk, tęgi, barczysty.
— Na tydzień do ciemnicy! — rzucił krótko profesor Rockfoss po esperancku rozkaz dozorcy po obejrzeniu szkody.
I wnet dozorca, ująwszy drżącego z przerażenia robotnika za ramię, poprowadził go z sobą.
Nasi przyjaciele zamienili z sobą znaczące spojrzenie.
Co to miało znaczyć? Więc nie wszyscy tu na tej wyspie jednakiemi rządzą się prawami? Skąd naraz ta nagła surowość, zwłaszcza, że jak Henryk od jednego spojrzenia ocenił, uszkodzenie nie było tak znaczne.
— Z tymi ludźmi nie można inaczej! — zawołał wzburzony, jakby objaśniając im swe postępowanie, profesor Rockfoss — żeby nie trzymać ich krótko, toby wkrótce wszystko poniszczyli, i zdobycze wiedzy naszej, wyniki długiej bardzo pracy poszłyby na marne.
Wawrzon chciał rzucić mu odpowiedź:
— I tak przecież idą one na marne. Korzysta z nich tylko szczupła garstka was, władców tej wyspy, a poza jej granicami nikt o was nawet nie wie!
Powstrzymał się jednak, nie chcąc drażnić i tak już srodze rozgniewanego profesora i poprzestał tylko na zapytaniu:
— Czyż ci robotnicy nie należą do stowarzyszonych władców wyspy?
— Oni! — zawołał z pogardą profesor Rockfoss — to żółte i czarne bydło. Wszakżeż to niewolnicy nasi... kulisi... wynajęci do służenia nam... Ładniebyśmy wyglądali, gdybyśmy władzę naszą chcieli z nimi dzielić. Służą nam tylko do pracy i to trzymać ich trzeba krótko, karać jak najsurowiej, ażeby przynajmniej nie wyrządzali nam szkód dotkliwych.
Gorzki uśmiech przewinął się po wargach Henryka i Wawrzona. W innem zgoła świetle przedstawili się im teraz władcy tej wyspy tajemniczej.
Nie rzekli jednak nic i w milczeniu skierowali się za profesorem i doktorem Wicherskim do drugiego oddziału — chwytania wichrów.
Istnym labiryntem korytarzy podążyli do obszernej platformy, która po naciśnięciu odpowiedniego guziczka poniosła ich do góry.
— Drugą bardzo ważną siłą motorową naszego państwa — objaśniał prof. Rockfoss — są wichry, jak dotąd, przeważnie wiejące bez żadnego pożytku, chyba że obracały śmigi wiatraków lub też wydymały żagle okrętów. Myśmy dopiero zastosowali przyrządy, zatrzymujące utajoną w nich energję, i zmusiliśmy je do służenia nam.
Tak rozmawiając, znaleźli się na płaskim zupełnie szczycie wzgórza, na którem ustawione specjalne maszyny, obracające się ciągle wielkiemi jakby łyżkami, chwytały wiejące wiatry i przesyłały energję, w nich zawartą, przy pomocy rury o olbrzymiej średnicy w dół, w głąb wzgórza.
— U nas nikt próżnować nie może — odezwał się profesor — nawet fale morskie zaprzęgliśmy do pracy. I one nam swój haracz muszą złożyć. My rozkazujemy im, a całą ich energję czerpiemy i obracamy wyłącznie na swój pożytek.
Ze zdumieniem, podziwem, lecz jednocześnie z pewnem przerażeniem słuchali nasi przyjaciele tych słów.
Cóż to za ludzie, którzy do tego stopnia potrafili ujarzmić siły przyrody, że uczynili je swymi posłusznymi niewolnikami? Czyżby taki eksperyment udawał się im i z ludźmi? czyż i wolne niepodległe dusze potrafili nagiąć do niewolniczego posłuszeństwa sobie?
Wprawdzie dopiero co mieli częściowy przykład tego na podległym im robotniku.
I przed oczami ich duszy jasno zarysowało się pytanie:
— Czy i z nami tak będzie? czy i my ulegniemy wszechpotężnej ich woli i będziemy tylko posłusznemi marjonetkami w ich ręku?
W głębi ich duszy powstawał bunt jakiś przeciwko temu, ale głos jakiś tajemny wołał:
— Nie, wy się nie dacie nagiąć, zachowacie swą niezależność, znajdziecie środki do uwolnienia się stąd!
Całą mocą woli zapanowali nad ożywiającemi ich uczuciami i z naprężoną uwagą słuchali dalszych wyjaśnień prof. Rockfossa, starając się wyciągnąć z nich jak najkonkretniejsze i najkorzystniejsze dla siebie wnioski.
Dzwon południowy przerwał im zwiedzanie technicznych urządzeń wyspy.
Na posiłek poprowadzono ich do wielkiej sali, gdzie stały już zastawione stoły, przy których siedziało grono mężczyzn, tym razem nie zamaskowanych.
Byli to wszystko władcy tajemniczej wyspy.
Uderzyła ich uwagę wielka różnorodność typów. Znajdowali się tam przedstawiciele prawie wszystkich narodowości świata. Nie brakło skośnookiego Japończyka, hebanowo-czarnego murzyna, a o Europie niema nawet co mówić! Wszystkie nieomal rasy europejskie miały tam swoich przedstawicieli.
Ogółem było dwanaście osób.
Lecz według przypuszczeń Wawrzona i Henryka nie byli to wszyscy władcy tajemniczej wyspy, gdyż druga połowa była albo zajęta pracą, trwającą bez przerwy, albo też wypoczywała po pracy nocnej.
Przy stole rozmowa toczyła się w języku esperanckim.
Potrawy były smaczne, przyrządzone na sposób europejski.
Po skończonym obiedzie dr. Wicherski zwrócił się do naszych przyjaciół i rzekł:
— Teraz możecie oddać się wypoczynkowi. Do prawdziwej pracy staniecie dopiero jutro. Powiedzcie tylko, czyście mieli z sobą jaki cenny bagaż na „Królowej Oceanu“?
Zawahali się nasi przyjaciele. Ubogie ich bagaże nie przedstawiały tak wielkiej wartości. A zresztą, czyż możebnemby było je zwrócić z dna oceanu?
Wreszcie Wawrzon rzekł:
— Miałem trochę książek polskich, które są dla mnie najcenniejszym skarbem, a których napewno tu na wyspie nie dostanę. Lecz czyż możebnem byłoby wydrzeć je głębinom morza?
Dr. Wicherski schylił głowę i rzekł:
— Jutro będą wydobyte. A tymczasem przejdź my do bibljoteki. Zapoznacie się z nią, poczem udacie się do swoich pokoi.
Przez korytarz przeszli do wielkiej sali sklepionej, wzdłuż której ciągnęły się olbrzymie szafy, wypełnione książkami.
— Znajdziecie tu we wszystkich językach świata wszystko, co tylko umysłowość ludzka przez szereg lat w zakresie wiedzy stworzyć zdołała. Możecie wszystkie dzieła studjować i badać pod warunkiem, że relację i spostrzeżenia swoje o nich złożycie zarządowi wyspy. Pozostańcie tu, gdyż ja muszę się spieszyć do swoich zajęć.
Skinął głową i wyszedł.
Przyjaciele nasi, pozostawszy sami, poczęli rozglądać się w nagromadzonych tam skarbach wiedzy. Od mnogiej ilości tytułów dostawali prawie zawrotu głowy.
Wybrali wreszcie. W rękach Henryka znalazło się poważne dzieło techniczne, Wawrzona zaś — socjologiczne.
Zasiedli przy wielkim stole i przeglądać je poczęli. Po chwili jednak głowy ich zbliżyły się ku sobie i pierwszy Henryk spytał szeptem:
— No i cóż ty na to wszystko?
— Tymczasem nic; obserwuję i badam. Powoli jednak przychodzę do wniosku, że nie wszystko jest idealne na tym świecie, że i tu, na tej wyspie, nie wszystko dzieje się tak, jak należy. I właśnie przychodzi mi myśl, że te wszystkie ujemne strony będziemy mogli z łatwością wyzyskać na naszą korzyść.
— Jakto? — zapytał zdumiony Henryk.
— Nie mam jeszcze dokładnie opracowanego planu działania — rzekł Wawrzon — lecz przedewszystkiem widzę, że zamiast ustroju szczerze demokratycznego, gdzie wszyscy jednakowo i na równych prawach winni pracować dla dobra ogólnego, panuje tu despotyzm, a nawet i niewolnictwo. Bo przecież ci kulisi i murzyni niczem innem nie są, jak niewolnikami. To jest właśnie słaba stroną tej wyspy i ją to właśnie zamierzam wyzyskać na naszą korzyść...
— Lecz jak to wykonać? — zapytał Henryk gorączkowo.
— Nic jeszcze nie wiem i nic konkretnego powiedzieć nie mogę. Czas przyniesie pomysł i sposób jego wykonania. Czekajmy tylko cierpliwie i zapoznawajmy się ze wszystkiemi urządzeniami tej wyspy. Tymczasem pracujmy gorliwie i maskujmy wszelkie swe czynności, ażeby przedwcześnie nie zdradzić się z zamiarami.
Urwali na tem rozmowę i zabrali się gorliwie do studjowania leżących przed nimi dzieł, robiąc zarazem notatki na arkuszu papieru, by móc opracować wymagane przez dr. Wicherskiego sprawozdanie o książkach przeczytanych.
Tak zeszedł im czas do wieczora. Po lekkiej, lecz posilnej kolacji udali się do swoich pokojów na spoczynek.
Już mieli się kłaść spać, gdy dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi, i na progu stanął dr. Wicherski. Minę miał jakąś dziwną, jakby zakłopotaną, jakby nie wiedział, co ma mówić i robić. Wreszcie spytał:
— Jakżeż wam tutaj, moi przyjaciele?
— Bardzo dobrze... dziękujemy panu za wszystko! — odrzekli jednogłośnie Wawrzon i Henryk.
Znów na dłuższą chwilę zapanowało milczenie. Dr. Wicherski, jakby się namyślał, wreszcie z trudem pewnym wykrztusił:
— A jak tam... u nas?
— Gdzie? — spytali.
— Tam... w Polsce? — wyszeptał doktór cicho.
— U nas! — zawołał Wawrzon — teraz... złocą się łany dojrzewającem zbożem... Gdzieniegdzie już pobrzękują sierpy i kosy. Na zielonych łąkach pasie się bydełko, a hen, w przestworzach unosi się skowronek, cichym świergotem zachęcając rolników do pracy... Wkrótce w południe z sygnaturki wiejskiego kościółka spłynie w dal dźwięk dzwonka, wzywający lud do modlitwy. Wre życie i praca. Polska, odrodzona wolnością, potężnieje i krzepnie z roku na rok.
Chwilę dr. Wicherski stał nieruchomo z opuszczoną na piersi głową, wreszcie nerwowo uścisnął dłonie naszych przyjaciół i szybkim krokiem wyszedł z pokoju.
Czas pewien panowała cisza... Wreszcie Wawrzon gorączkowo chwycił za ramię Henryka i zdławionym ze wzruszenia głosem wyszeptał:
— On nasz! Zobaczysz, że z nim razem dokonamy swego!
Będziemy wolni!
Nasi przyjaciele, pozostając w przymusowej niewoli na wyspie tajemniczej, przedewszystkiem chcieli dokładnie zapoznać się z jej terenem, ażeby następnie móc wynaleźć jakikolwiek sposób ratunku.
Pilnie też zaznajamiali się ze wszystkiemi urządzeniami na wyspie. O wszystko rozpytywali się to doktora Wicherskiego, to profesora Rockfossa, starając się poznać, przeniknąć wszystkie tajemnice urządzeń tej wyspy, która dla nich stała się mimowolnem więzieniem.
Henryk, mniej wytrzymały, chwilami tracił cierpliwość i miotał się w bezsilnej rozpaczy, a wtedy Wawrzon, zahartowany na ból i cierpienie, krzepił go, mówiąc:
— Wytrzymałości, mój drogi, pracuj i uważaj, a przyjdzie czas, że pragnienia nasze zostaną spełnione.
Pod wpływem słów przyjaciela Henryk uspokajał się i brał się znów do pracy, starając się przy niej choć cokolwiek zapomnieć o dręczących go kłopotach i troskach.
Powoli też przyjaciele zapoznawali się z innymi mieszkańcami wyspy, którzy posiadali jakąś władzę, wyróżniającą ich wpośród całej rzeszy pracowników.
A były to typy nadzwyczaj ciekawe. Wszyscy bowiem należeli do kategorji uczonych, oddanych tylko swym badaniom i doświadczeniom. Zimni, obojętni na to, co nie było ich specjalnością, obcy byli porywom życia, poezji jego i pięknu.
Zdawało się, że życie ich zamknięte zostało w suchą formułę, i że wyliczenia matematyczne stanowią całą treść jego. Pozatem jakby nic dla nich nie istniało.
To oddanie się bezwzględne suchej nauce, ta gonitwa za coraz większem poznaniem tajników wszechświata i wyrwaniem ich naturze oraz uczynieniem posłusznemi ich woli zabiło w nich napozór wszelkie uczucia ludzkie, uczyniło obojętnymi na ból i cierpienia bliźnich, doprowadzało prawie do okrucieństwa.
Podobni byli do fanatyków chirurgji i medycyny, którzy świadomie zadają operowanym męki i cierpienia, byłe tylko zdobyć nowy pewnik, że dany środek może być korzystny, że wyliczenia ich i teorje nie są zawodne.
Zresztą wiele następujących wypadków przekonało naszych przyjaciół o prawdziwości ich przypuszczeń.
Przedewszystkiem jednak poznać należało położenie wyspy, ukształtowanie jej, urządzenia i cuda techniki oraz osoby, rządzące tem wszystkiem.
Sama wyspa, jak Henryk z Wawrzonem przekonali się, patrząc ze szczytu wulkanu, miała formę trójkąta. Środek zajmował sam wulkan po którego zboczach wznosiły się przeróżne zabudowania. Brzegi wyspy były wprost niedostępne, zabudowane szeregiem gmachów fabrycznych, tworzących jakby wał ochronny. Z każdej strony znajdowała się olbrzymia brama żelazna, której podnóże obmywały fale morza. Przestrzeń między wulkanem a zabudowaniami na wybrzeżu okryta była rodzajem dachu szklanego, pod którym kipiało życie, obracały się machiny, tłoczyli się kulisi chińscy i murzyni, pracujący ciężko pod kierunkiem swych panów — władców wyspy.
A było tych władców, jak się z czasem przekonali i Henryk i Wawrzon, wszystkiego dziesięciu, a co najdziwniejsze, że każdy z tych panów był innej narodowości, a zatem innego charakteru, innych obyczajów.
Wszystkie prawie narody Europy miały tam przedstawicieli swoich, a nie brakło również reprezentanta Japonji, skośnookiego Kamury, który pod zarządem swoim miał dział chemiczny.
Ciekawym wielce był zarząd wyspą. Każdy z dziesięciu uczonych zarządzał oddzielnym wydziałem mechanicznym, prócz tego była główna rada, złożona z trzech osób, która kierowała wszystkiem i której przewodniczył główny inicjator i twórca wyspy tajemniczej, amerykanin, dr. Norton.
On to był przewodniczącym zebrania, które przyjęło Henryka i Wawrzona, on przyjął od nich przysięgę.
Nasi przyjaciele poznali go bliżej na drugi dzień. Był to człowiek z postawy suchy, kościsty, z charakteru zamknięty w sobie, o zimnem jak stal, spojrzeniu i o woli nieugiętej. Wzrokiem swoim przenikał nawskroś człowieka, a z fizjonomji jego z łatwością wyczytać było można, że przed niczem się nie cofnie, niczego się nie ulęknie, byle postawić na swojem.
Był on na wyspie, niezależnie od stanowiska przewodniczącego rady, jeszcze naczelnym kierownikiem wszelkich urządzeń elektrycznych. Wszystko, co na wyspie poruszane było elektrycznością, było jego wynalazku.
Uśmiechał się ironicznie, prawie zjadliwie, gdy w rozmowie z nim Henryk i Wawrzon napomknęli o znakomitych wynalazkach Edisona lub też o telegrafie bez drutu Marconiego.
— Na parę lat przed nimi — wyrwało mu się z ust mimowoli — dokonałem tych wynalazków. Ogłosiłem je, lecz uczone grono wyśmiało mnie, nazywając manjakiem. A ci... ci... są teraz tylko moimi naśladowcami.
Henryk i Wawrzon, rzeczywiście, badając i oglądając wynalazki, przy których zastosowana była elektryczność, przyznać musieli, że jednak ten manjak naprawdę był genjalnym człowiekiem!
Takiegoż samego zdania nabrali i o pozostałych władcach wyspy. Każdy z nich był zapoznanym w ojczyźnie swojej wynalazcą, który dopiero szerokie pole dla swej pomysłowości znalazł na owej wyspie, będącej teraz ich więzieniem.
Kolejno doktór Wicherski, który pod swoim kierunkiem miał laboratorjum bakterjologiczne wyspy, wprowadzał ich w styczność z tymi uczonymi.
On to oprowadzał ich po wyspie, zapoznając z urządzeniami, objaśniając cuda techniczne, na niej nagromadzone.
Henryk, jako inżynier, interesował się niemi wielce i to z entuzjamem niekłamanym. Wawrzon przyglądał się wszystkiemu również z zaciekawieniem, badawczo, lecz jednocześnie, jako umysł refleksyjny, ciągle myślał o sposobie wydobycia się z tej wyspy, wprawdzie pełnej cudów, lecz zarazem będącej dla nich przykrą niewolą, zamykającą ich działalność w ciasnym obrębie jej granic.
Na zwiedzenie wyspy wybrali się po obiedzie, przyczem Henryk wyraził zdziwienie, że chociaż, według zegarka, powinna tam już panować noc, widno było wszędzie jak w dzień.
— Zawdzięczamy to — odrzekł mu doktór Wicherski — specjalnemu systemowi lamp elektrycznych, imitujących zupełnie światło słoneczne. Dzięki umiejętnemu zastosowaniu reflektorów światło to opromienia jednakowo wszystko, tak że, gdy wokoło panuje noc ciemna, u nas zawsze jest dzień, zawsze widno.
Skończywszy obiad, wyszli. Przechodząc między szeregiem budynków, z których dobiegało głuche warczenie maszyn, doszli wreszcie na brzeg morza do olbrzymiej grobli.
Dziwnej była konstrukcji. Zbocza jej nie były zbudowane z ciosanych kamieni, jak zazwyczaj, lecz z ruchomych płyt stalowych, poruszanych przez fale morskie.
— Widzicie — rzekł im doktór — oto na swój użytek obracamy ruch fal morskich. I one muszą nam służyć i pracować dla nas, jak pokorne i uległe niewolnice. Każde uderzenie fali w płytę puszcza w ruch koło zębate, umieszczone wewnątrz tamy. Wytworzona w ten sposób energja wprawia w ruch szereg innych kół, które poruszają wszystkie warsztaty tkackie, mieszczące się w tych budynkach na wybrzeżu. Morze na usługach naszych jest potężnym robotnikiem, który wykończa dla nas bieliznę i całe ubrania i chroni od niepogody pożyteczne dla nas rośliny.
Obejrzawszy dokładnie budowę grobli, wrócili na ląd i udali się w stronę budynków, mieszczących owe warsztaty tkackie.
Doktór Wicherski otworzył drzwi jednego warsztatu i rzekł:
— Zobaczcie teraz, co robi morze na naszych usługach.
Wzrok przyjaciół zaczął błądzić po olbrzymiej galerji, gdzie słońce elektryczne tysiącami promieni grało na mirjadach nitek, rozciągniętych między obracającemi się automatycznie kołami i ślizgającemi się rzemieniami pędni. W takt obrotu machiny czółenka, pchnięte jakby przez niewidzialne ręce, biegły, jak błyskawice, poprzez łańcuchy. Ciężkie młoty podnosiły się i spadały, spajając i skręcając nici. Kulisi chińscy bez wysiłku zwijali wielkie sztuki tkaniny to delikatnej i przezroczystej, to grubej i ciepłej na płaszcze.
— Dr. Etienne Lebon, kierownik tkalni i naczelnik siły motorowej morza — rzekł dr. Wicherski, przedstawiając im niskiego jegomościa, o żywych, biegających oczach, o czarnej czuprynie, który zbliżył się do nich, a w którym poznali jednego z uczestników przedwczorajszej uczty.
— Panowie przyglądają się, jak pracuje u nas morze? Tak, ujarzmiliśmy je, zmusiliśmy do posłuszeństwa i pracy te kapryśne fale, które pochłonęły już tylu ludzi i w czasie burzy potrząsają olbrzymiemi okrętami, jak małą zabawką.
— Lecz gdy burza miota falami jego? — zapytał ciekawie Henryk, który z zajęciem przyglądał się pracy i konstrukcji maszyn.
— Gdy jest wzburzone — odrzekł dr. Lebon — pracuje tem energiczniej, tem prędzej obracają się maszyny, i większą korzyść odnosimy. Na nasze potrzeby potrafimy zużytkować nawet gniew jego.
— A przypływ i odpływ? Wszakże, gdy fale nisko opadną, wszystko wtedy stanąć musi! — zauważył znów Henryk.
— I to nie — odparł dr. Lebon — specjalne akumulatory gromadzą i zachowują tę energję na czas późniejszy. Gdy odpływ morza dosięgnie najniższego stanu, i grobla przestaje działać, puszczamy w ruch akumulatory, i wszystko w dalszym ciągu pracuje.
Zwiedzono szczegółowo urządzenie tkalni i skierowano się do drugiego oddziału, gdzie znów inne maszyny były w ruchu.
— Mechaniczni krawcy — objaśnił ich z dumą dr. Lebon — na naszej wyspie praca rąk ludzkich jest wykluczona. Nawet odzież szyją nam maszyny, a szyją znakomicie. Śmiało przyznać mogę, że niech się schowa przed niemi najznakomitszy i najmodniejszy krawiec paryski lub wiedeński.
Gdy Henryk wyraził pragnienie bliższego poznania konstrukcji maszyny, doktór począł mu objaśniać:
— Cały sekret polega na umiejętnem zastosowaniu systemu guziczków. Nastawia się maszynę na odpowiednią miarę, podług której ubranie ma być uszyte, oraz na fason, w jakim ma być zrobione, i puszcza się ją w ruch, założywszy uprzednio sztukę obranej materji oraz podszewki. Po upływie godziny z drugiej strony maszyny wypada ubranie zupełnie gotowe, tak że należy tylko włożyć je na siebie... W ten sposób — ciągnął doktór dalej — możemy mieć codzień świeży garnitur. Składy nasze przepełnione są ubraniami oraz materjałami w sztukach, z których każdy wybierać może, co chce.
Podziękowawszy Lebonowi za objaśnienia, Henryk i Wawrzon wyszli z tkalni i ulicą jakby miasteczka, między domami, zamieszkałemi przez kulisów chińskich i murzynów, skierowali się w stronę innego budynku, na którego dachu poruszały się wielkie skrzydła.
Ulice były szerokie, gładkie, równe. Domy, zbudowane z lawy, odznaczały się harmonijnością linji i wygodą.
Na ulicach nie było widać żadnych innych pojazdów oprócz samochodów, poruszanych elektrycznością.
— Czyż tylko siłę fal morskich oraz wulkanu zastosowali panowie do poruszania swych maszyn? — zapytał Henryk doktora Wicherskiego.
— Nie, staraliśmy się ujarzmić wszystkie siły przyrody; wypełniają one nasze rozkazy. Znalazłszy się na tej wyspie, nie mieliśmy węgla do poruszania maszyn, tak jak wy tam, w starej Europie. Musieliśmy chwytać się przeróżnych sposobów i znaleźć źródła energji, któraby nam zastąpiła węgiel. Wtedy przyszło nam na myśl zużytkować te siły, które nietylko nie przynoszą korzyści, ale czynią nieraz znaczne szkody. I oto w ten sposób zostali naszymi sługami: wicher, deszcz, piorun, ocean, ogień wulkanu, a nawet i cyklony, które od czasu do czasu wieją nad wyspą...
Wy w Europie siłę wiatru zdołaliście zaledwie zastosować do poruszania wiatraków prymitywnych, urządzonych nawet obecnie tak samo, jak były przed setkami lat. Tam u was nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak wielkie usługi oddają nam wichry. Zaraz przyjdziemy do stacji centralnej chwytania i przechowywania wichrów.
Domy miasteczka, zamieszkałego przez kulisów, skończyły się, przyjaciele nasi znaleźli się u podnóża wulkanu, na którego zboczach stały olbrzymie maszyny, zaopatrzone jakby w śmigi, zakończone wielkiemi łyżkami.
Patrzyli z podziwem na te urządzenia.
— Machiny te — rzekł doktór Wicherski — stanowią jedną z najważniejszych tajemnic naszej wyspy. Szczupła część tylko kulisów, i to najpewniejszych, zna ich znaczenie dla nas. Lecz wy — zakończył po pewnym wahaniu — należycie do nas. A ponieważ już nigdy tej wyspy nie opuścicie, mogę więc śmiało zdradzić wam ich konstrukcję i przeznaczenie.
W górze wulkanicznej, wznoszącej się pośrodku wyspy, ogień ziemski wyrył wielką ilość grot, dość regularnie zaokrąglonych i zgrupowanych, podobnie jak otwory w gąbce. Otwory te komunikowały się z wielką przepaścią centralną, położoną w pobliżu wulkanu. Z nakładem wielkiej wytrwałości i pracy wypolerowaliśmy te przegrody, a galerje zaopatrzyliśmy w tyleż olbrzymich pomp z szczelnie przylegającemi do nich tłokami. Niewyczerpane i niewygasłe ognisko wulkanu dostarczyło niezbędnej do ich poruszania siły, za pośrednictwem olbrzymich dźwigni, podnoszących się do wysokości 100 stóp.
Całe podziemie, rzec można śmiało, przeobraziło się w jedną olbrzymią pompę wchłaniającą i wyrzucającą. Na wiadomość o zbliżającym się cyklonie, podaną z naszej stacji meteorologicznej, natychmiast otwieramy wentyle, wprowadzając w ruch maszyny.
Z głuchym rykiem, spotęgowanym stokrotnie przez echa górskie, zaczynają się one poruszać, rury zioną ogniem; otwierają się wtenczas otwory jaskiń, skierowanych na morze, a tłocznie, wchłaniające burzę, podnoszą się z potężnym rykiem, pogrążając całą jej siłę w przepaściach podziemnych, napełniając je nieopisanym wrzeniem.
Zarówno siła cyklonu, jak i potężny powiew wichru, zgęszczone zostają przy pomocy specjalnych maszyn i za pośrednictwem kanałów rozsyłane do różnych części wyspy, gdzie poruszają maszyny i spełniają przeróżne inne funkcje. Naprzykład zamiatanie ulic: u was do tej czynności potrzeba wytężonej pracy ramion ludzkich, różnych przyrządów, mioteł, szczotek etc. U nas zaś wystarczy tylko lekki podmuch wiatru, i ulica jest zupełnie czysta, bez najmniejszego śladu pyłu.
Albo weźmy upały. Gdy u nas panują żary letnie, odkręcamy jeden z kranów od rury wietrznej i wnet pokój napełniony zostaje lekkim wiewem świeżego powietrza, orzeźwiającym i krzepiącym.
Zresztą o całym mechanizmie i urządzeniach najlepiej się przekonacie, odwiedzając pracownię naczelnika wydziału wiatrów.
Znaleźli się właśnie u podnóża olbrzymiej wieży ze sztab żelaznych, zakończonej u szczytu jakby szklanym pokoikiem, błyszczącym w promieniach słońca, jak gwiazda pierwszej wielkości.
Zajęli miejsca w wagoniku kolejki linowej i po naciśnięciu guziczka przez doktora Wicherskiego szybko zaczęli się wznosić do góry.
W chwil parę stanęli u progu owej oszklonej pracowni, której urządzenie dość dziwny przedstawiało widok. Przy jednej ze ścian krzyżowała się niezliczona ilość rur, zakończonych specjalnemi przyrządami; na szklanych ścianach zaś wisiały aerometry, barometry oraz inne, nieznane naszym przyjaciołom narzędzia meteorologiczne.
W gabinecie rezydował mężczyzna szczupły, zawiędły, o śniadej cerze i długich czarnych włosach.
— Dr. Nicola Zerri — przedstawił go dr. Wicherski naszym przyjaciołom.
Dr. Zerri silnie uścisnął im ręce i wskazując krzesła rozstawione wokoło biurka, gestykulując żywo, zaczął mówić:
— Chcieliście się panowie zapoznać z moją pracą... proszę, proszę bardzo, nic ciekawego... Chwyta się powiewy Eola i pakuje do kamiennych worów. Siedzą tam spokojne, ciche, ujarzmione, a na nasze skinienie muszą pokornie pracować.
Spojrzyjcie, panowie, na ten szereg wiszących na ścianie anemometrów, hydrometrów i manometrów. Są one nowe, a wszystkie są mojej konstrukcji i pomysłu. Są to najbardziej precyzyjne instrumenty, jakie kiedykolwiek wynaleziono. Połączone są zarówno z przestworzami niebieskiemi, jak i z rezerwoarami podziemnemi, gdzie uwięzione są nasze pracujące wichry.
W każdej porze dnia notujemy stan wirów atmosfery, przewidujemy podnoszenie się temperatury, nagłe jej zmiany. Stosownie do tego odświeżamy nasze zapasy lub też szafujemy niemi.
Oto naprzykład aparacik ten, zawiadamiający mnie o zbliżaniu się cyklonu, zaczyna dawać sygnały ostrzegawcze. Wnet daję telefonicznie znać naszym robotnikom przy grotach wulkanu, ażeby otworzyli wrota jaskiń, jak również i korytarze oraz ażeby odpowiednio manewrowali tłokiem. Za naciśnięciem guziczka elektrycznego podnoszą się spusty i pochłaniają burzę. Wnet w głębiach jaskini podlega ona przy pomocy maszyn specjalnemu ścieśnieniu i tworzy dalszy zapas.
Nasi przyjaciele z zajęciem wysłuchali tych objaśnień, z ciekawością oglądając wszystkie maszyny i instrumenty.
Gdy profesor Zerri skończył mówić, powstali z miejsc i poczęli się żegnać z nim, dziękując za wykład.
Lecz tu gościnność Włocha wystąpiła w całej pełni.
— O nie, moi panowie — zawołał, przytrzymując ich za ręce — tak być nie może; musicie pozostać u mnie dłużej. Zaraz tu każę podać herbatę i kawę, co kto woli.
Zapraszani w sposób tak energiczny, musieli pozostać. Dr. Zerri rzucił przez tubę rozkaz i wnet na podstawie przy biurku ukazała się taca, zapełniona filiżankami z wonną herbatą i mokką.
Zasiedli do niej i właśnie delektować się zaczęli wonnym narkotykiem.
— Wichry nasze — objaśniał dalej profesor — stanowią jedno z głównych narzędzi obrony wyspy. Przy ich pomocy ani jeden okręt nie ośmieli się podejść blisko do niej, gdyż wichry zmuszą go do zmiany kierunku. Gdy tylko otrzymamy wiadomość, że na widnokręgu ukazał się okręt, wnet, jak brytany z łańcucha, spuszczamy nasze wichry i dmą one dotąd, dopóki ten okręt nie przybierze innego kierunku, więcej dla nas dogodnego.
— A gdy to będzie statek parowy, który może stawić opór wszelkim wichrom? — spytał Henryk.
— Wtedy biada mu — odrzekł dr. Zerri i urwał nagle, jakby obawiając się powiedzieć za dużo.
Dr. Wicherski również przerwał rozmowę i wstając rzekł:
— Czas już na nas, czas, musimy śpieszyć się.
I, uścisnąwszy dłoń doktora Zerri, skierował się w stronę drzwi.
W parę sekund znaleźli się na powierzchni ziemi i udali się na dalsze zwiedzanie wyspy.
— Nie sądźcie — mówił dr. Wicherski, idąc z nimi — że główną siłę motorową stanowią u nas wiatry i fale morskie. O nie... Potrafimy spożytkować i siłę elektryczności, sprowadzając ją z najlepszego źródła, gdyż z chmur. Ot, widzicie tam, na zachodzie, unoszącą się w przestworzach jakby chmurę latawców? One właśnie są głównymi dostawcami siły elektrycznej dla nas. Zresztą najlepiej objaśni was w tej kwestji profesor Müller, kierownik stacji elektrycznej.
Po chwili znaleźli się w obszernym budynku kamiennym, w którym widniało mnóstwo maszyn, obracających się bez szmeru. Nad niemi właśnie unosiła się ta chmura latawców.
Profesor Müller, o wyglądzie typowego dobrodusznego Niemca, przyjął ich nadzwyczaj mile i jak najchętniej udzielił wszelkich objaśnień.
— Widzicie, panowie, te latawce? — rzekł, wskazując na nie — ot, zdawałoby się, zabawki, któremi się bawią dzieci w Europie i Chinach, a tymczasem to jeden z główniejszych dostawców siły elektrycznej dla nas. Każdy z nich pokryty jest cienką blachą cynkową, nici zaś, które przytwierdzają tych niewolników, przesiąknięte są wodą, napuszczoną kwasem. Dzięki temu zbierają one cały ładunek elektryczności z powietrza i przesyłają następnie do specjalnych akumulatorów. Są to najzwyklejsze piorunochrony, tylko że nie połączone z ziemią.
Mało tego... Cała wyspa obstawiona jest piorunochronami żelaznemi, które chwytają pioruny z nadchodzącej burzy i zawartą w nich siłę elektryczną przesyłają do stacji akumulatorów. Tam przechowuje się ona i w miarę potrzeby rozsyła po całej wyspie. Niezależnie od tego, elektryczność u nas produkuje jeszcze para...
— Para? — rzekł Henryk ze zdziwieniem — wszakżeż tu nigdzie niema maszyny parowej, ani kotła.
— To jest nasz najlepszy kocioł i nasza maszyna — rzekł profesor Müller, wskazując ręką na szczyt wulkanu, wspaniale oświetlony różowym blaskiem promieni zachodzącego słońca — radzę panom zwiedzić go, gdyż zapoznacie się z wielu urządzeniami technicznemi, nieznanemi dotychczas w starej Europie.
— Właśnie mamy zamiar udać się tam — objaśnił dr. Wicherski.
I nasi przyjaciele, pożegnawszy prof. Müllera, skierowali się w stronę wulkanu.
Nie przedstawiał on chwilowo żadnych śladów działalności. Zdawał się być zupełnie nieczynnym i wogóle nie sprawiał wielkiego wrażenia, gdyż zbocza jego okryte były drzewami i zielenią.
Kolejką linową dostali się nasi podróżnicy do głównego wejścia, skąd prowadziły wrota do wielkiej sali, w której przebywał naczelny kierownik stacji wulkanicznej, dr. Johansen, Duńczyk, jak go przedstawił naszym przyjaciołom dr. Wicherski.
Po przywitaniu i zapewnieniu przyjemności poznania tego pana, Henryk rzekł:
— Jakże panowie mogą wykorzystać siłę wulkanu, kiedy zdaje się być on nieczynnym?
— To tylko na pozór — odrzekł dr. Johansen — jest on w największem napięciu czynności swojej, lecz potrafiliśmy umiejętnie siłę jego spożytkować. Nie widać na zewnątrz ani ognia, ani dymu, gdyż przez specjalne kanały podziemne, które się zaczynają u podnóża wulkanu, ogień skierowywujemy do zbiorników, skąd znów rozsyłany jest jako ogrzewacz maszyn po całej wyspie. Płomienie wulkanu, znajdując nowe ujście, opróżniają komin centralny, który został zamknięty i okryty cementem.
— A co się stało z kraterem? — zapytał Wawrzon.
— Krater główny stał się olbrzymim kotłem. Płomienie wulkanu ogrzewają dno jego, i woda, która napełnia wnętrze kotła, gotuje się, zamieniając się w parę, rozsyłaną przy pomocy szeregu rur po całej wyspie i używaną do obracania maszyn. Wierzch kotła okrywa specjalny dzwon metalowy, który można otwierać lub zamykać hermetycznie przy pomocy odpowiedniej śruby. Ciągłe wrzenie ogromnej masy wody dostarcza pary pompom podziemnym i kuźniom, położonym u podnóża wulkanu. Para ta służy nam również do ogrzewania domów i do gotowania potraw.
Nasi przyjaciele słuchali z zajęciem objaśnień doktora Johansena, który, z uśmiechem wskazując na potężne urządzenia i maszynerje wulkanu mówił na zakończenie:
— Prawda, że panowie w Europie napewno tego nie widzieliście? Tam jeszcze panowie inżynierowie nie pomyśleli o praktycznem zużytkowaniu potężnej siły takich np. wulkanów, jak Wezuwiusz, Etna i inne. Wybuchają one w dalszym ciągu, zalewając lawą i zasypując popiołem położone u ich podnóża wioski. Co najwyżej korzyść z tego odnosi gromada gapiów, zwanych turystami, którzy zjeżdżają się z różnych stron świata i patrzą na to widowisko. My inaczej umiemy wykorzystać takie dziwy natury. U nas nawet wulkan próżnować nie może. Zwyciężyliśmy go i także zmusiliśmy do pracy!
Gdy to mówił, oblicze doktora Johansena zajaśniało triumfem.
Nasi przyjaciele z szacunkiem i podziwem patrzyli na tego zwycięzcę żywiołów. Wszak śmiało mógł się on uważać za pana natury, dokonał wprost cudu i miał z czego triumfować!
— Skąd jednak panowie czerpią surowe metale do wyrobu tych wszystkich maszyn? — spytał Henryk.
— Przywozimy je z tej starej, zgrzybiałej Europy, choć w znacznej części dostarcza nam ich i wyspa. Ot, niedalej jak u podnóża tego wulkanu znajdują się nasze piece hutnicze, w których ogień jego przetapia rudę na potrzebny nam metal.
Za naciśnięciem guziczka rozstąpiła się jedna ze ścian, i przyjaciele nasi ujrzeli olbrzymi piec hutniczy, przez którego otwór wypływał ognisty potok roztopionego metalu, chwytany w formy przez napół nagich robotników.
— Huty nasze dostarczają nam obecnie tyle surowca, że wystarczy na długie lata.
Atmosfera w komnacie władcy wulkanu stawała się coraz bardziej gorącą, tak że wprost tamowała oddech. Naszym przyjaciołom pot grubemi kroplami wystąpił na czoło, poczerwienieli, brakło im tchu.
Spostrzegł to doktór Johansen i rzekł z uśmiechem:
— Panowie są nieprzyzwyczajeni do naszych upałów. Lecz zaradzimy temu.
Przekręcił kranik, i wnet komnatę napełnił orzeźwiający, chłodny powiew.
Zwiedzający odetchnęli z ulgą. To właśnie wichry, zawarte w zbiornikach doktora Zerri, rozpoczynały swe działanie.
Pożegnawszy doktora Johansena, skierowali się z dr. Wicherskim ku wielkim kuźniom, położonym u podnóża wulkanu.
Dobiegał z nich odgłos potężnych młotów, bijących o kowadła, a wnętrza ich, oświetlone krwawym płomieniem ognisk, przypominały legendarne kuźnie cyklopów. Naczelnikiem kuźni był majster Peterson, kowal, sprowadzony z głębin Szwecji. Jak objaśnił dr. Wicherski, majster Peterson nie należał do liczby stowarzyszonych.
Kuźnie wyspy tajemnicznej urządzone były w sposób nader oryginalny, mieściły się bowiem, jak już mówiliśmy, w grotach, wyżłobionych u podnóża wulkanu.
U szczytu tych grot urządzone były specjalne otwory, przez które wydobywała się para i dym.
Majster Peterson przyjął gości nadzwyczaj uprzejmie.
— Pragną panowie zwiedzić naszą kuźnicę. Ależ jak najchętniej — rzekł, gdy doktór Wicherski wyłożył mu powód przybycia. — Urządzenie jej jest takie same, jak w Europie, tylko że pracę rąk ludzkich w znacznym stopniu zastąpiliśmy maszynami. Zacznę objaśnienie od odlewni.
I majster Peterson, muskularny olbrzym, z długą czarną brodą, w fartuchu skórzanym, owijającym całą jego postać, poprowadził ich do jednej z hut, gdzie ognistą rzeką wypływał metal roztopiony.
Nad płomienistemi falami jego stali również napół nadzy robotnicy i przy pomocy specjalnych narzędzi zgarniali pianę z lawy, metale zaś chwytali w wielkie formy.
— Oto tak się wyrabia surowiec — objaśnił majster Peterson — po wystudzeniu w formach przechodzi do kuźni, gdzie znów rozpalony do białości przy pomocy młotów otrzymuje żądany kształt.
— A co panowie robicie z lawą? — spytał Henryk.
— Z lawą? Dostaje się ona do specjalnych form, gdzie przybiera kształty cegieł i służy nam jako znakomity materjał budowlany. U nas nic nie może być bez użytku — zakończył z dumą — każdy przedmiot ma swoje przeznaczenie i odgrywa swoją rolę w naszem życiu.
Przyjaciele jeszcze raz obejrzeli pomieszczenia kuźni, w których panował straszny huk i świst.
Obejrzeli również potężne baseny, wypełnione zimną wodą, do których wrzucano przedmioty wykute z żelaza celem szybkiego zahartowania.
Majster Peterson pokazywał im wszystko i objaśniał z dumą, zadowolony z dzieła, które sam stworzył.
— Pozwólcie, panowie, a ofiaruję wam małą pamiątkę na znak waszej wizyty u mnie.
I, od rozpalonej do białości sztaby żelaza odciąwszy miniaturowy kawałek, podłożył go pod młot parowy, a po paru obrotach wyjął nader misternie ukuty pierścień.
To sami uczynił z drugim i trzecim kawałkiem, tak że wszyscy trzej zostali obdarowani.
Podziękowawszy Szwedowi za dar, nasi goście wyszli z tej prawdziwej krainy cyklopów, z ulgą chwytając w płuca świeże, orzeźwiające powietrze wyspy.
— No i cóż? — spytał ich doktór Wicherski — jakże się wam podobają nasze urządzenia, które nawet wulkan zmuszają do pracy? Czyż nie jesteśmy podobni do pogromców, przymuszających do uległości i posłuszeństwa najdziksze nawet bestje?
— Tak — przytwierdził mu Henryk — rzeczywiście, to wszystko, cośmy widzieli, wkracza w prost w dziedzinę cudów. Dokonaliście, panowie, wielkich rzeczy, nadzwyczaj doniosłych i potężnych, o których w całym pozostałym świecie nikt nie ma nawet pojęcia; tylko...
— Co tylko? — przerwał zapytaniem doktór Wicherski, widząc, że Henryk zawahał się w dokończeniu zdania.
— Tylko — dokończył za niego Wawrzon — szkoda wielka, że z wynalazków waszych, panowie, nie może korzystać ludzkość cała, że zazdrośnie i egoistycznie trzymacie je wyłącznie dla siebie.
Twarz dr. Wicherskiego wykrzywił wyraz lekceważenia.
— Ludzkość — rzekł, machając ręką — ludzkość... Któż stanowi całą tę waszą ludzkość? Gromada kretynów, która nieraz najwspanialszy nawet wynalazek, przewyższający ogromem swoim ich ptasie pojęcia, wydrwi i skrytykuje. Ludzkość wasza to stado, które słucha tylko tego, kto najwięcej krzyczy i arlekinadą swoją zająć ją potrafi. Toż przed tą ludzkością uciekliśmy tu na naszą wyspę, gdyż dość już przez nią przecierpieliśmy! Wyrzekliśmy się jej i znać jej nie chcemy.
Wyraz goryczy rozlał się po twarzy doktora, gdy mówił te słowa.
Po krótkotrwałem milczeniu dodał już z bólem:
— Najcudniejsze porywy, najpiękniejsze zamierzenia zdolna jest ostudzić ta wasza ludzkość. Zwykle u niej błazen będzie miał większe powodzenie od człowieka prawdziwej pracy i nauki. Uciekać od niej należy, uciekać jak najdalej, jak od zapowietrzonej! Szczęśliwym jest ten, kto zdołał się wyzwolić z tej zależności.
Zapanowało przykre milczenie.
Pierwszy przerwał je Henryk, pragnąc rozmowę skierować na inne tory, nie mogąc do pewnego stopnia nie przyznać słuszności dr. Wicherskiemu.
— Panie szanowny — rzekł — wszystko mniej więcej rozumiemy w technice różnych urządzeń wyspy, lecz pojąć nie mogę, jakim sposobem tak potężna ilość wody, wypełniająca kocioł wulkanu, dostać się może na szczyt jego, gdyż nie widzę ani pomp ani żadnych innych urządzeń.
— To rzecz bardzo prosta — rzekł już spokojnym tonem doktór Wicherski — do pracy tej zaprzęgliśmy przypływ i odpływ morza.
— Przypływ i odpływ morza? — zawołał ze zdumieniem Henryk.
— Tak jest. Do wypełnienia kotła w kraterze potrzebujemy więcej, niż 600 tonn wody dziennie. Wszakże deszcze i źródła miejscowe nie są zdolne dostarczyć nam tej ilości. Zaprzęgliśmy więc do tej pracy przypływ i odpływ.
— Lecz jakim sposobem dokonywa się to? — pytał Henryk ze zdumieniem — wszakżeż różnica powierzchni morskiej wynosi zaledwie 6 lub 7 metrów. Jakim więc sposobem woda dosięgnąć może krateru, gdy przecież wulkan ma 200 metrów wysokości.
Doktór Wicherski uśmiechnął się.
— Wyobraźcie sobie — rzekł — dźwignię, pochyloną pod kątem prostym, której większe ramię miałoby 200 metrów. Opuśćcie mniejsze ramię aż do stanu poziomego: wielkie ramię, opisując w powietrzu łuk o promieniu równym swej długości, przybierze kierunek prostopadły i podniesie do wysokości 200-tu metrów ciężar, którym obciążyliście jego koniec. Pozostanie tylko sprowadzić ciężar do małego ramienia. Oto zasada. Zobaczycie zresztą jej wykonanie. Naturalnie, trzeba zastosować do małego ramienia kolosalną siłę, ciężar większy, niż większego ramienia, i tego, co dźwiga, ciężar, któryby był zmienny, ażeby umożliwić opuszczanie większego ramienia po jego podniesieniu się. Otóż w tym razie różnica powierzchni oceanu musi być wzięta w rachubę. Zresztą o tem wszystkiem przekonacie się naocznie.
Idąc pod przewodnictwem doktora, goście okrążyli górę, i oczom ich ukazała się budowla najpotężniejsza, jaką kiedykolwiek oczy ludzkie widziały.
Z tej strony morze obmywało podnóże krateru. Na brzegu wznosiły się dwie budowle wielkich rozmiarów, zaopatrzone w olbrzymią platformę, co najmniej 20 metrów w średnicy, na której mogła się obracać równie wielka prostokątna dźwignia. Sposób jej budowy przypominał wieżę Eifel. Tak samo, jak i ta, składała się z żelaznych belek, złączonych krokwiami i poprzecznemi szynami. Jej małe ramię, stosunkowo dosyć krótkie, połączone było końcem swoim z wielką tratwą, pływającą po morzu. Tratwa ta, dziesięć razy większa, niż największy parowiec w świecie, obładowana była potężnie. Wielkie zaś ramię długości więcej, niż 200 metrów, dźwigało rodzaj dużego kosza pojemności prawie 300 tonn.
— Jak widzicie — objaśnił doktór Wicherski naszym przyjaciołom — przypływ, podnosząc do góry tratwę, podnosi w tym samym czasie i małe ramię dźwigni, jednocześnie zaś w ślad za tem obniża się do poziomu wody i koniec wielkiego ramienia, napełniając naczynie. Następnie odpływ opuszcza tratwę, pociągając za sobą małe ramię, wówczas zaś wielkie ramię podnosi się do wysokości krateru, gdzie automatycznie pozbywa się owego ładunku wody. Potrzeba 6 godzin na podniesienie i 6 godzin na opuszczenie się dźwigni, zbyteczne zaś chyba jest dodawać, że są dwa odpływy i przypływy w przeciągu 24 godzin, i że przez ten czas 600 tonn wody wypełnia całkowicie kocioł krateru...
Niezmiernej potrzeba było pracy, ażeby wykonać to urządzenie, lecz od czasu urządzenia go pracuje ono bez przerwy i bez najmniejszego zarzutu, nie wymagając żadnych wysiłków z naszej strony.
Po szczegółowem obejrzeniu budowy dźwigni przyjaciele nasi wracali przepiękną drogą, wysadzaną drzewami oliwkowemi. Właśnie kwitnęły. Woń ich kwiecia rozchodziła się daleko, napawając powietrze swoim aromatem.
Wszędzie, gdzie tylko wzrok spoczął, widać było uprawne pola, zieleniejące łany, kwitnące lub też obciążone dojrzałemi owocami drzewa.
Znać było, że ziemia na cudownej wyspie znajduje się w stanie doskonałej uprawy i że daje plony stokrotne.
Oprócz plantacyj drzew oliwkowych, znajdowały się na niej winnice, pola zbożowe, zasiane przeróżnemi gatunkami zbóż, cudowne ogrody, pełne kwiatów i owoców, okalające barwnym wieńcem ponure i ciemne budynki fabryczne.
Wawrzon i Henryk przyglądali się z zachwytem temu krajobrazowi, w którym odnajdywali wiele motywów ze swoich stron rodzinnych.
Doktór Wicherski, jakby czytając w ich myślach, zatrzymał ich i, szerokim gestem wskazując na roztaczający się przed nimi widok, rzekł:
— To wszystko stworzyła nasza wytrwała praca i czujność. Regulujemy tu gorąco i wilgoć, każdej nieomal roślinie wydzielamy potrzebną jej ilość wody i ciepła, tak że nic tu nie podlega przypadkowi. Ogrody i pola nasze zraszamy i skrapiamy w miarę potrzeby, automatycznie zaś regulujemy działanie suszy podczas dni upalnych.
— A gdy zdarzą się noce chłodne? — zapytał Wawrzon.
— I nato mamy sposób. Neutralizujemy je za pomocą irygacji pól wodą źródeł gorących, oraz za pomocą wypuszczenia ciepła, nagromadzonego w kanałach wulkanu. W ten sposób na naszej wyspie tworzymy tę cudną, wieczną wiosnę, o której tam, w starej Europie, tyle naiwnych poematów i ód napisali poeci. U nas codziennie, bez względu na porę kwitną kwiaty i dojrzewają owoce. Tutaj wieczna panuje wiosna, i natura posłuszna jest naszej woli. My jej rozkazujemy, i ona nas słucha, człowiek bowiem jest panem wszystkiego.
Mówiąc to, doktór Wicherski wzniósł dumnie głowę do góry.
Nasi przyjaciele milczeli, nie chcąc przerywać jego uniesienia, choć Wawrzona brała wielka chętka powiedzenia, że w walce z naturą człowiek zawsze bywa pokonany, gdyż potęgi natury nikt zmóc nie zdoła, i że wcześniej czy później ona odniesie zwycięstwo.
Przeszli w milczeniu kilkadziesiąt kroków. Wreszcie doktór Wicherski znów mówić zaczął:
— W gronie naszych uczonych znajduje się pewien znakomity fizyk, gaskończyk rodem, doktór Parissac. Drogą długich doświadczeń i prób, rozszczepiając przez pryzmat światło słońca, odkrył, że oprócz widma kolorowego nawet poza promieniami ultra-fioletowemi widma ciemnego, którego własności są oddawna znane, istnieją jeszcze promienie radio-aktywne szczególnego rodzaju, mające własność niezmiernie dodatniego wpływu na potężny rozrost świata roślinnego.
Nowoczesny ten Prometeusz powziął myśl, ażeby skoncentrować promienie słońca w wielkiej soczewce, by tą drogą otrzymywać promienie radio-aktywne i zastosować je do wegetacji. Pomysły jego zostały urzeczywistnione. Odpowiednie, czynione w tym celu przygotowania nie pozbawione były piękna. Ponad ogrodem na szczycie wysokiej wieży umieszczono olbrzymi wypukły krąg, przezroczysty, jak kryształ, obracający się naokoło swej osi ruchem zegarowym stosownie do biegu słońca, koncentrujący promienie jego w ognisko, oślepiające każdego swym blaskiem potężnym.
Błyszczący pęk światła roztaczał promienie swe na cały ogród wszystkiemi światłocieniami wstęgi tęczowej.
Nawprost tej wieży zbudowana była fontanna, tryskająca od góry na wysokość kilkudziesięciu stóp. Czarowny był widok promieni, płynących z wieży i przełamujących się tysiącznemi barwami w kroplach opadającej wody. Spełniała ona podwójną funkcję: ozdabiała przepysznie ogród a jednocześnie odświeżała powietrze.
Widok roztaczającej się wokoło wegetacji był przepyszny. Wszystko było tak obliczone, ażeby żywotna radio-aktywność potężnej planety odpowiednio była stosowana, roślinność zaś rozwirozwijała się w tak dogodnych warunkach, tak bujnie, jak w żadnej innej strefie.
Pomarańcze, których pień miał 7 lub 8 metrów w obwodzie, uginały się pod ciężarem owoców wielkich, jak kawony. Latorośle winne, przymocowane do potężnych żerdzi, obciążone były gronami owoców, których ziarna dochodziły do wielkości pomarańczy. W tym stosunku rosły również i inne owoce, warzywa i zboża.
Podziw naszych przyjaciół na widok tego urodzaju, przypominającego opowieści biblijne z raju, nie miał granic.
Milcząco przyglądali się temu wszystkiemu, wreszcie Wawrzon pierwszy rzekł:
— Jakimże jednak sposobem doszli panowie do posiadania niektórych roślin, które są wyłączną własnością Europy lub krajów podzwrotnikowych?
— Jakim sposobem? — powtórzył za nim, jak echo, dr. Wicherski, roześmiawszy się cicho — na to dam wam prostą odpowiedź: przywieźliśmy je wprost stamtąd.
— Lecz jak? — dopytywał się Wawrzon — o ile wiem, wyspa nie posiada żadnego okrętu, któryby mógł utrzymywać komunikację ze starym lądem Europy.
— Nie posiada — odrzekł dr. Wicherski drwiącym tonem — to się tylko wam tak zdaje. Mamy statek, który w przeciągu paru godzin odbywa podróż, na którą inne okręty potrzebowałyby parę dni czasu.
— Lecz gdzież on jest? — dopytywał się Wawrzon coraz natarczywiej.
Na twarzy przewodniczącego im doktora odbiło się wahanie. Namyślał się przez chwil parę, wreszcie rzekł:
— Chcecie się z nim zapoznać? Dobrze. Dziś jednak jest już zapóźno. Musimy wypocząć, zato jutro odbędziemy wycieczkę morską naszym statkiem.
Wawrzon i Henryk nie mogli się doczekać ranka dnia następnego, kiedy to mieli puścić się na przyobiecaną przez doktora Wicherskiego wycieczkę morską. Obudzili się bardzo wcześnie i, zbliżywszy głowy, by ich kto nie podsłuchał, szeptem dzielili się wrażeniami i myślami.
— Uważajmy — mówił Wawrzon do przyjaciela — uważajmy na wszystko, co się dzieje wokoło nas. Niech nic nie ujdzie naszej uwagi, gdyż najmniejsza bagatelka da nam sposobność wyrwania się z tej niewoli.
— Tak — odrzekł Henryk — lecz pomnijmy i na to, że nieudana próba ucieczki zakończyć się musi dla nas śmiercią. Bądźmy przedewszystkiem przezorni i działajmy napewno, gdyż jednak w każdym razie przekładam teraz niewolę na tej wyspie, niż śmierć.
— Ja również. Lecz mimo to o oswobodzeniu się stąd ani na chwilę myśleć nie przestanę.
— Myślmy i szukajmy sposobu, a jestem pewien, że go znajdziemy. Ostrożność tylko, ostrożność przedewszystkiem! — rzekł na zakończenie.
Zamilkli. Odsunęli się od siebie, z pewną obawą rozglądając się wokoło. Wszakże w pokoju tym ściany miały uszy i oczy. Narady ich mogły być dojrzane, a, broń Boże, dosłyszane przez kogoś, kto miał od zarządu wyspy polecone czuwanie nad nimi, ściągnąć mogły na nich wielkie niebezpieczeństwo.
Leżeli w milczeniu, pogrążeni w myślach, aż wreszcie różowe promienie świtu, a nie światła elektrycznego zaczęły się wdzierać przez okna do ich pokoju.
Zerwali się z łóżek i poczęli się spiesznie ubierać, tak że, gdy dr. Wicherski wszedł do ich pokoju, zastał ich zupełnie gotowymi do drogi.
— Jak się macie, panowie! — zawołał wesoło — już jesteście gotowi? Znakomicie! Podążymy zaraz do naszego portu, by stamtąd puścić się w podróż. Pamiętajcie tylko nie dziwić się niczemu i nie przerażać się niczem, co w czasie podróży tej zobaczycie.
Wyszli. Przed drzwiami budynku oczekiwał na nich niewielki samochodzik elektryczny, którym pomknęli drogą żwirowaną w stronę morza.
Znaleźli się w nieznanej jeszcze części wyspy, gdzie morze jakby klinem wrzynało się w ląd, tworząc małą zatokę.
Brzegi zatoki obmurowane były granitem, tworząc rodzaj portu; lecz w zatoce tej ani jedna łódź nie kołysała się na powierzchni fal.
Zdziwienie naszych przyjaciół rosło. Gdzież jest ten okręt, ten statek, którym odbyć mieli przyobiecaną wycieczkę?
Znalazłszy się na brzegu, wysiedli z samochodu, i dr. Wicherski dał jakiś dziwny sygnał na małej trąbce, którą miał schowaną w kieszeni.
Na znak ten zakołysały się fale i z pluskiem rozstąpiły, a na powierzchni ich ukazała się płaszczyzna, podobna do wielkiej tratwy, lub do grzbietu wieloryba.
Na płaszczyźnie tej widniała tylko mała rura; wreszcie rozwarła się na niej jakaś klapa i ukazał się człowiek, przyodziany w szaty marynarskie.
— Gotowe? — zapytał doktór.
— Stosownie do zlecenia otrzymanego wczoraj, wszystko jest gotowe — odrzekł marynarz.
— Proszę rzucić mostek — wydał rozkaz dr. Wicherski.
Marynarz skinął głową, i po chwili nasi znajomi wstąpili na ową płaszczyznę, ażeby przez otwór w jej powierzchni po schodach kręconych zejść w głąb statku podwodnego.
— Oto nasz statek — rzekł doktór Wicherski — nie zna on żadnych przeszkód w postaci fal, prądów, wichrów, itp. Zanurzony w głębinach morskich, mknie przed siebie byle tylko dalej i dalej. Jest to nasz „Nautilus“ tylko więcej udoskonalony aniżeli ten, którego opis podaje nieśmiertelny Verne.
Na dany znak statek zanurzył się w głębinach i poruszany tajemniczą siłą pomknął naprzód.
Przyjaciele w milczeniu wpatrywali się w roztaczający się przed nimi widok...
Konstrukcja statku była dla nich w pewnej części tajemnicą, gdyż maszyny znajdowały się dalej, za ścianą ze stali. Gdy zeszli po schodach, znaleźli się w sporej kabinie, zaopatrzonej w dwa duże okna z szybami z grubego szkła, przez które widać było głębiny morskie.
Statek mknął coraz szybciej.
Henryk i Wawrzon wpatrywali się w roztaczający się przed nimi widok.
A był on zaiste piękny!
W szmaragdowej toni oceanu przewijały się niezliczone roje ryb o przeróżnych kształtach. Na piasczystem dnie oceanu widać było leżące muszle, korale, polipy, anemony. Czasem jaka mała rybka w biegu swym uderzyła pyszczkiem o twarde szkło i przerażona uciekała czemprędzej ażeby znaleźć ratunek w niższych głębinach.
— No i cóż, moi panowie? — spytał doktór — czy to nie jest zupełnie tak, jakbyście byli w jakiem potężnem akwarjum. Podróżując takim statkiem, możecie się przynajmniej należycie poznajomić z fauną i florą morską. To nie to, co temi wielkiemi pudłami, pchanemi parą.
— A jaka siła porusza ten statek? — spytał Henryk.
— Elektryczność, panie kochany, elektryczność — odrzekł doktór — akumulatory jego naładowane są taką energją, że wystarczy jej na trzysta dni.
— Tak, ale potem musi przybić do lądu, ażeby nabrać świeżego zapasu.
— Zupełnie zbyteczne! Statek nasz zaopatrzony jest w maszynę najnowszej konstrukcji, która dostarcza prąd elektryczny wprost z powierzchni oceanu, z fal morskich...
— No tak, to jest siła motorowa — zauważył Henryk — lecz pozostaje jeszcze kwestja powietrza. Wszakżeż bez niego załoga długo nie może wytrzymać w głębi oceanu. Musi od czasu do czasu odnowić jego zapas.
— I na to jest sposób — odrzekł dr. Wicherski — przedewszystkiem bierzemy z sobą w podróż potężny zapas ścieśnionego powietrza, które wystarcza nam na czas bardzo długi, a następnie przy pomocy znów specjalnej maszyny chwytamy świeże powietrze z nad powierzchni morza i ścieśniamy je tak, że zapas ten wystarcza na czas dłuższy. Żywność mamy skoncentrowaną i zapas wody spory. Słowem, na statku naszym podróżować możemy przez cały rok, nie wysiadając ani razu na ląd, przewieźć zaś na nim możemy dużo, gdyż jest bardzo pakowny.
Tak rozmawiając zasiedli wygodnie w fotelach przy szklanych taflach, wpatrując się w głębiny morskie, gdy naraz z ust Henryka wydarł się okrzyk:
— Okręt przed nami... na dnie morza!
Wawrzon podszedł do niego i oczom ich przedstawił się straszny widok.
Na piasczystem dnie oceanu spoczywał potężny, wielki okręt, ze strzaskanemi masztami, z boku jego widniał olbrzymi otwór, jakby rana, zadana ręką olbrzyma.
Statek podwodny skierował się w tę stronę i zbliżył się o tyle, że przy słabem świetle odczytać mogli nazwę okrętu:
Więc to był ten dumny okręt, który tak śmiało pruł fale oceanu, wioząc ich do nowej krainy, gdzie mieli znaleźć szczęście. To był ten okręt, na którym tysiąc prawie istot ludzkich, pełnych życia i radości, dążyło do nowego kraju, po szczęście, po majątek!
Gdzież się podzieli wszyscy? Czy spoczywają w głębi okrętu, jak w wielkiej trumnie?...
Myśli takie nawałem cisnęły się do głowy naszych przyjaciół, nie dając im przyjść do równowagi, mącąc spokój.
Minęli wreszcie „Królowę Oceanu“. Milczenie przygnębiające panowało w kajucie. Każdy zdawał się być zatopiony w tych smutnych myślach.
I znów po chwili z ust Wawrzona wydarł się okrzyk:
— Jeszcze jeden okręt na dnie morza!
Takiż sam widok, jak przy „Królowej Oceanu“, roztoczył się przed ich oczami.
Minęli i tego rozbitka.
Po jakimś czasie ujrzeli trzeci, czwarty i piąty.
Prawdziwe cmentarzysko rozbitych okrętów.
Co to znaczy?... co to jest?... gdzie się znajdują?... czy to czasem nie zmora jaka przykra?...
Zwrócili się z zapytaniem do doktora Wicherskiego, lecz ten nic nie odrzekł zrazu, tylko z zaciśniętemi ustami, z gniewem w oczach podbiegł do wiszącego na ścianie telefoniku i przez niego rzucił w głąb statku jakiś rozkaz maszyniście w nie zrozumiałym dla nich języku.
Statek w jednej chwili zawrócił i szybko ominął to ponure cmentarzysko okrętów.
— Co to znaczy? Gdzie my jesteśmy? — dopytywali się nasi przyjaciele doktora Wicherskiego, który siedział w fotelu z głową, opuszczoną na piersi.
Wreszcie, gdy nalegania ich o wyjaśnienie nie ustawały, a przeciwnie stawały się coraz bardziej natarczywe, podniósł się i rzekł:
— Tego wymagało bezpieczeństwo nasze, to potrzebne było i jest dlatego, ażeby tajemnica, otaczająca naszą wyspę, nie przeniknęła dalej, by nie sprowadziła nam intruzów, którzyby spokój nasz zamącili, nie dając pracować i podpatrując nas.
Wyraz zgrozy i wstrętu odbił się na twarzach przyjaciół.
— Więc dlatego musieliście uciekać się aż do zbrodni! — zawołał Henryk — musieliście gubić tysiące niewinnych istot? Wszakże mówiłeś nam, doktorze, iż przy pomocy wichrów możecie każdy okręt zmusić do zboczenia z obranej drogi i ominięcia wyspy. Nie potrzeba więc było dojść aż do tak ostatecznych środków. A tymczasem...
— Jest linja, po której przekroczeniu — tłumaczył się doktór Wicherski — okręty wychodzą ze sfery działania wichrów. Wtedy właśnie musimy zastosowywać środki ostateczne.
— Jakie? — zapytał głucho Wawrzon.
— Przy pomocy prądów magnetycznych wciągamy okręt w widniejącą przed nim zatokę. Gdy całym pędem zbliża się do niej, zamykamy śpiesznie wrota żelazne, o które okręt rozbija się.
— I wszyscy giną? — pytał Henryk.
— Tak! Wy dwaj pierwsi zdołaliście ujść zagładzie.
— Jakież to straszne, ohydne! — powoli zaczął mówić Wawrzon — i pan, panie doktorze, Polak, syn narodu, który nie potrafi być nieczułym na cierpienia bliźniego, zgadzałeś się na to, w milczeniu pochwalałeś występne czyny swoich kompanjonów! Uczeni szaleńcy, dziwacy dlatego, że świat ich nie uznał, dlatego, że na genjalności ich się nie poznał, i nie pozwolił na rozwój i eksploatację ich wynalazków, kryją się na wyspie bezludnej i tam rozkoszują się egoistycznie swemi pracami. Dlatego zaś, ażeby świat cały o nich się nie dowiedział, popełniają tysiączne zbrodnie. Czyż to nie potworne?
W czasie słów Wawrzona dr. Wicherski siedział nieruchomo z twarzą, ukrytą w dłoniach.
Chwilę trwało milczenie, wreszcie Wawrzon, położywszy dłoń na ramieniu doktora, znów mówić zaczął:
— Doktorze! Wszak przyznasz słowom moim słuszność? Wszak przyznasz, że towarzystwo i współudział w pracach i czynach ludzi, coprawda genjalnych, lecz mimo to zbrodniarzy, jest zbrodnią, zwłaszcza dla Polaka.
— Co robić jednak? — rzekł doktór zdławionym głosem.
— Co robić? — powtórzył zapytanie Wawrzon — porzucić tę wyspę straszliwą pomimo jej cudów i czarów. Wrócić wraz z nami do kraju, do ojczyzny, gdzie otwiera się szerokie pole do pracy dla każdego. Tam mógłbyś, doktorze, z korzyścią dla społeczeństwa spożytkować swe zdolności. Tam napewno nie potrzebowałbyś dla ochrony swych wynalazków uczestniczyć aż w zbrodni. Posłuchaj mnie i uciekaj stąd... uciekaj!
Podczas słów jego doktór z trwogą rozglądał się wokoło. Gdy z ust Wawrzona padło słowo „uciekaj“ chwycił go za ręce i szeptem rzekł:
— Cicho... cicho! Nie mówcie tego słowa! Tu ściany mają uszy. Całe szczęście, że załoga nie rozumie po polsku, gdyż bylibyśmy już zgubieni.
— Tem lepiej zatem, że nie rozumieją — rzekł Henryk — możemy więc swobodnie rozmawiać. Jak ci się, doktorze, podoba projekt kolegi Wawrzona?
Doktór nic nie odrzekł.
— Widzę — ciągnął dalej Henryk — że aprobujesz go w duszy, a może nawet przystajesz! Pozostaje tylko kwestja wykonania. Czybyśmy tym statkiem podwodnym nie mogli podążyć do którego z najbliższych wybrzeży?
— Nie możemy — wyszeptał doktór — załoga ma rozkaz przybijania tylko do wybrzeży naszej wyspy. Do innych miejscowości może podążyć tylko na wyraźny rozkaz przewodniczącego.
— A więc i na tej, pełnej cudów wyspie, nie ufacie jeden drugiemu? — rzekł Wawrzon — obawiacie się, by ktośkolwiek, komu obrzydną te cuda, nie wyłamał się z pod nadzoru i nie umknął do starej, pogardzanej Europy! Trzeba jednak pomyśleć i znaleźć na to inny sposób. Przy twej pomocy, doktorze, znajdziemy go łatwo. Powiedz tylko, że zgadzasz się.
Chwilę trwało wahanie się doktora, wreszcie cichym szeptem wybiegło z ust jego:
— Ha, więc zgadzam się!
Wawrzon i Henryk gorąco uścisnęli jego dłoń.
— Wracajmy więc do tej niby cudownej, a jednak tak strasznej wyspy. Cieszę się, że niedługą będzie teraz tu nasza niewola. Wspólnemi siłami potrafimy się z niej wydostać!
Na dany przez doktora znak łódź podwodna zawróciła i znów przepływać zaczęła około cmentarzyska okrętów.
W parę minut potem wylądowano na wyspie. Wszyscy pełni byli otuchy, że wkrótce znajdą się na wolności.
Przyjaciele nasi zabrali się do zajęć. Henryk zaczął pracować w oddziale mechanicznym wyspy pod kierunkiem profesora Rockfossa, Wawrzon zaś z zapałem wziął się do chemji, słuchając we wszystkiem wskazówek dr. Wicherskiego.
Podczas jednak najbardziej wytężonej pracy nie opuszczała ich ani na chwilę myśl o tem, że radziby jaknajprędzej opuścić to tajemnicze więzienie.
Powoli w skrytości opracowywali plan ucieczki, wtajemniczając we wszystko dr. Wicherskiego i we wszystkiem zasięgając jego rady. Poddał się on biernie ich kierunkowi i ulegał im, powoli zapalając się do tego zamiaru, zwłaszcza gdy Wawrzon nadzwyczaj barwnemi opowieściami o Polsce, o tem, co się w niej dzieje, potrafił obudzić uśpioną w jego sercu tęsknotę za ojczyzną.
Opracowany przez nich plan polegał przedewszystkiem na zdobyciu zaufania władców wyspy, poznaniu dokładnem stosunków miejscowych i terenu oraz na zamiarze zawładnięcia jedną z łodzi podwodnych.
Nie była to kwestja krótkiego czasu; przeciwnie, potrzebne były rozliczne przygotowania uciążliwe i żmudne, a wymagające przedewszystkiem cierpliwości.
— Lecz wytrwamy! — rzekli sobie nasi przyjaciele i, krzepiąc się nawzajem i dodając sobie otuchy i mocy, ostrożnie posuwali się naprzód.
Wieczorami tylko, gdy znaleźli się w swojej komnacie, szeptem zwierzali się z tego, co w ciągu dnia zauważyli, a co mogło być dla nich korzystnem. Czasami w tych naradach przyjmował udział i doktór Wicherski, który w zupełności przejął się ich zamiarami, a nawet z pewną niecierpliwością oczekiwał chwili ich spełnienia.
Ze zdobyciem zaufania władców wyspy sprawa szła dość opornie. Powoli jednak profesor Rockfoss obdarzać począł przychylnością Henryka, a za jego przykładem i inni kierownicy poszczególnych działów, do których Henryk nieraz zwracał się z prośbą o objaśnienie jakiego niezrozumiałego urządzenia lub mechanizmu.
To samo było i z Wawrzonem.
Najtrudniejsza sprawa była z przewodniczącym wyspy, mr. Nortonem. Suchy ten, zimny Amerykanin obojętnie traktował wszystko, przenikliwemi oczami mierząc zwracających się do niego z zapytaniami.
Powoli jednak nasi przyjaciele doszli do takiego stopnia zaufania, że dopuszczeni byli do udziału w naradach naukowych, posiedzeniach i ucztach.
Co do badania stosunków wewnętrznego urządzenia wyspy, to sprawa, na szczęście przedstawiała się znacznie łatwiej.
W krótkim przeciągu czasu poznali cały jej ustrój i system, który nią rządził.
Na wyspie tej, na pozór tak cudownej, znajdowały się trzy warstwy ludności: najliczniejsza — robotników, przeważnie kulisów chińskich i murzynów; druga, mniej liczna — dozorców, złożona przeważnie z Europejczyków; oraz trzecia, złożona tylko z paru osób, naczelnych władców wyspy.
Najbardziej uciemiężoną była grupa pierwsza, robotników. Bez szemrania musieli wykonywać wszelkie najcięższe roboty, przyczem w razie oporu spotykały ich straszne kary. Silnie rozwinięty był przytem wśród nich system szpiegowski, który o każdem narzekaniu, o każdej skardze lub chęci buntu, donosił wnet władzy naczelnej.
Takiż sam system panował i wśród dozorców. Systemem tym trzymani byli w karbach posłuszeństwa.
Każdy z naczelników oddziału odbierał codziennie raporty dozorców, z których ważniejsze komunikował przewodniczącemu.
Niezależnie od tego przewodniczący otrzymywał raporty bezpośrednio od swych specjalnych szpiegów, którzy znów zawiadamiali go o wszystkich czynach jego towarzyszy — władców wyspy.
O systemie tym dr. Wicherski uprzedził naszych przyjaciół, ostrzegając ich, by mieli się na baczności, by przedwczesnem zdradzeniem swych planów nie zepsuli całego zamiaru ucieczki.
— Strzeżcie się — mówił do nich — i bądźcie ostrożni. U nas niewiadomo gdzie, skąd grozi niebezpieczeństwo. Zwłaszcza was, jako nowoprzybyłych, szpiedzy otaczają specjalną swą opieką. Każdy krok wasz i mój, każde słowo wasze notowane jest i komunikowane przewodniczącemu.
— Lecz chyba wśród szpiegów niema żadnego, któryby rozumiał po polsku? — zapytał Henryk.
— Nie wiem — odrzekł dr. Wicherski, wzruszając ramionami — nie wiem, gdyż ani ja, ani żaden z moich kolegów nie znamy tych niepewnych panów.
— A kto ich zna? — spytał Wawrzon.
— Tylko przewodniczący, mr. Norton — odrzekł doktór. — Do gabinetu jego prowadzi specjalne przejście, przez które oni dostają się do niego i składają mu raporty. Dopiero po skutkach i różnych karach dowiadujemy się o tem.
— Dlaczego jednak zaprowadzono na wyspie ten system straszliwy? — zapytał Henryk — na co ta deprawacja wszystkich, to zepsucie, a jednocześnie ten bezustanny lęk.
— Towarzyszów moich przejmuje ciągła obawa, że wynalazki ich zostaną obrócone przeciwko nim, że zmuszeni do pracy kulisi i murzyni zbuntują się i zechcą zawładnąć wyspą, że oni, jej władcy, mogą utracić władzę swoją! Stąd też wypływa cały ten brak zaufania, cały system szpiegowski.
— Straszne warunki naprawdę — wyszeptał Wawrzon — ach, wyrwać się, wyrwać się stąd jak najprędzej!
I ze zdwojoną energją, lecz i ostrożnością zabierali się do swej pracy, powoli czyniąc przygotowania do ucieczki.
Posuwały się one naprzód, posuwały co prawda bardzo wolno, ale w każdym razie była nadzieją, że zostaną uwieńczone pomyślnym skutkiem. Powoli zaznajamiali się z technicznemi urządzeniami wyspy, notując je sobie jak najdokładniej w myśli, ażeby potem móc je wykorzystać.
Jednem z najusilniejszych ich starań było zdobyć sobie zaufanie naczelnika łodzi podwodnych, Finlandczyka, Rasmusena.
Coraz też Henryk, udając, że interesuje się wielce jego wynalazkiem, chodził do zatoki, gdzie znajdowała się przystań owych łodzi, ażeby zapoznać się z ich konstrukcją. Rozpytywał się o nią Rasmusena, z rzeczywistym podziwem przyglądając się wszystkiemu.
Finlandczyk ów, jak każdy zresztą wynalazca, niezmiernie był ujęty tą chęcią poznania jego wynalazków i tem chętniej udzielał wszelkich objaśnień. Nie stawiał też żadnych przeszkód, gdy Henryk z Wawrzonem odbywali wycieczki morskie; lecz wtedy w łodzi zwiększano załogę.
— Nie ufają nam jeszcze — szeptem komunikował Henryk Wawrzonowi — bądźmy bardzo ostrożni...
I mieli się na baczności, wracając na wyspę i zabierając się do zwykłej, codziennej pracy.
Uwagi ich nie uszły różne drobne a jednak znamienne fakty.
Pewnego razu, naprzykład, znaleziono jednego z dozorców, wielkiego ulubieńca mr. Nortona, nieżywym na brzegu morza. To znów kulisi chińscy stawili opór swoim dozorcom, a gdy jeden z nich uderzył ich batem, porwali go i wrzucili w potok roztopionej lawy. Wprawdzie przybyli w znaczniejszej liczbie inni dozorcy, zmusili ich do uległości, lecz ferment ten wywarł wrażenie na władcach wyspy.
Spostrzegli też nasi przyjaciele, że wkrótce potem znaczna część kulisów chińskich znikła bez śladu, a miejsce ich zajęli nowi.
Nic chcieli rozpytywać się dalej, ażeby nie dowiedzieć się strasznej prawdy.
— System zaczyna wydawać owoce — szepnął im razu pewnego w przejściu doktór Wicherski.
— Czas też już stąd uciekać — odrzekł mu Wawrzon również cicho.
Od podobnego rodzaju wypadków nasi znajomi trzymali się zdaleka, nie chcąc zbyt jawnie okazywać swego współczucia nieszczęśliwym niewolnikom.
Razu pewnego wreszcie, gdy już prawie bliscy byli dopięcia upragnionego celu, ażeby naradzić się ostatecznie, postanowili udać się na wycieczkę podmorską, pewni, że w głębinach oceanu wolni będą od szpiegów, zwłaszcza, że Henryk miał czas zaznajomić się i zaprzyjaźnić z załogą podwodnego statku.
Łódź z cichym pluskiem fal zanurzyła się w nurtach oceanu. Przyjaciele zajęli miejsca w tej samej kajucie, w której siedzieli przed paru tygodniami, dzisiaj była to niezmiernie ważna wycieczka, w której mieli omówić bliższy plan.
Przez chwilę trwało milczenie, wreszcie pierwszy przerwał je doktór Wicherski, pytając:
— No i cóż? jakżeż stoi nasza sprawa?
— Nieźle — odrzekł mu Henryk — posuwa się coraz bardziej naprzód. Z każdym dniem zyskuję sobie coraz większe zaufanie Rasmusena. Jestem pewien, że w krótkim czasie pozwoli on mi udać się na wycieczkę w towarzystwie tylko 2-ch ludzi z załogi do pomocy. A wtedy z łatwością plan nasz wykonamy. Pokonać ich i zmusić do uległości nie będzie rzeczą trudną, zwłaszcza, że wy będziecie mi pomocni. Idzie tylko o co innego. Mianowicie: jak daleko stąd znajdować się może najbliższy ląd i ile czasu płynąć do niego musimy. Od tego zależy sprawa zaopatrzenia się w żywność i wodę, ażebyśmy potem, uszedłszy jednego niebezpieczeństwa, nie byli narażeni na drugie — na śmierć z głodu lub pragnienia.
Dr. Wicherski wydobył z kieszeni notatnik i ołówek i zaczął coś obliczać.
— Wyspa nasza oddalona jest o tysiąc pięćset mil od najbliższego lądu. Że zaś statek podwodny robi po pięćdziesiąt mil na godzinę, więc na całą podróż zużyjemy trzydzieści godzin. Trzeba tylko dobrze znać kierunek, ażeby nie zbłądzić.
— Z tem dam sobie jakoś radę — odparł Henryk — na wszelki wypadek jednak musimy zaopatrzyć się w żywność na czas dwa razy dłuższy. Określmy teraz czas naszej ucieczki.
Tu znów zabrał głos dr. Wicherski.
— Ja sądzę — rzekł — że najodpowiedniejsza do tego pora będzie za tydzień. Akurat wtedy odbywać się będzie posiedzenie ogólne. Wymówię się od niego i może uda się nam uciec, bez żadnych przeszkód. Zanim się spostrzegą, będziemy już daleko.
— Znakomicie — przyświadczyli dwaj nasi przyjaciele i uściskiem dłoni wzmocnili swój związek.
Po krótkiej przejażdżce powrócili do wyspy, do zwykłych swych zajęć.
Czas teraz dłużył im się w sposób trudny do opisania, godziny wydawały się wiekami. Nie mogli się doczekać dnia posiedzenia.
Henryk wciąż zabiegał do Rasmusena, rozpytywał go o różne rzeczy, aż wreszcie pewnego dnia poprosił go, ażeby pozwolił mu udać się na wycieczkę podmorską samemu w towarzystwie tylko dwóch ludzi do pomocy.
— Chcę wypróbować swe zdolności w kierowaniu łodzią podwodną — rzekł do niego — zdaje się, że w zupełności posiadłem tę sztukę.
Ku wielkiej radości i zdziwieniu uzyskał z łatwością jego zgodę, czem nieomieszkał natychmiast podzielić się z przyjaciółmi.
W oznaczony dzień wieczorem wszyscy zebrali się w przystani. Statek podwodny czekał na nich gotowy do drogi. W siedli weń. Dwaj ludzie z załogi zamknęli klapę i łódź powoli poczęła się zanurzać w odmętach morskich.
Henryk z dziecinną radością ujął za koło sterowe i nadał jej odrazu odpowiedni kierunek.
Płynęli teraz przed siebie, płynęli ku wolności, ku tej tak gorąco upragnionej i pożądanej wolności!
Na twarzach Henryka i Wawrzona odbiła się radość. Oblicze tylko doktora Wicherskiego pozostało chmurnem i pełnem niepokoju...
— Czego się pan lęka? — spytał go Henryk — wszak niebezpieczeństwo już minęło. Jesteśmy teraz na pełnem morzu. Za trzydzieści, najwyżej za trzydzieści sześć godzin będziemy na lądzie.
— Wtedy już odetchnę swobodnie — odrzekł doktór Wicherski, — lecz dotąd, dopóki znajduje się w tym okręcie, dopóki jesteśmy w pobliżu tej wyspy tajemniczej, drżę z trwogi, ażeby nam nie stanęła na drodze jaka nagła przeszkoda. Lęk mnie wciąż przejmuje, że może się nam nie udać, a wtedy czeka nas straszna śmierć, gdyż litość nie znana jest władcom wyspy.
— Zginiemy raczej, niż damy się im wziąć żywcem! — zawołał Henryk — zresztą, nie mamy się czem przejmować. Jesteśmy panami statku, on nas niesie ku wybrzeżom, na których odzyskamy wolność. Mamy przeciwko sobie tylko 2-ch ludzi, którym przecież damy radę. Nie mamy więc potrzeby lękać się niczego. Zobaczmy lepiej, czy nasze zapasy wody i żywności wystarczą na długo.
Zaczęli je obliczać. Było sporo skoncentrowanych sześcianków, było dosyć wody.
— Wystarczy — zakonkludował Wawrzon.
Henryk spojrzał na przyrząd do mierzenia szybkości statku.
— Płyniemy z szybkością sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę. W ten sposób wygrywamy piętnaście mil. A więc o parę godzin wcześniej będziemy wolni!
Czas płynął. Nasi przyjaciele w milczeniu siedzieli w kabinie, pogrążeni w myślach. Naraz dr. Wicherski podniósł do góry głowę i ze zdumieniem rzekł:
— Co to? co tu czuć takiego? jakiś dziwny zapach. Co się ze mną dzieje?...
Wawrzon i Henryk poczuli również, że dzieje się z nimi coś niezwykłego. Jakiś bezwład opanowywa im członki, bezsilność ogarnia ich, oczy się kleją.
— Gaz usypiający — z trudem wyszeptał dr. Wicherski.
A Henryk, jak przez mgłę, widzi, jak otwierają się drzwiczki, wiodące do kajuty załogi, jak staje w nich jeden z niej i nachylając się nad nim, z szyderczym uśmiechem mówi:
— No cóż?... wpadliście panowie!...
W tej chwili Henryk stracił przytomność.
Położenie, w jakiem się znaleźli nasi przyjaciele, było zupełnie podobne do tego, jakie opisywaliśmy na początku powieści, z tą tylko różnicą, że nie byli ani poranieni, ani pokaleczeni.
Obudzili się z tego sztucznego snu w swoim pokoju, lecz tym razem nie byli sami. Mieli jeszcze towarzysza, a był nim dr. Wicherski.
Spoczywał na łożu, tak jak i oni, i podobnie jak oni, miał więzy na rękach i nogach.
Pierwszy obudził się Wawrzon, z trudem uniósł ociężałą głowę i zaczął rozglądać się wokoło.
Powoli przypomniał sobie wypadki minionych godzin. A więc plan ich się nie udał! Znów są w niewoli, zdani na łaskę i niełaskę okrutnych nieprzyjaciół. Lecz teraz położenie ich było dużo gorsze. Przedtem mieli obrońcę w osobie doktora Wicherskiego, obecnie obrońca ten znajdował się w jednem więzieniu z nimi.
Teraz już nikt za nimi się nie wstawi: czeka ich okrutna śmierć, gdyż władcy wyspy napewno dla przykładu samego ukarzą ich jak najsurowiej.
Lecz jak się to wszystko stało? Zatem system szpiegowski, jakim rządzona była wyspa, okazał się doskonałym. Nic się ukryć przed nim nie mogło i dzięki temu dostali się ponownie do niewoli.
Myśli nawałem cisnęły mu się do głowy. Tysiące zagadnień i kwestyj krzyżowały się w niej, aż wreszcie skoncentrowały się w jedno wielkie pytanie:
— Jak z nami skończą i kiedy?
Czy długo trwać będzie ta męka nietylko fizyczna lecz i duchowa? Oby tylko jak najprędzej nadszedł koniec.
I budzić się poczęły w głębi duszy wspomnienia chwil dawno minionych, wioski rodzinnej, najbliższych, ojczyzny, której nie ujrzą, wspomnienia chwil szkolnych.
Myśli te sprawiały mu wprost ból fizyczny. Z gniewem też tajonym patrzał na śpiących Henryka i dr. Wicherskiego, bolejąc nad tem, że nie może podzielić się z nimi nawałem gnębiących go przypuszczeń.
Chciał ich obudzić, lecz więzy, krępujące mu ręce i nogi, nie pozwalały na to.
Musiał więc leżeć nieruchomy, pożerany przez gnębiące go myśli, oczekując chwili przebudzenia się swoich towarzyszów więzienia.
Wreszcie Henryk zaczął dawać ślady życia, a za nim powoli począł się budzić i dr. Wicherski.
I oni z oszołomieniem, nie rozumiejąc zupełnie, co to znaczy, budzili się ze snu sztucznego.
Powoli, z trudem przychodzili do przytomności, i wreszcie wyraz bólu rozlał się na ich twarzach.
A więc koniec... koniec wszystkiemu!... Nadzieje wszystkie uleciały bez śladu!
I jedno tylko dręczy ich pytanie: W jaki sposób zdradzona została ich tajemnica, kto ich wydał, kto jest sprawcą ich nieszczęścia...
Jak przez sen, przypomina sobie Henryk wykrzywioną twarz pochylającego się nad nim marynarza z załogi oraz słowa jego:
— No cóż... wpadliście panowie!...
Dzieli się temi wspomnieniami z Wawrzonem i dr. Wicherskim.
— Więc to on! — zawołał doktór Wicherski, posłyszawszy opis marynarza — już teraz wiem, kto jest sprawcą naszego nieszczęścia.
A gdy nalegania Henryka i Wawrzona nie ustają, ciągnie dalej:
— Wśród załogi łodzi podwodnych, jak sobie teraz przypominam, znajdował się człowiek zaufany Rasmusena, Rusin z pochodzenia. Zapomniałem o tem. W czasie narad naszych i wycieczek był on na statku i szpiegował nas. Wszystko co się stało, stało się za jego sprawą. On to doniósł Rasmusenowi o naszych naradach, a rozumiejąc język polski, mógł wyraźnie podać ich treść. On też z polecenia Nortona urządził na nas zasadzkę, usypiając nas przy pomocy specjalnego gazu.
— Co nas teraz czeka? — spytał Henryk głucho.
— Sąd i kara za zbrodnię, ich zdaniem — odrzekł spokojnie dr. Wicherski — skończyło się wszystko... z ich rąk nic nas już nie wyrwie!
W pokoju zapanowało głuche, przygnębiające milczenie.
A więc śmierć i koniec wszystkiemu, kres marzeniom, porywom młodości!
Cisza panowała czas dość długi, wreszcie przerwał ją odgłos kroków i hałas roztwieranych drzwi.
Na progu ukazało się sześciu mężczyzn zamaskowanych.
— Na sąd! — rzekł głośno po esperancku dowodzący nimi.
Podeszli do naszych przyjaciół, zdjęli im więzy z nóg, pozostawiając je na rękach, i, ująwszy pod ramiona poprowadzili.
Więźniowie nie okazali żadnego oporu. Jasno zdawali sobie sprawę, że byłby on bezowocnym, że nie dałby najmniejszego realnego wyniku. Dali się też apatycznie wprowadzić do tej samej sali, w której odbywało się przed tak niedawnym czasem składanie przysięgi.
Tym razem za stołem siedziało osiem postaci zamaskowanych, a więc wszyscy władcy wyspy. Zebrani byli po to, żeby sądzić towarzysza swego oraz dwóch przybyszów.
Oskarżeni zajęli miejsca nawprost stołu sędziów, straż stanęła poza nimi.
Przez chwilę trwała głęboka cisza, wreszcie dał się słyszeć donośny głos przewodniczącego:
— Oskarżeni wymieńcie imiona swe i nazwiska!
Porwał się dr. Wicherski, posłyszawszy te słowa suche, przypominające przestarzałe procedury sądowe.
— Precz z maskami! — zawołał — nie macie poco kryć twarzy swoich poza tą ochroną, gdyż i tak znam was wszystkich, wiem czyje oblicze poza którą się kryje. Sądzicie nas, a więc sądźcie z odsłoniętemi obliczami, patrząc oko w oko. I tak ja, dawny towarzysz wasz i współwładca tej wyspy, nie uznaję waszego sądu, i wyrok, wydany przez was, uważam i uważać będę do ostatniego tchnienia życia za zbrodnię!
— Doktorze Stanisławie Wicherski — odrzekł zimnym głosem przewodniczący, zrywając maskę, z poza której ukazało się zimne oblicze mr. Nortona, — masz słuszność... Sądzić was możemy nawet z odsłoniętemi obliczami, gdyż i tak już po raz ostatni je oglądacie. Za parę godzin skończycie życie, spotka was kara za zbrodnię złamania przysięgi... Sąd rozpoczyna się!
Na dany znak powstał prof. Mueller i rozpoczął odczytywanie aktu oskarżenia.
Stawiał on oskarżonym jeden potężny zarzut: chęć porzucenia wyspy z zamiarem zdradzenia jej tajemnic oraz złamanie przysięgi. Zarzuty te spotęgowały się stokrotnie w stosunku do dr. Wicherskiego, jako do jednego z władców wyspy.
Z treści aktu oskarżenia nasi przyjaciele z łatwością wywnioskowali, że przypuszczenia dr. Wicherskiego były słuszne, że głównym sprawcą ich niedoli był ów szpieg, który podsłuchał ich rozmowę.
Czytanie aktu oskarżenia trwało niedługo.
Po skończeniu odczytywania mr. Norton spytał:
— Co oskarżeni mają na usprawiedliwienie swoje?
Wtedy Wawrzon wystąpił naprzód i głosem silnym, pełnym mocy, rzekł:
— Usprawiedliwiać się przed wami nie będziemy. Możecie z nami robić, co chcecie... Jesteśmy w mocy waszej i jesteśmy bezsilni. Lecz wcześniej czy później przyjdzie sprawiedliwość i położy kres zbrodniom waszym, które czynicie pod płaszczykiem nauki!... My zaś wyrażamy wam pomimo genjuszu waszego i potężnej wiedzy całą pogardę naszą!... Bez miłości, bez ukochania bliźnich nic zdziałać nie możecie. I wy, i czyny, i egoistyczne wynalazki wasze zaginą bez śladu w otchłani wieków!...
Umilkł, a Henryk i dr. Wicherski milczącym uściskiem ręki przyświadczyli, że się w zupełności zgadzają z jego zdaniem.
Z kolei zwrócił się mr. Norton do Henryka, który rzekł:
— W zupełności potwierdzam słowa przyjaciela mego...
Dopiero dr. Wicherski wystąpił naprzód i, wyprostowawszy swą wyniosłą postać, głosem, pełnym siły, mówić zaczął:
— Byłem towarzyszem waszym... Wspólnie z wami pracowałem nad tem, ażeby wyspa nasza stała się zbiorowiskiem przeróżnych, najcudowniejszych wynalazków w świecie... Narówni z wami strzegłem, by tajemnica jej nie przedostała się poza jej obrąb i wraz z wami dopuszczałem się w tym celu nawet i zbrodni...
Lecz teraz oczy me zostały otwarte... Stoję przed wami i w chwili śmierci swej rzucam i wam i sobie zarzut: popełnialiśmy zbrodnie... Czyny nasze złe były, i wcześniej czy później karę za nie ponieść musimy... Ja już ją ponoszę, a na was czas niezadługo nadejdzie... System rządów swych oparliście na ucisku i krzywdzie innych... Zaślepieni w egoizmie swoim, nie pomyśleliście nawet o tem, że życie nie do was samych należy, że należy ono do całego ogółu ludzkiego, że takiem jest prawo natury, i że kto z pod niego wyłamać się pragnie, zbrodnię czyni...
Władzę swą oparliście na ucisku nieszczęsnych waszych pracowników, kulisów i murzynów, których krew o pomstę woła...
Tajemnicę swej wyspy zawdzięczacie śmierci tysięcy ludzi, którzy w błąd wprowadzeni przez was ginęli w nurtach oceanu, nie wiedząc, kto był sprawcą ich śmierci...
Do celu swego dążyliście po trupach innych, nie czując w sercu swem żalu ani litości.
I jam należał do was... i jam był współuczestnikiem zbrodni waszych, i to jest największym błędem życia mego, i z tego kajam się...
Otworzyli mi oczy na wszystko ci oto dwaj młodzieńcy, wskazali mi drogę prawdziwego obowiązku, przypomnieli o ojczyźnie, która tylko szlachetne dzieci miłuje...
Im zawdzięczam przebudzenie się z tego snu straszliwego i otrząśnięcie z siebie majaków zbrodni...
Im też w ostatniej chwili życia ślę serdeczne Bóg zapłać... a wam... wam...
Tu głos d-ra Wicherskiego załamał się i z trudem skończył:
— Rychłego opamiętania i wspomnienia na to, że wszyscy do ludzkości należymy...
Doktór skończył swą przemowę.
Wśród siedzących za stołem władców wyspy zapanowało zmieszanie, nad którem rychło jednak zapanował przewodniczący, mówiąc swym zimnym, spokojnym głosem:
— Wysłuchaliśmy obrony oskarżonych... akt usiłowania ucieczki z naszej wyspy pozostał faktem i na najsurowszą zasługuje karę... Według praw naszych winni ukarani być śmiercią... Głosujmy...
I pierwszy, napisawszy na kartce jedno słowo, wrzucił je do urny...
W ślad za nim słowa wyroku pisali i pozostali władcy...
Gdy skończył, wydobywać zaczął kartkę za kartką i odczytywał je...
Słowo: „śmierć“ — strasznem echem sześciokrotnie odbiło się o sklepienie sali... Dwie kartki były czyste!
Zdziwienie odbiło się na twarzy przewodniczącego...
A więc wśród władców wyspy nastąpił rozłam... a więc znalazło się wśród nich dwóch, którzy nie solidaryzowali się z pozostałymi, którzy wyłamywali się z pod ogólnych przepisów.
Spojrzał po otaczających i po raz pierwszy trochę zdławionym głosem rzekł:
— Wobec niejednomyślnego wyniku głosowania kartkami nad karą dla winnych proponuję głosowanie jawne. Kto jest za karą śmierci, niech wstanie... kto przeciw niej, niech pozostanie na miejscu swojem...
Na wezwanie to wstali: prof. Müller, dr. Rockfoss, dr. Kamura, dr. Etienne, Lebon, Rasmusen i przewodniczący...
Pozostali na swych krzesłach: dr. Johansen i dr. Nicolo Zerri.
Syn dalekiej północy i syn przepięknego południa zjednoczyli się w wyrażeniu swego współczucia i sympatji dla oskarżonych. Oni jedni tylko protestowali przeciwko drakońskim prawom wyspy, niepomni na to, że narażają się na pewną zgubę.
Pogardliwy uśmiech przewinął się po ustach mr. Nortona.
— Dwa głosy nic nie znaczą — wyrzekł zimno — większość jest za karą... A więc...
I, przeczekawszy chwilę, z zimnym uśmiechem wpatrując się w ofiary swoje, ze spokojem pozornym oczekujące wyroku, jakby napawając się cierpieniem ich oczekiwania, zakończył:
— Czeka ich kara śmierci...
I znów po chwili dodał:
— Wyrok ma być wykonanym dziś jeszcze...
Pozostali władcy wyspy skinieniem głowy potwierdzili ten wyrok przewodniczącego. Znaczył on: — przystajemy nań...
Dwaj tylko z pośród nich porwali się z miejsca i pełnym energji głosem zawołali:
— Protestujemy przeciwko temu... protestujemy jak najenergiczniej przeciwko tej nowej zbrodni, dość już ich... dość już krwi...
W odpowiedzi na ten poryw szlachetnych uczuć dał się słyszeć zimny głos przewodniczącego:
Dr. Johansen i dr. Zerri zapomnieli o prawach, obowiązujących na naszej wyspie... zapomnieli o tem, że prawa, które wszyscy wspólnie opracowaliśmy, obowiązują wszystkich i że nikomu nie wolno z pod nich się wyłamać... Zapomnieli o tem, że łącząc się z winowajcami i protestując przeciwko wymierzonej tymże karze, sami na nią zasługują... Stawiam wniosek, by dr. Johansen i dr. Zerri od chwili tej uznani zostali za winnych i stawieni przed sądem naszym... Jako karę — proponuję i dla nich śmierć...
W miarę słów okrutnego przewodniczącego zdumienie malowało się na twarzach towarzyszy jego.
Świeżo oskarżeni w jednej chwili opuścili swe miejsca i stanąwszy przy skazańcach, uścisnęli im dłonie i rzekli:
— Dzięki wam, okrutni władcy... Wolimy śmierć, niż dalsze zbrodnie w waszem towarzystwie...
Pozostali, zdumieni i jakby przerażeni tem, co zaszło, milczącem skinieniem głowy, nieśmiało przytwierdzili ten wyrok...
— Wyrok będzie wykonany dziś wieczór naszym systemem, a teraz odprowadzić skazanych — rzekł krótko mr. Norton.
— Żegnajcie, towarzysze — rzekł silnym głosem dr. Zerri — żegnajcie aż do chwili, gdy i na was padnie wyrok śmierci... Pomnijcie, że nasza śmierć zostanie pomszczona...
Delikwentów pod wzmocnioną strażą odprowadzono do komnaty, w której oczekiwać mieli chwili wykonania wyroku.
— Gdzie się odbędzie egzekucja?... — zapytał Henryk d-ra Wicherskiego w czasie tej smutnej drogi powrotnej...
— Zapewne na jednym z placów publicznych... Władcy, a raczej tyrani naszej wyspy, nie omieszkają urządzić z tego widowiska dla przykładu licznych tłumów niewolników swoich.
— W jaki sposób nas zabiją? — spytał znów Wawrzon.
— Przy pomocy elektryczności — odrzekł dr. Wicherski, — możecie być pewni, że mr. Norton postara się, ażeby całość wypadła bardzo prędko i efektownie... Jest on specjalistą w tych rzeczach...
Zachowanie się skazańców w komnacie, w której oczekiwali wykonania wyroku, było różne.
Dr. Johansen kreślił w notatniku różne wyliczenia, dr. Zerri nucił jakąś popularną melodję włoską, a dwaj nasi przyjaciele gwarzyli z dr. Wicherskim o Polsce, o tej dalekiej a drogiej ojczyźnie, której nigdy już ujrzeć nie mieli...
Chyliło się już słońce ku zachodowi, gdy drzwi komnaty otwarły się i ukazał się w nich oddział zbrojnych dozorców.
— Już czas... — rzekł ich przywódca.
Skazańcy spokojnie pozwolili się otoczyć i poprowadzić...
Przypuszczenia dr. Wicherskiego sprawdziły się... Mr. Norton z egzekucji ich uczynić postanowił publiczne a odstraszające widowisko.
Na jednym z większych placów widać było zebraną gromadę ludzi: byli to kulisi i murzyni, nie zajęci w danej chwili obowiązkową pracą... Na środku placu wznosiło się coś w rodzaju estrady, na której stało pięć foteli, oraz wielka tablica marmurowa, do której przeprowadzone były druty.
Delikwentów wprowadzono na tę estradę i po odczytaniu głośno wyroku miano już ich przytwierdzać do foteli, gdy naraz rozległ się w przestrzeni głuchy huk...
Zdumienie ogarnęło wszystkich. Stanęli nieruchomo, czekając co nastąpi dalej... Po chwili huk się powtórzył... jeszcze głośniejszy, jeszcze bardziej przerażający...
Oczy wszystkich mimowoli zwróciły się na wulkan.
Huk powtórzył się po raz trzeci, tym razem już o nadzwyczajnej sile... Z krateru wulkanu wyleciał w powietrze kocioł, zupełnie jakby był małą piłką i, przeleciawszy w powietrzu przestrzeń pewną, runął w fale oceanu...
W ślad za nim ukazały się chmury popiołu i płomienie...
— Wulkan przemówił!... — zawołał głośno dr. Johansen: — a więc obliczenia moje nie zawiodły mnie...
Panika ogarnęła wszystkich. W przerażeniu i trwodze rzucono się do ucieczki, zapominając o wszystkiem...
A z głębin ziemi dochodziły odgłosy jakichś tajemniczych a złowrogich uderzeń...
Wulkan przemówił!...
Ujarzmiona natura nie chciała dłużej znosić władzy drobnych a zuchwałych pogromców swoich...
Postanowiła zrzucić ich jarzmo a jednocześnie surowo ukarać to zuchwalstwo...
Na wyspie cudów zapanowało zamieszanie trudne do opisania...
W jednej chwili wszystko zgoła inny przybrało wygląd...
Stanęły warsztaty i pracownie, pogasły światła... Wszyscy porzucili pracę, każdy myślał o ratowaniu się od niechybnej zguby...
Nie pomagały nawoływania nadzorców ani krzyki władców wyspy.
W straszliwem przerażeniu biegli ludzie przed siebie, nie wiedząc, co czynić, gdzie uciekać...
Tymczasem wybuch wulkanu przybierał coraz większe rozmiary... Powietrze stawało się wilgotne od wydobywającej się z niego pary, lawa rozżarzona przelewać się zaczęła poza brzegi krateru, niszcząc wszystkie budowle, wzniesione na stokach wulkanu, a popiół grubą warstwą pokrył wszystko wokoło...
Na domiar wichry, zamknięte w grotach, znalazły ujście dla swej energji i rozprzężając się z głuchym świstem wybuchnęły, podmuchem swym zmiatając, co tylko napotkały na drodze...
Uderzenia podziemne nie ustawały... Rozlegały się jedno po drugiem, miarowo, systematycznie, jak uderzenia młotów cyklopów...
Wreszcie dał się słyszeć potężny huk, i ziemia wyspy zatrzęsła się cała, tworząc głębokie rozpadliny, w które zapadały budowle, i ginęli ludzie.
Zapanował zamęt, trudny do opisania... W przerażeniu bezgranicznem biegali ludzie na wszystkie strony, szukając ratunku i pomocy, wzywając jej napróżno u nieba i u bliźnich...
Chwila była straszliwa, a zarazem pełna majestatycznego uroku...
Noc zapadła... Ciemność ogarnęła świat cały, rozjaśniona tylko na wyspie krwawemi płomieniami wybuchającego wulkanu, po którego stokach spływała żarząca się lawa...
A u stóp rozgniewanego olbrzyma kłębiła się gromada istot ludzkich, dotychczasowych panów i władców, bezsilna, bezwładna, szukając na wszystkie strony ratunku. Niewolnik wypowiedział im posłuszeństwo. Ujarzmiony wulkan przemówił...
W zamęcie całym nic dziwnego, że zapomniano o delikwentach... mogli oni zejść spokojnie z estrady i wmieszać się w tłum, ogarnięty paniką...
To też dr. Wicherski, ująwszy obydwóch przyjaciół za ręce, rzekł energicznie:
— Chodźmy!...
Omijając gromady ludzkie, naprzełaj przez pola podążył ku wybrzeżom morza...
Wawrzon i Henryk posłusznie dali mu się powodować, oszołomieni tem, na co patrzeli...
Na wybrzeżu morskiem znaleźli małą grotę, wyrytą przez fale, z której doktór wyciągnął niewielką łódź z dwoma wiosłami...
— Siadajcie! — rzucił krótko tonem komendy — i za wiosła...
Rozkazu tego nie potrzeba było przyjaciołom naszym powtarzać dwa razy.
Ujęli za wiosła i silnemi pchnięciami odbili od wyspy.
— Prędzej, prędzej! — wołał dr. Wicherski.
Wiosłowali też, ile im tylko siły starczyło, byle jak najdalej znaleźć się od wyspy, która dotychczas była ich.
Odpłynęli też dość daleko, tak że już tylko łuna wybuchu wulkanu była widoczna oraz krater jego, gdy naraz zdawać się im zaczęło, iż się obniża, i że łuna się zmniejsza.
Z przerażeniem przestali wiosłować, wpijając wzrok w przestrzeń.
A tam łuna wulkanu zmniejszała się z każdą chwilą, aż wreszcie zagasła zupełnie.
Do góry wzniósł się potężny słup pary, i po chwili ciemności ogarnęły wszystko wokoło.
Dr. Wicherski uniósł się i, nakreśliwszy ręką w powietrzu krzyż, wyrzekł uroczystym głosem, acz drżącym ze wzruszenia:
— Wyspa cudów przestała istnieć... Pokój im!
∗
∗ ∗ |
Długi czas błąkała się łódź z nieszczęśliwymi zbiegami po falach oceanu.
Zdali się w zupełności na łaskę fal i prądów morskich, licząc na to, że na drodze swej napotkają okręt jakiś, który im da pomoc i ratunek.
Siły swe krzepili skoncentrowanemi pokarmami i wodą, w które dr. Wicherski przezornie łódź swą zaopatrzył. Świadczyło to, że zamiar ucieczki już dawniej przedtem świtał w jego głowie.
Lecz i te zapasy wyczerpały się.
W dwadzieścia dni po wybuchu wulkanu i zniknięciu wyspy tajemniczej parowiec „Gwiazda Południa“ napotkał na oceanie błąkającą się szalupę.
Znajdowało się w niej trzech ludzi, nieprzytomnych, napozór nieżywych.
Przeniesiono ich na pokład, zajęto się ratunkiem, i z trudem wielkim doktorowi okrętowemu udało się przywrócić ich do zmysłów.
Na wszelkie jednak zapytania odmawiali zeznań, mówili tylko, że są rozbitkami.
Bo któżby uwierzył prawdzie ich słów?
Któżby dał wiarę ich fantastycznym opowieściom o wyspie cudów, o przygodach, na niej przeżytych?
W milczeniu dążyli w stronę Europy... A gdy dnia pewnego przejeżdżali miejsce, gdzie według obliczeń doktora znajdować się miała wyspa cudów, krzyż uczynili nad falami, krzyż nad mogiłą tylu istot ludzkich...
Dalej trochę napotkali kołyszącą się na falach morskich łódź podwodną...
Otworzono ją, a gdy przyjaciele nasi weszli do środka, ujrzeli w niej martwych z wykrzywionemi z cierpienia obliczami mr. Nortona i towarzyszy jego.
Brakło wśród nich tylko dr. Johansena i dr. Zerri.
— Ratowali się pierwsi — szepnął dr. Wicherski do naszych przyjaciół — stracili potem kierunek i widocznie zginęli z głodu.
Pogrzebano zwłoki ich w falach, łódź zaś zabrano do Europy.
W tydzień potem przyjaciele nasi dopłynęli do stałego lądu, dążąc do powziętego przed strasznemi wypadkami celu, a przygody i cierpienia, przeżyte na wyspie tajemniczej, pozostały w ich pamięci, jako przykre, niczem niezatarte wspomnienia.