Wyspa elektryczna/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa elektryczna |
Podtytuł | Powieść fantastyczna |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Położenie, w jakiem się znaleźli nasi przyjaciele, było zupełnie podobne do tego, jakie opisywaliśmy na początku powieści, z tą tylko różnicą, że nie byli ani poranieni, ani pokaleczeni.
Obudzili się z tego sztucznego snu w swoim pokoju, lecz tym razem nie byli sami. Mieli jeszcze towarzysza, a był nim dr. Wicherski.
Spoczywał na łożu, tak jak i oni, i podobnie jak oni, miał więzy na rękach i nogach.
Pierwszy obudził się Wawrzon, z trudem uniósł ociężałą głowę i zaczął rozglądać się wokoło.
Powoli przypomniał sobie wypadki minionych godzin. A więc plan ich się nie udał! Znów są w niewoli, zdani na łaskę i niełaskę okrutnych nieprzyjaciół. Lecz teraz położenie ich było dużo gorsze. Przedtem mieli obrońcę w osobie doktora Wicherskiego, obecnie obrońca ten znajdował się w jednem więzieniu z nimi.
Teraz już nikt za nimi się nie wstawi: czeka ich okrutna śmierć, gdyż władcy wyspy napewno dla przykładu samego ukarzą ich jak najsurowiej.
Lecz jak się to wszystko stało? Zatem system szpiegowski, jakim rządzona była wyspa, okazał się doskonałym. Nic się ukryć przed nim nie mogło i dzięki temu dostali się ponownie do niewoli.
Myśli nawałem cisnęły mu się do głowy. Tysiące zagadnień i kwestyj krzyżowały się w niej, aż wreszcie skoncentrowały się w jedno wielkie pytanie:
— Jak z nami skończą i kiedy?
Czy długo trwać będzie ta męka nietylko fizyczna lecz i duchowa? Oby tylko jak najprędzej nadszedł koniec.
I budzić się poczęły w głębi duszy wspomnienia chwil dawno minionych, wioski rodzinnej, najbliższych, ojczyzny, której nie ujrzą, wspomnienia chwil szkolnych.
Myśli te sprawiały mu wprost ból fizyczny. Z gniewem też tajonym patrzał na śpiących Henryka i dr. Wicherskiego, bolejąc nad tem, że nie może podzielić się z nimi nawałem gnębiących go przypuszczeń.
Chciał ich obudzić, lecz więzy, krępujące mu ręce i nogi, nie pozwalały na to.
Musiał więc leżeć nieruchomy, pożerany przez gnębiące go myśli, oczekując chwili przebudzenia się swoich towarzyszów więzienia.
Wreszcie Henryk zaczął dawać ślady życia, a za nim powoli począł się budzić i dr. Wicherski.
I oni z oszołomieniem, nie rozumiejąc zupełnie, co to znaczy, budzili się ze snu sztucznego.
Powoli, z trudem przychodzili do przytomności, i wreszcie wyraz bólu rozlał się na ich twarzach.
A więc koniec... koniec wszystkiemu!... Nadzieje wszystkie uleciały bez śladu!
I jedno tylko dręczy ich pytanie: W jaki sposób zdradzona została ich tajemnica, kto ich wydał, kto jest sprawcą ich nieszczęścia...
Jak przez sen, przypomina sobie Henryk wykrzywioną twarz pochylającego się nad nim marynarza z załogi oraz słowa jego:
— No cóż... wpadliście panowie!...
Dzieli się temi wspomnieniami z Wawrzonem i dr. Wicherskim.
— Więc to on! — zawołał doktór Wicherski, posłyszawszy opis marynarza — już teraz wiem, kto jest sprawcą naszego nieszczęścia.
A gdy nalegania Henryka i Wawrzona nie ustają, ciągnie dalej:
— Wśród załogi łodzi podwodnych, jak sobie teraz przypominam, znajdował się człowiek zaufany Rasmusena, Rusin z pochodzenia. Zapomniałem o tem. W czasie narad naszych i wycieczek był on na statku i szpiegował nas. Wszystko co się stało, stało się za jego sprawą. On to doniósł Rasmusenowi o naszych naradach, a rozumiejąc język polski, mógł wyraźnie podać ich treść. On też z polecenia Nortona urządził na nas zasadzkę, usypiając nas przy pomocy specjalnego gazu.
— Co nas teraz czeka? — spytał Henryk głucho.
— Sąd i kara za zbrodnię, ich zdaniem — odrzekł spokojnie dr. Wicherski — skończyło się wszystko... z ich rąk nic nas już nie wyrwie!
W pokoju zapanowało głuche, przygnębiające milczenie.
A więc śmierć i koniec wszystkiemu, kres marzeniom, porywom młodości!
Cisza panowała czas dość długi, wreszcie przerwał ją odgłos kroków i hałas roztwieranych drzwi.
Na progu ukazało się sześciu mężczyzn zamaskowanych.
— Na sąd! — rzekł głośno po esperancku dowodzący nimi.
Podeszli do naszych przyjaciół, zdjęli im więzy z nóg, pozostawiając je na rękach, i, ująwszy pod ramiona poprowadzili.
Więźniowie nie okazali żadnego oporu. Jasno zdawali sobie sprawę, że byłby on bezowocnym, że nie dałby najmniejszego realnego wyniku. Dali się też apatycznie wprowadzić do tej samej sali, w której odbywało się przed tak niedawnym czasem składanie przysięgi.
Tym razem za stołem siedziało osiem postaci zamaskowanych, a więc wszyscy władcy wyspy. Zebrani byli po to, żeby sądzić towarzysza swego oraz dwóch przybyszów.
Oskarżeni zajęli miejsca nawprost stołu sędziów, straż stanęła poza nimi.
Przez chwilę trwała głęboka cisza, wreszcie dał się słyszeć donośny głos przewodniczącego:
— Oskarżeni wymieńcie imiona swe i nazwiska!
Porwał się dr. Wicherski, posłyszawszy te słowa suche, przypominające przestarzałe procedury sądowe.
— Precz z maskami! — zawołał — nie macie poco kryć twarzy swoich poza tą ochroną, gdyż i tak znam was wszystkich, wiem czyje oblicze poza którą się kryje. Sądzicie nas, a więc sądźcie z odsłoniętemi obliczami, patrząc oko w oko. I tak ja, dawny towarzysz wasz i współwładca tej wyspy, nie uznaję waszego sądu, i wyrok, wydany przez was, uważam i uważać będę do ostatniego tchnienia życia za zbrodnię!
— Doktorze Stanisławie Wicherski — odrzekł zimnym głosem przewodniczący, zrywając maskę, z poza której ukazało się zimne oblicze mr. Nortona, — masz słuszność... Sądzić was możemy nawet z odsłoniętemi obliczami, gdyż i tak już po raz ostatni je oglądacie. Za parę godzin skończycie życie, spotka was kara za zbrodnię złamania przysięgi... Sąd rozpoczyna się!
Na dany znak powstał prof. Mueller i rozpoczął odczytywanie aktu oskarżenia.
Stawiał on oskarżonym jeden potężny zarzut: chęć porzucenia wyspy z zamiarem zdradzenia jej tajemnic oraz złamanie przysięgi. Zarzuty te spotęgowały się stokrotnie w stosunku do dr. Wicherskiego, jako do jednego z władców wyspy.
Z treści aktu oskarżenia nasi przyjaciele z łatwością wywnioskowali, że przypuszczenia dr. Wicherskiego były słuszne, że głównym sprawcą ich niedoli był ów szpieg, który podsłuchał ich rozmowę.
Czytanie aktu oskarżenia trwało niedługo.
Po skończeniu odczytywania mr. Norton spytał:
— Co oskarżeni mają na usprawiedliwienie swoje?
Wtedy Wawrzon wystąpił naprzód i głosem silnym, pełnym mocy, rzekł:
— Usprawiedliwiać się przed wami nie będziemy. Możecie z nami robić, co chcecie... Jesteśmy w mocy waszej i jesteśmy bezsilni. Lecz wcześniej czy później przyjdzie sprawiedliwość i położy kres zbrodniom waszym, które czynicie pod płaszczykiem nauki!... My zaś wyrażamy wam pomimo genjuszu waszego i potężnej wiedzy całą pogardę naszą!... Bez miłości, bez ukochania bliźnich nic zdziałać nie możecie. I wy, i czyny, i egoistyczne wynalazki wasze zaginą bez śladu w otchłani wieków!...
Umilkł, a Henryk i dr. Wicherski milczącym uściskiem ręki przyświadczyli, że się w zupełności zgadzają z jego zdaniem.
Z kolei zwrócił się mr. Norton do Henryka, który rzekł:
— W zupełności potwierdzam słowa przyjaciela mego...
Dopiero dr. Wicherski wystąpił naprzód i, wyprostowawszy swą wyniosłą postać, głosem, pełnym siły, mówić zaczął:
— Byłem towarzyszem waszym... Wspólnie z wami pracowałem nad tem, ażeby wyspa nasza stała się zbiorowiskiem przeróżnych, najcudowniejszych wynalazków w świecie... Narówni z wami strzegłem, by tajemnica jej nie przedostała się poza jej obrąb i wraz z wami dopuszczałem się w tym celu nawet i zbrodni...
Lecz teraz oczy me zostały otwarte... Stoję przed wami i w chwili śmierci swej rzucam i wam i sobie zarzut: popełnialiśmy zbrodnie... Czyny nasze złe były, i wcześniej czy później karę za nie ponieść musimy... Ja już ją ponoszę, a na was czas niezadługo nadejdzie... System rządów swych oparliście na ucisku i krzywdzie innych... Zaślepieni w egoizmie swoim, nie pomyśleliście nawet o tem, że życie nie do was samych należy, że należy ono do całego ogółu ludzkiego, że takiem jest prawo natury, i że kto z pod niego wyłamać się pragnie, zbrodnię czyni...
Władzę swą oparliście na ucisku nieszczęsnych waszych pracowników, kulisów i murzynów, których krew o pomstę woła...
Tajemnicę swej wyspy zawdzięczacie śmierci tysięcy ludzi, którzy w błąd wprowadzeni przez was ginęli w nurtach oceanu, nie wiedząc, kto był sprawcą ich śmierci...
Do celu swego dążyliście po trupach innych, nie czując w sercu swem żalu ani litości.
I jam należał do was... i jam był współuczestnikiem zbrodni waszych, i to jest największym błędem życia mego, i z tego kajam się...
Otworzyli mi oczy na wszystko ci oto dwaj młodzieńcy, wskazali mi drogę prawdziwego obowiązku, przypomnieli o ojczyźnie, która tylko szlachetne dzieci miłuje...
Im zawdzięczam przebudzenie się z tego snu straszliwego i otrząśnięcie z siebie majaków zbrodni...
Im też w ostatniej chwili życia ślę serdeczne Bóg zapłać... a wam... wam...
Tu głos d-ra Wicherskiego załamał się i z trudem skończył:
— Rychłego opamiętania i wspomnienia na to, że wszyscy do ludzkości należymy...
Doktór skończył swą przemowę.
Wśród siedzących za stołem władców wyspy zapanowało zmieszanie, nad którem rychło jednak zapanował przewodniczący, mówiąc swym zimnym, spokojnym głosem:
— Wysłuchaliśmy obrony oskarżonych... akt usiłowania ucieczki z naszej wyspy pozostał faktem i na najsurowszą zasługuje karę... Według praw naszych winni ukarani być śmiercią... Głosujmy...
I pierwszy, napisawszy na kartce jedno słowo, wrzucił je do urny...
W ślad za nim słowa wyroku pisali i pozostali władcy...
Gdy skończył, wydobywać zaczął kartkę za kartką i odczytywał je...
Słowo: „śmierć“ — strasznem echem sześciokrotnie odbiło się o sklepienie sali... Dwie kartki były czyste!
Zdziwienie odbiło się na twarzy przewodniczącego...
A więc wśród władców wyspy nastąpił rozłam... a więc znalazło się wśród nich dwóch, którzy nie solidaryzowali się z pozostałymi, którzy wyłamywali się z pod ogólnych przepisów.
Spojrzał po otaczających i po raz pierwszy trochę zdławionym głosem rzekł:
— Wobec niejednomyślnego wyniku głosowania kartkami nad karą dla winnych proponuję głosowanie jawne. Kto jest za karą śmierci, niech wstanie... kto przeciw niej, niech pozostanie na miejscu swojem...
Na wezwanie to wstali: prof. Müller, dr. Rockfoss, dr. Kamura, dr. Etienne, Lebon, Rasmusen i przewodniczący...
Pozostali na swych krzesłach: dr. Johansen i dr. Nicolo Zerri.
Syn dalekiej północy i syn przepięknego południa zjednoczyli się w wyrażeniu swego współczucia i sympatji dla oskarżonych. Oni jedni tylko protestowali przeciwko drakońskim prawom wyspy, niepomni na to, że narażają się na pewną zgubę.
Pogardliwy uśmiech przewinął się po ustach mr. Nortona.
— Dwa głosy nic nie znaczą — wyrzekł zimno — większość jest za karą... A więc...
I, przeczekawszy chwilę, z zimnym uśmiechem wpatrując się w ofiary swoje, ze spokojem pozornym oczekujące wyroku, jakby napawając się cierpieniem ich oczekiwania, zakończył:
— Czeka ich kara śmierci...
I znów po chwili dodał:
— Wyrok ma być wykonanym dziś jeszcze...
Pozostali władcy wyspy skinieniem głowy potwierdzili ten wyrok przewodniczącego. Znaczył on: — przystajemy nań...
Dwaj tylko z pośród nich porwali się z miejsca i pełnym energji głosem zawołali:
— Protestujemy przeciwko temu... protestujemy jak najenergiczniej przeciwko tej nowej zbrodni, dość już ich... dość już krwi...
W odpowiedzi na ten poryw szlachetnych uczuć dał się słyszeć zimny głos przewodniczącego:
Dr. Johansen i dr. Zerri zapomnieli o prawach, obowiązujących na naszej wyspie... zapomnieli o tem, że prawa, które wszyscy wspólnie opracowaliśmy, obowiązują wszystkich i że nikomu nie wolno z pod nich się wyłamać... Zapomnieli o tem, że łącząc się z winowajcami i protestując przeciwko wymierzonej tymże karze, sami na nią zasługują... Stawiam wniosek, by dr. Johansen i dr. Zerri od chwili tej uznani zostali za winnych i stawieni przed sądem naszym... Jako karę — proponuję i dla nich śmierć...
W miarę słów okrutnego przewodniczącego zdumienie malowało się na twarzach towarzyszy jego.
Świeżo oskarżeni w jednej chwili opuścili swe miejsca i stanąwszy przy skazańcach, uścisnęli im dłonie i rzekli:
— Dzięki wam, okrutni władcy... Wolimy śmierć, niż dalsze zbrodnie w waszem towarzystwie...
Pozostali, zdumieni i jakby przerażeni tem, co zaszło, milczącem skinieniem głowy, nieśmiało przytwierdzili ten wyrok...
— Wyrok będzie wykonany dziś wieczór naszym systemem, a teraz odprowadzić skazanych — rzekł krótko mr. Norton.
— Żegnajcie, towarzysze — rzekł silnym głosem dr. Zerri — żegnajcie aż do chwili, gdy i na was padnie wyrok śmierci... Pomnijcie, że nasza śmierć zostanie pomszczona...
Delikwentów pod wzmocnioną strażą odprowadzono do komnaty, w której oczekiwać mieli chwili wykonania wyroku.
— Gdzie się odbędzie egzekucja?... — zapytał Henryk d-ra Wicherskiego w czasie tej smutnej drogi powrotnej...
— Zapewne na jednym z placów publicznych... Władcy, a raczej tyrani naszej wyspy, nie omieszkają urządzić z tego widowiska dla przykładu licznych tłumów niewolników swoich.
— W jaki sposób nas zabiją? — spytał znów Wawrzon.
— Przy pomocy elektryczności — odrzekł dr. Wicherski, — możecie być pewni, że mr. Norton postara się, ażeby całość wypadła bardzo prędko i efektownie... Jest on specjalistą w tych rzeczach...
Zachowanie się skazańców w komnacie, w której oczekiwali wykonania wyroku, było różne.
Dr. Johansen kreślił w notatniku różne wyliczenia, dr. Zerri nucił jakąś popularną melodję włoską, a dwaj nasi przyjaciele gwarzyli z dr. Wicherskim o Polsce, o tej dalekiej a drogiej ojczyźnie, której nigdy już ujrzeć nie mieli...
Chyliło się już słońce ku zachodowi, gdy drzwi komnaty otwarły się i ukazał się w nich oddział zbrojnych dozorców.
— Już czas... — rzekł ich przywódca.
Skazańcy spokojnie pozwolili się otoczyć i poprowadzić...
Przypuszczenia dr. Wicherskiego sprawdziły się... Mr. Norton z egzekucji ich uczynić postanowił publiczne a odstraszające widowisko.
Na jednym z większych placów widać było zebraną gromadę ludzi: byli to kulisi i murzyni, nie zajęci w danej chwili obowiązkową pracą... Na środku placu wznosiło się coś w rodzaju estrady, na której stało pięć foteli, oraz wielka tablica marmurowa, do której przeprowadzone były druty.
Delikwentów wprowadzono na tę estradę i po odczytaniu głośno wyroku miano już ich przytwierdzać do foteli, gdy naraz rozległ się w przestrzeni głuchy huk...
Zdumienie ogarnęło wszystkich. Stanęli nieruchomo, czekając co nastąpi dalej... Po chwili huk się powtórzył... jeszcze głośniejszy, jeszcze bardziej przerażający...
Oczy wszystkich mimowoli zwróciły się na wulkan.
Huk powtórzył się po raz trzeci, tym razem już o nadzwyczajnej sile... Z krateru wulkanu wyleciał w powietrze kocioł, zupełnie jakby był małą piłką i, przeleciawszy w powietrzu przestrzeń pewną, runął w fale oceanu...
W ślad za nim ukazały się chmury popiołu i płomienie...
— Wulkan przemówił!... — zawołał głośno dr. Johansen: — a więc obliczenia moje nie zawiodły mnie...
Panika ogarnęła wszystkich. W przerażeniu i trwodze rzucono się do ucieczki, zapominając o wszystkiem...
A z głębin ziemi dochodziły odgłosy jakichś tajemniczych a złowrogich uderzeń...