<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Wyspa elektryczna
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII
W SZPONACH SZPIEGA

Łódź z cichym pluskiem fal zanurzyła się w nurtach oceanu. Przyjaciele zajęli miejsca w tej samej kajucie, w której siedzieli przed paru tygodniami, dzisiaj była to niezmiernie ważna wycieczka, w której mieli omówić bliższy plan.
Przez chwilę trwało milczenie, wreszcie pierwszy przerwał je doktór Wicherski, pytając:
— No i cóż? jakżeż stoi nasza sprawa?
— Nieźle — odrzekł mu Henryk — posuwa się coraz bardziej naprzód. Z każdym dniem zyskuję sobie coraz większe zaufanie Rasmusena. Jestem pewien, że w krótkim czasie pozwoli on mi udać się na wycieczkę w towarzystwie tylko 2-ch ludzi z załogi do pomocy. A wtedy z łatwością plan nasz wykonamy. Pokonać ich i zmusić do uległości nie będzie rzeczą trudną, zwłaszcza, że wy będziecie mi pomocni. Idzie tylko o co innego. Mianowicie: jak daleko stąd znajdować się może najbliższy ląd i ile czasu płynąć do niego musimy. Od tego zależy sprawa zaopatrzenia się w żywność i wodę, ażebyśmy potem, uszedłszy jednego niebezpieczeństwa, nie byli narażeni na drugie — na śmierć z głodu lub pragnienia.
Dr. Wicherski wydobył z kieszeni notatnik i ołówek i zaczął coś obliczać.
— Wyspa nasza oddalona jest o tysiąc pięćset mil od najbliższego lądu. Że zaś statek podwodny robi po pięćdziesiąt mil na godzinę, więc na całą podróż zużyjemy trzydzieści godzin. Trzeba tylko dobrze znać kierunek, ażeby nie zbłądzić.
— Z tem dam sobie jakoś radę — odparł Henryk — na wszelki wypadek jednak musimy zaopatrzyć się w żywność na czas dwa razy dłuższy. Określmy teraz czas naszej ucieczki.
Tu znów zabrał głos dr. Wicherski.
— Ja sądzę — rzekł — że najodpowiedniejsza do tego pora będzie za tydzień. Akurat wtedy odbywać się będzie posiedzenie ogólne. Wymówię się od niego i może uda się nam uciec, bez żadnych przeszkód. Zanim się spostrzegą, będziemy już daleko.
— Znakomicie — przyświadczyli dwaj nasi przyjaciele i uściskiem dłoni wzmocnili swój związek.
Po krótkiej przejażdżce powrócili do wyspy, do zwykłych swych zajęć.
Czas teraz dłużył im się w sposób trudny do opisania, godziny wydawały się wiekami. Nie mogli się doczekać dnia posiedzenia.
Henryk wciąż zabiegał do Rasmusena, rozpytywał go o różne rzeczy, aż wreszcie pewnego dnia poprosił go, ażeby pozwolił mu udać się na wycieczkę podmorską samemu w towarzystwie tylko dwóch ludzi do pomocy.
— Chcę wypróbować swe zdolności w kierowaniu łodzią podwodną — rzekł do niego — zdaje się, że w zupełności posiadłem tę sztukę.
Ku wielkiej radości i zdziwieniu uzyskał z łatwością jego zgodę, czem nieomieszkał natychmiast podzielić się z przyjaciółmi.
W oznaczony dzień wieczorem wszyscy zebrali się w przystani. Statek podwodny czekał na nich gotowy do drogi. W siedli weń. Dwaj ludzie z załogi zamknęli klapę i łódź powoli poczęła się zanurzać w odmętach morskich.
Henryk z dziecinną radością ujął za koło sterowe i nadał jej odrazu odpowiedni kierunek.
Płynęli teraz przed siebie, płynęli ku wolności, ku tej tak gorąco upragnionej i pożądanej wolności!
Na twarzach Henryka i Wawrzona odbiła się radość. Oblicze tylko doktora Wicherskiego pozostało chmurnem i pełnem niepokoju...
— Czego się pan lęka? — spytał go Henryk — wszak niebezpieczeństwo już minęło. Jesteśmy teraz na pełnem morzu. Za trzydzieści, najwyżej za trzydzieści sześć godzin będziemy na lądzie.
— Wtedy już odetchnę swobodnie — odrzekł doktór Wicherski, — lecz dotąd, dopóki znajduje się w tym okręcie, dopóki jesteśmy w pobliżu tej wyspy tajemniczej, drżę z trwogi, ażeby nam nie stanęła na drodze jaka nagła przeszkoda. Lęk mnie wciąż przejmuje, że może się nam nie udać, a wtedy czeka nas straszna śmierć, gdyż litość nie znana jest władcom wyspy.
— Zginiemy raczej, niż damy się im wziąć żywcem! — zawołał Henryk — zresztą, nie mamy się czem przejmować. Jesteśmy panami statku, on nas niesie ku wybrzeżom, na których odzyskamy wolność. Mamy przeciwko sobie tylko 2-ch ludzi, którym przecież damy radę. Nie mamy więc potrzeby lękać się niczego. Zobaczmy lepiej, czy nasze zapasy wody i żywności wystarczą na długo.
Zaczęli je obliczać. Było sporo skoncentrowanych sześcianków, było dosyć wody.
— Wystarczy — zakonkludował Wawrzon.
Henryk spojrzał na przyrząd do mierzenia szybkości statku.
— Płyniemy z szybkością sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę. W ten sposób wygrywamy piętnaście mil. A więc o parę godzin wcześniej będziemy wolni!
Czas płynął. Nasi przyjaciele w milczeniu siedzieli w kabinie, pogrążeni w myślach. Naraz dr. Wicherski podniósł do góry głowę i ze zdumieniem rzekł:
— Co to? co tu czuć takiego? jakiś dziwny zapach. Co się ze mną dzieje?...
Wawrzon i Henryk poczuli również, że dzieje się z nimi coś niezwykłego. Jakiś bezwład opanowywa im członki, bezsilność ogarnia ich, oczy się kleją.
— Gaz usypiający — z trudem wyszeptał dr. Wicherski.
A Henryk, jak przez mgłę, widzi, jak otwierają się drzwiczki, wiodące do kajuty załogi, jak staje w nich jeden z niej i nachylając się nad nim, z szyderczym uśmiechem mówi:
— No cóż?... wpadliście panowie!...
W tej chwili Henryk stracił przytomność.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.