Wyspa elektryczna/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa elektryczna |
Podtytuł | Powieść fantastyczna |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przyjaciele nasi zabrali się do zajęć. Henryk zaczął pracować w oddziale mechanicznym wyspy pod kierunkiem profesora Rockfossa, Wawrzon zaś z zapałem wziął się do chemji, słuchając we wszystkiem wskazówek dr. Wicherskiego.
Podczas jednak najbardziej wytężonej pracy nie opuszczała ich ani na chwilę myśl o tem, że radziby jaknajprędzej opuścić to tajemnicze więzienie.
Powoli w skrytości opracowywali plan ucieczki, wtajemniczając we wszystko dr. Wicherskiego i we wszystkiem zasięgając jego rady. Poddał się on biernie ich kierunkowi i ulegał im, powoli zapalając się do tego zamiaru, zwłaszcza gdy Wawrzon nadzwyczaj barwnemi opowieściami o Polsce, o tem, co się w niej dzieje, potrafił obudzić uśpioną w jego sercu tęsknotę za ojczyzną.
Opracowany przez nich plan polegał przedewszystkiem na zdobyciu zaufania władców wyspy, poznaniu dokładnem stosunków miejscowych i terenu oraz na zamiarze zawładnięcia jedną z łodzi podwodnych.
Nie była to kwestja krótkiego czasu; przeciwnie, potrzebne były rozliczne przygotowania uciążliwe i żmudne, a wymagające przedewszystkiem cierpliwości.
— Lecz wytrwamy! — rzekli sobie nasi przyjaciele i, krzepiąc się nawzajem i dodając sobie otuchy i mocy, ostrożnie posuwali się naprzód.
Wieczorami tylko, gdy znaleźli się w swojej komnacie, szeptem zwierzali się z tego, co w ciągu dnia zauważyli, a co mogło być dla nich korzystnem. Czasami w tych naradach przyjmował udział i doktór Wicherski, który w zupełności przejął się ich zamiarami, a nawet z pewną niecierpliwością oczekiwał chwili ich spełnienia.
Ze zdobyciem zaufania władców wyspy sprawa szła dość opornie. Powoli jednak profesor Rockfoss obdarzać począł przychylnością Henryka, a za jego przykładem i inni kierownicy poszczególnych działów, do których Henryk nieraz zwracał się z prośbą o objaśnienie jakiego niezrozumiałego urządzenia lub mechanizmu.
To samo było i z Wawrzonem.
Najtrudniejsza sprawa była z przewodniczącym wyspy, mr. Nortonem. Suchy ten, zimny Amerykanin obojętnie traktował wszystko, przenikliwemi oczami mierząc zwracających się do niego z zapytaniami.
Powoli jednak nasi przyjaciele doszli do takiego stopnia zaufania, że dopuszczeni byli do udziału w naradach naukowych, posiedzeniach i ucztach.
Co do badania stosunków wewnętrznego urządzenia wyspy, to sprawa, na szczęście przedstawiała się znacznie łatwiej.
W krótkim przeciągu czasu poznali cały jej ustrój i system, który nią rządził.
Na wyspie tej, na pozór tak cudownej, znajdowały się trzy warstwy ludności: najliczniejsza — robotników, przeważnie kulisów chińskich i murzynów; druga, mniej liczna — dozorców, złożona przeważnie z Europejczyków; oraz trzecia, złożona tylko z paru osób, naczelnych władców wyspy.
Najbardziej uciemiężoną była grupa pierwsza, robotników. Bez szemrania musieli wykonywać wszelkie najcięższe roboty, przyczem w razie oporu spotykały ich straszne kary. Silnie rozwinięty był przytem wśród nich system szpiegowski, który o każdem narzekaniu, o każdej skardze lub chęci buntu, donosił wnet władzy naczelnej.
Takiż sam system panował i wśród dozorców. Systemem tym trzymani byli w karbach posłuszeństwa.
Każdy z naczelników oddziału odbierał codziennie raporty dozorców, z których ważniejsze komunikował przewodniczącemu.
Niezależnie od tego przewodniczący otrzymywał raporty bezpośrednio od swych specjalnych szpiegów, którzy znów zawiadamiali go o wszystkich czynach jego towarzyszy — władców wyspy.
O systemie tym dr. Wicherski uprzedził naszych przyjaciół, ostrzegając ich, by mieli się na baczności, by przedwczesnem zdradzeniem swych planów nie zepsuli całego zamiaru ucieczki.
— Strzeżcie się — mówił do nich — i bądźcie ostrożni. U nas niewiadomo gdzie, skąd grozi niebezpieczeństwo. Zwłaszcza was, jako nowoprzybyłych, szpiedzy otaczają specjalną swą opieką. Każdy krok wasz i mój, każde słowo wasze notowane jest i komunikowane przewodniczącemu.
— Lecz chyba wśród szpiegów niema żadnego, któryby rozumiał po polsku? — zapytał Henryk.
— Nie wiem — odrzekł dr. Wicherski, wzruszając ramionami — nie wiem, gdyż ani ja, ani żaden z moich kolegów nie znamy tych niepewnych panów.
— A kto ich zna? — spytał Wawrzon.
— Tylko przewodniczący, mr. Norton — odrzekł doktór. — Do gabinetu jego prowadzi specjalne przejście, przez które oni dostają się do niego i składają mu raporty. Dopiero po skutkach i różnych karach dowiadujemy się o tem.
— Dlaczego jednak zaprowadzono na wyspie ten system straszliwy? — zapytał Henryk — na co ta deprawacja wszystkich, to zepsucie, a jednocześnie ten bezustanny lęk.
— Towarzyszów moich przejmuje ciągła obawa, że wynalazki ich zostaną obrócone przeciwko nim, że zmuszeni do pracy kulisi i murzyni zbuntują się i zechcą zawładnąć wyspą, że oni, jej władcy, mogą utracić władzę swoją! Stąd też wypływa cały ten brak zaufania, cały system szpiegowski.
— Straszne warunki naprawdę — wyszeptał Wawrzon — ach, wyrwać się, wyrwać się stąd jak najprędzej!
I ze zdwojoną energją, lecz i ostrożnością zabierali się do swej pracy, powoli czyniąc przygotowania do ucieczki.
Posuwały się one naprzód, posuwały co prawda bardzo wolno, ale w każdym razie była nadzieją, że zostaną uwieńczone pomyślnym skutkiem. Powoli zaznajamiali się z technicznemi urządzeniami wyspy, notując je sobie jak najdokładniej w myśli, ażeby potem móc je wykorzystać.
Jednem z najusilniejszych ich starań było zdobyć sobie zaufanie naczelnika łodzi podwodnych, Finlandczyka, Rasmusena.
Coraz też Henryk, udając, że interesuje się wielce jego wynalazkiem, chodził do zatoki, gdzie znajdowała się przystań owych łodzi, ażeby zapoznać się z ich konstrukcją. Rozpytywał się o nią Rasmusena, z rzeczywistym podziwem przyglądając się wszystkiemu.
Finlandczyk ów, jak każdy zresztą wynalazca, niezmiernie był ujęty tą chęcią poznania jego wynalazków i tem chętniej udzielał wszelkich objaśnień. Nie stawiał też żadnych przeszkód, gdy Henryk z Wawrzonem odbywali wycieczki morskie; lecz wtedy w łodzi zwiększano załogę.
— Nie ufają nam jeszcze — szeptem komunikował Henryk Wawrzonowi — bądźmy bardzo ostrożni...
I mieli się na baczności, wracając na wyspę i zabierając się do zwykłej, codziennej pracy.
Uwagi ich nie uszły różne drobne a jednak znamienne fakty.
Pewnego razu, naprzykład, znaleziono jednego z dozorców, wielkiego ulubieńca mr. Nortona, nieżywym na brzegu morza. To znów kulisi chińscy stawili opór swoim dozorcom, a gdy jeden z nich uderzył ich batem, porwali go i wrzucili w potok roztopionej lawy. Wprawdzie przybyli w znaczniejszej liczbie inni dozorcy, zmusili ich do uległości, lecz ferment ten wywarł wrażenie na władcach wyspy.
Spostrzegli też nasi przyjaciele, że wkrótce potem znaczna część kulisów chińskich znikła bez śladu, a miejsce ich zajęli nowi.
Nic chcieli rozpytywać się dalej, ażeby nie dowiedzieć się strasznej prawdy.
— System zaczyna wydawać owoce — szepnął im razu pewnego w przejściu doktór Wicherski.
— Czas też już stąd uciekać — odrzekł mu Wawrzon również cicho.
Od podobnego rodzaju wypadków nasi znajomi trzymali się zdaleka, nie chcąc zbyt jawnie okazywać swego współczucia nieszczęśliwym niewolnikom.
Razu pewnego wreszcie, gdy już prawie bliscy byli dopięcia upragnionego celu, ażeby naradzić się ostatecznie, postanowili udać się na wycieczkę podmorską, pewni, że w głębinach oceanu wolni będą od szpiegów, zwłaszcza, że Henryk miał czas zaznajomić się i zaprzyjaźnić z załogą podwodnego statku.