Wyspa elektryczna/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa elektryczna |
Podtytuł | Powieść fantastyczna |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wawrzon i Henryk nie mogli się doczekać ranka dnia następnego, kiedy to mieli puścić się na przyobiecaną przez doktora Wicherskiego wycieczkę morską. Obudzili się bardzo wcześnie i, zbliżywszy głowy, by ich kto nie podsłuchał, szeptem dzielili się wrażeniami i myślami.
— Uważajmy — mówił Wawrzon do przyjaciela — uważajmy na wszystko, co się dzieje wokoło nas. Niech nic nie ujdzie naszej uwagi, gdyż najmniejsza bagatelka da nam sposobność wyrwania się z tej niewoli.
— Tak — odrzekł Henryk — lecz pomnijmy i na to, że nieudana próba ucieczki zakończyć się musi dla nas śmiercią. Bądźmy przedewszystkiem przezorni i działajmy napewno, gdyż jednak w każdym razie przekładam teraz niewolę na tej wyspie, niż śmierć.
— Ja również. Lecz mimo to o oswobodzeniu się stąd ani na chwilę myśleć nie przestanę.
— Myślmy i szukajmy sposobu, a jestem pewien, że go znajdziemy. Ostrożność tylko, ostrożność przedewszystkiem! — rzekł na zakończenie.
Zamilkli. Odsunęli się od siebie, z pewną obawą rozglądając się wokoło. Wszakże w pokoju tym ściany miały uszy i oczy. Narady ich mogły być dojrzane, a, broń Boże, dosłyszane przez kogoś, kto miał od zarządu wyspy polecone czuwanie nad nimi, ściągnąć mogły na nich wielkie niebezpieczeństwo.
Leżeli w milczeniu, pogrążeni w myślach, aż wreszcie różowe promienie świtu, a nie światła elektrycznego zaczęły się wdzierać przez okna do ich pokoju.
Zerwali się z łóżek i poczęli się spiesznie ubierać, tak że, gdy dr. Wicherski wszedł do ich pokoju, zastał ich zupełnie gotowymi do drogi.
— Jak się macie, panowie! — zawołał wesoło — już jesteście gotowi? Znakomicie! Podążymy zaraz do naszego portu, by stamtąd puścić się w podróż. Pamiętajcie tylko nie dziwić się niczemu i nie przerażać się niczem, co w czasie podróży tej zobaczycie.
Wyszli. Przed drzwiami budynku oczekiwał na nich niewielki samochodzik elektryczny, którym pomknęli drogą żwirowaną w stronę morza.
Znaleźli się w nieznanej jeszcze części wyspy, gdzie morze jakby klinem wrzynało się w ląd, tworząc małą zatokę.
Brzegi zatoki obmurowane były granitem, tworząc rodzaj portu; lecz w zatoce tej ani jedna łódź nie kołysała się na powierzchni fal.
Zdziwienie naszych przyjaciół rosło. Gdzież jest ten okręt, ten statek, którym odbyć mieli przyobiecaną wycieczkę?
Znalazłszy się na brzegu, wysiedli z samochodu, i dr. Wicherski dał jakiś dziwny sygnał na małej trąbce, którą miał schowaną w kieszeni.
Na znak ten zakołysały się fale i z pluskiem rozstąpiły, a na powierzchni ich ukazała się płaszczyzna, podobna do wielkiej tratwy, lub do grzbietu wieloryba.
Na płaszczyźnie tej widniała tylko mała rura; wreszcie rozwarła się na niej jakaś klapa i ukazał się człowiek, przyodziany w szaty marynarskie.
— Gotowe? — zapytał doktór.
— Stosownie do zlecenia otrzymanego wczoraj, wszystko jest gotowe — odrzekł marynarz.
— Proszę rzucić mostek — wydał rozkaz dr. Wicherski.
Marynarz skinął głową, i po chwili nasi znajomi wstąpili na ową płaszczyznę, ażeby przez otwór w jej powierzchni po schodach kręconych zejść w głąb statku podwodnego.
— Oto nasz statek — rzekł doktór Wicherski — nie zna on żadnych przeszkód w postaci fal, prądów, wichrów, itp. Zanurzony w głębinach morskich, mknie przed siebie byle tylko dalej i dalej. Jest to nasz „Nautilus“ tylko więcej udoskonalony aniżeli ten, którego opis podaje nieśmiertelny Verne.
Na dany znak statek zanurzył się w głębinach i poruszany tajemniczą siłą pomknął naprzód.
Przyjaciele w milczeniu wpatrywali się w roztaczający się przed nimi widok...
Konstrukcja statku była dla nich w pewnej części tajemnicą, gdyż maszyny znajdowały się dalej, za ścianą ze stali. Gdy zeszli po schodach, znaleźli się w sporej kabinie, zaopatrzonej w dwa duże okna z szybami z grubego szkła, przez które widać było głębiny morskie.
Statek mknął coraz szybciej.
Henryk i Wawrzon wpatrywali się w roztaczający się przed nimi widok.
A był on zaiste piękny!
W szmaragdowej toni oceanu przewijały się niezliczone roje ryb o przeróżnych kształtach. Na piasczystem dnie oceanu widać było leżące muszle, korale, polipy, anemony. Czasem jaka mała rybka w biegu swym uderzyła pyszczkiem o twarde szkło i przerażona uciekała czemprędzej ażeby znaleźć ratunek w niższych głębinach.
— No i cóż, moi panowie? — spytał doktór — czy to nie jest zupełnie tak, jakbyście byli w jakiem potężnem akwarjum. Podróżując takim statkiem, możecie się przynajmniej należycie poznajomić z fauną i florą morską. To nie to, co temi wielkiemi pudłami, pchanemi parą.
— A jaka siła porusza ten statek? — spytał Henryk.
— Elektryczność, panie kochany, elektryczność — odrzekł doktór — akumulatory jego naładowane są taką energją, że wystarczy jej na trzysta dni.
— Tak, ale potem musi przybić do lądu, ażeby nabrać świeżego zapasu.
— Zupełnie zbyteczne! Statek nasz zaopatrzony jest w maszynę najnowszej konstrukcji, która dostarcza prąd elektryczny wprost z powierzchni oceanu, z fal morskich...
— No tak, to jest siła motorowa — zauważył Henryk — lecz pozostaje jeszcze kwestja powietrza. Wszakżeż bez niego załoga długo nie może wytrzymać w głębi oceanu. Musi od czasu do czasu odnowić jego zapas.
— I na to jest sposób — odrzekł dr. Wicherski — przedewszystkiem bierzemy z sobą w podróż potężny zapas ścieśnionego powietrza, które wystarcza nam na czas bardzo długi, a następnie przy pomocy znów specjalnej maszyny chwytamy świeże powietrze z nad powierzchni morza i ścieśniamy je tak, że zapas ten wystarcza na czas dłuższy. Żywność mamy skoncentrowaną i zapas wody spory. Słowem, na statku naszym podróżować możemy przez cały rok, nie wysiadając ani razu na ląd, przewieźć zaś na nim możemy dużo, gdyż jest bardzo pakowny.
Tak rozmawiając zasiedli wygodnie w fotelach przy szklanych taflach, wpatrując się w głębiny morskie, gdy naraz z ust Henryka wydarł się okrzyk:
— Okręt przed nami... na dnie morza!
Wawrzon podszedł do niego i oczom ich przedstawił się straszny widok.
Na piasczystem dnie oceanu spoczywał potężny, wielki okręt, ze strzaskanemi masztami, z boku jego widniał olbrzymi otwór, jakby rana, zadana ręką olbrzyma.
Statek podwodny skierował się w tę stronę i zbliżył się o tyle, że przy słabem świetle odczytać mogli nazwę okrętu:
Więc to był ten dumny okręt, który tak śmiało pruł fale oceanu, wioząc ich do nowej krainy, gdzie mieli znaleźć szczęście. To był ten okręt, na którym tysiąc prawie istot ludzkich, pełnych życia i radości, dążyło do nowego kraju, po szczęście, po majątek!
Gdzież się podzieli wszyscy? Czy spoczywają w głębi okrętu, jak w wielkiej trumnie?...
Myśli takie nawałem cisnęły się do głowy naszych przyjaciół, nie dając im przyjść do równowagi, mącąc spokój.
Minęli wreszcie „Królowę Oceanu“. Milczenie przygnębiające panowało w kajucie. Każdy zdawał się być zatopiony w tych smutnych myślach.
I znów po chwili z ust Wawrzona wydarł się okrzyk:
— Jeszcze jeden okręt na dnie morza!
Takiż sam widok, jak przy „Królowej Oceanu“, roztoczył się przed ich oczami.
Minęli i tego rozbitka.
Po jakimś czasie ujrzeli trzeci, czwarty i piąty.
Prawdziwe cmentarzysko rozbitych okrętów.
Co to znaczy?... co to jest?... gdzie się znajdują?... czy to czasem nie zmora jaka przykra?...
Zwrócili się z zapytaniem do doktora Wicherskiego, lecz ten nic nie odrzekł zrazu, tylko z zaciśniętemi ustami, z gniewem w oczach podbiegł do wiszącego na ścianie telefoniku i przez niego rzucił w głąb statku jakiś rozkaz maszyniście w nie zrozumiałym dla nich języku.
Statek w jednej chwili zawrócił i szybko ominął to ponure cmentarzysko okrętów.
— Co to znaczy? Gdzie my jesteśmy? — dopytywali się nasi przyjaciele doktora Wicherskiego, który siedział w fotelu z głową, opuszczoną na piersi.
Wreszcie, gdy nalegania ich o wyjaśnienie nie ustawały, a przeciwnie stawały się coraz bardziej natarczywe, podniósł się i rzekł:
— Tego wymagało bezpieczeństwo nasze, to potrzebne było i jest dlatego, ażeby tajemnica, otaczająca naszą wyspę, nie przeniknęła dalej, by nie sprowadziła nam intruzów, którzyby spokój nasz zamącili, nie dając pracować i podpatrując nas.
Wyraz zgrozy i wstrętu odbił się na twarzach przyjaciół.
— Więc dlatego musieliście uciekać się aż do zbrodni! — zawołał Henryk — musieliście gubić tysiące niewinnych istot? Wszakże mówiłeś nam, doktorze, iż przy pomocy wichrów możecie każdy okręt zmusić do zboczenia z obranej drogi i ominięcia wyspy. Nie potrzeba więc było dojść aż do tak ostatecznych środków. A tymczasem...
— Jest linja, po której przekroczeniu — tłumaczył się doktór Wicherski — okręty wychodzą ze sfery działania wichrów. Wtedy właśnie musimy zastosowywać środki ostateczne.
— Jakie? — zapytał głucho Wawrzon.
— Przy pomocy prądów magnetycznych wciągamy okręt w widniejącą przed nim zatokę. Gdy całym pędem zbliża się do niej, zamykamy śpiesznie wrota żelazne, o które okręt rozbija się.
— I wszyscy giną? — pytał Henryk.
— Tak! Wy dwaj pierwsi zdołaliście ujść zagładzie.
— Jakież to straszne, ohydne! — powoli zaczął mówić Wawrzon — i pan, panie doktorze, Polak, syn narodu, który nie potrafi być nieczułym na cierpienia bliźniego, zgadzałeś się na to, w milczeniu pochwalałeś występne czyny swoich kompanjonów! Uczeni szaleńcy, dziwacy dlatego, że świat ich nie uznał, dlatego, że na genjalności ich się nie poznał, i nie pozwolił na rozwój i eksploatację ich wynalazków, kryją się na wyspie bezludnej i tam rozkoszują się egoistycznie swemi pracami. Dlatego zaś, ażeby świat cały o nich się nie dowiedział, popełniają tysiączne zbrodnie. Czyż to nie potworne?
W czasie słów Wawrzona dr. Wicherski siedział nieruchomo z twarzą, ukrytą w dłoniach.
Chwilę trwało milczenie, wreszcie Wawrzon, położywszy dłoń na ramieniu doktora, znów mówić zaczął:
— Doktorze! Wszak przyznasz słowom moim słuszność? Wszak przyznasz, że towarzystwo i współudział w pracach i czynach ludzi, coprawda genjalnych, lecz mimo to zbrodniarzy, jest zbrodnią, zwłaszcza dla Polaka.
— Co robić jednak? — rzekł doktór zdławionym głosem.
— Co robić? — powtórzył zapytanie Wawrzon — porzucić tę wyspę straszliwą pomimo jej cudów i czarów. Wrócić wraz z nami do kraju, do ojczyzny, gdzie otwiera się szerokie pole do pracy dla każdego. Tam mógłbyś, doktorze, z korzyścią dla społeczeństwa spożytkować swe zdolności. Tam napewno nie potrzebowałbyś dla ochrony swych wynalazków uczestniczyć aż w zbrodni. Posłuchaj mnie i uciekaj stąd... uciekaj!
Podczas słów jego doktór z trwogą rozglądał się wokoło. Gdy z ust Wawrzona padło słowo „uciekaj“ chwycił go za ręce i szeptem rzekł:
— Cicho... cicho! Nie mówcie tego słowa! Tu ściany mają uszy. Całe szczęście, że załoga nie rozumie po polsku, gdyż bylibyśmy już zgubieni.
— Tem lepiej zatem, że nie rozumieją — rzekł Henryk — możemy więc swobodnie rozmawiać. Jak ci się, doktorze, podoba projekt kolegi Wawrzona?
Doktór nic nie odrzekł.
— Widzę — ciągnął dalej Henryk — że aprobujesz go w duszy, a może nawet przystajesz! Pozostaje tylko kwestja wykonania. Czybyśmy tym statkiem podwodnym nie mogli podążyć do którego z najbliższych wybrzeży?
— Nie możemy — wyszeptał doktór — załoga ma rozkaz przybijania tylko do wybrzeży naszej wyspy. Do innych miejscowości może podążyć tylko na wyraźny rozkaz przewodniczącego.
— A więc i na tej, pełnej cudów wyspie, nie ufacie jeden drugiemu? — rzekł Wawrzon — obawiacie się, by ktośkolwiek, komu obrzydną te cuda, nie wyłamał się z pod nadzoru i nie umknął do starej, pogardzanej Europy! Trzeba jednak pomyśleć i znaleźć na to inny sposób. Przy twej pomocy, doktorze, znajdziemy go łatwo. Powiedz tylko, że zgadzasz się.
Chwilę trwało wahanie się doktora, wreszcie cichym szeptem wybiegło z ust jego:
— Ha, więc zgadzam się!
Wawrzon i Henryk gorąco uścisnęli jego dłoń.
— Wracajmy więc do tej niby cudownej, a jednak tak strasznej wyspy. Cieszę się, że niedługą będzie teraz tu nasza niewola. Wspólnemi siłami potrafimy się z niej wydostać!
Na dany przez doktora znak łódź podwodna zawróciła i znów przepływać zaczęła około cmentarzyska okrętów.
W parę minut potem wylądowano na wyspie. Wszyscy pełni byli otuchy, że wkrótce znajdą się na wolności.