Wyspa skarbów/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa skarbów |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
OSTATNIA WYPRAWA NASZEJ ŁODZI.
Ta piąta wyprawa była zgoła odmienna od poprzednich. Przedewszystkiem ta mała łódka (a raczej tygielek), w której siedzieliśmy, była zanadto obciążona. Pięciu dorosłych ludzi, z których trzech, t. j. Trelawney, Redruth i kapitan, przechodziło miarę sześciu stóp wysokości, już to był ciężar większy od tego, na jaki obliczona była łódka; do tego dodać należy proch, wędlinę i paki sucharów. Muszkiety przeważały tył łódki. Kilkakrotnie wchlupywała się do nas woda, tak iż moje spodnie i poły surduta przemokły nawskroś, jeszcze zanim przebyliśmy sto sążni. Kapitan polecił nam zrównoważyć ciężar łodzi i udało się nam ją istotnie nieco wyprostować. Niemniej jednak lęk aż nam dech zapierał w piersiach.
Nadobitkę właśnie rozpoczął się odpływ morza: silny, rozchwiejny prąd ruszył zrazu na zachód wpoprzek zalewu, a następnie na południe ku morzu wzdłuż cieśniny, przez którą wpłynęliśmy rano. Same już fale zagrażały niebezpieczeństwem naszej przeładowanej łodzi, lecz co gorsza, prąd zniósł nas z właściwej drogi daleko od miejsca lądowania za przylądkiem. Gdybyśmy dali się porwać prądowi, wylądowalibyśmy koło czółen, gdzie piraci mogli się zjawić każdej chwili.
— Nie mogę nakierować łodzi ku twierdzy — odezwałem się do kapitana, gdyż sam sterowałem, a on i Redruth, obaj ludzie wypoczęci, wiosłowali. — Odpływ znosi łódkę wdół. Czy waszmość nie mógłby nieco wiosłować?
— Nie mogę, bo naraziłbym łódkę na zatonięcie — odparł ów. — Musi pan wytrzymać... wytrzymać, a zobaczysz pan, że uda się...
Wytężyłem siły, ale stwierdziłem, że odpływ znosił nas w kierunku zachodnim, podczas gdy ja kierowałem łódkę dokładnie na wschód czyli na prawo wskos od tej drogi, którą powinniśmy byli przejeżdżać.
— W ten sposób nigdy nie dostaniemy się do lądu! — oświadczyłem.
— Jeżeli jest to jedyna droga, którędy możemy płynąć, mości panie, to już tędy musimy płynąć — odpowiedział kapitan. — Musimy płynąć pod prąd. Sam pan widzi, że jeżeli zboczymy od miejsca lądowania, trudno powiedzieć, gdzie przybijemy do lądu, nie mówiąc już o możliwości zatrzymania nas przez czółna... W każdym razie w tym kierunku, gdzie zdążamy, prąd musi osłabnąć, a wtedy możemy cofnąć się wzdłuż wybrzeża.
— Prąd już się zmniejsza, panie! — rzekł marynarz Gray, siedzący na przedniej ławce — pan może się trochę z niego wyswobodzić.
— Dziękuję ci, mój człowieku — odrzekłem zupełnie tak, jakgdyby nic nie zaszło, gdyż wszyscy w milczeniu zgodziliśmy się, by uważać Graya za jednego ze swoich.
Naraz kapitan znów się odezwał, a wydawało mi się, że głos mu się nieco zmienił:
— Armata!
— Myślałem o niej — rzekłem, będąc przekonany, iż miał na myśli bombardowanie twierdzy. — Ale oni nie potrafią przewieźć działa na ląd, a nawet gdyby potrafili, to nigdy nie przeciągną go przez knieję.
— Niech pan spojrzy poza siebie, doktorze — rzekł kapitan.
Zapomnieliśmy zupełnie o długiej śmigownicy, a właśnie koło niej ku naszemu przerażeniu uwijało się pięciu łotrów, zdejmując z niej „kaftan“, jak nazywano spowijający ją twardy pokrowiec z żaglowego płótna. Nie dość na tem: w tejże chwili zaświtało mi w głowie, że proch i kule armatnie pozostały w dolnym składzie okrętowym, a jedno uderzenie siekiery mogło je oddać w ręce tych szubrawców.
— Izrael był puszkarzem Flinta — rzekł Gray chrapliwym głosem.
Na wszelki wypadek zwróciliśmy bieg łodzi wprost na miejsce lądowania. Przez ten czas oddaliliśmy się od prądu na tyle, że nawet przy powolnem z konieczności wiosłowaniu można było sterować, więc prowadziłem łódź już prosto do celu. Miało to jednak tę słabą stronę, że zdążając w tym kierunku, odwróciliśmy się bokiem, zamiast rufą, do Hispanioli i przedstawialiśmy wyborny cel, jak wrota stodoły.
Mogłem słyszeć i widzieć zarazem, jak ten opój Izrael Hands staczał kulę armatnią po pokładzie.
— Kto tu jest najlepszym strzelcem? — zapytał kapitan.
— Pan Trelawney ma oko niemylne w strzelaniu — odrzekłem.
— Panie Trelawney, bądź pan łaskaw trzepnąć jednego z tych drabów, o ile możności Handsa — rzekł kapitan.
Trelawney był zimny, jak stal; obejrzał panewkę swego samopału.
— A teraz — zawołał kapitan — niech pan ostrożnie się obchodzi z tą strzelbą, jeżeli nie chce pan zatopić łodzi. Gdy huknie strzał, niech wszyscy będą gotowi utrzymywać w równowadze czółno!
Dziedzic podniósł samopał, zaprzestaliśmy wiosłowania i oparliśmy się w drugą stronę, aby zapobiec kołysaniu; wszystko powiodło się tak wspaniale, że nie nabraliśmy do łodzi ani jednej kropli wody.
Tymczasem tamci obrócili armatę na lawecie, wskutek czego Hands, który ze stemplem do ładowania stał przy wylocie lufy, był najbardziej wystawiony na cel. Wszakoż nie mieliśmy szczęścia; w chwili gdy p. Trelawney wypalił, ów łotr zbiegł pod pokład, tak iż kula świsnęła nad nim i ugodziła jednego z czterech pozostałych.
Krzyk padającego powtórzyli nietylko jego towarzysze na okręcie, lecz równocześnie i wiele innych głosów na lądzie. Spojrzawszy w tę stronę, spostrzegłem resztę rozbójników, wysuwających się spośród drzew i zajmujących z pospiechem dawne miejsca w czółnach.
— Czółna nadjeżdżają — oznajmiłem.
— Przyspieszmy więc biegu! — zawołał kapitan. — Nie myślmy już, czy zatopimy łódkę. Jeżeli nie zdołamy wydostać się na ląd, wszystko przepadło.
— Tylko jedna z łodzi jest obsadzona ludźmi — dodałem — prawdopodobnie załoga drugiej podąża wzdłuż wybrzeża, by odciąć nam drogę.
— Będą musieli rączo pędzić — zauważył kapitan. — Pan wie, że marynarz na lądzie rusza się jak kaczka. O nich się nie troszczę, chodzi mi teraz o tę kulę armatnią. Będzie to istna gra w kręgielki! Ale nasza łódka zginąć nie może. Pan dziedzic nas ostrzeże, gdy zobaczy tę zabawkę, a wtedy postaramy się, żeby nas woda nie zalała.
Pośród tego posuwaliśmy się naprzód z dość wielką prędkością, jak na łódź tak obładowaną jak nasza, i wcale niewiele wody dostało się na dno podczas całej przeprawy. Byliśmy już niedaleko: jeszcze trzydzieści lub czterdzieści uderzeń wiosła i powinniśmy byli przybić do brzegu, gdyż odpływ odsłonił już wąski pas piaszczysty poniżej rosochatych drzew. Pościgu czółna nie należało się już obawiać, bo przylądek zakrył je już zupełnie przed naszemi oczyma. Ten sam prąd, który tak bezlitośnie nas powstrzymywał, wynagradzał nam teraz zwłokę poprzednią, powstrzymując naszych napastników. Jedynem źródłem niebezpieczeństwa była armata.
— Jeżeliby to było możliwe — odezwał się kapitan, — zatrzymałbym się i jeszcze jednego nicponia położyłbym trupem!
Było jednak rzeczą jasną, że tamci bynajmniej nie zamierzali ociągać się ze strzałem. Nie zważali wcale na przestrzelonego towarzysza, choć ów jeszcze nie umarł i widziałem, że usiłował się czołgać.
— Gotów! — krzyknął dziedzic.
— Stój! — zawołał kapitan bezpośrednio, jak echo, i obaj wraz z Redruthem zarżnęli się wiosłami w miejscu tak silnie, że tył łodzi znalazł się pod wodą. W tejże samej chwili huknął strzał. Był to pierwszy z tych, które usłyszał Kuba, gdyż strzał dziedzica nie doszedł do niego. Nikt z nas nie wiedział dokładnie, gdzie przeszła kula, lecz przypuszczam, że musiała przelecieć nad naszemi głowami i że pęd powietrza przez nią wywołany przyczynił się do naszej katastrofy.
Cokolwiekbądź, łódź powoli poszła na dno od strony rufy, pogrążając się w głębokości trzech stóp wody, tak iż jedynie kapitan i ja zdołaliśmy się utrzymać na nogach, twarzą nawzajem zwróceni do siebie. Trzej inni dali nurka głową wprzód i wydobyli się na powierzchnię przemokli i ociekający wodą.
Jak dotąd nie było wielkiej szkody. Nikt nie stracił życia i mogliśmy bezpiecznie dobrnąć do brzegu. Nie mniej jednak wszystkie nasze zapasy poszły na dno, a co najgorsza, z pięciu samopałów jedynie dwa pozostały zdatne do użytku. Ja moją strzelbę zdążyłem instynktownie zerwać z kolan i wznieść nad głową, a kapitan, jako człek przezorny, przewiesił swoją przez ramię na taśmie, zamkiem do góry. Trzy inne zatonęły wraz z łodzią.
Jakby nie dość było naszych strapień, usłyszeliśmy głosy rozbrzmiewające coraz to bliżej w lesie na samem wybrzeżu. Niepokoiło nas nietylko niebezpieczeństwo, że w tym opłakanym stanie możemy być odcięci od twierdzy, ale i obawa, czy Hunter i Joyce będą mieli tyle przytomności i odwagi, by stawić opór w razie, gdyby ich napadło pół tuzina opryszków. Wiedzieliśmy, że Hunter jest człowiekiem hartownym i wytrwałym, ale co do Joyce’a mieliśmy wątpliwości — był to człowiek miły, ogładzony, doskonały do posług lokajskich i czyszczenia ubrań, ale niezupełnie zdatny na wojownika.
Mając to wszystko na myśli, brodziliśmy jak najspieszniej do brzegu, zostawiając poza sobą nieszczęsną łódź i więcej niż połowę naszej amunicji i żywności.