Wyspa skarbów/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Wyspa skarbów
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział szesnasty.
CIĄG DALSZY OPOWIEDZIANY PRZEZ DOKTORA:
JAK OPUSZCZONO OKRĘT.

Było mniejwięcej wpół do drugiej po południu — „trzy dzwonki“ wedle wyrażenia żeglarskiego — gdy dwie szalupy odpłynęły od Hispanioli, zmierzając ku wybrzeżu. Kapitan, dziedzic i ja zeszliśmy do kajuty, by omówić sytuację. Gdyby był choć najlżejszy wiatr, wpadlibyśmy na sześciu buntowników, którzy pozostali z nami na okręcie, zwinęlibyśmy liny i hejże na ocean! Ale wiatru nie było, a nadomiar nieszczęścia nadszedł Hunter z wieścią, że Kuba Hawkins zeskoczył na jedną z łodzi i pojechał z innymi na ląd.
Nikomu z nas przez głowę nie przeszło, by nie ufać Kubie Hawkinsowi, a jednak zaniepokoiliśmy się o jego bezpieczeństwo. Wobec takiego usposobienia, jakie okazali owi ludzie, wydawało się nam, że jedynie dzięki cudownemu zbiegowi okoliczności moglibyśmy znów kiedyś zobaczyć naszego chłopaka. Wybiegliśmy na pokład. W szczelinach spojeń smoła kipiała od skwaru, a wilgotny zaduch tej okolicy przyprawiał mnie o mdłości — jeżeli gdzie, to chyba w tej plugawej przystani można było nawąchać się febry i czerwonki. Sześciu obwiesiów siedziało pod żaglem na przednim kasztelu, swarząc się i klnąc okrutnie. Przy wybrzeżu widać było obie szalupy, przycumowane w tem miejscu, gdzie strumyki wpadały do morza, a w każdej z nich siedział jeden człowiek. Jeden z nich w sposób dający dużo do myślenia pogwizdywał „Lillibullero“.
Oczekiwanie było dręczące, więc uchwaliliśmy, że Hunter i ja udamy się w łódce na brzeg, by zbadać stan rzeczy.
Łodzie zwrócone były na prawo, ale ja z Hunterem zdążaliśmy prosto przed siebie w kierunku warowni, oznaczonej na mapie. Owi dwaj ludzie, którzy mieli powierzoną pieczę nad łodziami, byli jakby zakłopotani naszem pojawieniem się, gdyż „Lillibullero“ naraz umilkło i ujrzałem, jak ta dwójka naradzała się, co należy uczynić. Gdyby zawrócili i opowiedzieli o tem Silverowi, wszystko możeby przybrało inny obrót, lecz jak przypuszczam, musieli mieć jakieś zlecenia, więc postanowili siedzieć spokojnie na swojem miejscu i nadsłuchiwać odzewu „Lillibullero“.
W wybrzeżu było małe wygięcie, a ja sterowałem w ten sposób, żeby znalazło się ono między nami a nimi, przeto w sam raz przed wylądowaniem straciliśmy z oczu łodzie. Wyskoczyłem i podszedłem tak daleko, jak mogłem, mając pod kapeluszem wielką chustkę jedwabną dla ochłody, a w ręce w celu obrony, parę pistoletów, świeżo podsypanych prochem.
Przebywszy niespełna sto sążni, doszedłem do warowni. Oto, co tam zastałem: pod samym szczytem nasypu ziemnego biło źródło czystej wody. Na tym nasypie i dokoła źródła stał budynek zbity z potężnych okrąglaków, zdolny do pomieszczenia czterdziestu ludzi i opatrzony ze wszech stron w strzelnice dla muszkietów. Dokoła niego była wykarczowana znaczna przestrzeń, wszystko zaś otaczała palisada wysoka na sześć stóp, bez drzwi lub otworu, zbyt silna, by można ją było obalić bez nakładu czasu i trudu, a zanadto odsłonięta, by mogła dawać ukrycie oblegającym; ludzie zamknięci w warowni mogli ich zewsząd dosięgnąć: wystarczyło stać spokojnie w ukryciu, by wystrzelać ich, jak kuropatwy. Potrzeba im było tylko dobrych czat i żywności, ale o ile nie zostali zupełnie znienacka zaskoczeni, mogli stawić czoło nawet całemu pułkowi.
Co szczególnie mnie tu zachwyciło, to źródło. Chociaż bowiem mieliśmy wszystkiego poddostatkiem w kajucie Hispanioli, zarówno broni i amunicji, jak żywności i wspaniałych win, zapomnieliśmy o jednej rzeczy — nie mieliśmy wody. Właśnie o tem myślałem, gdy ponad wyspą rozbrzmiał krzyk śmiertelnie ugodzonego człowieka. Nagła śmierć nie była dla mnie nowością — wszak służyłem pod rozkazami Jego Królewskiej Mości Księcia Cumberland i otrzymałem nawet ranę pod Fontenoy — lecz wiem, że w tej chwili serce bić mi poczęło przyspieszonem tętnem i krew uderzyła mi do głowy.
— Kuba Hawkins zginął — przyszło mi na myśl.
Dużo to znaczy być starym żołnierzem, ale jeszcze więcej — być lekarzem. W naszym zawodzie niema czasu na wałkonienie się i długie rozmyślania, więc wkrótce odzyskałem przytomność umysłu i nie tracąc czasu, powróciłem na brzeg i wskoczyłem do łodzi.
Na szczęście Hunter był wyśmienitym wioślarzem, przeto mknęliśmy po wodzie jak strzała; niebawem łódź przybiła do statku i weszliśmy na pokład.
Jak łatwo się domyśleć, zastałem wszystkich w wielkiem poruszeniu. Dziedzic siedział blady jak ściana, myśląc o niedoli, w którą nas wpędził... Poczciwiec! Jeden z sześciu marynarzy na pokładzie przednim czuł się niewiele lepiej.
— Oto mamy nowego sprzymierzeńca w naszem przedsięwzięciu! — rzekł kapitan, wskazując na niego. — O mało nie omdlał, skoro usłyszał krzyk. Jeszcze jedno poruszenie steru, a człowiek ten przejdzie na naszą stronę!
Przedstawiłem kapitanowi swój plan i wspólnie omówiliśmy jego wykonanie.
Wysłaliśmy starego Redrutha do korytarza między kajutą i pokładem przednim z trzema czy czterema nabitemi muszkietami oraz siennikiem dla zasłony. Hunter podprowadził łódź pod rufę, a Joyce i ja poczęliśmy napełniać ją puszkami prochu, muszkietami, pakami sucharów, połciami wędliny; beczkę koniaku i moją nieocenioną skrzynkę z przyborami lekarskiemi wzięliśmy również.
Tymczasem dziedzic i kapitan wyszli na pokład, a drugi z nich wezwał podsternika, który był najstarszy stopniem między marynarzami pozostałymi na pokładzie.
— Panie Hands — przemówił — jest nas tu dwóch, każdy z parą pistoletów w ręce. Jeżeli ktokolwiek z was sześciu da jakikolwiek sygnał, padnie trupem na miejscu.
Cofnęli się znacznie wtył, a po krótkiej naradzie wszyscy co do jednego szurnęli pod kajutę przednią, pewno myśląc, że zajdą nas ztyłu. Skoro jednak zobaczyli Redrutha przyczajonego w zatarasowanym korytarzu, rozbiegli się po okręcie i jedna głowa ukazała się znów na pokładzie.
— Na dół, psie! — krzyknął kapitan.
Głowa znów znikła i narazie nie słyszeliśmy więcej o tych sześciu struchlałych marynarzach.
Wśród tego, pomimo całego zamieszania, naładowaliśmy łódź, ile się dało. Joyce i ja wydostaliśmy się przez rufę i popędziliśmy znów ku wybrzeżu, co sił w wiosłach.
Ta druga wyprawa zaniepokoiła strażników na wybrzeżu. Znów zabrzmiało „Lillibullero“ i jeszcze zanim straciliśmy ich z oczu za małym przylądkiem, jeden z nich wybiegł na brzeg i zniknął. Już przychodziło mi na myśl, by zmienić plan i zniszczyć ich czółna, ale obawiałem się, że Silver z towarzyszami mógł znajdować się w pobliżu i że wszystko pójdzie wniwecz przez nadmierną zuchwałość.
Zawinęliśmy wnet do brzegu w tem samem miejscu, gdzie poprzednio i zaczęliśmy zaopatrywać warownię w broń i żywność. W pierwszą stronę odbyliśmy drogę wszyscy trzej, ciężko objuczeni i przerzuciliśmy pakunki przez częstokół, następnie zaś pozostawiliśmy Joyce’a na warcie przy rzeczach (jeden człowiek, co prawda, ale miał przy sobie pół tuzina muszkietów!), a Hunter wraz ze mną powrócił do łodzi i we dwóch zabraliśmy się do wyładowywania. Tak pracowaliśmy bez wytchnienia, aż cały ładunek był już przeniesiony; wówczas obaj słudzy zajęli stanowiska w twierdzy, a ja, co sił starczy, popłynąłem znów do Hispanioli.
To, że odważyliśmy się naładować drugą łódź, wydaje się większą śmiałością, niż było wistocie. Przeciwnicy nasi mieli wprawdzie przewagę liczebną, to prawda, ale myśmy byli silniejsi orężnie. Żaden z ludzi na wybrzeżu nie miał przy sobie muszkietu, a zanim mogli podejść na odległość strzału pistoletowego, pochlebialiśmy sobie, że zdołamy zadać tęgiego bobu przynajmniej sześciu opryszkom.
Dziedzic czekał na mnie przy oknie rufy; wytrzeźwiał już zupełnie ze swej słabości. Uchwycił i zaczepił rzuconą linę, poczem wzięliśmy się wszystkiemi siłami do napełnienia łodzi. Ładugę stanowiły wędliny, proch i suchary, ponadto po jednym muszkiecie i kordelasie do boku: dla dziedzica, dla mnie, Redrutha i kapitana. Resztę broni i prochu zrzuciliśmy z okrętu w głębokości półtrzecia sążnia pod wodę, tak iż mogliśmy widzieć jasny połysk stali, odbijającej się od słońca — pod nami na czystem, piaszczystem dnie.
W tym czasie nastąpiła zmiana przypływu morza, a okręt kolebał się na kotwicy. W stronie czółen ozwały się niewyraźnie głosy nawoływań i choć uspokoiło to nasze obawy o Joyce’a i Huntera, którzy byli dobrze na wschód, to jednak dodało nam bodźca do jak najprędszego odjazdu.
Redruth zeszedł ze swego stanowiska w korytarzu i zbiegł do łodzi, którą podprowadziliśmy do przeciwnej strony okrętu, aby kapitanowi Smollettowi było bliżej.
— Hej, ludzie — zawołał kapitan — czy słyszycie?
Na przodzie okrętu nikt nie odpowiedział.
— Abrahamie Gray’u! to do ciebie... do ciebie.
Jeszcze nikt nie odpowiadał.
— Gray! — powtórzył p. Smollett nieco głośniej. — Opuszczam okręt i rozkazuję ci iść za swym kapitanem. Wiem, że jesteś zgruntu dobrym człowiekiem, a rzec mogę, że żaden z waszej zgrai nie jest tak zły, jak się zdaje. Trzymam zegarek w ręce... daję ci trzydzieści sekund czasu do połączenia się z nami.
Nastała chwila ciszy.
— Chodź, zacny druhu — podjął znów kapitan — nie namyślaj się i nie zwlekaj tak długo. Z każdą sekundą narażam życie swoje i tych zacnych ludzi.
Powstał nagle zgiełk utarczki i odgłos ciosów. Na pokład wypadł Abraham Gray raniony nożem przez policzek i przybiegł do kapitana, jak pies na gwizdnięcie.
— Jestem z wami, łaskawy panie! — jęknął.
Za chwilę on i kapitan spuścili się na pokład łodzi, odbiliśmy od statku i puściliśmy się w drogę.
W ten sposób opuściliśmy okręt — jednak jeszcze nie byliśmy w warowni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.