Wyspa skarbów/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa skarbów |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
KONIEC WALKI DNIA PIERWSZEGO.
Co tchu przedarliśmy się przez skrawek lasu, który oddzielał nas od warowni; za każdym krokiem słyszeliśmy coraz bliżej rozlegające się krzyki korsarzy. Niebawem usłyszeliśmy i tupot stóp biegnących i trzeszczenie krzaków, przez które torowali sobie drogę. Zobaczyłem, że musimy wziąć się ostro do rzeczy, przeto obejrzałem panewkę i kurek.
— Kapitanie — odezwałem się. — Pan Trelawney jest niezrównanym strzelcem. Daj mu waszmość swoją strzelbę, bo jego jest nie do użycia.
Wymienili między sobą strzelby, a pan Trelawney — milczący i chłodny, jakim był od początku rokoszu — zatrzymał się na chwilę, aby zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Ja ze swej strony, widząc, że Gray jest nieuzbrojony, wręczyłem mu swój kordelas. Dobrze na nas podziałało, gdyśmy zobaczyli jak nasrożył brwi, wyciągnął dłoń i ze świstem śmigał ostrzem w powietrzu. Z każdego rysu jego postaci można było poznać, że nasz nowy sojusznik jest dzielnym wojakiem i nie da się zjeść w kaszy.
O czterdzieści kroków dalej doszliśmy do krawędzi lasu i spostrzegliśmy twierdzę przed sobą. Poczęliśmy się dobijać do ogrodzenia mniejwięcej w środku południowej ściany, a prawie jednocześnie siedmiu rokoszan z bosmanem Jobem Andersonem na czele z wrzaskiem pojawiło się koło południowo-zachodniego narożnika.
Zatrzymali się, jakby zaskoczeni, a zanim mieli czas coś przedsięwziąć, nietylko dziedzic i ja, ale również Hunter i Joyce z warowni mieli czas wystrzelić. Cztery strzały były wprawdzie raczej salwą odstraszającą, ale i tak nie pozostały bez skutku: jeden z wrogów istotnie padł, a inni bez wahania obrócili się i przepadli między drzewami.
Nabiwszy broń powtórnie, przeszliśmy wzdłuż zewnętrznej ściany palisady, aby przyjrzeć się poległemu nieprzyjacielowi. Leżał martwy jak głaz — kula przebiła mu serce.
Jużeśmy się radowali z powodzenia, gdy niespodzianie w zaroślach rozległ się trzask pistoletu i kulka świsnęła mi tuż nad uchem, a biedny Tomasz Redruth jęknął i padł jak długi na ziemię. I dziedzic i ja wypaliliśmy w odwet, lecz ponieważ nie mieliśmy żadnego wyraźnego celu, prawdopodobnie tylko zmarnowaliśmy proch. Następnie nabiliśmy znów strzelby i zajęliśmy się troskliwie biednym Tomaszem.
Kapitan i Gray już go oglądali, a ja za pierwszem spojrzeniem przekonałem się, że już jest po wszystkiem. Zdaje mi się, że gotowość, z jaką oddaliśmy powtórną salwę, zmusiła buntowników znowu do rozsypki, gdyż, nie napotykając dalszych przeszkód, zdołaliśmy przenieść jęczącego i okrwawionego leśnika przez częstokół i złożyć go w twierdzy.
Biedny starowina nie wyrzekł ani słowa zdziwienia, skargi, strachu czy nawet pociechy od samego początku naszych tarapatów aż do tej chwili, gdy złożyliśmy go konającego w warowni. Jak zuch, czatował w korytarzu za siennikiem, wypełniał każdy rozkaz w milczeniu, wiernie i dokładnie, był najstarszy wiekiem w naszej partji... i oto nagle ten stary, całą duszą oddany sługa miał odejść od nas... na wieki...
Dziedzic ukląkł koło niego i całował go po rękach, łkając jak chłopię nieletnie.
— Czy już umrę, panie doktorze? — zapytał Tomasz.
— Tomaszu, przyjacielu mój drogi — odpowiedziałem. — Powracasz do ojczyzny...
— Chciałbym, żebym przedtem mógł puknąć do nich ze strzelby — rzekł on na to.
— Tomaszu — odezwał się dziedzic — powiedz, czy mi przebaczasz?
— Czy tak się godzi mówić, jaśnie panie? wszak zawsze winienem respekt... — brzmiała odpowiedź. — Cokolwiek mnie czeka, niech i tak będzie, amen!
Po krótkiej chwili milczenia poprosił, ażeby ktoś odczytał modlitwę.
— Taki mam zwyczaj — dodał, jakby się usprawiedliwiał.
Niedługo potem, nie mówiąc już ani słowa, wydał ostatnie tchnienie...
Tymczasem kapitan, który, jak zauważyłem, dziwnie miał opchane kieszenie i piersi, począł wydobywać przeróżne drobiazgi, jako to: sztandar Wielkiej Brytanji, Biblję, kłębek tęgiego powroza, pióro, atrament, dziennik okrętowy i kilka funtów tytoniu. Znalazłszy w ogrodzeniu dość długą żerdź świerkową, ociosaną i obłupaną z kory i gałązek, z pomocą Huntera zatknął ją na rogu warowni, gdzie przyciesie krzyżowały się z sobą, tworząc węgieł. Następnie wdrapawszy się na kalenicę, własnoręcznie rozwinął i przymocował flagę.
To widocznie napełniło go otuchą. Wszedł znów do domu i zaczął przeliczać zapasy, jak gdyby ponadto nic go nie obchodziło. Mimo wszystko zwrócił jednak uwagę na zgon Tomasza, bo skoro się już wszystko dokonało, wystąpił wprzód z inną flagą i z czcią rozpostarł ją na jego zwłokach.
— Nie martw się waszmość! — rzekł, ściskając dłoń dziedzica. — Jemu już nic złego się nie przytrafi! Czegóż ma się obawiać sługa, który poległ spełniając powinność względem swego kapitana i chlebodawcy? Niedobry to pewno dla nas prognostyk, ale niestety, co się stało, już się nie odstanie!
Powiedziawszy to, wziął mnie nabok.
— Panie doktorze — zagadnął — za ile tygodni należy się spodziewać przybycia okrętu konwojowego?
Wyjaśniłem, że może tu być mowa nie o tygodniach, lecz o miesiącach: jeżelibyśmy nie powrócili z końcem sierpnia, Blandly miał wysłać okręt na poszukiwania... ale ani prędzej, ani później...
— Może pan sobie obliczyć — dodałem.
— Tak, tak... — odparł szyper, skrobiąc się w głowę. — Nawet licząc na wielką łaskę Opatrzności Bożej, muszę powiedzieć, że jesteśmy w bardzo ciężkiem położeniu...
— Co waćpan masz na myśli? — zapytałem.
— Myślę, iż wielka szkoda, mości panie, żeśmy stracili tę drugą łódź! — odrzekł kapitan. — Prochu i kul nam jeszcze wystarczy, ale zapasy żywności są bardzo szczupłe... tak szczupłe, panie doktorze, że kto wie, czy to nie dobrze, iż mamy do wyżywienia o jedną gębę mniej...
I pokazał na zwłoki, przykryte flagą.
W sam raz w tej chwili z hukiem i świstem kula armatnia przeleciała wysoko nad dachem strażnicy i z głuchym łoskotem zapadła się gdzieś daleko w lesie.
— Oho! — odezwał się kapitan. — Pukajcie sobie dalej! Macie już dość mało prochu, moi chłopcy!
Drugi strzał był celniejszy, gdyż kula wpadła w obręb warowni, rozsypując kłąb kurzawy, lecz nie wyrządzając zresztą żadnej szkody.
— Kapitanie — napomknął dziedzic — przecież domu wcale nie widać z okrętu. Niewątpliwie flaga służy im za cel. Czy nie lepiej byłoby ją zwinąć?
— Zwinąć mój sztandar?! — krzyknął kapitan. — Nie! nigdy tego nie uczynię!
Ledwo te słowa wyrzekł, jużeśmy wszyscy byli z nim zgodni. Był to bowiem nietylko objaw niezłomnego, szczerego żeglarskiego męstwa, ale i wielkiej roztropności, gdyż pokazaliśmy wrogom, że nic sobie nie robimy z ich strzelaniny.
Przez cały wieczór grzmocili bez przerwy. Pocisk za pociskiem przelatywał nad nami, albo upadał wpobliżu lub nawet uderzał w piasek wewnątrz ogrodzenia, ale zmuszeni byli strzelać tak wysoko, że kula traciła rozpęd i zagrzebywała się w miękkim piasku. Nie potrzebowaliśmy więc obawiać się odłamków, a chociaż jedna kula przebiła dach strażnicy i utkwiła w podłodze, to jednak niebawem oswoiliśmy się z podobnemi psotami i nie przejmowaliśmy się niemi wcale — uważając, iż jest to zwykła sobie gra w kręgle.
— Przedewszystkiem mamy jedno ważniejsze zadanie — zauważył kapitan. — Las przed nami jest prawdopodobnie przejrzysty. Odpływ trwa już dość długo, a nasze zapasy pewno są niezakryte. Niech pójdzie kto na ochotnika i przyniesie wędliny.
Gray i Hunter pierwsi zgłosili się, iść na tę wyprawę. Dobrze uzbrojeni wykradli się z warowni, lecz wyprawa okazała się bezcelowa. Buntownicy byli zuchwalsi niż przypuszczaliśmy, albo też ponad miarę ufali celności armatnich strzałów Izraela, gdyż czterech czy pięciu z nich krzątało się koło zatopionej łódki, wydobywając nasze zapasy i przenosząc je do jednego z czółen, które znajdowało się nieopodal, widocznie utrzymując się ruchem wioseł przeciw prądowi. W tyle czółna stał Silver, wydając rozkazy, a każdy z rabusiów zaopatrzony był w muszkiet, z jakiegoś tajnego ich schowka wydobyty.
Kapitan usiadł nad dziennikiem okrętowym i taki był początek jego notatek:
— „Aleksander Smollett, szyper, Dawid Livesey, lekarz okrętowy, Abraham Gray, pomocnik cieśli, Jan Trelawney, właściciel okrętu, Jan Hunter i Ryszard Joyce, słudzy tegoż, wieśniacy — jedyni ludzie, którzy pozostali wierni z całej załogi okrętu — z zapasami na dziesięć dni w razie zmniejszenia porcyj dziennych — tego dnia wylądowali i zatknęli sztandar Wielkiej Brytanji w twierdzy na Wyspie Skarbów. Tomasz Redruth, sługa właściciela, wieśniak, zabity przez rokoszan; Jakób Hawkins, chłopiec okrętowy...“
W tejże chwili zdumieniem przejął mnie dziwny los biednego Kuby Hawkinsa. Od strony lądu doszło nas wołanie.
— Ktoś nas wzywa — rzekł Hunter, który stał na straży.
— Doktorze! panie dziedzicu, panie kapitanie! Hej, Hunter, to ty? — słychać było wyraźnie.
Gdy podbiegłem do drzwi, zobaczyłem Kubę Hawkinsa, żywego i zdrowego, przełażącego przez palisadę.