Wyspa skarbów/Rozdział XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Wyspa skarbów
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział trzydziesty drugi.
POSZUKIWANIE SKARBU. GŁOS MIĘDZY DRZEWAMI.

Częściowo pod przytłaczającym wpływem tego niepokoju, a częścią w celu dania wypoczynku Silverowi i pomęczonym ludziom, cały oddział przysiadł, skorośmy doszli do krawędzi zbocza.
Wyżyna była nieco nachylona ku zachodowi, przeto z miejsca, na którem odpoczywaliśmy, roztaczał się rozległy widok na wszystkie strony. Przed sobą, ponad wierzchołkami drzew, widzieliśmy Przylądek Leśny, odziergany spienioną falą. Poza sobą nietylko oglądaliśmy przystań w dole i Wyspę Szkieletów, lecz nadto dostrzegaliśmy — tuż ponad przesmykiem i wschodnią niziną — wielką płaszczyznę otwartego morza na wschodzie. Nad nami piętrzyła się Luneta, gdzieniegdzie usiana rzadkiemi sosnami, gdzieniegdzie zaś rozwierająca czarne czeluście. Nie dochodził tu żaden głos, oprócz huku odległych bałwanów, oraz brzęczenia nieprzeliczonych owadów w zaroślach. Nie było widać żywej duszy ludzkiej, ani też cienia żagla na roztoczy. Ogromna przestrzeń widoku zwiększała jeszcze poczucie samotności.
Silver, usiadłszy, zaczął na podstawie kompasu czynić obliczenia.
— Są tu aż trzy „wysokie drzewa“ — odezwał się — prawie w prostej linji od Wyspy Szkieletów. „Cypel Lunety“, jak przypuszczam, oznacza ten niższy punkt. Odszukanie tych rzeczy to dziecinna zabawka. Mam zamiar najpierw zjeść obiad.
— Nie czuję się dobrze! — mruczał Morgan. — Gdy myślę o Flincie... tak się czuję... jakby już było po mnie...
— Tak, tak! mój synku, błogosław niebo i swoją gwiazdę, że on już nie żyje! — odrzekł Silver.
— Był to bies wcielony! — zawołał trzeci opryszek, przejęty dreszczem. — A ta siność jego twarzy!...
— Występowała zawsze, gdy rum podziałał na niego — dodał Merry. — Siność! tak, bywał naprawdę siny! Użyłeś trafnego wyrazu!
Odkąd napotkali szkielet i wpadli na wiążący się z tem temat, gwarzyli coraz ciszej i ciszej, przechodząc niemal w szeptanie, tak iż głos ich rozmowy ledwo zakłócał ciszę leśną. Nagle z kępy drzew rosnących przed nami rozbrzmiał jakiś cienki, wysoki, drżący głos, nucący dobrze znaną melodję i słowa:

Piętnastu chłopów na umrzyka skrzyni —
Ho-aj-ho! — i butelka rumu! —

Nie widziałem nigdy ludzi tak przerażonych, jak piraci w owej chwili. Sześć twarzy naraz pobladło, jak gdyby ktoś na nich rzucił urok. Niektórzy zerwali się na nogi, drudzy pochwycili ich kurczowo za ramię, chcąc ich powstrzymać. Morgan potoczył się na ziemię.
— To Flint, do... — krzyknął Merry.
Śpiew urwał się tak nagłe, jak się rozpoczął, załamawszy się w środku nuty, jakgdyby ktoś położył rękę na ustach śpiewającego. Rozlegając się daleko w czystem, słonecznem przestworzu pomiędzy zielonemi koronami drzew, głos brzmiał jakby śpiewnie i łagodnie; tem okropniejsze wrażenie wywarł na mych towarzyszach.
— Chodźcie! — rzekł Silver, usiłując wykrztusić słowo ze spopielałych warg. — Już się to nie powtórzy. Idźmy dalej. Jestem odurzony rumem i nie umiem nazwać tego głosu... lecz to ktoś sobie z nas pokpiwa... ktoś mający ciało i krew! Możecie być tego pewni!
Gdy to mówił, powróciła mu znów odwaga, a równocześnie twarz zaczęła się ożywiać rumieńcem. Już i inni zaczęli dawać posłuch jego zachętom i nieco ochłonęli z przerażenia, gdy wtem zabrzmiał znów ten sam głos. Tym razem już nie śpiewał, lecz odzywał się słabem, oddalonem nawoływaniem, które jeszcze słabiej powtarzało echo wśród rozpadlin Lunety.
— Darby M’Graw! — kwilił ten głos, gdyż to słowo może najlepiej określić ów dźwięk. — Darby M’Graw! Darby M’Graw! Darby M’Graw!
I tak dalej, jeszcze raz i znów i znów... aż nakoniec podnosząc się nieco wyżej i cisnąwszy przekleństwo, które pomijam, zajęczał:
— Przynieś mi rumu, Darby!
Zbójcy stanęli w miejscu, jak wryci, a oczy wylazły im na wierzch głowy. Jeszcze w długą chwilę potem, gdy głos przebrzmiał, oni jeszcze, utkwiwszy źrenice zmartwiałe w przestrzeń przed sobą, stali w milczeniu i osłupieniu.
— To zła wróżba!... — westchnął jeden. — Odejdźmy!
— To były jego ostatnie słowa, — jęczał Morgan. — Ostatnie słowa, jakie wymówił na okręcie...
Dick otwarł Biblję i modlił się żarliwie. Ten chłopak był wychowany w dobrych zasadach, zanim wyruszył na morze, gdzie pokumał się ze złem towarzystwem.
Jedynie Silver był nieprzekonany. Słyszałem, jak zęby dzwoniły mu z trwogi, jednak jeszcze się jej zupełnie nie poddał.
— Nikt na tej wyspie nie słyszał nigdy o Darby’m — mruczał — nikt prócz nas, tu obecnych!
Opanowawszy się z wysiłkiem, zawołał:
— Towarzysze, moja w tem głowa, by rozwikłać tę zagadkę. Nie dam się zapędzić w kozi róg ani człowiekowi ani djabłu! Nigdy nie bałem się Flinta za życia, to też, do kroćset, spojrzę mu w oczy i po śmierci. O ćwierć mili niespełna stąd znajduje się siedemset tysięcy funtów. Kiedyż to jaki „pan szczęścia“ odwrócił się od tylu talarów, bojąc się starego żeglarza z siną gębą... i to jeszcze umarłego?
Lecz odwaga bynajmniej nie wstąpiła w serca jego towarzyszy, a jego zuchwałe słowa raczej przyczyniły się do powiększenia strachu.
— Daj spokój, Janie — rzekł Merry. — Nie wchodź w drogę duchowi!
Inni zanadto byli przerażeni, by mogli coś odpowiedzieć. Już parę razy mieli ochotę drapnąć; gdybyż mieli dość na to odwagi! Lecz lęk trzymał ich pospołu dokoła Jana, jakgdyby jego śmiałość była im osłoną. On ze swej strony umiał nader zgrabnie przezwyciężyć ich słabość.
— Duchowi? Być może... — odparł. — Jedna rzecz wszakże jest mi niejasna. Przecież słychać było echo. Wszak nikt jeszcze nie widział ducha z cieniem, wobec tego chciałbym wiedzieć, skąd się wzięło przy nim echo? To spewnością nie byłoby naturalne... prawda?
Dowód ten wydawał mi się dość słaby, atoli nigdy przewidzieć nie można, co zrobi wrażenie na przesądnych. Ku memu zdziwieniu, Jerzy Merry uspokoił się.
— Tak, ależ oczywiście! — powiedział. — Masz, Janie, głowę na karku, niemasz w tem wątpliwości! Do dzieła, kamraci! Zdaje mi się, że zachodzi tu omyłka... Głos ten był nieco podobny do głosu Flinta, ręczę wam... choć niezupełnie... Tym razem był on bardziej podobny do czyjegoś jeszcze głosu... był podobniejszy do...
— Do głosu Benjamina Gunna! niech mnie piorun strzeli! — wrzasnął Silver.
— Tak, i tak jest w istocie! — krzyknął Morgan, podrywając się na kolana. — Przecież Benjamin Gunn tu przebywał!
— Czy to zmienia postać rzeczy? — zapytał Dick. — Ben Gunn... ale nieżywy... tak, jak Flint.
Lecz starsi towarzysze przyjęli tę uwagę drwiąco.
— Eh! nikt z nas nie boi się Benjamina Gunna! — zawołał Merry. — Niech sobie będzie żywy czy umarły! Mniejsza o niego!
Było coś niezwykłego w tem, jak zmieniały się ich nastroje i jak naturalny kolor odżył na ich twarzach. Wkrótce poczęli gawędzić spokojnie, nadsłuchując w przerwach, a niebawem, nie słysząc już żadnego głosu, wzięli manatki na plecy i ruszyli w dalszą drogę. Merry szedł pierwszy z kompasem Silvera, aby prowadzić ich na jednej linji z Wyspą Szkieletów. To, co powiedział, było prawdą: nikt nie zważał na Benjamina Gunna, żywego czy umarłego.

— Dwie gwineje! — począł się drzeć Merry, wymachując pieniądzem w kierunku Silvera (str. 286)

Jedynie Dick trzymał wciąż w ręce Biblję i idąc, rozglądał się wokoło bojaźliwym wzrokiem. Nie znalazł wszakże uznania ni współczucia, a Silver kpił sobie z niego w żywe oczy.
— Mówiłem ci! — powiadał. — Mówiłem ci, że znieważyłeś Biblję! Jeżeli nic dobrego nie wynikło z niej przy sprzysiężeniu, to czy sądzisz, że duch będzie choć trochę na nią zważał? Ani tyle! — i trzasnął swemi ogromnemi palcami, oparłszy się przez chwilę na szczudle.
Lecz Dick był niepocieszony. Wkrótce nabrałem przekonania, że chłopak wpadał w chorobę. Febra, przepowiedziana przez doktora Liveseya, a przyspieszona przez upał, wyczerpanie i nagły niepokój, wzrastała naocznie i szybko.
Przestronna była i wygodna nasza obecna droga. Zeszliśmy nieco wdół, gdyż, jak powiedziałem, wyżyna nachylała się ku zachodowi. Sosny, większe i mniejsze, rosły w szerokich odstępach, a między kuszczami muszkatowych drzew i azalij większe, otwarte polanki wygrzewały się w skwarnych blaskach słonecznych. Przedzierając się wpoprzek wyspy mniejwięcej w kierunku północno-zachodnim, z jednej strony przybliżaliśmy się coraz bardziej do grzbietów Lunety, z drugiej zaś mieliśmy coraz rozleglejszy widok na ową zatokę zachodnią, gdzie niedawno rozbijałem się i chybotałem na „topiduszce“.
Dotarliśmy do pierwszego z wysokich drzew, a na podstawie obliczeń stwierdzono, że nie było ono tem, o które chodziło. To samo okazało się z drugiem. Trzecie wystrzelało bezmała na dwieście stóp w górę ponad gąszcz krzewów; był to prawdziwy olbrzym świata roślinnego, o pniu grubym, jak obora, rozrzucający naokół rozległy cień, w którym cały hufiec wojska mógłby odbywać ćwiczenia. Było ono zdala dostrzegalne od strony morza, zarówno ze wschodu, jak i z zachodu, i mogło być zamieszczone na mapie, jako znak orjentacyjny dla żeglarzy.
Jednakowoż nie wielkość drzewa wywarła w tej chwili wrażenie na mych towarzyszów, lecz świadomość, że siedemset tysięcy funtów w złocie leżało tu gdzieś zakopane w jego rozłożystym cieniu. Myśl o pieniądzach, w miarę jak się zbliżali, zatłumiła ich uprzednie obawy. Oczy pałały im chciwością, nogi nabierały coraz to większej szybkości i lekkości; cała dusza wyrywała się im do tego szczęścia, do tego życia, pełnego wybryków i rozkoszy, które oczekiwało każdego z nich.
Silver biegł, utykając na szczudłach i zrzędząc. Nozdrza mu się rozdęły i trzęsły, a klął jak opętany, gdy muchy siadały na jego zgrzanej i błyszczącej twarzy. Zapamiętale szarpał powróz, na którym mnie trzymał, i od czasu do czasu rzucał na mnie przeszywającem spojrzeniem. Łatwo odgadnąć, że nie zadawał sobie trudu, by zataić swe myśli; to też czytałem je jak z drukowanej książki. W bezpośredniej bliskości złota zapomniał już zgoła o wszystkiem innem; jego obietnica i przestroga doktora należały już do przeszłości — i nie wątpiłem, że spodziewał się dostać skarb w swe ręce, odnaleźć Hispaniolę, pod osłoną nocy naładować ją złotem, wyrżnąć wszystkich uczciwych ludzi na wyspie i odpłynąć, jak zamierzał pierwotnie, z brzemieniem zbrodni i bogactw.
Wobec przejęcia się podobnym niepokojem trudno mi przychodziło dotrzymywać kroku rozpędzonym i rozgorączkowanym zdobywcom skarbów. Kilkakrotnie potykałem się, wtedy Silver szarpał mnie brutalnie za postronek i miotał na mnie zabójcze spojrzenia. Dick, który toczył się za nami i tworzył naszą straż tylną, mruczał pod nosem naprzemian modlitwy i przekleństwa, wmiarę jak wzmagała się w nim gorączka. To również zwiększało moją rozpacz; na dobitkę, prześladowała mnie myśl o tragedji, która niegdyś rozegrała się na tej wyżynie, gdy ów bezbożny rozbójnik z siną twarzą — który umarł pod Savannah, śpiewając i wołając, by mu dano pić — własnoręcznie zgładził tu sześciu swych wspólników. Przychodziło mi na myśl, że te zarośla, które teraz były tak ciche i spokojne, musiały wówczas rozbrzmiewać krzykiem, a sama ta myśl wywoływała we mnie wrażenie, że słyszę jeszcze ową wrzawę i jęk...
Byliśmy już na samym skraju gęstwiny.
— Hurra! społem druhowie! — krzyknął Merry i począł biec jeszcze zapalczywiej.
Nagle, niespełna o dziesięć sążni dalej, ujrzeliśmy, że się zatrzymali. Wzbił się zdławiony okrzyk. Silver podwoił krok, migając rączo szczudłem, niby prawdziwą nogą, a w chwilę później i on i ja stanęliśmy również w miejscu, jak skamieniali.
Przed nami znajdowała się wielka jama, niebardzo świeża, gdyż ściany już się pozawalały i trawa wyrosła na dnie. Spoczywało tam rozłupane na dwoje stylisko kilofa oraz kilka desek rozrzuconych bezładnie, a pochodzących ze skrzyń do pakowania. Na jednej z tych desek ujrzałem wypalony żelazem napis: „Koń morski“... Była to nazwa okrętu Flinta...
Wszystko było jasne, jak na dłoni — i stwierdziliśmy prawdę! Ktoś odkrył i ograbił kryjówkę; siedemset tysięcy funtów przepadło!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.