Wyspa tajemnicza/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa tajemnicza |
Podtytuł | Z 19 ilustracjami i okładką F. Férrat’a |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Joanna Belejowska |
Tytuł orygin. | L’Île mystérieuse |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mocne zimna trwały aż do 15 sierpnia. Gdy powietrze było spokojne, łatwiej było znosić tak niską temperaturę, lecz gdy dął wiatr od morza, zimno bardzo dawało się we znaki ludziom, nie mającym odpowiedniego okrycia. Penkroff ubolewał mocno, że zamiast tych lisów i fok, których futra niewiele były warte, raczej niedźwiedzie nie gnieździły się na wyspie Lincolna.
— Niedźwiedzie — mówił — są zawsze dobrze przyodziane i, co do mnie, z wielką chęcią pożyczyłbym od nich na zimę ciepłej kapoty, jaką noszą na sobie.
— Ależ, kochany Penkroffie — powiedział Nab — może niedźwiedzie nie chciałyby ci oddać swoich kapot.
— Nie pytałbym o ich pozwolenie, Nabie — odpowiedział poważnie.
Lecz drapieżne te zwierzęta nie istniały na wyspie, a przynajmniej nie pokazały się dotąd.
Harbert, Penkroff i reporter zajęli się zastawianiem pułapek na płaszczyźnie Pięknego Widoku i przy wejściu do lasu. Pułapki te były bardzo proste. Pokopali doły i przykryli je trawą i gałęziami, a w głębi kładli coś na przynętę dla zwierząt. Dołów tych nie kopali na chybił trafił, lecz w tych tylko miejscach, gdzie znać było ślady zwierząt czworonożnych. Codziennie zaglądali do nich i w pierwszych dniach znajdowali lisy, które widzieli przedtem na prawym brzegu Mercy.
— A cóż do kroćstotysięcy! Czyż same tylko lisy istnieją na tej wyspie? — zawołał Penkroff, gdy za trzecim razem zkolei znajdował zawsze złapanego lisa. — Co mi po zwierzętach, które się na nic nie zdadzą!
— Ależ przeciwnie, bardzo się nam przydadzą — rzekł Gedeon Spilett.
— Ciekawym na co?
— Na przynętę.
Marynarz pourządzał także wnyki z włókien trzcinowych i te okazały się korzystniejsze od pułapek. Prawie codziennie łapały się na nie króliki, które Nab przyrządzał coraz to z innym sosem.
W drugiej połowie sierpnia kilkakrotnie łapały się w pułapki inne zwierzęta, daleko użyteczniejsze od lisów, a mianowicie kilka dzików, które dostrzegli dawniej w okolicy jeziora. Penkroff już nie pytał, czy były dobre do jedzenia, gdyż można było poznać to odrazu po wielkiem ich podobieństwie do świń amerykańskich i europejskich.
— Ale uprzedzam cię, Penkroffie, że to nie są świnie — rzekł Harbert.
— Mój miły chłopcze — odrzekł Penkroff, pochylony nad pułapką, wyciągając za maleńki ogon pochwycone zwierzę — proszę cię, nie rozpraszaj moich marzeń; ja chcę koniecznie, żeby to była świnia..
— A to dlaczego?
— Bo mi to wielką zrobi przyjemność.
— Czy tak lubisz wieprzowe mięso?
— Lubię bardzo, a szczególniej wieprzowe nogi w galarecie, i gdyby świnie zamiast czterech miały po osiem nóg, większe jeszcze miałyby u mnie łaski.
Zwierz pochwycony należał rzeczywiście dó rodzaju świń, zwanych pekari; miał sierść bardzo ciemną i nie posiadał dwóch długich kłów, jakiemi opatrzone są trzy inne, pokrewne rodzaje; zdatne są one do jedzenia od końca ogona aż do nosa, a Penkroff nic więcej od nich nie żądał. Żyją gromadnie i zapewne w lesistej części wyspy musiały się w licznych stadach znajdować.
Dnia 15 sierpnia atmosfera zmieniła się nagle skutkiem wiatru północno-zachodniego. Temperatura podniosła się o kilka stopni, a para, nagromadzona w powietrzu, niebawem w śnieg się zamieniła. Cała wyspa białym pokryła się całunem i pod nową postacią ukazała, się rozbitkom, śnieg ten padał obficie przez kilka dni i pokrył ziemię na dwie stopy grubo.
Wkrótce zaczął dąć wiatr gwałtowny i z wierzchołka Granitowego pałacu słychać było morze, z hukiem rozbijające się o skały. W niektórych miejscach śnieg zbijał się w wysokie, wirujące kolumny, podobne do owych trąb wodnych, które trzeba rozpędzać ogniem z dział. Szczęściem wicher nie dął w prostym kierunku na Granitowy pałac, mimo to w czasie tej strasznej śnieżnej zawiei żaden z kolonistów nie mógł wychodzić z mieszkania. Pozostali w niem przez dni pięć zupełnie zamknięci.
— Wicher został drwalem — mówili — to i dobrze, niech pracuje dla nas.
Jakież to dzięki składali teraz Stwórcy mieszkańcy Granitowego pałacu za to tak trwałe i niewzruszone mieszkanie, w którem byli zupełnie bezpieczni, i burza tak gwałtowna szkodzić im nie mogła. Gdyby, jak zamierzali, zbudowali byli dom z cegły i drzewa, pewnie nie oparłby się wściekłości rozszalałej burzy. Kominy także pewno zalewały rozhukane bałwany morskie. Pałac zaś Granitowy nie lękał się ani burzy, ani wody, ani żadnych zmian powietrza.
Podczas tego kilkudniowego aresztu koloniści nie próżnowali. Mieli dużo porzniętych desek, to też uzupełniali umeblowanie swego apartamentu, wyrabiając stoły i krzesła. Nab i Penkroff tak byli z nich zadowoleni, że nie zamieniliby ich na najcudniejsze meble z drzewa różanego.
Następnie ze stolarzy zamienili się na koszykarzy, i nowe to rzemiosło wcale dobrze im się wiodło. W północnej części jeziora odkryli wielką ilość czerwonej trzciny. Przed porą deszczową Harbert i Penkroff znaczne jej nagromadzili zapasy do późniejszego użytku. Pierwsze próby nie były udatne, ale dzięki zręczności i pojętności robotników niebawem znaczne w koszykarskiej robocie poczynili postępy. Poprawiali robotę i pomagali sobie wzajemnie, przypominali niegdyś widziane wzory, współzawodniczyli ze sobą, dość, że wyrabiali wcale dobre koszałki i koszyki, które zwiększyły ich gospodarski inwentarz.
W ostatnim tygodniu sierpnia czas zmienił się raz jeszcze; temperatura trochę się obniżyła, burza uspokoiła, i kolonici mogli wyjść z mieszkania, śnieg na dwie stopy wysokości pokrywał ziemię, lecz był tak twardy, że wygodnie stąpać po nim było można. Udali się na płaszczyznę Pięknego Widoku.
Jakaż to zmiana zaszła wokoło! Te lasy, które jeszcze za ostatniej ich bytności zieleniły się tak pięknie, szczególnie w części, zarosłej drzewami iglastemi, teraz smutną wraz z całą otaczającą przyrodą raziły jednostajnością. Wszystko teraz było białe od wierzchołka góry Franklina do krańców widnokręgu; lasy, łąki, jezioro, rzeka, wybrzeża. Wody Mercy toczyły się pod lodowem sklepieniem, które za każdym przypływem i odpływem z wielkim pękało hukiem. Liczne stada ptactwa latały nad zamarzłą powierzchnią jeziora: kaczki, bekasy, nurki i inne im pokrewne, których tysiące naliczyćby można. Zwrócili wzrok ku lasowi, lecz pokrywał go ogromny całun śnieżny. Nie mogli dopatrzeć, jakie w nim szkody zrządził huragan.
Gedeon, Penkroff i Harbert poszli obejrzeć pułapki, które urządzili przed spadnięciem śniegu. Śnieg przysypał je tak grubo, że trudno było trafić do nich, i musieli bardzo ostrożnie postępować, aby, jak to mówią, nie wpaść we własne dołki. Nareszcie udało im się odszukać je: były nienaruszone, choć dokoła liczne znać było ślady. Wnosząc z tych śladów, Harbert rzekł, że muszą znajdować się na wyspie dzikie, drapieżne zwierzęta, co potwierdzało dawniejsze przypuszczenie inżyniera. Zapewne zwierzęta te przebywały zwykle w gęstych lasach Far-Westu i tylko zniewolone głodem zapuszczały się aż na płaszczyznę Pięknego widoku a może też zwąchały niespodziewanych gości z Granitowego pałacu.
— No! ale jakież to mogą być zwierzęta? — zapytał Penkroff.
— Zdaje się, że jaguary — odpowiedział Harbert.
— Ja sądziłem, że jaguary żyją tylko w krajach gorących.
— Na nowych lądach spotkać je można od Meksyku aż do pampasów w Buenos Aires — odrzekł Harbert — Że wyspa Lincolna położona jest prawie na tej samej szerokości co La Plata, więc i tu mogą przebywać jaguary.
— No! to trzeba być ostrożnym, aby nam się nie dały we znaki pazurami i zębami — odrzekł Penkroff.
Koloniści zrobili także wycieczkę do Kominów i szczerze winszowali sobie, że nie byli tam obecni podczas owej burzy, gdyż morze zostawiło tu zgubne ślady swego przejścia. Pędzone wichrem fale morskie wtargnęły z wielką siłą i prawie do połowy zasypały piaskiem i zapchały trawą morską wszystkie korytarze.
Od pewnego czasu deszcze i śniegi padały naprzemian, a około 23 sierpnia wiatr zmienił się nagle na południowo-zachodni, i wielkie nastały zimna. Koloniści nie mogli opuszczać Granitowego pałacu, a nadto musieli pozatykać szczelnie wszelkie otwory, z wyjątkiem niezbędnych dla odświeżania powietrza, co zniewalało ich do długiego palenia świec, których teraz wychodziło im bardzo wiele. Dla oszczędzenia ich, długie godziny przesiadywali przed kominem, poprzestając na świetle, jakie rzucał wielki, nieustannie płonący na nim ogień.
Aby nie marnować czasu podczas tego przymusowego zamknięcia, Cyrus wymyślił zatrudnienie, nie wymagające wychodzenia z domu.
Wiemy już, że nie mieli cukru i zastępowali go sokiem z drzewa klonowego, otrzymywanym przez głębokie nacinanie. Płyn ten zlewali w naczynia i następnie używali do napojów i do kuchni. Starzejąc się, sok klonowy bieleje i ścina się w syrop.
Było to wiele, lecz jeszcze niedość, i dlatego pewnego poranka Cyrus oznajmił towarzyszom, że teraz zajmą się rafinerją cukru.
— Słyszałem, że ta robota wymaga wielkiego ognia — rzekł
Penkroff.
— Tak jest.
— No! to i dobrze, będzie nam ciepło — odrzekł marynarz.
Rafinerja, o jakiej myślał inżynier, nie wymagała ani wielkich warsztatów, ani rozlicznych narzędzi i znacznej liczby robotników, jak w zwykłych cukrowniach. Sok klonowy można skrystalizować łatwym bardzo sposobem.
Wlewa się go do wielkich glinianych naczyń i stawia na mocnym ogniu; niebawem zaczyna parować i piana występuje na powierzchnię. Dla przyśpieszenia parowania i niedopuszczania przypalenia, Nab mieszał płyn od czasu do czasu drewnianą łopatką. Po kilkugodzinnem wrzeniu na dobrym ogniu, na który pracownicy bynajmniej się nie skarżyli, sok zamienił się w bardzo gęsty syrop, który zlali w przygotowane na ten cel formy. Nazajutrz zastygły syrop zamienił się w cukier, wprawdzie niedośc biały, lecz twardy i smaczny.
Zimna trwały do połowy września, wychodzić było niepodobna. Niewola ta przykrzyła się bardzo kolonistom. Nie mieli bibljoteki, lecz inżynier stał się dla nich prawdziwą encyklopedją, zawsze zadowalającą wszelkie wymagania i potrzeby. I tak czas upływał, oswajali się ze swojem położeniem i jakoś nie lękali się przyszłości.
Najwięcej jednak niecierpliwił się biedny Top, któremu jakoś duszno i ciasno było w Granitowym pałacu: biegał z pokoju do pokoju i często, bardzo często zatrzymywał się przy owej studni, mającej komunikację z morzem. Cyrus zauważył, iż ilekroć Top zbliżał się do tego miejsca, skowyczał i wył jakoś dziwnie, obiegając dokoła klapę drewnianą, zakrywającą otwór studni. Niekiedy próbował koniecznie wsunąć łapę pod klapę, jakby pragnął ją podnieść i ujadał gwałtownie w sposób, zdradzający zarazem gniew i niepokój.
Inżynier baczną zwracał uwagę na te manewry wiernego psa. Co mogło być w tej otchłani, co tak niepokoiło zmyślne zwierzę... Niema wątpliwości, że dochodzi do morza. A może ciasnemi przejściami łączy się z innemi pieczarami? Może jaki potwór morski przebywa w niej niekiedy. To postępowanie Topa nad wszelki wyraz zaciekawiało i intrygowało jego pana; rozumiał, że tu jest coś, czego rozwiązać nie może. Jednak nie chcąc niepokoić towarzyszów i teraz, jednemu tylko Gedeonowi opowiedział swoje zamysły.
Przez pewien czas jeszcze śniegi, grady i deszcze padały naprzemian; często zrywał się ogromny wicher, aż nareszcie zima minęła, lody i śniegi topniały, morskie wybrzeże, równiny, urwiste brzegi Mercy i otaczające lasy stały się dostępnemi.
W drugiej połowie września znów rozpoczęło się polowanie. Penkroff nieustannie domagał się broni palnej, wmawiając w inżyniera, że mu przyrzekł ją wyrabiać. Ale Cyrus, wiedząc, że niepodobna tego dokazać bez odpowiednich narzędzi, przekładał marynarzowi, że Harbert i Gedeon Spilett tak doskonale strzelają z łuków i tyle najrozmaitszej przynoszą zwierzyny, iż broń prawie jest niepotrzebna. Penkroff nie dał się przekonać i zaprzysiągł się, iż nie da spokoju panu inżynierowi, dopóki mu nie dostarczy broni.
Jednakże obecnie przedewszystkiem trzeba było myśleć o zaopatrzeniu się w odzież; gdyż ta, którą posiadali, nie dotrwa do zimy. Potrzebowali zatem zaopatrzyć się w wełnę i skóry zwierzęce; a że muflonów wiele bardzo było na wyspie, zamierzali przyswoić je i hodować na potrzeby kolonji.
Oczekiwali zatem niecierpliwie nadejścia ciepłej pory, gdy wtem zdarzył się wypadek, który zwiększył jeszcze gorącą ich żądzę poznania całej wyspy.
Było to dnia 24 października. Penkroff wybrał się do pułapek i w jednej znalazł trzy sztuki: samicę pekari i dwoje małych.. Marynarz wrócił niezmiernie uradowany.
— Oho! panie Cyrusie — wołał — wyborną mieć będziemy ucztę; uraczymy się doskonałym przysmakiem.
— A i owszem, ale cóż to będzie za przysmak?
— Prosię! — odrzekł triumfujący marynarz.
— Ba!... prosię! Słysząc twoje pochwały — rzekł reporter — myślałem, że co najmniej poczęstujesz mnie kuropatwą z truflami.
— Jesteś tak wybrednym smakoszem, że ci już nawet prosię nie smakuje? — odrzekł nieco urażony. — Eh! panie dziennikarzu, jeżeliby ci kto był podał kawałek takiego prosięcia przed siedmiu miesiącami, gdy dostaliśmy się na tę wyspę, byłbyś zajadał ze smakiem i oblizywał paluszki.
— Masz słuszność, kochany Penkroffie. Ale cóż chcesz — czas płaci, czas traci.
O piątej podano do stołu. Potrawa z pekari bardzo wszystkim smakowała. Penkroff szczególniej odjeść się nie mógł. Nagle zawołał, wyjmując coś z ust: