Wyspa tajemnicza/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa tajemnicza |
Podtytuł | Z 19 ilustracjami i okładką F. Férrat’a |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Joanna Belejowska |
Tytuł orygin. | L’Île mystérieuse |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od tej chwili nie było dnia, żeby Penkroff nie chodził oglądać ich łanu zboża, jak się wyrażał — a owady, które odważały się tam pojawiać, bez miłosierdzia skazywał na śmierć.
Po nieznośnych, nieustannych deszczach powietrze zaczęło się oziębiać, a dnia 29 czerwca było tak zimno, że gdyby mieli termometr Fahrenheita, niezawodnie wskazywałby kilka stopni poniżej zera.
Nazajutrz 30 czerwca, co odpowiada 31 grudnia na naszej półkuli, był piątek. Nab zrobił uwagę, że rok w zły dzień się kończy. Na to Penkroff odpowiedział mu, że zato nowy rok zaczyna się w dobry, a to lepiej dla nich.
Z nowym rokiem nastały wielkie zimna. Znaczne bryły lodu nagromadziły się przy ujściu Mercy; całe jezioro zamarzło.
Koloniści zbierali zapasy materjału opałowego. Nie czekając zamarznięcia rzeki, Penkroff spławiał tratwami ogromne ilości drzewa, a rzeka dostawiała je niezmordowanie. Oprócz drzewa zaopatrzono się także w torf, który znajdował się na pochyłości góry Franklina. Silne ciepło, jakie torf ten wydaje, bardzo im się przydało, gdyż 4 lipca temperatura spadła do ośmiu stopni Fahrenheita (13° C. niżej zera). Urządzono drugi komin w sali jadalnej, i tam wszyscy wspólnie pracowali.
W tym okresie zimna mogli ocenić pożyteczność strumienia wody, którą inżynier przeprowadził z jeziora Granta do Granitowego pałacu. Woda, przeprowadzona przez dawny upust poniżej zamarzłej powierzchni, płynęła wolno do wewnętrznego zbiornika, wykutego w skale poza ich składem, nadmiar zaś jej przez studnię odpływał do morza.
Powietrze było zupełnie suche, a że koloniści ciepło byli odziani, postanowili dzień jeden przeznaczyć na zwiedzenie części wyspy, zawartej między Mercy a przylądkiem Szpony. Była to rozległa, błotnista przestrzeń, na której spodziewali się znaleźć mnóstwo ptaków wodnych. Część ta była odległa o osiem do dziewięciu mil, a że wcale jeszcze jej nie znali, więc wszyscy mieli wziąć udział w tej wycieczce. Wstali bardzo rano i dnia 5 lipca opuścili Granitowy pałac, uzbrojeni w łuki, drągi okute, sieć i zaopatrzeni w dostateczny zapas żywności. Top biegł przodem.
Dla skrócenia drogi przeszli przez zamarzłą Mercy, ale Gedeon Spilett zauważył, iż wartoby zbudować „most stały”, to też budowę jego w planie przyszłych prac umieszczono.
Po raz pierwszy koloniści dostali się na prawy brzeg Mercy i zapuścili się pomiędzy wspaniałe drzewa iglaste, pokryte teraz śniegiem. Zaledwie uszli z pół mili, z gęstych zarośli wybiegła cała czworonożna rodzina, wystraszona szczekaniem Topa.
— Ach! zdaje się, że to lisy — zawołał Harbert, patrząc za uciekającemi zwierzętami.
Były to rzeczywiście lisy, lecz nadzwyczaj duże; ich szczekanie przestraszyło nawet Topa, więc zatrzymał się chwilę, co dało im czas uciec i zniknąć.
Pies mógł się zadziwić, bo nie uczył się historji naturalnej, lecz właśnie to szczekanie zdradziło pochodzenie uciekających zwierząt. Lisy te miały futro rudawo-popielate i czarne ogony, zakończone białą kitką. Harbert poznał je odrazu i wymienił rzeczywistą ich nazwę. Zwierzęta te można spotkać w Chili i na wszystkich wybrzeżach amerykańskich, leżących pod odpowiednim stopniem szerokości. Harbert żałował bardzo, że Top nie zdołał pochwycić którego z tych mięsożernych zwierząt.
— A czy one dobre do jedzenia? — zapytał Penkroff, który z tego jedynie punktu oceniał przedstawicieli fauny wyspy.
— Nie — odrzekł Harbert — ale dla głodnego niema nic niesmacznego. O tej prawdzie nie zapominaj, żarłoku!
Cyrus Smith uśmiechnął się, słysząc to objaśnienie, dowodzące, jak młody Harbert zastanawiał się nad wszystkiem. Co zaś do marynarza, gdy tylko dowiedział się, że lisy nie zdały się do kuchni, mało go obchodziło, do jakiego zaliczały się rodzaju. Zrobił wszakże uwagę, że gdy zaprowadzą hodowlę drobiu w swem gospodarstwie, trzeba będzie dobrze się strzec przed tymi czworonożnymi rabusiami.
Była ósma rano. Zagrzani długą przechadzką, koloniści niebardzo uczuwali zimno, tem więcej, że wcale nie było wiatru. Jaskrawe, lecz nie przygrzewające słońce wynurzało się z oceanu, roztaczającego się poza płaszczyzną, na której się znajdowali. Cała powierzchnia morza była błękitna. Niezamącony spokój morza, którego woda nigdzie nie wpadała w odcień żółtawy, oraz zupełny brak skał podwodnych dowodził, że wybrzeże to było urwiste, i że ocean ukrywał tu w swem łonie głębokie otchłanie. Daleko, o jakie cztery mile na zachód, rysowały się pierwsze szeregi drzew lasu Far-Westu. Koloniści zatrzymali się dla posiłku. Rozpalono ogień z gałęzi i mchu, i Nab przyrządził posiłek, złożony z zimnego mięsa i herbaty.
Jedząc, rozglądali się wkoło. Cała ta część wyspy była pusta i jałowa. Reporter zrobił uwagę, iż gdyby w onej części spadli z balonem, musieliby powziąć jak najgorsze wyobrażenie o przyszłej swojej siedzibie. Szczęściem, część zachodnia była całkiem odmienna.
— Szczególniejsza rzecz — mówił dalej reporter — że ta niewielka wyspa odznacza się taką różnorodnością warunków; taka rozmaitość zazwyczaj właściwa jest tylko lądom dość obszernym. Możnaby sądzić, że zachodnia część wyspy Lincolna, tak bogata i urodzajna, dotyka ciepłych wód prądu Meksykańskiego, zaś wybrzeże północne i południowo-wschodnie graniczy z morzem Lodowatem.
— Masz słuszność, kochany Gedeonie — odrzekł Cyrus Smith — ja toż samo zauważyłem. Rzeczywiście, dziwną jest postać i przyroda tej wyspy. Przypuszczam nawet, że może kiedyś była lądem.
— Co! ląd wpośród oceanu Spokojnego? — zawołał Penkroff.
— Czemużby nie? — odparł inżynier. — Czemużby Australja, Nowa Zelandja i wszystko, co geografowie angielscy nazywają Australazją, nie miałoby w połączeniu z archipelagami oceanu Spokojnego tworzyć kiedyś szóstej części świata, równie jak Europa, lub Azja, Afryka lub obie Ameryki? Bynajmniej nie wydaje mi się niepodobnem, że wszystkie te wyspy, wyłaniające się z tego wielkiego oceanu, są tylko wierzchołkami lądu dziś zatopionego, który w epokach przedhistorycznych wznosił się ponad wody.
— Tak, jak niegdyś Atlantyda — rzekł Harbert.
— Tak, moje dziecię, jeżeli tylko Atlantyda istniała kiedy rzeczywiście.
— Więc i nasza wyspa miałaby stanowić część tego lądu? — zapytał Penkroff.
— Mogło to być — odrzekł Cyrus — i to właśnie tłumaczyłoby ową różnorodność płodów, znajdujących się na jej powierzchni.
— Jako też tak znaczną liczbę zamieszkujących ją zwierząt — dorzucił Harbert.
— Masz słuszność, chłopcze, i oto dostarczasz mi jednego jeszcze dowodu na poparcie mego przypuszczenia. Nie ulega wątpliwości, że znaczna liczba zwierząt znajduje się na wyspie i to najróżnorodniejszych gatunków — a nie może to być bez przyczyny. Otóż sądzę, że wyspa Lincolna jest zapewne częścią jakiegoś obszernego lądu, który powoli zanurzył się w oceanie Spokojnym.
— Tak więc, pewnego poranku, ten skrawek wielkiego niegdyś lądu mógłby znów zkolei zniknąć pod oceanem; a w takim razie nie pozostałoby nic między Ameryką i Azją — rzekł Penkroff, który, jak się zdawało, niekoniecznie wierzył w to przypuszczenie.
— Przeciwnie — odrzekł Cyrus Smith — zjawią się nowe lądy, nad których wzniesieniem miljardy miljardów żyjątek pracują nieustannie.
— I cóż to za jedni są ci pracownicy? — zapytał znów marynarz.
— Wymoczki koralowe — odrzekł inżynier. — One tą nieustanną pracą wytworzyły wyspę Clermont, Tonnere i inne liczne wyspy koralowe oceanu Spokojnego. Czterdzieści siedem miljonów tych wymoczków waży tylko jeden gram, a przecież zwierzątka te wytwarzają pokłady wapienne, z których następnie formują się tak twarde jak granit. Kiedyś, w początkach istnienia świata, przyroda tworzyła ziemię przez wynoszenie gruntu zapomocą ognia; obecnie mikroskopijne istotki zastępują działanie ognia, którego siła dynamiczna wewnątrz kuli ziemskiej widocznie osłabła — jak tego dowodzi wielka liczba wulkanów, obecnie wygasłych już, na powierzchni ziemi. Bardzo wierzę w przypuszczenie, że kiedyś, gdy liczne wieki upłyną i setki pokoleń wymoczków nastąpią jedne po drugich — ten ocean Spokojny może zamieni się w wielki ląd, który zamieszkają nowe pokolenia i nową na nim rozkrzewią cywilizację.
— Chyba jeszcze kaducznie długo czekać na to trzeba — rzekł marynarz.
— Przyrodzie nie zbraknie czasu, nie potrzebuje się śpieszyć — odrzekł inżynier.
— Ale nacóżby się zdały te nowe lądy? — zapytał Harbert. — Zdaje się, że dzisiejsza rozległość ziemi zamieszkałej wystarcza ludzkości, a przecież przyroda nic nic robi bezużytecznie.
— Zapewne. Ale można pojąć potrzebę w przyszłości nowych lądów i to właśnie w strefie podzwrotnikowej, zajętej przez wyspy koralowe. Ja przynajmniej nie widzę w tem nic nadzwyczajnego.
— Chciej nam to wytłumaczyć, panie Cyrusie — prosił Harbert.
— A więc słuchajcie. W ogólności uczeni przypuszczają, że świat nasz skończy się kiedyś, czyli raczej, że ustanie na nim życie zwierzęce i roślinne, gdyż stanie się niemożliwem skutkiem nadzwyczajnego oziębienia. Nie zgadzają się tylko co do przyczyn tego oziębienia. Jedni mniemają, że nastąpi ono z powodu obniżenia temperatury słońca, inni znów utrzymują, że będzie wynikiem stopniowego wygasania ognia, ukrytego we wnętrzu ziemi, który daleko większy wywiera wpływ na kulę ziemską, niż mniemają. Co do mnie, podzielam ostatnie przypuszczenie, wychodząc z tego faktu, że księżyc jest gwiazdą wygasłą, która dziś już nie mogłaby być zamieszkaną, chociaż słońce zawsze jednakową ilość ciepła posyła na jego powierzchnię. Tak więc oziębienie księżyca przypisać trzeba zupełnemu wygaśnięciu tego ognia wewnętrznego, któremu, zarówno jak wszystkie gwiazdy, zawdzięcza swój początek. Zresztą, choć przyczyny nie znamy dotąd z pewnością, to jednak zdaje się, że świat nasz oziębnie kiedyś, chociaż stopniowo i bardzo powoli. Cóż się wtedy stanie? Oto w mniej lub więcej oddalonej przyszłości strefy umiarkowane staną się równie niemożliwe do zamieszkania, jak dziś strefy podbiegunowe — a wtedy tak ludzie jak zwierzęta tłumnie posuwać się będą ku szerokościom, bezpośrednio położonym pod wpływem słonecznym. I nastąpi stopniowa wędrówka ludów; Europa, Azja środkowa, Ameryka północna będą tak opuszczone, jak Australazja, lub niższe części Ameryki południowej. W ślad za wędrówką ludów nastąpi wędrówka roślin. Flora, a z nią i fauna posuną się ku równikowi, środkowe krainy Afryki i Ameryki południowej staną się najpożądańszem miejscem zamieszkania. Lapończycy i Samojedzi odnajdą na wybrzeżach morza Śródziemnego też same warunki klimatyczne, jakie dziś istnieją nad morzem północnem. I któż może wiedzieć, czy w owej epoce okolice podrównikowe nie okażą się za małemi do pomieszczenia i wyżywienia całej ludności ziemi? I dlaczegóżby przewidująca przyroda nie miała już dziś zakładać pod równikiem podwalin nowego gruntu, którego wzniesienie powierza maluczkim wymoczkom, aby kiedyś dać na nim schronienie całej tej emigracji zwierzęcej i roślinnej?
— Ja, towarzysze moi, często zastanawiam się nad tem wszystkiem, i wierzę temu, że postać naszej kuli ziemskiej kiedyś zupełnej ulegnie zmianie, że skutkiem wyniesienia się nowych lądów, morza zaleją dawne, i że kiedyś w przyszłości nowi Kolumbowie odkryją wyspy Chimboraso, Himalaja, lub Mont-Blanc, jako resztki zalanych: Ameryki, Azji lub Europy. Potem znów z wieków kolei i te nowe lądy staną się niemożliwe do zamieszkania; ciepło ich zginie jak ciepło ciała, które dusza opuściła... I życie przepadnie na świecie przynajmniej na czas pewien. Może wtedy nasza kula ziemska wypocznie, może przemieni się przez śmierć, aby kiedyś w lepszych zmartwychwstać warunkach!... Ale to już, przyjaciele moi, jest tajemnicą Stwórcy wszechświata, a ja, z okoliczności pracy maluczkich wymoczków, może zanadto zapuściłem się w badanie tajników przyszłości, w woli Boga pozostającej.
— Kochany Cyrusie — rzekł Gedeon Spilett — ja teorje te uważam za bardzo prawdopodobne.
— To tylko Bogu wiadomo — odrzekł inżynier.
— Wszystko to piękne i mądre, ale chciałbym teraz wiedzieć, czy i naszą wyspę zbudowały wymoczki? — zapytał Penkroff, który nadzwyczaj uważnie słuchał wymowy inżyniera.
— Nie — odparł inżynier — jest ona pochodzenia wulkanicznego.
— Więc także zniknie kiedyś?
— Tak się zdaje.
— Do nóżek upadam. Byle nie podczas naszej tu bytności.
— Nie kłopocz się tem, pewnie nas już na niej nie będzie. Wszak nie chcemy zostać tu do końca życia i może nareszcie uda się nam wydostać z tej wyspy.
— Jednakże nic nawpół robić nie należy, urządzimy się więc, jakby na wieczność całą — rzekł reporter.
Na tem skończyła się rozmowa. Zaraz po śniadaniu koloniści w dalszą puścili się drogę i doszli aż do miejsca, gdzie zaczynały się bagna.
Była to ogromna przestrzeń bagnista, ograniczająca wyspę od południo-wschodu i mogąca mieć dwadzieścia mil kwadratowych rozległości. Grunt był gliniasto-krzemienisty, pomieszany ze szczątkami roślinnemi. Tu i ówdzie zamarzłe kałuże błyszczały od blasku słonecznych promieni. Tych małych zbiorników wody nie mogły potworzyć ani deszcze, ani nagłe przybieranie jakiejś rzeki, trzeba więc było wnosić, że bagnisko zasycane było przesiąkaniem wody wewnętrznej, co kazało się obawiać, że podczas upałów mogą wywiązywać się miazmaty, które, rozchodząc się w powietrzu, dają początek zaraźliwym gorączkom i febrom.
Ponad wodnemi ziołami, wyłaniającemi się ze stojącej wody, unosiły się stada ptactwa; nic się nie bały, i łatwo było do nich dostąpić. Strzałem z dubeltówki możnaby ich odrazu kilka tuzinów położyć, tak szeregi były zwarte, ale zato przy strzelaniu z łuku nie płoszyło się ptactwa hukiem. Koloniści zabili tuzin kaczek, upierzonych biało, z cynamonowemi paskami, o głowach zielonych a skrzydłach czarnych, białych i rudawych, dziobach spłaszczonych. Top aportował zabite z łuku ptactwo, a od ich nazwy tę błotnistą część wyspy nazwano Tadorną. Koloniści zamierzali zczasem przyswoić wiele rodzajów tego ptactwa, a przynajmniej zaklimatyzować je ponad jeziorem, aby nie potrzebować tak daleko chodzić po nie.