Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom III/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Poczta. Mieszkańcy złotego jabłka.

Tydzień przebyty na wsi wszystkim dawnym, stałym miasta mieszkańcom, chociaż go przerywały różne wypadki, wiele pracy i zachodu, wydał się jednak dość długi. Dnie płynęły tak jednostajnie, oko tak zawsze ten sam przedstawiało widok, brakło tak bardzo wiadomości, ludzi i świata! Jak na przekorę jeszcze poczta była oddalona o mil kilka i od przyjazdu swego do Zakala Bal nie miał żadnej z Warszawy wiadomości. Przywykły w kraju, gdzie lepsze drogi i żywsze komunikacje ułatwiają codzienne niemal stosunki oddalonych stron, do gazety, do wiadomostek, do ruchu myśli odżywionej i podsycanej czemś ciągle nowem, pan Erazm z niespokojnością wyglądał dnia w którym miał odebrać korespondencją, ale dwa razy zawiodła nadzieja, nic mu posłaniec nie przywiózł. Posłano raz trzeci i na widok pakietu wszystkim serca zadrżały, ręce się wyciągnęły... Bal siadł na krześle zatopiony w Kurjerku, którego chciwie aż do ogłoszeń o nadwiezionych śledziach pocztowych pożerał; łzy mu stawały w oczach, serce biło, spoglądał tylko czy go kto nie widzi, bo się wstydził, ulubioną wioską otoczony, tak tęsknić za miastem.
Stanisław w swoim pokoju zamknięty czytał odpowiedź na list, który tylko co przybywszy, do Konstancji napisał, ta była następująca:

Warszawa...
„Widzisz pan jaką ze mnie gorliwą masz korespondentkę, ledwie jego list przeczytałam już odpisuję. Proszę tylko tego pospiechu źle sobie nie tłumaczyć, jest to prosta litość.
List pański taki smutny. Mój Boże! jestże to takie nieszczęście pojechać na wieś? przyznam się że dla mnie całkiem by to się wydało przeciwnie. Ale między nami jest wielka różnica, pan wychowałeś się w mieście, ja na wsi: wszystkie moje wspomnienia tam mnie ciągną, w mieście mam tylko maleńki skarb, trochę łez i smutku. Na wsi przebyłam młode, wesołe, dziecinne lata, po których się tęskni do grobu; nie dziwuj się pan że mu jego nieszczęścia gotowam zazdrościć. Wszystko, aż do tej dzikości krajobrazów, do ponurej ich ciszy, do braku barw, do smutku czarnych lasów, wszystko mi tam tak powabne, tak się piękne wydaje, nawet w jesieni. Widzę jasno, że człowiek jest wedle słów tego filozofa, który niechcący prawdę powiedział, zwierzęciem nałogowem, nietylko kocha kraj swój, ale kątek, w którym pierwszy raz podniósł głowę i uczuł serce, gdy go zabolało. Dla niego ten kątek ogniskiem, środkiem, stolicą. Przykro mi że stolice naszych królestw tak od siebie leżą daleko. Chciałabym pana ze wsią pogodzić, chociaż pojmuję, że kto się nie zżył z tym krajem, nie łatwo pozna się na jego wdzięku.
Westchnęłam z głębi serca czytając opis podróży, przybycia i widoku Zakala. Wiesz pan że Zakale mi znajome, łączy się ono ze wspomnieniami młodości mojej, a więc mi i ono drogie. Proszę na nie bardzo nie wyrzekać i nie widzieć go tak czarno. Ten stary dwór jak przez sen i mgłę widzę w swoich przypomnieniach dziecinnych.
Chcesz pan bym mu coś pisała o Warszawie? Rozśmiejesz się gdy mu powiem, że jej nie widzę, że dla mnie to pełne życia miasto jest pustką. Siedziemy w domu, godziny nasze biegną jak siostry rodzone w jednakowych sukienkach, z jednakowemi oczkami, jednym powolnym kroczkiem. Raz tylko byłam w kościele na Śto-Jańskiej ulicy, a przechodząc rzuciłam okiem na puste dwa okna. W jednem z nich, pamiętnem dla mnie, ujrzałam wesołą twarzyczkę uśmiechającej się dzieweczki, która schylona nad robotą, niekiedy podnosiła oczy na ulicę. Dzięki Bogu, różowe jej policzki, jasne oczy, upewniały mnie, że nie zawsze smutek w jednym mieszka kątku. Z drugiego okna wyglądała blada, smętna twarz Strumisza, który jak woskowa figurka zawsze siedzi przy swoim pulpicie.
Zresztą cóż panu doniosę? nic się nie zmieniło, nic nie przybyło ani uciekło; myśl tylko moja, za co się na nią gniewam, częściej na wieś jeszcze od niejakiego czasu wyjeżdża.
Muszę kończyć, bo się poczty zgubić obawiam, pisz pan proszę obszernie o wsi, bo ja ją lubię, ja ją kocham (proszę się za to nie gniewać). A może też i pan pogodzisz się ze smutnem Zakalem? Trzeba nie mieć iskierki jednej w duszy, żeby nie przenieść garści żółtego piasku i zeschłej trawy nad najpiękniejszy bruk w świecie. Pożycz pan od ojca trochę jego zapału.“
Lizia nawet, która z takiemi nadziejami jechała na wieś, spojrzała chciwie na listy i zarumieniła się mimowolnie ujrzawszy na jednym z nich znajomą sobie rękę Strumisza. Do niej jednej od nikogo nie było ani słowa. To też dotknięta tęsknotą gdy wszyscy zasiedli do listów i gazet, usunęła się w kątek i poczęła dumać, co się jej rzadko trafiało, po młodemu, z tym smutkiem do zazdrości, który jest tylko zamaskowaną nadzieją!
Dzięki Bogu, listy co zawsze prawie złe wieści przynoszą, na ten raz przyszły pełne uspokajających wiadomości, Strumisz upewniał, że wszystko idzie i iść musi dobrze, uwiadamiał że wysłał bryki do Zakala niecierpliwie oczekiwane, troskliwie się dopominał wiadomości o podróży, przybyciu i rozgoszczeniu.
Pewien był licznych zawodów które tu spotkać miały pana Erazma i zawczasu nad niemi bolał, nietyle szkody ceniąc ile cierpienia.
Ale dotąd, jak widzieliśmy, Bal nie dawał się pożyć w żaden sposób; powiedziawszy sobie, że kocha wieś, że ona go uszczęśliwić tylko może, brał wszystko z dobrej strony, nie spoglądał na podarte podszewki. Znudzony nie przyznał się do nudy, zmęczony nie pokazywał znużenia, a każdy zawód ubierał w barwy nadziei.
— Wieś! nie ma jak wioska! powtarzał żonie, która szczerze i otwarcie na nudy narzekała i śmiała się z pierwszej próbki wiejskiego towarzystwa.
— Nie przeczę, pan Porfiry Szłapiński...
— Szaławiński! zmiłuj się pan, śmiertelnie go obrazisz podobną omyłką.
— A! muszę dobrze sobie zanotować, Szaławiński, nie przeczę dosyć jest śmieszny ale ręczę że bardzo poczciwy człowiek... naiwny, prosty, serdeczny. — Parciński przytomny rozśmiał się bez ceremonji.
— Ja lubię tę prostotę, tę powierzchowność szorstką, podchwycił Bal, kryje ona wielkie przymioty serca, któremi się my miast mieszkańcy chwalić nie mamy prawa. Wolę powierzchowność trochę niekorzystną, bylem mógł na wnętrze rachować. Zresztą niekoniecznie wszyscy są podobni do pana Porfirego.
Było to wieczorem jakoś, wywołano pana Bala do jego pokoju, przyjechał w pilnym interesie leśniczy. Twarz jego posępna nie rokowała nic dobrego, kręcił wąsa, miął czapkę i z nogi przestępował na nogę.
— Cóż mi tam masz powiedzieć, spytał Bal.
— Sam nie wiem Jaśnie panie od czego zacząć, ale licho mamy.
Pan Bal ruszył ramionami tylko.
— No, cóż tam takiego?
— A źle! źle! chłopi się nam panie buntują!
— Co Waćpan pleciesz! — zawołał Bal jednak bledniejąc.
— Tak jest Jaśnie panie, po wszystkich wioskach narady, rozjątrzenie niezmierne, gawędy... z karczem nie wyłażą.
— Ale o cóż chodzi?
— Koniec końcem mówią, że słuchać nie będą! — rzekł leśniczy — licho wie co to jest.
— Z czegoż to przecie poszło? to być nie może!
— Już jabym Jaśnie panie plotki nie przyniósł, zamaszyście odparł leśniczy, ale tu jakieś licho ktoś sieje. Oni tego sami nie zmyślili. Wyobrazili sobie, że to dla nich z ujmą ich chłopskiego honoru.
— Co takiego? co takiego? — zdziwiony spytał pan Bal.
— Ot, jednem słowem powiedzieli, że oni byli książęcy, grafowscy, a że Jaśnie pan ani książę, ani graf, to go słuchać nie będą.
Bal osłupiał: sielanka jego dziwne jakieś przybierała kształty, wszystko co marzył z rąk mu się wysuwało: ten lud jego ukochany, na którego twarzach poczciwych czytał tyle uczucia, tyle przyjaznych dla siebie życzeń, tak boleśnie uderzał go w samo serce.
— Ale powiedzcież im, zawołał po chwili obie wyciągając ręce, że moje szlachectwo książęcego i grafowskiego warte.
— E! Jaśnie panie, to nie ma co w rozhowory się wdawać, odparł leśniczy kręcąc wąsa, mnie się widzi, że który pierwszy nie posłucha, dać mu dobrą naukę, a to się to uciszy.
— Bić? a uchowaj Boże! zakrzyknął pan Bal, na to nigdy nie pozwolę, nigdy!
— Jak to Jaśnie panie? a jeśli zasłuży?
— Znajdą się inne sposoby.
— O! jeśli tak, rzekł Krużka, to bywajże zdrów, nie pogospodarujemy tu długo.
Pau Bal smutnie się uśmiechnął, ale teorja leśniczego poprawiła jego doniesienie, oboje mógł poczciwy kupiec razem odrzucić, odwaga wstępowała mu w serce.
— Ale dotąd słuchają? spytał.
— Dotąd jako tako.
— No! to my nie mamy prawa wglądać w to, co po pijanemu bzdurzą.
— Jaśnie panie, co u trzeźwego na myśli, to u pijanego na języku.
— Od myśli panie Józefie do uczynku daleko.
— Ha! jak się Jaśnie panu podoba, odparł z ukłonem Krużka; ja miałem sobie za obowiązek jako wierny sługa donieść o tem co się święci, a reszta do mnie nie należy.
— I wierz mi, nic z tego nie będzie.
— Daj to Boże, ale niech Jaśnie pan prędko o drugim rządcy myśli, a jeszcze prędzej wysadza tego Supełka, bo póki on tu będzie spokoju mieć nie możemy. Wszystko to jego roboty.
— To najpewniej, ale czemuż się nie wynosi?
— Miejsca słyszę nie ma u hrabiego.
— Niech gdzieindziej szuka.
— Nie tak to łatwo!
— Co się tyczy ludzi, panie Krużka, proszę z niemi jak najłagodniej, jak najgrzeczniej, jak najlepiej.
— Jaśnie panie, górę wezmą... pan ich nie zna.
— Poradzimy sobie, jak oni mnie lepiej poznają.
Pan Bal ufając w swoję dobroć, uśmiechnął się, ale niespokój wkradł się był w jego duszę, wyszedł do saloniku zasmucony, zadumany, potrzebował znów poddmuchnąć sobie marzeń dawnych, żeby się wrócić na stanowisko admiracyjne, z którego spychały go codzienne wypadki. O! jak to zawsze rzeczywistość daleka od marzeń, choćbyśmy o najprostszej, o najpoziomszej rzeczy marzyli.
Podnosząc portjerę uśmiechnął się pan Erazm, żeby żona nie poznała co się w nim działo, zatarł ręce, począł się żywo przechadzać.
Staś, pani sama, poznali zaraz, że go coś dotknęło, bo nikt gorzej nad niego nie udawał, ale Bal jakby się tego domyślał, rozpoczął żywo mówić o swoich projektach na przyszłość.
— Niech no Bóg da doczekać wiosny — zawołał — słowika, zapachu lasów, szumu wód, woni brzóz rozpękniętych, dźwięku pastuszych fletów, zobaczycie jaki to raj ta wieś! Co do mnie nawet w tej chwili widzę w niej wdzięk nieopisany — coś majestatycznego, ponurego, ale surowej, wysokiej piękności.
— Takie wrażenie muszą robić stepy i pustynie — odparła żona...
— O! o! nie dziwuję się tobie, tyś córka miasta i kochasz je miłością wszystkich pokoleń twej rodziny, która zrosła wśród miast, we mnie pozostała pamiątka zagasłej przeszłości, dla mnie nie ma jak wieś...
Lizia, która tak z ojcem wzdychała do wioski, podniosła zwieszoną główkę, spojrzała po pustym pokoju, i z trochą niecierpliwości odezwała się:
— Ale drogi papo! żeby coś kochać, trzeba znać...
— To kwestja, śmiejąc się przerwał ojciec, może właśnie przeciwnie.
— Ja przynajmniej — kończyła chmurno faworytka ojcowska — com tak była ciekawa wioski, przyznaję, że dotąd niczem mnie ona nie pociąga. Nie znamy jeszcze nikogo, bo trudno mi liczyć do miłych znajomości gromadę która była na dziedzińcu i pana Porfirego który się rozkrzyżował w pokoju... Zacznijmyż używać wsi...
— Trochę cierpliwości, przerwał ojciec, żeby rozpocząć znajomości, trzeba je mieć gdzie przyjąć, dom cały rozrzucony, połowy przyborów braknie.
— No więc tymczasem papo nie miej nam za złe że się nudzimy, a przyznaj się że i ciebie to nie bawi.
— Co? mnie! zawołał pędem podbiegając pan Bal, mnie nie bawi? zkądżeś to wyczytała? ja jestem szczęśliwy, ja jestem w swoim raju.
— Papeczko! a twoje kłopoty?
— Jakie? nie mam żadnych!
— Ej! ej! czyż się godzi tak mówić?
— Powiadam ci, żem szczęśliwy!
— I nic papy nie zawiodło?
— Nic! nic! wszystkom znalazł jak chciałem, cieszę się, raduję, rozpatruję i marzę.
— Co to za szczęście tak sobie wyobrazić, że człowiek szczęśliwy! odparła śmiało Lizia, ja bardzom była rada wiosce, ale przyznaję, że się tu okrutnie nudzę i już mi żal Warszawy.
— Nie dziw, tyś kobiecina, a kobiety zawsze żałują tego, co przed chwilą ich nudziło.
— Papo! stajesz się złośliwy w skutek wielkiej szczęśliwości.
Bal trzepiotał się jak mógł, śmiał, ale mu ciężko było na sercu, teraz gdy już leśniczego odesłał, nasionko przezeń rzucone narastało się w głowie... najdziksze wyradzając owoce. Niechęć włościan olbrzymiała, przerażała go, przybierała fantastyczne rozmiary, każdy szelest go zastraszał, groził mu, wstrząsał, przychodziły na myśl historje zapomniane, krwawe sceny, obrazy płomieniem malowane. Męczył się jednak z sobą żeby nie dać poznać co się w nim dzieje, i zaraz po wieczerzy, zabrawszy Stasia i Parcińskiego, ruszył z niemi do swego pokoiku. Tu zaparłszy ich do kątka obu, rozpoczął po cichuteńku opowiadanie leśniczego.
— Może to być plotka, rzekł do swego tymczasowego plenipotenta, ale mnie to trochę niepokoi. Wystaw sobie pan, chłopi wbrew i głośno odgrażają się, że słuchać mnie nie będą.
— Z czegoż to poszło? spytał spokojnie Parciński.
— Właśnie że jawnego powodu nie ma; powiada leśniczy, że ich dawny rządca podburza, dali się z tem słyszeć, że byli książęcemi, grafowskiemi, więc prostemu jak ja szlachetce ulegać nie myślą.
— A cóżeś pan kazał z tem zrobić? rzekł kiwając głową Parciński.
— Na burzenie nic, na gawędy ich po pijanemu nie ma co zważać, nieposłuszeństwa dotąd jawnego nie ma, głupi Krużka radził mi zaraz wziąć się do srogości, ale ja mam inny środek: jestem apostołem cywilizacji i działać będę łagodnie.
Parciński uśmiechnął się i skłonił głowę.
— Więc pan wiesz i gotów jesteś na wszystko co jego misja apostolska pociąga za sobą? — zapytał.
— Jakto? co?
— Pan więc chcesz tych ludzi z gruntu na innych przerobić?
— Pochlebiam sobie, że powoli...
— Piękny to zaiste cel życia, rzekł Parciński, ale na olbrzymie się pan rzeczy porywa! Nie znasz pan tego ludu jeszcze do którego przychodzisz, powiadasz, jako posłannik cywilizacji... Jest to poczciwe plemię, jest to lud w istocie najlepszy w świecie.
— A ha! a ha! zakrzyknął Bal.
— Ale to są poczciwe dzieci... Z dzieci nikt na prędce nie potrafi porobić mężów, tembardziej z ludem w stanie dzieciństwa; na to potrzeba jeśli nie wieków to długich lat powolnego, stopniowego rozwoju, bo co nagle, to po djable.
— A tymczasem?
— A tymczasem, dokończył zimno Parciński, z dziećmi potrzeba postępować jak się winno z dziećmi.
— Więc łagodnie.
— Łagodnie najprzód, póki łagodność starczy, z surową sprawiedliwością, gdy się okaże wina, zawsze wiedząc czego się chce i do czego się idzie, a nie cofając nigdy. Moje porównanie ludu do dzieci tak jest ścisłe, tak dobre, śmiem powiedzieć, że co tylko stosuje się do wychowania dzieci, da się zastosować do wychowania ludu. A tymczasem widzę, że pan z dobrego serca możesz wiele zrobić złego.
— Ja! złego! im! — zawołał oburzając się Bal i chwytając oburącz Parcińskiego, który ze strachu się cofnął.
— Pozwól mi pan się wytłumaczyć, rzekł powolniej, pan żywo rzeczy pojmujesz i żywo działasz, a tu rok ani dwa nic nie mogą... Dzieci potrzebują czasu, by dorosły. Ogólny stopień cywilizacji podnosi się co chwila, a z nim i stopień cywilizacji ludu: co więcej, równoważy się coraz bardziej oświecenie klas, znikają różnice w ich stanie, ale to wszystko dzieje się więcej sprawą Opatrzności, niż tych co myślą, że ją potrafią wyprzedzić. Za gorąco się biorąc, można wszystko popsuć, bo tu żadnego stopnia przeskoczyć nie potrafimy. Dziś więc nie pozostaje nic więcej, jak czyniąc co można do stopniowego ukształcenia ludu, postępować z nim tak go biorąc jak jest, nie takim jak być ma. Jeśli pan zechcesz rozumować z niemi od razu, głowy im poprzewracasz i nic nie dokażesz.
— A cóż robić? spytał zamyślony kupiec.
— Powtarzam, co tylko można, by ich byt materjalny i moralny podnieść, a nim się to zrobi, wieść ich jak dzieci, nie rozumowaniem, ale posłuszeństwem. Wiem, że to zdanie może się dziko wydać panu nawykłemu do teorji, ale ja napatrzyłem się świata i mówię, com nie z książki, ale z doświadczenia wyssał. Najlepszym dowodem, że tu rozumowanie nic potem, jest to, iż gdybyś pan chciał nie rozkazem, ale dobrą wolą skłonić ich do przyjęcia trochy oświaty, ważnych ulepszeń i t. p. i tegobyś nie dokazał. Do szkółki nikt nie pójdzie, do płóżka nowego nie zaprzęże w początku z ochoty, bo nikt nad nich mimo biedy nie ma silniejszego instynktu konserwacyjnego. Sądź pan z tego co mu czynić wypada.
Na tem się skończyła rozmowa, a pan Bal poszedł spać strasznie markotny.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.