Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom III/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złote jabłko |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
— Był to sobie niedawno, gdyż sądzę że już mu pan Bóg dał niebo, możny bardzo obywatel w chełmskiej ziemi, jak to ją zwano przed laty, nazwę go podstolim...
Tak rozpoczął Parciński, a Stanisław mimowolnie wzdrygnąwszy, powtórzył głosem wzruszonym — podstoli?
— Tak, był to jego tytuł, dodał plenipotent, człek jakich mało, ale nie do dzisiejszych stworzony czasów... Dusza wielkiego chrześcjańskiego uczucia pełna, wiary w ludzi i świat aż do zbytku, pojęcie swych obowiązków, nawet takich które nie u każdego na to imię zasługują, niekiedy przesadzone; w dodatku odważny w młodości, na starość nieopatrzny, krew gorąca w żyłach, w sercu kipiątek... do szabli i do worka ręka zawsze gotowa.
Takim go jeszcze pamiętają wszyscy co go znali. Że to był człowiek majętny, jedną tylko mający córkę, dom trzymał otwarty, gościnny, i ani się opatrzył jak dobrze fortunki nadszastał, wstyd mu było się cofnąć jakoś z zajętego stanowiska, córkę wydał nie bogato, począł się oszczędzać po cichu, ale nie zmienił trybu życia.
Człowiek ten taką miłość u ludzi, tak powszechny zjednał sobie szacunek, że nie było sprawy, sporu, trudności, którejby nie rozsądzał, którejby u niego nie zapijano i nie zajadano. Nieprzyjaciół cale nie miał... ale któż może powiedzieć że ma przyjaciół?
Podstoli zestarzał tak wśród szału życia jakiego już dziś nie widać, nie wiem czy prócz godziny spędzonej w kaplicy miał czas kiedy myśl zebrać i rozmierzyć ścieżkę którą szedł... Drzwi się nie zamykały od rana do wieczora, goście płynęli, a jeśli dnia którego ich jakim wypadkiem zabrakło, podstoli okręcał się sutym pasem i nie mogąc już znieść samotności, jechał w sąsiedztwo.
Wydawszy córkę, nadtraciwszy majątku, nie umiał się powściągnąć; — ludziom owych czasów koniecznie potrzeba było czynnego życia, tworzyli je sobie z czego mogli.
Córka podstolego po trzyletniem pożyciu, poprzedzając męża do grobu o rok, umarła, starzec odchorował śmiertelnie te straty i nie powstał, aż mu poczciwy kanonik D... jego przyjaciel przyniósł na ręku pozostałą wnuczkę sierotę. Łzy które mu z oczów wytrysły i uczucie obowiązku, przywołały go do życia.
Powstał z łoża i pierwszy raz może pomyślał o pracy, o dźwignieniu majątku, o interesach... W takiej to chwili krewny podstolego przez żonę, która była rodzoną siostrą jego, przybył do szwagra... Łatwo odgadnąć że to był hrabia Sulimowski. Scenę którą opiszę, mam od naocznego świadka, poczęła się ona od użaleń, od uścisków, od serdeczności największych, starzec który sądził że jego nieszczęście przywabiło szwagra, rozpłakał się z rozczulenia.
Jeszcze te łzy nie oschły, gdy gość powstał i odezwał się że miał maleńki interesik.
— Cóż to tam takiego? spytał podstoli obojętnie, sądząc że wzywają go znowu aby przewodniczył...
— Chciałem spytać pana podstolego, rzekł naiwnie hrabia, czy nie masz jakiego dowodu w swoim archiwum, że posag mojej żonie został wypłacony.
Stary w początku nie zrozumiał.
— Jakto? rzekł, alboż jest kwestja o to?
— Tak dalece kwestja, odparł hrabia, że ja pewien jestem że nie odebrałem go.
Podstoli osłupiał: w istocie posag ten zaraz po ślubie w gotówce oddany został, ale pokwitowanie z niego odłożono; intercyza zaś świadczyła że tyle a tyle było naznaczono... a nic nie dowodziło iż tę kwotę oddano.
— Mój Janie! rzekł podstoli, wszakci to całemu światu wiadomo, że dwakroć wzięliście gotowizną pod poduszkę.
— I ja temu nie przeczę, odparł hrabia, ale to był dar rodziców, nie posag. Gdyby to była suma posagowa, żona moja byłaby z niej kwitowała w mojej asystencji, a jabym był ewinkował na majątku.
Podstoli słowa nie rzekł, wejrzeniem wzgardy tylko pożegnał przybysza i odszedł.
— To być nie może! krzyknął pan Bal.
— Ja tę historją już słyszałem, poparł Stanisław... i mogę ręczyć że tak było.
— Ale to niegodziwość!
— Pozwól mi pan dokończyć, hrabia napróżno chciał po swojemu, z uśmiechem dobrodusznym wmówić podstolemu, że ma słuszność za sobą, gdyż metodą jego zawsze jest tak robić złe, jakby w sumieniu był przekonany, iż świętą pełni cnotę. Rozpoczął się tedy proces. Podstoli miał przyjaciół i poprzysiągł nie ustąpić: szło tu o ostatek mienia, o posag wnuczki, której ojciec własny nic nie zostawił. Hrabia znał prawo na palcach, na procesach zjadł zęby, płacił, nudził, a niewinniejszych sędziów otumaniał grając doskonale skrzywdzonego rolę. Ciągnęła się ta sprawa lat kilka, w końcu osądzono, żeby podstoli posag siostrze wypłacił.
Apelowały obie strony, podstoli od dekretu, hrabia, że mu nie przysądzono procentów; w drugiej instancji padł wyrok dla hrabiego, zabrano podstolemu nietylko majątki, ale zlicytowano ruchomości. Starzec dumnie wzgardził teraz wszelką powolnością szwagra i z sierotą wnuczką uciekł bez grosza prawie do Warszawy.
— Gdzie umarł, rzekł Stanisław z westchnieniem.
— Jakże ty to wiesz? spytał kupiec.
— Stał w kamienicy naprzeciw naszej i w niej skończył, rzekł syn.
— A wnuczka?
— Poszła służyć, jest teraz u Krombachów przy dzieciach nauczycielką. Mogę zaręczyć, że pan Parciński nic nie dodał, wiele ujął jeszcze, słyszałem tę historją nie z ust panny Konstancji, która mi o tem nie wspomniała, ale od najlepiej uwiadomionych ludzi.
Pau Bal się ponuro zamyślił.
— Ha! rzekł, jeśli to prawda? człowiek niebezpieczny! Ale jakże mógł mi się wydać tak dobrodusznym, tak uczciwym i szlachetnym przy sprzedaży!
— O! to były zastawione sidła, w które pan wpadłeś zbytkiem szlachetności.
— Ja tu jednak nie widzę, dotknięty trochę rzekł kupiec, w czem mnie mogli złapać?
— Najprzód na cenie majątku, która jest ogromnie przesadzoną, powtóre, wystawując panu Zakale jako złote jabłko, gdy w istocie kwaśna to dziczka! Reszta powoli przyjdzie.
Pan Bal był tak uderzony tem co usłyszał, że pozostał milczący i zamyślony aż do domu, a Stanisław ujrzawszy jego twarz, gdy weszli do pokoju, uczuł się o niego niespokojnym.
Milczenie kupca było nienaturalne, wzdychał, wstrząsał się i widocznie cierpiał w głębi. Walczył z sobą i nie umiał jeszcze ani się poddać rzeczywistości, ani utrzymać w złudzeniu. O! ciężko to zawsze człowiek przypłacić musi wszelką wiarę, z której go odziera nielitościwe doświadczenie, ciężko wyrwać z tego spokojnego posłania, które sobie marzeniem przygotowujemy.
W milczeniu chodził po pokoju zamyślony i usiłował jeszcze wmówić w siebie, że wszystko to o czem go przekonywał Parciński, było zmyśleniem, potwarzą tylko, przesadzoną pogłoską, puszczoną przez nieprzyjaciół, gdy mu oznajmiono, że ktoś z pilnym interesem chce się z nim widzieć.
— Któż to taki? zapytał niespokojny odwracając się do Parcińskiego, chciej pan zobaczyć... ja tak jestem... zmęczony.
Po krótkiej chwili powrócił plenipotent.
— Jest to pan Hubka, dziś sąsiad pański podobno, a niedawno jeszcze komisarz i plenipotent Radziwiłłowski; powiada że osobiście chce się widzieć z panem, ale to nic innego tylko sprawa o dyferencją w lesie. Wiem, że rzucając interesy książąt zobowiązał się ten jeszcze ukończyć, zapewne więc przybył w tym celu.
— E! to dzieciństwo! rzekł Bal, rzecz mała!
— Mała! z zadziwieniem spoglądając na niego odparł plenipotent; mnie się zdaje ogromną owszem... kawał ten lasu.
— Kilka, czy kilkanaście morgów.
— Kilkadziesiąt włók i to najpiękniejszego, to może wartać jakie parę kroć sto tysięcy, bo las nietknięty oddawna.
Bal zdziwiony już u drzwi się wstrzymał.
— Byćże to może?
— Tak jest.
— Ale prawo za mną! dodał żywo.
Parciński ruszył ramionami tylko, uśmiechnął się i dodał:
— Nie wiem, czy prawo za panem lub nie, to pewna, że interes ten można zrobić z panem Hubką pieniędzmi.
Bal się oburzył.
— Zmiłuj się pan! możesz-że mi radzić, żebym komuś pełnomocnika podkupywał?
— Ja nic nie radzę, bo sam podkupićbym się nie dał, to pewna, ale wiem o kim mówię i jak się tu u nas dzieje.
— Jakto! na wsi! na wsi! w tym przytułku cnót starych, prostoty i szczerości?
— Gnieździ się dziś niestety wiele brudów, dodał Parciński, ale chodźmy do pana Hubki, zobaczymy.
To mówiąc, pospieszyli do salonu, gdzie na nich gruby i okazały, spasły na cudzym chlebie oczekiwał pan Hubka. Przywitanie było chłodne; humor jednak przybyłego wesoły, śmiech zwykły mu z podwójnym hałasem rozlegał się co chwila; gospodarz siedział jak na szpilkach, nic nie wspominając o interesie, którego niby się nie domyślał, plik jednak papierów za frakiem sąsiada oznajmywał, że niedawno przybył i czekał na pana Bala. Zdawało się, że Parciński mu przeszkadzał, bo się kilkakroć zażywając tabaki na niego oglądał, jakby go chciał odprawić. Widząc to plenipotent zszedł z oczów na chwilę, a Hubka natychmiast z oddalenia się jego korzystał.
— Cha! cha! rzekł macając się po bokach i dobywając z kolei tabakierki, chustki, okularów, papierów nareszcie, mam tu do Waćpana dobrodzieja maleńki interesik.
Pan Bal, który już trochę wiedział co to są interesiki i poczynał gorzej się ich lękać niż wielkich interesów, zadrżał i w milczeniu jak skazany skłonił głowę.
— Trzeba tedy panu dobrodziejowi wiedzieć, że chociaż mi Pan Bóg dał kawałek chleba własnego, a teraz i wioseczkę...
— Wiem panie dobrodzieju!
— Jednakże trzymałem się pańskiej klamki lat kilkanaście. Teraz to się już pod starość odpocząć zachciało i swojego chleba skosztować. Książęta Radziwiłłowie, których interesami czas jakiś zabawiałem się, polecili mi tu jeszcze jeden maleńki do załatwienia.
— Z Zakalem?
— Tak jest! cha! cha! z Zakalem! maleńki... Panu dobrodziejowi zapewnie wiadoma już dyferencja w lesie, rozciągająca się klinem długim od Nowin prawie do samej Ciemiernej.
— Wiem, ale to mała rzecz, rzekł Bal.
— Ta, jak komu! rozśmiał się Hubka; ale to lasu kawał pyszny, a siekiera w nim od niepamiętnych czasów nie postała. Szlachecka fortunka, mości dobrodzieju! tak, tak.
— Bardzobym i ja rad o tę dyferencją z książętami ostatecznie ukończyć, rzekł kupiec.
— Właśnie do tego jestem upoważniony, kładąc na nos okulary dodał Hubka i rozłożył plik papierów, które przerzucać zaczął szukając planiku. Otóż jeśli mi pan dobrodziej łaskawego pozwolisz ucha, moglibyśmy kwestją rozpoznać, rozpatrzeć, a potem coś postanowić...
— Najchętniej.
— Cha! cha! rzecz się tak ma: Oto planik dyferencji... Na samej granicy dzisiejszej pańskiej używalności są jeszcze stare doły i ślady, że tamtędy szła niegdyś prawdziwa granica Zakala. Jak się las kończy, aż po rzekę, gdzie dziś wioska pańska Ciemierna, było niezawodnie gruntem Radziwiłłowskim.
— Jakto panie? jakże to być może? zawołał Bal zmieszany.
— Cha! cha! o chwilkę obliguję. Rzecz się tak ma: Kniaź Szujski Teodor, ówczesny dziedzic Zakala, był to człowiek bardzo gwałtowny, w dobrach książąt nigdy nikt nie mieszkał, a Szujszczyzna rozciągała się wówczas za miasteczko, które do niej należało. Przy kniaziu Teodorze była siła... Obawiali go się wszyscy, bo po prostu wieszał na sosnach kto mu bruździł, a nikt go zapozwać nie śmiał nawet. Ten tedy, cha! cha! kniaź Teodor zajął pierwszy jure caduco kawał Radziwiłłowszczyzny, kopce nowe posypał, dęby i sosny rubieżne z krzyżami porąbać i popalić kazał, a na gruntach cudzych wieś Ciemierną założył... Książęta Radziwiłłowie zanosili ciągle manifesta de violentia, ale póki kniaź Teodor żyw był, ani mu kto śmiał w oczy zajrzeć. Dopiero po jego śmierci, choć to jeszcze dawność była nie zaszła, rozpoczęły się wizje na gruncie i sprawa, ale ta po dziśdzień się ciągnęła.
— Jakto? przerwał pan Bal, więc panowie nietylko lasu ale i gruntu na którym Ciemierna stoi, dopominać się myślicie?
— A tak jest! cha! cha! odparł pan Hubka... Rzecz w istocie tak się ma.
Kupiec ruszył ramionami.
— Zresztą co się tycze wioski, brzegu i kawałka zarośli, książęta nie będą przy tem stali, dodał plenipotent, ale co się tycze lasu.
— Mnie sprzedając podano całą dyferencją jako słusznie należącą do Zakala.
— Cha! cha! to się to podaje, a na gruncie inaczej się rzecz ma, odparł swoje ulubione powtarzając wyrażenia pan Hubka.
— Pozwól mi pan wezwać tu rady i światła mojego plenipotenta i przyjaciela pana Parcińskiego, rzekł po chwili namysłu Bal, ja za mało znam i majątek i procedurę tutejszą.
— Wola pańska! cha! cha! choć możebyśmy się bez pomocników obeszli, krzywiąc się dodał Hubka, rzecz jasna, pogadalibyśmy i kwita.
— Pośrednik nigdy nie zaszkodzi, rzekł z uśmiechem na ustach ale trwogą w duszy o wioskę i las pan Bal i wyleciał naprzeciw do Stanisława. Tu zastał Parcińskiego na prędce przebiegającego okiem mapę, dokumenta i starającego się oswoić z nową kwestją.
— Aj! bieda! ratuj dobrodzieju! krzyknął kupiec na progu łamiąc ręce.
— No! a co tam?
— Wszak wiesz co mi śpiewają! Chcą całej dyferencji i Ciemiernej w dodatku...
— No! no! nie ma się czego obawiać! przynajmniej o wioskę! odparł Parciński. Dawniej nieco o tem wiedziałem, teraz przebiegłem okiem papiery — poradzimy, pomówim... zostaw nas pan tylko samych, a jeśliś ciekawy lub niespokojny, możesz z drugiego pokoju posłuchać.
— Dobrze, ustępuję chętnie, pójdę do mojej żony, panowie układajcie się, byle mi ten nowy niepokój jak najprędzej spadł z głowy.
Parciński chwyciwszy papiery ze stołu, uśmiechając się, wszedł do pokoju w którym nań oczekiwał dumny komisarz Radziwiłłowski. Nowe położenie jego nie dozwalało mu zbyt poufale zbliżyć się do ubogiego jakim był pan Tomasz człowieka, którym słusznie czy nie wszyscy pomiatali. Nadął się więc, ręce w kieszenie powkładał, minę stosowną przybrał i od niechcenia rzuciwszy nań okiem zapytał:
— A co panie Tomaszu, jak myślisz, co będzie z dyferencją?
— Co ma być? odstąpicie nam ją całą, rzekł plenipotent, kopce posypiem, upijem się i podpiszemy rozgraniczenie.
— O! o! jak to Waćpan szparko i dzielnie te rzeczy robisz! Cha! cha! żart na bok, co tu mówić długo! Dyferencja dobrze to wiecie należy do nas... nie ma co darmo się durzyć. Podziękujecie jeszcze jak wam zostawiam Ciemierne... Wszak zapewnie wiesz gdzie szła stara granica?
— A wiem! zawołał Parciński wesoło, zajmowała ona aż wioskę Radziwiłłowską Zamulanie: książę Mikołaj Krzysztof czy Krzysztof Mikołaj gwałtownie zajął Szujskim lasy ich, a Fedor oddał za swoje i zniszczywszy ślady gwałtu przywrócił co nam należało.
— E! to Waćpan te rzeczy tak bierzesz? ale ba! zobaczym co się okaże na gruncie, rzekł Hubka. O księciu Mikołaju Krzysztofie to bajka.
— Tak jak o zaborach kniazia Fedora...
— Ciemierna stoi na naszym gruncie.
— A Zamulanie na naszym...
— No! to się nigdy nie porozumiemy, westchnął dobywając papieru z kieszeni Hubka, rzucił okiem szyderskiem na Parcińskiego i podał mu jakieś pismo; chyba Waćpan to przeczytaj...
Plenipotent rzucił okiem i pobladł.
— Jakto! zawołał, był układ z Sulimowskim?
— A widzisz Waćpan że był! — uśmiechając się rzekł Hubka — ot! jak rzeczy stoją.... a co teraz pan powiesz?
Parciński usta zaciął.
— Czemuż granica nie przeprowadzona, linja nie wycięta, dokument nie aktykowany?
— Dobra wiara! dobra wiara! — rzekł zimno Hubka — tak stoją rzeczy! pan Bal wchodził w prawa i zobowiązania się hrabiego Sulimowskiego, a zatem dopełni nam co tamten przyrzekł...
— A jakby nie uczynił tego?
— Pójdziemy do sądów!
— No! to pójdziemy do sądów! — zimno oddając papier, niezmięszany rzekł Parciński — niech i tak będzie.
— Tak pan mówisz?
— A cóż mam powiedzieć?
Zamilkli oba, pan Bal niecierpliwy wsunął się po cichu.
— A co? spytał trwożliwie.
— Pan Tomasz, odezwał się Hubka wstając i zmieniając głos i postawę na pokorniejsze, straszy mnie sądem.
— Za cóż pan Piotr straszy mnie jakimś świstkiem? odparł plenipotent.
— Świstek! tak rzeczy stoją! świstek! obruszył się ex-komisarz, niech no pan przeczyta, to formalna komplanacja, ze świadkami.
— Czemuż-o niej nie ma wzmianki w naszej tranzakcji? spytał pan Tomasz.
— Dobra wiara! dobra wiara! ale to się spełnić powinno! szepnął Hubka. Bal spojrzał na Parcińskiego nic nie rozumiejąc. Co to jest? zapytał cicho, poglądając na papier, który trzymał w ręku.
— Nowy jakiś podstęp na pańską krzywdę — rzekł plenipotent: pokazuje się z tego, że rokiem przed sprzedażą hrabia Sulimowski zrobił układ o nową dyferencją, ustępując jej całkowicie Radziwiłłom... Wszak o tem panu nic nie wspominał?
— Ani słowa! musiał zapomnieć.
Parciński parsknął śmiechem, a Hubka począł mu wtórować, aż się pan Bal zawstydził.
— Juściż wątpię, dodał, żeby chciał mnie tak podejść, nie spodziewam się by to było w jego charakterze... nadto go szacuję.
— Che! che! tak stoją rzeczy! szepnął Hubka.
— Przeciwko tej konplanacji iść musimy — dodał Parciński.
— Mnie się zdaje, czy nie napisaćby dla objaśnienia się do hrabiego? zapytał trwożliwie kupiec.
— Cha! cha! cha! jużci się podpisu nie zaprze, a wreszcie są świadkowie... urażony trochę dodał Hubka.
Chwila milczenia i namysłu ciężka do przetrwania i długa, przeleciała w ciszy złowrogiej; Hubka tylko sapał, zażywając tabakę i marszczył się.
— No cóż tedy będzie? zapytał.
Bal spojrzał na plenipotenta; Parciński wziął pod rękę sąsiada, chociaż ten nie zdawał się zbytnie rad tej jego poufałości.
— Panie Piotrze, rzekł mu na ucho, ten interes trzeba kończyć po sąsiedzku i po obywatelsku. Konplanacja hrabi Sulimowskiego jest świeżo zrobiona... nas w kaszy nie zjecie; jeśli po ludzku gadać myślisz, możemy to dogodnie i dla pana (przycisnął) i dla książąt załatwić, jeżeli inaczej pójdzie... to się i śledztw i sądu i przysiąg nie zlękniemy.
Hubka wyrwał się Parcińskiemu i pobiegł do pana Bala.
— Jabym chciał z panem dobrodziejom samym mieć do czynienia — rzekł grzecznie — pan Tomasz... nam bruździ...
Parciński ledwie miał czas mrugnąć na Bala, żeby do niego odesłał znowu natarczywego plenipotenta.
— Panie dobrodzieju! grzecznie kłaniając się rzekł gospodarz, darujesz mi że sam z nim sprawy tej traktować nie będę; nie dosyć jeszcze znam miejscowości, stosunki... okolicę, własne prawa, uproszony odemnie pan Parciński...
— Otóż widzisz panie Piotrze, zawołał Tomasz, że musisz zemną się zostać, porwał go znów pod rękę. Zabieraj papiery, herbatę i wino nam przyszlą do mego pokoju, pójdziemy kończyć na osobności.
Opierał się trochę chcąc swą obywatelską świeżą jeszcze godność utrzymać pan Piotr, ale Parciński gwałtem go prawie śmiejąc się za sobą pociągnął.