Złoto z Porto Bello/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział XXIV. Powrót do domu
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV.
Powrót do domu.

Zgiełkliwy wrzask, jaki rozległ się w chwilę potem, był dowodem, iż wdarto się do kajuty głównej; atoli brzmiąca w nim nuta triumfu niebawem ustąpiła miejsca zakłopotaniu, skoro ogary Siivera przekonały się, iż zwierzyna im uciekła.
— Zwiał!
— Wyprowadził nas w pole ten.....
— Łodzi, wiara, łodzi!
I naraz szczęk wioseł, rozlegający się — skrzyp, skrzyp! — poza nami, skłonił Darbego i mnie do podwojenia wysiłków. Przybiliśmy do brzegu o kilkadziesiąt sążni w dół rzeki od miasta, na płytkiej snadziźnie, ale nie chcieliśmy mitrężyć czasu na szukanie schronienia w obrębie drewnianych tynów warowni. Prawdę powiedziawszy, mieliśmy obecnie wątpliwości, czy samo miasto zapewni nam bezpieczeństwo. Kartacze Konia morskiego łatwo dałyby sobie radę z takiemi murami i szańcami, jakiemi szczycić się mogło miasto Savannah.
Ruszyliśmy przeto co sił w górę wydmy piaszczystą ścieżyną, wijącą się przez otwarte pola dokoła warowni; mieliśmy w uszach ustawiczny szczęk wioseł i krzyki korsarzy pobrzmiewające pomiędzy kilkoma ich łodziami. Nie mogłem przekonać się, czy nas ścigano, gdyż noc była ciemna, jak podziemia piwniczne; atoli nie ufaliśmy losom, tylko biegliśmy, co sił w nogach, przez plantacje miejskie, słysząc po drodze podnieconą rozmowę strażników na bastjonach warowni, którzy widocznie przewidywali napaść ze strony złowrogich przybyszów, stojących na rzece. Nie zatrzymaliśmy się ani na jedno tchnienie, dopóki nie dotarliśmy do skraju lasu.
Piotr znalazł się teraz w swoim żywiole. Zarówno w dzień, jak i w nocy, potrafił znaleźć drogę w obcej kniei, z taką łatwością, z jaką żeglarz potrafi żeglować po bezdrożnych rozłogach morskich, przeto zaczął nas prowadzić na północ, mniejwięcej w kierunku ustronnych osad, położonych między Savannah i Karoliną. W jaką godzinę po wschodzie słońca wyszliśmy na wioskę wśród wyrębu, której mieszkańcy przyglądali się nam z niedowierzaniem, dopóki Darby nie wydobył złotego dublona — z zapasiku, jaki sobie był uciułał w czasie swego królowania w roli flintowego ulubieńca.
Ludzie ci nigdy przedtem nie widzieli złota, więc za dublon i uncję sprzedali nam muszkiet, stary lecz zdatny do użytku wraz z workiem kul, rożkiem prochu, oraz ubranie ze skóry jeleniej dla nas wszystkich z wyjątkiem Benjamina Gunna, który wyniośle odrzucił dar, który uważał jedynie za odmienny rodzaj „liberji“. Sprzedali nam też nieco soli i mąki i wskazali nam drogę do Charleston w Karolinie.
Odtąd o naszej podróży mogę tylko tyle powiedzieć, że była to Odyszeja, do jakiej zdawna byli nawykli mieszkańcy naszego pogranicza. Dla Piotra i dla mnie wszelkie niebezpieczeństwa kniej i rzek, strachy przed czerwonoskórymi i dzikiemi zwierzętami były niczem w porównaniu z okropnościami morza, a Moira i Darby nauczeni zostali doświadczeniem smutnem — tak iż gdy nakoniec, pokłuci od cierni i nogi mając obolałe, weszliśmy w spokojne ulice Charlestonu i zastaliśmy tamże wiele statków pocztowych mających wyruszyć ku północy, wszyscy czworo jak jeden mąż oświadczyliśmy, że i dalej iść będziemy drogą lądową.
Neen — rzekł Piotr. — Ja już nigdi nie udam się na mosze, Bob.
— A któżby był tak głupi, by tłuc się po słonych bałwanach morskich, moknąć i ciorać się, gdy możemy zaznać przygód w kniei, polować na jelenie, na niedźwiedzie i lamparty, a nawet może i na Indjan, jeżeli szczęście dopisze? — zrzędził Darby.
— Przypominam sobie, że ktoś tu z obecnych chciał koniecznie dostać się na morze i rozbijać głowy ludziom! — zaszydziłem.
— Prawda-ć to, bom-ci ja wówczas mniej wiedział niż teraz! — odparł Darby niestropiony. — Ci korsarze mogliby nawet świętego wytrącić z równowagi. Z wyjątkiem Flinta nie było wśród niech nikogo, ktoby potrafił oprzeć się takim jak my...
— Może Silver...
— To człek łepski, ten Długi Jan, ale będzie on miał jeszcze kłopoty, sami zobaczycie — upierał się Darby. — Może nawet teraz znajdują się w opałach.
— Nie dbam, jakie go tam czekają opały — odrzekłem. — Nie pragnę już nigdy w życiu zobaczyć ani jego ani kogokolwiek z jego załogi.
Moira, siedząca koło mnie na ławie gospody, rzuciła mi się z lekkiem dreszczem w objęcia.
— Nigdy, przenigdy! — zawołała. — A jeżeli i ty się na to zgodzisz, Bob, to nigdy już nie udamy się na morze. Lubię czuć ziemię pod nogami i słyszeć szum drzew. I na lądzie pewno bywają źli ludzie, lecz dalibóg nigdy tak nielitościwi, jak ci najokrutniejsi z żeglarzy. Do końca życia, ilekroć tylko posłyszę łomot morskich wałów i plusk odpływu morskiego, będę myślała o ojcu, spoczywającym tak daleko i samotnie pod granią Lunety ...i o panu Murrayu, Boże bądź miłościw grzesznej jego duszy! — i o wielu innych... Wszystkich pochłonęło morze. Najświętsza Panno, jakże żarłoczny to żywioł!
Ale Piotr potrząsnął poważnie głową.
Neen — odezwał się. — Mosze nie było wszystkiemu przyczyną. Oni zginęli przez chciwość, która toczyła ich serca. Nie lubię mosza, ale mosze jest takie samo jak siemia. Ono spełnia wolę Boga.
Siedzieliśmy przez czas pewien w milczeniu, przyglądając się bujnemu życiu wokoło, murzynom w jasnych zawojach na głowie, plantatorom przejeżdżającym na mułach, sławetnemu mieszczaństwu o szarej odzieży.
— A ty, Benjaminie Gunn? — zapytałem kuchcika, który siedział po drugiej stronie stołu. — Czy pójdziesz z nami na północ? Mój ojciec...
On skoczył, wijąc się i wykręcając w niepomiernem zakłopotaniu, ba, nawet z niejaką obawą w twarzy.
— Dyć sam pan mi obiecował, że nie będę nosił liberji — żachnął się. — A przedtem jeszcze waszmość mi powiadałeś, że wystarasz się dla mnie o stanowisko prawdziwego marynarza, takiego smolucha, co to zwija liny i kręci sterem. Tak, obiecowałeś, panie Ormerod, a ja panu wierzyłem... choć jest wielu takich, którym za nic jest okpić biednego Bena Gunna.
— Ja cię nie oszukam, Benie — odrzekłem. — Jeżeli chcesz iść na morze, nie będę się sprzeciwiał.
I nazajutrz wystarałem się dlań o miejsce na pakbocie barbadoskim, ostrzegając go, by nie rozgłaszał dziejów przeszłego swego życia, o ile nie ma ochoty dostać się w ręce urzędników Admiralicji, jako dawny korsarz. Był on ostatnim węzłem, jaki łączył nas z niecną kompanją, podlegającą niegdyś wspólnym rządom mego dziadka i Jana Flinta. Co się stało z nim jako też z niedobitkami załogi Flinta na Koniu morskim, nie wiem do dnia dzisiejszego; atoli ponieważ nigdy już nie opowiadano mi o Koniu morskim, wnioskuję, że ten okręt albo się rozbił, albo też został porzucony przez swą załogę. Wiem tylko, że opuścił Savannah w ciągu dwudziestu czterech godzin od naszego wylądowania tamże — tyle tylko dowiedziałem się z listów jednego z tamecznych kupców.
Wróciłże on na Rendezvous? Czy korsarze zdołali przeryć całą powierzchnię wyspy, by odkryć skarb, zakopany przez Flinta? Czy też może wyprawili się po złoto, ukryte przez nas na Skrzyni Umrzyka? I jedno i drugie — beznadziejne to przedsięwzięcie! Całkiem to samo, co szukanie jakiegoś tam ziarnka zboża w kopiatym sąsieku.
A cóż się stało z Billem Bonesem? Czy zmylił pogoń swych opuszczonych kamratów i szukał sposobności, by na własną rękę wykopać skarb Flinta? Przysiągłbym, że było to jego zamiarem od samego początku — tak samo dałbym głowę, że gdyby Silverowi udało się wpierw dostać w swe ręce mapę Flinta, byłby on tak pokierował sprawę, że tylko on i garstka jego najbliższych przyjaciół byłaby dopuszczona do udziału w łupie. Ale może Bones nie zdołał się wymknąć?... Może Silver natrafił na jego ślad i ścigał go tą osobliwą zemstą, którą dawano u nich nazwę Czarnej Plamy?... Często zachodziłem w głowę, co to mogło być takiego[1].
No, niechże to im wyjdzie na zdrowie, jeżeli potrafię odnaleźć ów skarb lub jego cząstkę! Mówiłem nieraz z Moirą o tem, czy zawiadomić jej sojuszników, Jakobitów, o skarbie zakopanym na Skrzyni Umrzyka, a ona zrazu skłaniała się do tej myśli; atoli później gdy zamieszkałem w Nowym Jorku i zakosztowała dobrobytu, przyniesionego przez dynastję Hanowerską, odmieniła zdanie i przysięgła sobie nie podejmować żadnego kroku, któryby zakłócał spokój państwa.
— Niema tu co myśleć o sympatjach hanowerskich lub jakobickich — powiedziała. — Wszyscy jesteśmy Anglikami.
Ale zapędziłem się zbyt daleko w opowiadaniu. Cofnijmy się parę lat wstecz (nie większy to wysiłek, jak ten, który nas czekał, gdyśmy w ową noc pod Savannah spuszczali się po linie z pokładu Konia morskiego) i powróćmy do gospody w Charleston. Odprawiliśmy Benjamina Gunna i ułożyliśmy sobie, że będziemy się posuwać na północ wzdłuż wybrzeża morskiego. Jedyną rzeczą, na którą dybaliśmy, było znaleźć jakiego księdza, by dał mi ślub z Moirą; zdawało się, że to nie może zdarzyć się prędzej aż w Baltimore. Jednakowoż szczęście nie opuszczało nas do ostatka, gdyż w dniu, w którym mieliśmy wyruszyć, zerwała się burza, tak iż zmuszeni byliśmy odłożyć naszą podróż; tego samego zaś dnia popołudniu zawinął do przystani okręt francuski, chroniący się przed zawieruchą. Wśród podróżnych tego statku znajdował się pewien uprzejmy franciszkanin i ten chętnie się zgodził dać nam ślub.
Ostatecznie przybyliśmy do Nowego Jorku o godz. 4-tej popołudniu, dnia 24 kwietnia 1755 r. Ojciec właśnie znajdował się w kantorze przy ul. Perłowej i podszedł ku drzwiom na odgłos kopyt końskich tętniących po bruku. Słońce zachodzące raziło go w oczy, to też przez ten czas gdy schodziłem z konia i pomagałem Moirze zsiąść z siodła, ojczysko moje stało oszołomione, bojąc się, czy to nie mami go jaskrawy blask słoneczny.
— Czy to naprawdę ty, Robercie? — zawołał. — Ale chyba tak... bo oto Piotr i Darby!
— Tak, ojcze! — odpowiedziałem. — I jeszcze kogoś w dom ci przywiozłem.
On uśmiechając się z rozrzewnieniem, rozwarł ramiona.
— Jest tu miejsce dla was obojga, mój chłopcze. Widzę, żeś wstąpił w moje ślady i ze swych azardów przywiozłeś sobie żonę.
— Jest to szlachcianka irlandzka, którą...
— Kimkolwiek jest, sercem ją całem witam. Ale chodźcie-no, chodźcie oboje! Zdrów... i cały... i z żoną! Robercie, ledwo temu mogę uwierzyć! Po całym roku rozłąki! Piotrze, niechże cię Bóg błogosławi! Wiedziałem, że przy tobie nie stanie mu się nic złego. Och, Darby, masz teraz więcej oleju w tej czerwonej łepecie, aniżeli wówczas, gdyś nas porzucał; a jeżeli przysłużyłeś się paniczowi, to przebaczam ci wszystko. Ależ macie wszyscy dużo do opowiadania!
Tej nocy, gdy leżałem w pokoju na piętrze, który zajmowałem od dzieciństwa, zostałem obudzony dalekim szczękiem i gwarem, który stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Gdy doszedł do rogu ulicy, naraz coś ciężko zadźwięczało i jakiś pompatyczny głos oznajmił:
— Dwunasta godzina... noc piękna i jasna... a pan Robert Ormerod wrócił do domu z niewoli u korsarzy... Boże miej w opiece Swojej króla i sławetnych rajców Nowego Jorku!
Był to stróż nocny Diggory; słysząc jego głos, przypomniałem sobie, jak to Silver wystrychnął go na dudka w ową noc, gdy zostałem porwany, — i począłem śmiać się na całe gardło, aż Moira poruszyła się przez sen i ozwała się rozżalonym głosem:
— Źle to, Robercie, że nie chcesz spać w pierwszą noc, którą spędzamy we własnym domu!...

KONIEC.





  1. Odpowiedź na te wszystkie pytania znajdzie czytelnik w książce R. L. StevensonaWyspa Skarbów“. (Przyp. Red. „Świata podr. i przygód“).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.