Złoto z Porto Bello/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział XXIII. Kapitan Bill Bones
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIII.
Kapitan Bill Bones.

Tupu — tupu! klap — klap — klap! zatętniły ciężkie buciory marynarskie, podzwaniając echem przez całą długość przedsionka, a pogwar głosów zabrzmiał im do wtóru.
— Tak, oto on tu leży.
— Bodaj to..., widział-że kto kiedy taką ohydną gębę!?
— No, żebyś ty go widział, zanim Długi Jan położył mu dwa pensy na oczach!
— Tak coś!... kłaść pensy na powiekach Flinta, który przebierał w uncjach[1], jak w groszach!
— Czyś oszalał, brachu? Nie należy nigdy kłaść złota na całunie umrzyka!
— Może i nie! Może i nie! Nie należy zaszywać... to wiem.
— E, co się tem trapić? On już nie żyje. Spocznie sobie na dnie rzeki...
Tupotanie przeszło w miarowy stuk kroków; to czterech rosłych marynarzy wynosiło pokrowiec z żaglowej płachty, w którą zawinięty był zewłok Jana Flinta. Żałosny bełkot Darbego przerwał ciszę. Słyszeliśmy go nawet w pokoju Moiry, gdzie zebraliśmy się we trójkę, czekając, co przyniesie nam najbliższa przyszłość.
— Niech będzie Bogu chwała... ale on zmarł, obarczony tylu grzechami. Ach, święta Brygido, święty Patryku, błogosławiona Weroniko i święty Marku, przyczyńcie się za nim! Wołajcie do Panny Najświętszej, by orędowała za nim przed trybunałem niebieskim. Och, biadaż, biada, biada! był on zły, ale i dobry po swojemu, a niema nikogo, ktoby mu wyjednał drogę do szczęścia!...
Wtem rozległ się wściekły głos Bonesa.
— Dość tej paplaniny! Dalipan, oćwiczę was kilku, jeżeli on nie stuli gęby!
Darby zaskomlał i umilkł.
— Z wodą!... — mówił dalej Bones. — Tu, od bakortu. Nuże go w górę! Czy nie możecie prędzej? Puszczajcie go, wiara! Bęc!
Plusnęło.
— A teraz kto powie, że Bill Bones nie jest kapitanem Konia morskiego? — zapytał Bones z pogróżką w głowie.
Piotr dotknął mego ramienia, otwierając lekkiem pchnięciem drzwi pokoju Moiry.
— Chyba mnie nie opuścicie? — szepnęła.
Neen — zaprzeczył Holender. — Ale lepiej posłuchajmy, co oni tam knują.
Gdybyśmy się zakradli do opuszczonego przedsionka, Bones znów przemawiał. Siedział na beczce, którą dawniej zwykł był Flint zajmować. Nad jego głową wisiała latarnia, a w jej bladożółtem świetle można było poznać, że był prawie tak pijany, jak bywał jego zmarły zwierzchnik.
— A bodaj to... takie szczęście! Flint był-ci tęgim wiarusem, ale zawiele dufał szczęściu. Ja jestem marynarzem... a, jestem! Niechno tylko mam słońce i gwiazdy, a powiodę was wszędy, gdzie potrza. Niechno tylko dostrzegę topżagle, a poprowadzę was — zdobywać okręty. Nie lubię się przechwalać... nie. Możecie pić rumu ile tylko dusza zapragnie, bylebyście umieli kierować okrętem i walczyć. A teraz, co macie do powiedzenia? Odezwij się, jeden z drugim warchole!
Z ciemności ozwał się głos Jana Silvera, przemawiający tonem łagodnej, nieco ckliwej, namowy.
— Lepiej byłoby uczynić wszystko według przepisów, Billu. Jesteś sztormanem, a powiadasz, że Flint dał ci mapę skarbów i naznaczył cię swoim następcą; ale przepisy są przepisami, a nie zawadziłoby...
Bones wyciągnął z zanadrza twardy, szeleszczący arkusik papieru i wywinął nim w powietrzu.
— Oto jest mapa — oświadczył. — Długi Jan dobijał się o nią, ale Flint mnie ją wręczył, jakeście to słyszeli z ust jego.
— Juści, żem to powiedział i mówię, Billu — podjął Silver niezmieszany. — Ale mówię również, że powinniśmy urządzić wybory, zgodnie z naszemi ustawami.
Pomruk zgody przywitał to oświadczenie. Bones sposępniał.
— To zbyteczne, — odpowiedział. — Jestem sztormanem i jedynym prawdziwym żeglarzem, jakiego posiadacie w swem gronie. Ale nuże, wybierajcie sobie kogo chcecie... tylko pamiętajcie, że ja dostałem mapę, dotyczącą skarbów.
— Tak, tyś dostał tę mapę, Billu, — potwierdził Silver, przyczem głos jego przybrał odcień większej nienawiści. — Wszakoż wiedz, że my nie uznamy jej za twoją własność. Jesteś, jak to mówią prawnicy, naszym zaufanym. Trzymasz ją u siebie w imieniu nas wszystkich, my zaś — (tu zaśmiał się zjadliwie) — tak, my nie spuścimy cię z oka, Billu.
Bones zaklął.
— Dalej, przystąpcież do wyborów — jął popędzać załogę. — Któż będzie kapitanem? Wymieńcież czyje nazwisko!
Kilkunastu lizusów krzyknęło: „Bones!“ z taką mocą, aż ów napuszył się w sobie; kilku zaś zawołało: „Silver!“ albo: „Długi Jan!“
— A któż jeszcze? — wyzywał Bones.
Nikt nie odpowiadał.
— No, Długi Janie, — zadrwił Bill, — zdaje się, że idzie tylko o ciebie i o mnie. Ustawy mówią, że ci, którzy głosują za jednym, przechodzą na jedną stronę, a ci którzy głosują za drugim, przechodzą na stronę przeciwną. Ponieważ więc siedzisz po stronie bakortu, ogłaszam, że ci którzy głosują za tobą, mają przejść na bakort, ci zaś, którzy są za mną, niech przejdą na sztymbork.
— I owszem — mruknął Silver.
Słychać było przytłumione szuranie i dudnienie stóp rozstępujących się ludzi, a w świetle latarni można było rozróżnić dwie gromadki, skupiające się po obu stronach bezanmasztu; pośrodku na beczce siedział Bones. Trzy piąte załogi oddało głos na niego.
— No, Długi Janie, — ozwał się Bill, nie starając się nawet stłumić triumfu brzmiącego w jego głosie, — czy chcesz coś powiedzieć o wyborach?
— Nie, — odrzekł Silver zwięźle. — Tyś zwyciężył.
Bones z radością zatarł ręce.
— Powiadasz, żem zwyciężył?
— Powiedziałem, że tak.
Oba przeciwne stronnictwa przyglądały się sobie w zajem jak dwie zgraje wilków, gotujących się do bójki o ścierwo świeżo zabitego łosia. Przez chwilę przypuszczałem, że pobiją się z sobą, ale złe miałem wyobrażenie o przebiegłości Silvera i jego panowaniu nad sobą.
— Zwyciężyłeś, Billu, — powtórzył, — a ja pierwszy życzę ci z tego pociechy. Ponieważ zaś zostałeś prawnie obrany, prawdopodobnie objaśnisz nas, jakie masz plany co do okrętu?
— Plany? — odrzekł Bones ostrożnie. — Jakie plany masz na myśli?
— Czy zamierzasz zabrać skarby z obu wysp, czy wyprawić się po nowe?
Bones zamyślił się. Nie był on tak kuty na cztery nogi, jak Silver, a przypuszczam, że wiedział też o tem. Bał się podstępu, ale choćby nie wiem jak się głowił, nie mógł poza tem niewinnem pytaniem dostrzec żadnej pułapki.
— Pójdę za zdaniem załogi — oznajmił z triumfem. — Jesteście wszyscy mości zbójnikami. Mówcie, czego sobie życzycie!
Tym razem załoga odruchowo jęła wpatrywać się w Silvera, czekając na jego hasło.
— Mamy wielkie skarby w tych kryjówkach wyspiańskich — odrzekł licząc się z każdem słowem. — Ja osobiście radziłbym zebrać to, co mamy, wziąć ze dwa lub trzy okręty i rozjechać się w różne strony świata, stosownie do woli każdego z nas. To, co wykopiemy, wystarczy nam, by urządzić sobie życie wygodnie, a ci którzy mają ochotę jeszcze coś sobie zarobić, mogą z łatwością to uczynić. Oddaj im Konia morskiego, jeżeli za nim tak przepadają. Nie zmartwią się z tego powodu. Atoli niektórzy z nas dosyć już zakosztowali morza, więc radzibyśmy zakosztować wygód na lądzie.
Mowę tę przyjęły huczne okrzyki uznania. Nie było człowieka, któryby nie był olśniony nadzieją przetrwonienia tysięcy funtów, zanim pójdzie na szubienicę. I jak wszyscy żeglarze utrudzeni wieloma wyprawami, pragnęli na zawsze już rozstać się z okrętem — przynajmniej tak im się wydawało. Bones narówni z innymi był zachwycony planem Silvera.
— Juści, juści — przyklasnął. — Długi Jan ma dobry pomysł. Jutro puścimy się z wodą, a potem hajże na Skrzynię Umrzyka!
I pijackim głosem jął wykrzykiwać pieśni, którą Flint nucił przed śmiercią:

Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni —
Hej-hej-ho! i butelka rumu! —
Piją za zdrowie — resztę czart uczyni —
Hej-hej-ho! i butelka rumu!

Zawtórowali inni i, jakby na skinienie różdżki czarnoksięskiej, pojawiły się czarki z rumem. Bones wypił ich kilka przez ten czas, gdyśmy się im przyglądali.
— Przepijcież do mnie, dranie — zawołał na swych popleczników. — Bill Bones jest łaskawym szyprem! Rumu dla wszystkich i do... kata z dyscypliną!
Na to zerwała się radosna wrzawa i to, co według mego przewidywania miało doprowadzić do otwartej walki, zdawało się przechodzić jedynie w szał pijacki, jakiego widownią niemal w każdą noc bywał pokład Konia morskiego. Ale nie leżało to snadź w planach Silvera, by zachować całkowitą powściągliwość na tym punkcie, bo oto wystąpił, kulejąc, w krąg światła latami, mając za sobą Pew, Czarnego Psa, Darbego i kilkunastu innych.
— Dajcie spokój, kamraci! — zawołał. — Mamy tu do załatwienia ważną sprawę. Będzie i później czas na hulankę.
— Niema lepszej pory na pijaństwo, jak wówczas, gdy pod bokiem mamy trunek — odparł Bones.
— Prawda i to — przyznał wesoło rację Silver. — I widać to jasno, że z takiego szypra, jak ty, Billu, radzi będą wszyscy okrętnicy. A le właśnie teraz przyszło mi na myśl, że nikt z nas nigdy nie zapytał jeńców, ile to czasu zajmie wykopanie skarbu Murraya. Przeto ośmielam się wam podsunąć myśl, byśmy ich tu przyciągnęli na górę i wzięli na spytki. Nie powinno tak być, żeby jeńcy mieli siedzieć, jak mruki, na co pozwalał im Flint. Był-ci dobrym kamratem nasz Flint, ale zdaje mi się, że nadużywano nieco jego pobłażliwości.
Dostrzegłem, iż Bones zwolna przejechał językiem po wargach, mrugając jednocześnie oczyma. Myśl ta przypadła mu do smaku; tak samo i załodze.
— Przyprowadźcie ich — nakazał Bones. — Długi Jan ma rację.
— Tak, przyprowadzić ich tutaj — zawołała załoga. — Niech potańczą.
Bystre, lśniące jak polerowany agat, oczy Silvera prześliznęły się po kręgu dzikich twarzy i spoczęły na zalanem obliczu Bonesa.
— Pobiegnij na rufę, Darby, — przemówił, — i sprowadź nam jeńców. Jest tam piękna dziewczyna.
— Jej... jej... nie przyprowadzę! — odpowiedział Darby ociągając się.
— Tak, ją właśnie! — rzekł na to Silver z lekką emfazą i wyciągnąwszy rękę, ścisnął silnemi palcami ucho Irlandczyka. Darby wrzasnął z bólu i chciał znów protestować, ale Silver przerwał mu jednem bezlitosnem słowem:
— Chybaj!
— Przyprowadź tę dziewczynę, chłopcze — burknął Bones, — albo zakosztujesz tortur.
Darby ruszył ku nam zalewając się łzami. Widzieliśmy jak powoli przebijał się przez ciżbę. Jeden z ludzi go kopnął. Biedny Darby! Był on ulubieńcem Flinta, a w każdej załodze bywają tacy, którzy nienawidzą to, co miłe kapitanowi.
Spojrzałem na Piotra, an zaś odpowiedział niemym wyrazem, kryjącym w sobie smutne przypuszczenia.
— Możeby dać nura w wodę? — przemówiłem.
Moira odezwała się z za naszych pleców:
— Nie róbcie nic podobnego!... ja ani o tem myślę. Jeszcze nie jest z nami tak źle.
— Pani nie...
— Oni napewno nas złapią — sprzeciwiła się. — Nie, nie, panie Bob; musimy czekać lepszej sposobności!
Ja — przyklasnął jej Piotr. — Racja. Ja myślę...
Tu zawahał się.
— Że Silver knowa jakieś tajne zamysły — dodała Moira.
Ja — rzekł Piotr. — Skąd to pani wie?
— Domyślałam się — odrzekła. — Od kwadransu już nadsłuchiwałam, stojąc poza wami, gdyż przeczucie mi mówiło, że coś niedobrego się święci. Ale oto nadchodzi Darby, więc ze względu na niego powinniśmy iść prędko.
Darby stanął przed nami, cały zdyszany.
— Silver kazał mi...
Moira wcisnęła się pomiędzy Piotra i mnie i położyła rękę na ramieniu chłopca.
— Nie zważaj na to, co oni mówili — jęła go pocieszać. — Zaprawdę rycerski z ciebie chłopak, Darby, i tak jestem dumna z ciebie, że dałabym ci chętnie strzępek chusteczki lub pstrokatą wstążkę, byś mógł ją nosić przy kapeluszu... tylko szkoda, że ty nie masz kapelusza a ja nie posiadam ani chusteczki ani wstążki! Ale zobaczymyż, czego chcą od nas te łotry!
I ruszyła przy boku chłopaka, zanim który z nas obu zdołał ją wyprzedzić.
Tłum piratów rozstąpił się aby przepuścić nasz pochód, my zaś kroczyliśmy przez mroki aż do krawędzi świetlnego kręgu, gdzie stał Silver, oparty na kuli. Usunął się na bok, by ustąpić nam miejsca, tak iż znalazłem się po jego prawicy. O jakie piętnaście stóp dalej siedział Bones na swej beczce; ordynarna jego twarz poczerwieniała i rozpromieniała, a drapieżne oczy pożerały wdzięczną urodę Moiry; reszta siedzącej rzeszy wydawała mi się jedynie zbiorowiskiem olbrzymich a pokracznych cieni, lecz Moira rozejrzała się wokoło z pewną wyniosłością, która zdolna była poskromić najzuchwalsze spojrzenia. Piotr patrzył się głupowato ponad głowy tłumu; było to jego zwyczajem, gdy stawał oko w oko z niebezpieczeństwem. Poza osłoną tłuszczu oczki jego przerzucały się jak sztylety od twarzy do twarzy, badając, odgadując, oceniając.
Silver pierwszy przemówił.
— Otóż ich mamy, Billu.
Bones dwakroć przejechał językiem po obwodzie swych warg, zanim zdobył się na odpowiedź; nie spuszczał przytem czu z Moiry.
— Ładna dziewka, hę?
— Jak się waćpan do mnie odzywasz! — zawołała Moira.
Piraci zarechotali śmiechem.
— Hola, waćpanna chcesz brykać, jak widzę! — zadrwił Bones. — Potrzeba cię ujeździć, a ja mam na cię bat, żeby wygnać z ciebie te fochy!
— Odpokutowałoby za to dziesięciu takich jak ty — odcięła, się Moira, podnosząc hardo głowę.
Silver uciszył drugi wybuch ogólnego śmiechu. Mimowolnym podziwem przejęła mnie zręczność tego niecnoty.
— Tak jest, łaskawa panienko — ozwał się z szacunkiem, — kapitan radby tylko się dowiedzieć, ile czasu zabrałoby wykopanie skarbu, który państwo z rozkazu kapitana Murraya zakopaliście na Skrzyni Umrzyka?
Moira nadal trzymała głowę podniesioną.
— Jeżeli nie boicie się ciężkiej roboty, tedy mogłoby to wam zająć nieledwie połowę jednej wachty.
Silver zwrócił się z kolei do mnie z tymże respektem, żądając potwierdzenia tego, co ona powiedziała. Jakoż ja i Piotr potwierdziliśmy jej słowa.
— A czy daleko to od wybrzeża? — zapytał ją następnie Silver.
— Jednemu może się wydawać, że daleko, a innemu, że całkiem blisko — zaperzyła się Moira.
Na to Bones zeskoczył z beczki.
— Mówiłem, że potrzeba cię okiełznać i zostaniesz też poskromiona, moja dziewucho, — oznajmił. — Zdaj resztę na mnie, Silverze. Wezmę ją na rufę i zmuszę, by wyśpiewała wszystko, co wie.
Ona spokojnie i drwiąco wpatrzyła się w jego rozgorzałe ślepia.
— Próbuj mnie tylko palcem ruszyć, a zabiję albo ciebie albo siebie samą! — przestrzegła go.
On zaś zaśmiał się niepewnie i ruszył ku niej; kiedym podniósł nogę, by wkroczyć pomiędzy nich, ktoś wcisnął mi rękojeść noża w prawą rękę.
— Bierz to — posłyszałem głos Silvera. — Powiedz mu, że będziesz walczył za nią.
Machinalnie postąpiłem krok naprzód i znalazłem się w kręgu światła, otaczającego beczkę Bonesa. Sam Bones zatrzymał się i jął mi się przyglądać z pewnem widocznem zakłopotaniem.
— On powiada, że będzie za nią walczył, Billu, — zawołał Silver usłużnie z poza mego ramienia, gdy zaś Bones wybuchnął stekiem przekleństw, ów szepnął mi w ucho:
— Naznacz ją swojem piętnem. Jest to stare prawo zbójeckie.
Gdym jeszcze się wahał, nie dość go rozumiejąc i nie mogąc oderwać oczu od Bonesa, który wydobywał właśnie noż z pochwy, Silver burknął z gniewem:
— Nuże, durniu, prędzej! Byle jak! Wystarczy małe nacięcie na jej ręce... twoim nożem!
Moira posłyszała go i odgadła znaczenie jego słów; niezwlekając włożyła mi pod ramię swoją lewą rękę.
— Niech ci Bóg pomaga, Bob — szepnęła. — Jam twoja...
Nie ociągałem się już i końcem noża, danego mi przez Silvera, naznaczyłem szkarłatny krzyżyk na jej dłoni. Były to chyba najosobliwsze zaręczyny, jakie widziano w jakiemkolwiek małżeństwie.
— Panna O‘Donnell jest moją narzeczoną — zawołałem na cały głos. — Pozatem kapitan Flint poręczył nam słowem, że ani jej ani żadnemu z nas nie stanie się żadna krzywda.
— Słowo Flinta nie jest lepsze od mojego — zaśmiał się Bones. — To też zapowiadam ci, Koźla Skórko, że najpierw cię schwycę i wychłostam, a potem dla nauczki obetnę ci uszy.
I wymachnął niedbale ręką.
— Brać go, kamraci! Nie mogę się zniżyć do tego, by walczyć z jeńcem.
Kilku jego drabów chciało wypełnić ten rozkaz, ale Silver, Czarny Pies i kilkunastu innych podnieśli głosy sprzeciwu.
— Dajno Koźlej Skórce się popisać! — wołał. — On ją naznaczył swoją kreską. On ją sam wziął dla siebie, gdy Murray zdobył Najświętszą Trójcę.
Przyjaciele Bonesa cofnęli się. Ze zwartego półkola zgromadzonych korsarzy rozległy się najprzeróżniejsze zdania i rady. Jednakowoż stronnictwo Silvera snadź było przygotowane na to wydarzenie, gdyż z taką zaciekłością gardłowali w mojem imieniu, że samą wrzawą podbili sobie opinję publiczną. Silver nawet pochwycił rękę Moiry i wzniósł ją w górę, by wszyscy, nawet najdalej siedzący, mogli się przyjrzeć krwawemu znaczkowi.
— Będzie to dla nas wszystkich pyszne widowisko — obwieścił stentorowym głosem. — Koźla Skórka należał do załogi Murraya i porwał dziewczynę w bitwie. On ją oznaczył swem piętnem, a jeżeli pragnie bić się za nią, to ma do tego prawo... czy jest jeńcem czy nim nie jest.
Bones przyglądał się tej burdzie, miotany sprzecznemi wzruszeniami. Domyślał się, że złapano go w pułapkę, ale jeszcze nie potrafił zrozumieć, jak to się stało, ani też, jaki jest ostateczny cel fortelów Silvera. Nie przypuszczam, by się mnie obawiał lub powątpiewał, czy zdolen jest zabić mnie w walce na noże, jako że nigdy poprzednio nie miałem sposobności popisać się wobec korsarzy zręcznością w tym zakresie. Wiedział jedynie, że znalazł się w takim położeniu, iż musiał walczyć osobiście, by utrzymać swą powagę wobec załogi; to też pierwszy poryw jego nienawiści skierował się oczywiście przeciwko mnie. Atoli nie przepomniał i Silvera.
— Zapamiętam ci to! — krzyknął na kuternogę i poczołgał się naprzód, by uderzyć we mnie, trzymając nóż przed sobą i wyciągając prawe ramię, by pochwycić mię w przegubie lub odbić cios z boku.
— Nic mnie nie obchodzi, Billu, czy tobie dostanie się ta dziewczyna — żachnął się Silver. — Chciałem ci przypomnieć paragraf czwarty. Gdy zaś idzie o honor, to kapitan ma takie same prawa, jak i każdy inny.
— Racja! — dobył się krzyk z kilkunastu gardzieli. — Kapitan winien potykać się z każdym, kto go wyzwie.
— Zaleję ja jeszcze sadła za skórę paru innym, gdy uporam się z tym draniem — zgrzytnął Bones.
Jąłem cofać się przed nim w półkręgu, licząc się z przestrzenią, oświeconą blaskiem bujającej się latarni, oraz ze smolnemi deskami, wyczuwanemi pod stopą.
— Stój, ty... — huknął ów. — Nie pozwólcie mu wydostać się z waszego kręgu, kamraci... i baczcie, by ten gruby Holender nie skoczył mi na kark. To człek niedobry.
Silver w te pędy przywołał paru ludzi, by odgrodzili Piotra; ten, napatrzywszy się mej biegłości w używaniu noża skalpowniczego jeszcze od lat pacholęcych, nie trapił się bynajmniej myślą, czy dam radę napółpijanemu żeglarzowi, którego cała umiejętność walki na noże polegała na tem, by nagle pochwycić za przegub przeciwnika w tejże chwili, gdy ów chwytał jego w taki sam sposób, potem zaś dźgać i rąbać dopóty, póki jeden z nich dwóch nie straci władzy w rękach.
— Nie frasuj się, Billu — doradzał kuternoga tonem łagodzącym. — Nie pozwolimy Holendrowi ani nikomu innemu, by wyrządził ci jakąkolwiek krzywdę. Ino teraz se skocz i charatnij Koźlą Skórkę... jeżeli potrafisz.
— Jeżeli potrafię...! — syknął Bones. — Przypatrzno mi się!
To rzekłszy, przypadł do ziemi i nagle skoczył w górę, ale dość niezdarnie — nie tak, jakby to uczynił wojownik z plemienia Irokezów, który podrywa się jak strzała, całem ciałem dążąc za nożem gotowym do ciosu. Usunąłem się w bok i ciąłem go na odlew z góry, zamierzając wbić nóż w kark Bonesa. Atoli czy to oślepiło mnie światło latami, czy też co innego — dość, że ostrze mego noża rozpłatało mu tylko policzek od oka do wargi górnej, pozostawiając głęboką i szeroką ranę.
Kapitan ryknął na całe gardło, ja sam też byłem mocno zdumiony, gdyż myślałem, iż teraz z nim skończę. Przez parę mgnień nikt wokoło nas się nie poruszył, gdyż nie przypuszczano, by można było tak rychło obaczyć rozstrzygnięcie walki. Moira opowiadała mi później, że pociesznie było widzieć rozdziawioną gębę Silvera.
Bones, słaniając się, odszedł parę kroków wtył, gdyż buchająca krew tak go oślepiała, że musiał po omacku szukać drogi. Poszedłem za nim zwolna, prawie przygotowany na jakowyś podstęp; on z pewnością posłyszał moje kroki, gdyż zawołał:
— Nie dajcie mu, by mnie zabijał, kamraci! Nie widzę nic przed sobą, a on dybie na mnie! Na ten krzyk ze dwunastu korsarzy skoczyło pomiędzy nas, klnąc i odgrażając mi się, ja zaś postąpiłem w stronę, gdzie obok Silvera stali moi przyjaciele. Kulawiec hipnął na moje spotkanie, jednakowoż niezbyt wielką było mi to pociechą. Wyrwał mi nóż z ręki i pochyliwszy się, plunął na mnie, rzucając obelżywe słowa, których nie mogę przytoczyć w całości:
— Ty niezgrabo! On prawie ślepy, a ty nie potrafiłeś go dobić!
I przemknął koło mnie na swem szczudle, nawołując swych przyjaciół:
— Oto tam napadnięto Czarnego Psa! Dalej na tych psubratów, kamraci!
Na całym pokładzie zaszczękły noże — zaczęto żgać i rąbać się nawzajem. Bones został pochłonięty przez zgraję rozbestwionego pospólstwa, które skłębiło się na ciasnej przestrzeni między wsporą bezanmasztu i wzniesieniem rufy.
Ktoś szarpnął mnie za rękaw. Gdym obrócił się, przybierając postawę obronną, ujrzałem przed sobą Piotra.
— Gdzie Moira? — jęknąłem.
— Darby ją wsiął. On ma sposób, szeby nas wyswobocić. Spiesz się, Bob! Mamy dobrą sposobność, ja. To właśnie było celem Silvera, by z twojej ręki zgłacić Bonesa lub podbuszyć przeciwko niemu załogę.
Zauważyłem, że Piotr ciągnął mnie ku przodowi okrętu, gdzie pokład był pusty; nie zadawałem jednak żadnych pytań, gdyż głos Silvera dodawał mi bodźca do pośpiechu.
— Na rufę, na rufę, chłopcy! — wołał kuternoga. — Pokażmy im, co umiemy! Nie pozwolimy, by takie głupie ścierwo, jak Bill Bones, miał przed nami chować mapę, wskazującą skarby! On nie potrafił zwalczyć nawet Koziej Skóry!
Z za windy kotwicznej przywitał nas głos Moiry.
— Czy to ty, Bob? O dzięki Bogu, dzięki Bogu!
— A twoja ręka? — wyjąkałem.
Przycisnęła ją do moich ust.
— Oto ona! — rzekła. — Żebyś tylko kiedyindziej był tak ostrożny!
Pospieszyłem naprawić swe uchybienie i na chwilę połączył nas błogi uścisk.
— Czy to było pomyślane serjo? — zapytała nieśmiało.
— Pomyślane! Od dnia, gdym posłyszał luby dźwięk twego głosu w...
Z dołu, poniżej bakortu, doszedł nas przytłumiony gwizd.
— To Darby! — zawołała Moira. — On spuścił się w dół po linie kotwicznej, by dostać się na jedną z łódek, które miały odjechać na ląd celem nabrania wody i nie odpłynęły.
Piotr skinął na nas niecierpliwie z nad poręczy.
— Nie rozmawiajmy — nakazał zrzędnie. — Choćmy.
Mieliśmy na podorędziu zwój zapasowej liny, więc spuściliśmy go za burtę i jedno po drugiem zsunęliśmy się w łódkę, którą Darby umocował koło nasady bukszprytu. Prąd rzeczny obrócił był Konia morskiego rufą ku miastu, przeto Darby i ja ujęliśmy paczyny i zaczęliśmy spokojnie wiosłować wzdłuż olbrzymiego kadłuba okrętowego w stronę rozsianych światełek, co w mroku wskazywały nam Savannah. Jakże piękne wydawały się nam te nikłe połyski latarni i kaganków w tem szczerem pustkowiu! Oczarowywały nas urokiem bezpieczeństwa, może i przytulności domowej.
Jednakże nie byliśmy całkiem bezpieczni. Ponad nami majaczył zrąb ogromnego korabia, którego strzelnice szczerzyły się nakształt kłów, a reje i liny wznosiły się jak niewód gotów do zarzucenia. Na pokładach aż wrzało od rozbójników, walczących i biegających; słychać było dzikie okrzyki, brzęk stali, a od czasu do czasu i strzał pistoletowy.
Minęliśmy gromadę łodzi, przytroczonych do bocznej drabinki, nie chcąc tracić czasu na ich odcięcie i puszczenie z prądem. Minęliśmy tylny pokład, gdzie toczyła się szczególnie zacięta utarczka. Dobijano się do drzwi kajut-kompanji, a ktoś wołał, ażeby „wytoczyć kartaczownicę i wpakować ...owi kulę w brzuch“.
Wpłynęliśmy pod rufę Konia morskiego i natknęliśmy się na dziwne widowisko.
Do rufy była stale przywiązana długa łódź dla większej wygody na wypadek, gdy należało nagle spuścić ją na morze. Ta łódź została teraz ściągnięta pod okno kajuty oficerskiej, skąd jakiś człowiek staczał ciężką skrzynię czy kufer, drugi zaś człowiek wciągał to na plichtę[2]. Człek siedzący w łodzi posłyszał szczęk naszych wioseł i rzucił na nas błyskawiczne spojrzenie, zanim przeciął trałówkę[3] i wziął się sam do wioseł. Prąd poniósł go tuż za nami, a ja dostrzegłem krwawą twarz, owiniętą strzępem starej koszuli. Czy nas poznał, tego nie wiem, bo nie dał ani znaku, tylko przygarbił się nad burtnicą i powiosłował z prądem w dół rzeki.
Atoli człowiek, stojący w oknie kajuty oficerskiej, nie był tak skłonny do milczenia; owszem, wychylił się znacznie częścią ciała, załamywał ręce i wołał ratunku:
— Panie Bones! ach, waszmość chyba nie opuścisz biednego Benjamina Gunna, który do samego końca stał wiernie przy tobie i trzymał drzwi kajuty, dopóki ich nie zaryglowałeś. Ach, ci... łotrzy właśnie w tej chwili je rozbijają. Nie odchodź i nie zostawiaj mnie w ten sposób! Oni mnie zamęczą. Oni mnie zachłoszczą na śmierć!
— Jedź z powrotem, Darby — rozkazałem. — Nie możemy opuścić biedaka.
— Ależ on stał po stronie Bonesa! — żachnął się Darby.
— Nie jego w tem wina...
Podjechaliśmy pod rufę, a ja zawołałem na kuchcika:
— Skacz w wodę, a my cię wyłowimy, Benjaminie.
— Któżeś ty? — zapytał ów z lękiem.
— To pan Ormerod — wyręczył mnie Darby.
Słychać było uderzenia w drzwi na końcu kajuty oficerskiej.
— Pośpieszaj, człecze! Nie możemy czekać!
— A czy nie chcecie ubrać mnie w liberję?... — nalegał Ben.
— Ani mi się nie śni!
On skoczył, nie mówiąc już ani słowa, my zaś wyciągnęliśmy go, ociekającego wodą, i usadowiliśmy pomiędzy sobą.









  1. Onza — pieniądz złoty.
  2. Przód łodzi.
  3. Lina holownicza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.