Złoto z Porto Bello/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoto z Porto Bello |
Rozdział | XXII. „Darby Mc Graw, przynieś rumu“ |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia S. A. „Ostoja” |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Porto Bello Gold |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Murray miał rację, przepowiadając, że obrabowanie Najświętszej Trójcy pociągnie za sobą wysłanie fregat z Santo Domingo, St. Pierre, Hawany i Kingstonu; przygody Konia morskiego potwierdziły w zupełności jego słowa. Po sześciu dniach żeglugi w kierunku południowym dostrzegliśmy topżagle jakiegoś sporego okrętu cudzoziemskiego, w którym czatownicy rozpoznali okręt floty angielskiej.
Flint ocknąwszy się z nietrzeźwości, jakiej ustawicznie oddawał się w głównej kajucie, potwierdził ich spostrzeżenia i kazał zmienić kierunek jazdy. Koń morski jął zdążać na zachód, a tamten statek puścił się za nim w tropy. Gnał tak za nami przez dzień i noc, a nazajutrz dojrzeliśmy przez szkła lunety złowrogi rząd strzelnic, jaki się widuje na sześćdziesięciodziałowym okręcie wojennym. Atoli, jak wszystkie tego typu statki angielskie, i on też poruszał się ociężale na wodzie, Flint zaś, bądź co bądź, był sprawnym żeglarzem, tak iż udawało mu się stale być oddalonym więcej niż na doniosłość strzału armatniego; w ciągu następnej nocy zręcznie odmienił kurs i wymknął się prześladowcy. Wszakoż nie ważył się płynąć odrazu z powrotem, tak iż płynęliśmy na północny wschód, śladem flotyll hiszpańskich, mijając w ciągu trzech dni cztery okręty płynące na zachód. Czwartego dnia Flint uznał, że jest już bezpieczny od pościgu, przeto zawrócił Konia morskiego na właściwą drogę, sam zaś począł w dalszym ciągu raczyć się rumem w kajucie, wypijając, jak dzień długi, butelkę za butelką, klnąc, śpiewając i wykrzykując krwawe opowieści lub śpiewki ku jakimś niewidzialnym słuchaczom, którzy siedzieli obok niego, czy staczali z nim bójki.
Nam trojgu brańcom cały okręt wydawał się pływającym szpitalem warjatów. Moira nie mogła ruszyć się ze swego pokoju, chyba nocą, gdy Flint przypadkiem zasnął, a większość załogi oddawała się pijatyce na forkasztelu, atoli biedaczka nigdy się nie uskarżała na to więzienie, które ścierało rumianą barwę z jej twarzy, i zachowała pogodne usposobienie pomimo groźnego niebezpieczeństwa, jakie wisiało nad nią o każdej godzinie.
Gdyby nie Darby, los jej byłby jeszcze bardziej opłakany. On to wypatrywał chwile, gdy ona mogła się odważyć na większą swobodę, i bez trwogi, nie dbając na niczyje groźby, służył jej swą pomocą. On to jej przynosił jedzenie, na jakie miała ochotę, — często zaś czynił to i dla nas, gdyż Flint ulegał napadom, nieokiełznanej wściekłości, któremi pochwycony niedowierzał nikomu na okręcie, oprócz Darbego i Billa Bonesa, i trwożył się jakowychś niewidzialnych istot, które wrzekomo czatowały po kątach kajuty i wykrzywiały się do niego z poza okien.
W czasie takich napadów porywał pistolety i strzelał na wszystkie strony, nie zważając, czy kto jest obecny, albo też żgał sztyletem w ściany i gonił urojonych nieprzyjaciół po całym przedsionku. Gdyby nie przeszkodził mu Darby, kapitan zabiłby Benjamina Gunna, a raz to nawet istotnie zabił jakiegoś nieszczęsnego wyrostka, którego zdybał na swej drodze przy wyjściu na pokład, kędy wybiegł, pieniąc się i rzucając złorzeczenia na dręczące go upiory.
Jedynie Darby mocen był go uśmierzyć. Bonesowi Flint ufał, ale nie pozwalał mu się do niczego wtrącać, natomiast Darby mógł doń przemawiać otwarcie, a niekiedy okiełznać jego gwałtowność, podając mu rum, ilekroć tylko tego zażądał.
Na szerokości Cieśniny Wiatrów dwie fregaty i jeden hiszpański statek liniowy wynurzył się niespodziewanie przed nami z poza gęstej mgły. Nie było co robić, jak tylko uciekać, a Flint ocknął się do działania. Ów dzień przeszedł nam jakoś bez szwanku, ale w nocy zadął lekki powicher, tak iż przeciwnik mógł rozpiąć żagle, takiej mocy, że byłyby strzaskały maszty Konia morskiego.
O świcie ów statek otwarł ogień z dział pościgowych, a przez pięć godzin Flint musiał manewrować swym okrętem, by uniknąć ośmnastofuntowego pocisku. Potem wiatr zelżał, więc rozwijając żagiel za żaglem — poczęliśmy coraz to się oddalać od Hiszpana. Był to okręt naogół niezdarny, a jego kapitan nie potrafił wyzyskać jego przymiotów — zwłaszcza, że puszkarze nie umieli trafić w cel, tańczący po karkołomnych morskich przewałach. Fregaty, jak sądzę, mogłyby nas dogonić, jednakowoż bały się podchodzić za blisko i działać na własną rękę.
Nazajutrz byliśmy już parę mil w drodze powrotnej, zmyliwszy czujność przeciwnika w najciemniejszą godzinę nocy. Flint przechwalał się swem szczęściem, aż nakoniec spił się do utraty przytomności, rozwalając się na stole jadalnym wśród rumowiska potłuczonych mis i szklanek, które pokaleczyłyby boleśnie każdego, kto nie postradał czucia.
Przykre było jego obudzenie z tego snu w dwa dni później, gdy okazały statek francuski zaczął następować nam na pięty. Och, był-ci to istny chart! Jego kadłub w każdej swej piędzi był dostosowany do uzyskania jak największej chyżości, a sprawne reje przybrane były żaglami o takiej powierzchni, iż dzięki nim można było przebyć dobre trzy mile w ciągu godziny. Bones z pomocą Darbego ściągnął Flinta ze stołu w kajucie, wylał nań trzy kubły wody morskiej, by otrzeźwić go z nieprzytomnego stanu, wywołanego rumem. Flint wyszedł chwiejnym krokiem na pokład, klnąc jak sam djabeł, i z ukosa spojrzał zakrwawionemi oczyma poza poręcz rufy. W jednej chwili odzyskał przytomność.
— Do licha, toć to okręt francuski! Ma on nas już w garści, — kamraci. Ale nie damy się zjeść w kaszy, hę? Zwołaj wszystkich okrętników na pokład główny, Billu.
Wśród załogi podniosło się szemranie. Spełniło się to, co przepowiadał Allardyce, a niedobitki jego gromadki nie omieszkały wyzyskać sposobności. Jednakowoż większość załogi poszła do dział, przejęta tak samą zaciętą uporczywością, jak Flint.
— Walczyć, psy! — wolał z rufy, przenosząc to tu to tam swe sine oblicze. — Zostaje wam albo stryczek czy też galery, albo też hulanka zbójnicka. Tylko walka może nas uratować.
Francuz ani myślał używać dział pościgowych — tak dalece dufał sobie, że przymusi nas do bitwy, w którejby można było zastosować salwę z jednego boku okrętu; atoli przez cały ranek bryza cichła, aż w południe oba okręty znalazły się w martwej ciszy. Fregata spuściła na wodę łodzie; uczyniliśmy tak samo, i odrazu przewaga przechyliła się na naszą stronę. Albowiem było to całkiem co innego ciągnąć wielką „czterdziestkę czwórkę”, obarczoną wielkim brzemieniem metalu, ludzi i zapasów, co innego zaś wlec Konia morskiego, który miał ledwie dwie trzecie pojemności swego przeciwnika i nawet nie był naładowany poniżej pokładu działowego. Co więcej, żeglarze francuscy nie byli bynajmniej tak zuchwali i tak desperacko usposobieni, jak korsarze, którzy wiedzieli, że życie ich ustosunkowane było do odległości pomiędzy obu okrętami.
Flint zataczając się, chodził dokoła forkasztelu, klął i popędzał ludzi, co siedzieli w łodziach, a był w tem podobny do widza na wyścigach konnych, który założył się o większa sumę, niż mieściła się w jego kieszeni.
— Damy sobie radę, do kroćset! — powtarzał. — Moje szczęście jest z nami, powiadam to wam wszystkim. Hej, Darby, skocz ku barjerze, niech-no oni obaczą twój ryży łeb! Patrzcie na niego, ludzie! To wasze szczęście. Nikt nie potrafi mi pomieszać szyków, póki ten chłopak jest z nami.
Jego obietnice dziwnie się sprawdziły. Na przedwieczerzu odsadziliśmy się od prześladowcy prawie o milę — prawda, że po ciężkich wysiłkach; w nocy zaś pod osłoną ciemności przekradaliśmy się cichcem na północ; natrafiliśmy na orzeźwiający wiatr, który nad ranem przeszedł w burzę. Francuska fregata znikła, chroniąc się przed niepogodą, zaś Koń morski był miotany to na północ to na zachód przez pięć dni, mijając to równoleżnik Wyspy Luneciej, to rozsypane skały i zatoki wysp Bahama, to znowu półwysep Florydy. Niepodobna było teraz wypatrywać długich masztów okrętów wojennych — jako też niemożliwą byłoby rzeczą wdawać się tymże lub nam w walkę, gdyż szare bałwany wzbijały się na wysokość grot-rei, a strzelnice przez połowę niemal czasu były zasłonięte dunugą. Flint mógł tylko żeglować naoślep, gdyż nawisłe chmury i czarne strugi deszczu zakrywały słońce i gwiazdy. Dosłownie nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdujemy, aż dopiero w poranek, gdy burza rozbiła się na szczęty, nasi czatownicy dostrzegli skroś mgły mały spłacheć ziemi na Bermudach.
W ów poranek po raz pierwszy w naszem gronie pojawiła się febra. Jeszcze dziś mogę sobie uprzytomnić napoły wątpiące, napoły lękliwe spojrzenie Silvera, w chwili gdy tenże wtoczył się na tył okrętu po jednej z lin ratowniczych główny pokład, i zawołał na Flinta.
— Dziesięciu chłopców jęczy w hamakach, kapitanie.
— Wypróbuj na nich swego szczudła — fuknął Flint.
— Ci chłopcy są chorzy — odpowiedział Silver. — Aż się skręcają od bólu żołądka i głowy.
— Oni umyślnie tak mitrężą, byle nie posyłano ich na maszty — odrzekł Flint. — Ale jeżeli ty się o nich boisz, to ja bynajmniej.
Pierwszy z chorych, którego Flint trącił sztyletem, był już martwy przeto kapitan wrócił czempredzej do kajuty i na nowo obstawił się rumem. Słyszałem, jak coś tam mamlał do Bonesa, gdy tenże wszedł do przedsionka.
— Jest to rzecz wielce dziwna, Billu. To mi się nie podoba. Może moje szczęście nie jest skuteczne przeciwko chorobom.
— Być może — odpowiedział Bones. — Co zrobiłeś z mapą?
Flint zgrzytnął zębami.
— Jeżelibym myślał, że ty...
— Daj spokój, Janie. Przychodziło mi tylko na myśl, że gdybyś zachorował, to który z tych draniów na forkasztelu mógłby próbować dostać ją w swe ręce.
— Nie troszcz się o to — odrzekł Flint gniewnie. — Mapa jest bezpieczna... i pozostanie bezpieczna.
Nazajutrz zmarł drugi mężczyzna, a zamiast dziesięciu chorych było już ośmnastu. Popłoch powstał pomiędzy załogą, a Silver zwołał wiec przerażonych korsarzy, którzy szeptali do siebie i trącali się wzajem łokciami, patrząc z trwogą na nachmurzoną twarz Flinta, siedzącego na beczce, które było jego krzesłem prezydjalnem. Choć sami byli niezgorszymi łotrzykami, to jednak zgodnie okazywali mu szczery szacunek, jaki należał się człowiekowi, który całą gębą przewyższał ich w bezeceństwie. Uważali go za „niezwykłą osobę“, za „najbardziej desperackiego opryszka“, i powiadali, że „ołów i stal były dlań, niby chleb i mięso“.
— Czego sobie życzycie? — burknął.
— Otóż, tu chodzi o to, kapitanie, — jął rzecz dyplomatycznie wyłuszczać Silver. — Załoga zdaje sobie sprawę z tego, iż febra wynikła stąd, że okręt jest już zbutwiały i od tak dawna przebywa na morzu...
— Niedługi to czas, jak bawimy na morzu.
— Może niedawno, odkąd wyjechaliśmy z Rendezvous, ale w tym roku jeszcze nie odświeżaliśmy okrętu.
— Czyją to jest winą?
— Nie jest to niczyją winą, ale zdaje się, że powinniśmy popłynąć do jakiegoś przyzwoitego portu, gdzie można dostać słodkiej wody i jarzyn i powstrzymać febrę, zanim rozszerzy się na całą załogę.
— Juści, mamy wiele portów, do których moglibyśmy zawinąć!... — rzekł Flint z przekąsem.
— Możemy więc wracać na wyspę — wtrącił jeden z obecnych.
— Aha! żebyście mogli odkopać skarb, któreśmy dopiero ukryli! — sarknął Flint. — Nigdy na to nie pozwolę!
— Tu niema mowy o wyspie — ozwał się Silver pośpiesznie. — Ale co powiesz o Bermudach?
— Za wiele raf, by tędy się trajdać... a zresztą Port Hamilton jest punktem zbornym okrętów angielskich.
— Z ust mi wyjąłeś te słowa! — zawołał Silver. — Ale co powiesz, kapitanie, o Savannah? Jest to miejscowość spokojna i nie posiada załogi wojskowej, boć Georgy jest najnowszą ze wszystkich kolonij w Ameryce.
Flint schylił się ku pokładowi poza sobą i wydobył stamtąd butelkę rumu, którą przyłożył do ust i opróżnił do dna za jednym potężnym łykiem (często dawał on ten popis!), budząc niezmierny podziw całej załogi.
— Aaa — aah! — zamruczał, wycierając sobie usta dłonią. — Savannah? hę? Niechże będzie. Ale pamiętajcie, ludzie, że ani tam ani gdzieindziej niema mowy o rozwiązaniu naszej gromady. Zatrzymamy się tam, by zażegnać febrę i nabrać wody, a gdy z tem się uporamy, ruszymy na południe i zagarniemy to, co nas czeka na Skrzyni Umrzyka. A słowa dotrzymam!
Silver pośpieszył wyrazić zgodę.
— Doskonale! Przez ten czas, gdy będziemy stali pod Savannah, fregaty zmylą nasz trop. Dwojaki więc to będzie fortel, kapitanie.
— Pójdzie wszystko według mego fortelu — bąknął Flint, poczem ześliznął się z beczki, przez chwilę zataczał się nieprzytomnie, aż dostał się do kajuty pod rufą.
— Darby Mc Graw! — zawołał opryskliwie. — Hej, Darby, przynieś rumu!
Tej nocy miał znów napady szału i głosił, że Andrzej Murray przybył na okręt, by go uśmiercić. Pochwyciwszy w rękę sztylet, wypędził Bonesa z kajuty i już zabierał się do wachty na pokładzie, gdy powstrzymał go Darby, podając mu butelkę rumu i zapewniając, iż zawiera ona krew z serca Murraya. Flint wyrwał mu butelkę, wyjąc od piekielnej radości i zawróciwszy z drogi, ułożył się do spoczynku na podłodze kajuty, wijąc się pzez sen i wyrzucając pianę z ust, jak opętany. Nazajutrz, gdyśmy płynęli, chybocąc się na gnuśnych falach pod skwarem słonecznym, który bąblami dobywał smołę ze szczelin pomiędzy deskami, febra kładła już swą gorącą dłoń na czole kapitana.
— Nie patrz na mnie w ten sposób, Gonzalezie — bredził nieprzytomnie. — Billu, jaki z ciebie kolega, iż wpuściłeś tu starego Rossa z okrwawioną gardzielą?
Potem znów rozczulał się i rozserdeczniał.
— A teraz, mateńko, czy pozwolisz mi na zawsze pozostać w domu, jak małemu dziecku? Spojrzyj na te zasoby złota. Czy ci się nie podobają? Założę się, że żadna z twoich przyjaciółek nie ma takiego syna, któryby przywiózł jej podobne skarby! Nie, nie, nie pytaj o nic! Chryste Panie, co za ból! Boże, Boże, nie daj, bym w ten sposób zeszedł ze świata. Zbuduję kaplicę w rodzinnem mem Tewkesbury, gdy odnajdę skarb Murraya. Półtora miljona funtów mój Boże; ba, nawet więcej... i wszystko to mnie przypadnie... część dam Billowi Bonesowi... i Darbemu, który jest dobrym chłopcem i przyniósł mi szczęście.
I jął po dziecięcemu paplać o swem szczęściu.
— Nie niszcz mego szczęścia, o Boże! O, Ty tego nie uczynisz. Nie było żeglarza nad Jana Flinta... boć to Jan Flint przechytrzył starego Murraya i przyprawił go o zgubę.
I tak mamrotał dniem i nocą, rzadko tylko zapadając w omdlałość i sen, przerywany nagłemi, przeraźliwemi okrzykami:
— Hej, Darby! Darby Mc Graw! Przynieśno rumu, Darby Mc Graw!
A potem znowu:
— Goreję na calem ciele, Darby! Nie pozwól mi zgorzeć. Przynieś mi kapkę rumu!
Kiedyindziej pośpiewywał, a zawsze tylko jedną pieśń tę, która powitała mnie na wstępie przy pierwszem zetknięciu z tą drużyną:
— Trup Bellamye‘ego zczerniały i suchy —
Hej-hej-ho! i butelka rumu —
Wisi pod Kingston, a brzęczą łańcuchy —
Hej-hej-ho! — i butelka rumu!
Ale słowami niepodobna opisać zgrozy następnego tygodnia. Albowiem przez pięć dni umierało po trzech ludzi na dobę. Potem wydało się, jakgdyby plaga zaczynała słabnąć, a chociaż mieliśmy do siedemnastu chorych jednocześnie, to jednak wszyscy utrzymywali się przy życiu. Zazwyczaj bywało tak, że ludzie tknięci chorobą albo umierali w przeciągu dwudziestu czterech godzin, albo też powoli się wylizywali z tejże. Flint był jednym z nielicznych wyjątków, a mogę przypuszczać, że w tym wypadku choroba polegała na walce pomiędzy silną z przyrodzenia jego cielesną budową, a przypadłościami rozwiniętemi wskutek nadmiernego podniecania się silnemi trunkami.
To że my troje oraz Darby nie ulegliśmy chorobie, przypisuję przedewszystkiem zabiegom, przedsięwziętym przez Piotra. Uwarzył on skuteczny środek przeczyszczający z rumu, syropu i prochu strzelniczego, i wymógł na Darbym, by tenże postarał się o spory dzban gliniany do przechowywania wody gotowanej, który umieściliśmy w alkowie Moiry. Bones, Silver, Pew i ci z załogi, którzy uniknęli zarazy, zawdzięczali to jedynie swej tężyźnie fizycznej, a może byli tak przyzwyczajeni do życia w niechlujstwie, że nie szkodziły im opłakane warunki bytowania na pokładzie Konia morskiego.
W tydzień od czasu, jakeśmy zwrócili ster ku zachodowi obaczyliśmy ujście szerokiej rzeki; doczekawszy przypływu, przejechaliśmy przez mierzeję i powlekliśmy się w górę rzeki pośród niskich, piaszczystych brzegów, porosłych gajami sosnowemi. Później wieczorem okrążyliśmy cypel lądu i zapuściliśmy kotwicę naprzeciwko mieściny, pobudowanej z drzewa i przylegającej do piaskowego wiszaru.
Z gromadki statków kupieckich spoglądano podejrzliwie na poobijane boki i zwarte strzelnice Konia morskiego, a większość jęła podnosić kotwicę i ustępować nam z drogi. Na brzegu ludzie zaczęli biegać w tę i ową stronę; na tarasie fortecy pojawiło się parę armatek tudzież wywieszono chorągiew angielską.
Piotr i ja skorzystaliśmy z półmroku, by wyprowadzić Moirę ku poręczy burtowej i przyjrzeć się nowej okolicy; właśnie przyglądaliśmy się z chciwością tej daleko wysuniętej placówce cywilizacji, gdy w tem — puku! puku! — pac! pac! pac! — na pokładzie zadudniło szczudło Siivera.
— Państwo może sobie myślą, iż oni udali się na ląd dla jakowych skarbów, znajdujących się w Savannah — ozwał się kuternoga; — ale, dalibóg, nie opłaciłoby się brać tego miasta: więcejby nas kosztował proch armatni zużyty na zwalenie fortecy.
Przyznałem mu rację. Z nocnej pomroki dobiegł nas przytłumiony głos Flinta:
— Piętnastu ludzi na umrzyka skrzyni —
Hej-hej-ho! i...
— Hej, Darby! Darby Mc Graw! Przynieś rumu, Darby Mc Graw!
— Oj, krucho z Flintem, krucho! — rzekł Flint, wskazując wielkim palcem poza siebie. — Bill powiada, że nasz kapitan ledwie dożyje poranka.
— Biadaż jego duszy! — zawołała Moira. — Za tyle niegodziwości będzie musiał odpowiadać! Sądzę, że bardzo mu jest potrzebna modlitwa, więc jeżeli sprowadzisz mnie na dół, panie Bob...
— Racz na chwilę się zatrzymać, mościa panno — przerwał Silver. — Czy waszmość, panie Ormerod, widziałeś mapę?
— Nie — odpowiedziałem węzłowato. — Nie chcę mieszać się do waszych sporów na pokładzie tego djabelskiego statku.
— Powoli, powoli! — upomniał mnie Silver. — Szorstkie słowa nic ci nie pomogą, mospanie. Ja oto radbym być waszym przyjacielem, a sam aść wiesz najlepiej, czy wam potrzeba przyjaciela. Zastanówcie się sami. Flint już prawie że kopnął. Kto po nim nastąpi... ja czy Bill Bones? Za kim z nas dwóch oddalibyście swe głosy? Bill jest to gbur i narwaniec ...i robi oko do tej dziewczyny, Długi Jan chce tylko skarbu i swobodnej drogi do domu. Nie należę-ci ja do opilców i zawalidrogów karczemnych, mości panowie. Przeszedłem-ci ja hadukacyją i zamierzam przetrzeć się więcej między ludźmi. Dajcie mi półtora miljona funtów do podziału, a puszczę w trąbę stary nasz okręt i będę jeździł karetą do parlimentu... a ino!
— A coż to nas obchodzi? — zapytałem.
On mrugnął oczyma.
— Co to was obchodzi, pan pyta? Jak to? Właśnie w tem rzecz! Jestem waszym przyjacielem. Wy poprzecie mnie, a ja was wesprę. Będzie wybór kapitana, a o ile znam naszą załogę, kto będzie miał mapę, ten wypłynie na wierzch. Dostańcie mi mapę, a ja was wysadzę na ląd.
Nagle ozwał się okrzyk Flinta, brzmiący obłąkaniem i trwogą:
— Billu! Gdzie Bill Bones! Stań koło mnie, Billu! Ja nie mogę patrzeć im w oczy!...
Odpowiedział mu na to gardłowy pomruk Bonesa. Silver przechylił głowę w jednę stronę i przytknąwszy dłoń do ucha, bacznie nadsłuchiwał. Ale słów niepodobna było rozróżnić.
— Nie, nie, jeszcze nie, Billu! — jęczał — Flint. — Nie chcę jeszcze umierać. Gdzie Darby? Hej, chodźno tu, chłopcze, i sądź koło mnie. Jesteś mojem szczęściem, Darby. Nie mogę umierać bez ciebie.
Bones znów coś przemówił, a Silver zakląwszy wcisnął kulę pod pachę i skoczył przez pokład ku przedsionkowi kajuty.
— Lepiej bęcie, gdi odejciemy — ozwał się Piotr. — Ja, zabieszmy ciewczynkę do jej alkiesza, Bob. To mi się nie podoba.
Gdyśmy zstępowali do przedsionka, Silver dotarł już do drzwi pokoju Flinta. Mogliśmy go widzieć wyraźnie w świetle gasnącego zachodu, które dochodziło przez okno wychodzące na rufę. Ben Gunn przykucnął koło drzwi, odwrócony do nas plecami, widocznie podpatrując to, co działo się w pokoju kapitańskim. Gdyśmy się przyglądali temu wszystkiemu, Silver podniósł prawą rękę i wymierzył Gunnowi taki cios, że nieborak nakrył się piętami i potoczył się do kajuty głównej, gdzie wydawszy rozdzierający okrzyk, wczołgał się pod stół. Silver rozwarł drzwi pokoju kapitańskiego i wetknął przez nie głowę.
— No, no, jaki to wzruszający obraz! — zauważył. — Billu, widzę, że jesteś wierny i czuły względem naszego nieszczęsnego szypra. Ale kto cię znał, mógł się tego po tobie spodziewać. Czy to chodzi o mapę, określającą zakopane skarby?
— Cóż to chcesz z nią zrobić? — warknął Bill, zamiast odpowiedzieć.
Silver cofnął się na korytarz, jakgdyby ustępując przed jakowąś podniesioną bronią.
— Zrobić? — powtórzył. — To zależy, Billu. Zobaczymy, co na to powie załoga.
— Tak zobaczymy — odparł Bones, a głos drgał mu triumfem. — Kto ma być twoim następcą, kapitanie? — dodał.
— Nie chcę jeszcze umierać, Billu — doszedł nas żałosny jęk Flinta. — Gdzie rum, Darby? Pali mnie pragnienie.
— Kto będzie twoim następcą, Janie? — nalegał Bones.
Silver roześmiał się urągliwie:
— Juści, on wie co ma odpowiedzieć!
A zawtórzyło mu westchnienie Flinta:
— Bill jest szturmanem. On... ma... mapę...
— Czy na tem poprzestaniesz? — zadrwił Bones.
— Poprzestanę, Billu, — zapewnił go Silver. — Ale wpierw zdamy to na załogę, uczciwie i przepisowo. A cokolwiek oni powiedzą, Billu, pamiętaj, że będę miał cię na oku. Nie próbuj żadnych szacherek z tą mapą. Mam-ci ja sposoby na ciebie, a jeżeli rozpoczniesz — krętu-wętu, — mydlić nam oczy to przyślemy ci czarną plamę.
— Niech licho porwie was wszystkich i waszą czarną plamę! — ryknął Bones. — Wynocha stąd, zanim dobędę noża na ciebie.
Silver pokusztykał ku nam, a twarz miał wykrzywioną od wściekłości.
— On ją ma — zgrzytnął. — Niech djabli wezmą tego szubrawca! No, teraz waszmość winieneś wziąć się do rzeczy, panie Ormerod!
— Obejdzie się — rzekłem chłodno.
— Czekajno, aż on weźmie się do tej dziewczyny — odrzekł kuternoga i hipnął na pokład.
Z pokoju Flinta rozległ się pełen sprzeciwu głos Darbego.
— Wara ode mnie, ty... Jeżeli on życzy sobie rumu, to niechże go dostanie! A jakże! co się stanie...
— Nie trzeba marnować dobrego rumu dla umarlaka! — rzekł Bones śmiejąc się rubasznie.
Słychać było gulgotanie trunku, a potem jęk Flinta:
— Gdzie rum dla mnie? Przynieś rumu, Darby Mc Graw!
— Ach, ty czarne ścierwo! — wrzasnął przeraźliwie Darby. — Niech upiory zaświszczą na ciebie, a... Nie chcę! Nie dotykaj mnie, bo...
Drzwi pokoju kapitańskiego znów otwarły się z trzaskiem i do przedsionku wpadł Darby.
— Bodaj cię spotkało nieszczęście! nie życzę ci szczęścia! ty sobako! — zaskrzeczał.
Ohydna twarz Bonesa wychyliła się z poza drzwi, dosięgając chłopca strugą wyplutego soku tytoniowego.
— Fora stąd, ty rudy szczurze! — jął gderać sztorman. — Wynoś się ze swem szczęściem! Ładne szczęście przyniosłeś Janowi Flintowi... aż mu charczy w grdyce!
— Darby Mc Graw! — labiedził Flint. — Hej, Darby! Przynieś mi rumu, Darby Mc Graw!
Drzwi kapitańskiego pokoju zatrzasnęły się, tłumiąc skargę konającego; Darby stał przez chwilę, wygrażając pięścią w stronę tychże i jął przeklinać:
— Bodaj zczezł, kto odmówi pacierz za twą duszę! Kto poda ci kęs strawy, niech zawrze w nim gorzką trucizną! Obyś nigdy nie zaznał kojącego snu ani życzliwości... Ale po cóż to wszystko? Tylko ognie piekielne zdołają dostatecznie ukarać człowieka tak złego jak ty!
Odwrócił się w strapieniu i dostrzegł mnie. Łzy ciurkiem pociekły mu po piegowatych policzkach.
— Ach, panie Bob, kapitan tam pewno umarł lub niewiele mu brakuje do tego... a Bones... wy... wypędził mnie precz, bo... bo bał się, że będę go szpiegował... tak powiadał... i tę mapę, którą on wycyganił od Flinta w czasie jego choroby! Klnę się na skałę Cashel! jużem zerwał z piratami! To nikczemna zgraja! Jedźmy do domu!
— O ile tylko potrafimy, Darby! — odpowiedziałem.
On przetarł sobie kułakiem oczy, spojrzał na mnie chytrze i odrzekł:
— Doprawdy, panie Bob, zdaje mi się, że nikt z nas długo nie pożyje.