Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złotowłosa czarownica z Glarus |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Powszechna Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szli zwolna — albowiem Tschudi zatrzymywał się po drodze co chwila. Jeszcze duch jego walczył przekornie — może nie tyle opierał się trzeźwym umysłem narzuconej mu tak potężnie tylu świadectwami wierze w czary, ile nie mógł się pogodzić z myślą, że dziecko jego było ofiarą czarownicy i związanych z nią sił piekielnych. Bo jeżeli tak było naprawdę, to zachodziła obawa, iż siły ludzkie mogą nie uporać się ze straszliwą chorobą. Więc jeszcze przystawał — zwracał się do kapłana — zapytywał w udręce:
— A gdyby to wszystko było... iluzją?
Pastor Bleihand — mimo, że nie był skłonny do wybuchów dobrego humoru i niemal nigdy się nie śmiał — aż zatoczył się, wybuchnąwszy śmiechem.
— Ha! ha! ha! sam wiesz, doktorku, że nie możesz wątpić. Szkoda!... zapomniałem pokazać ci list, który posiadamy w bibljotece — list pewnego cyrulika, który zaprzeczał czarom, ponieważ był... zgoła nieukiem. Wyjechał do Anglji, aby szerzyć tam swój protest przeciw czarom; a powrócił z wędrówki, przekonany... o swoim błędzie. Albowiem zetknął się tam z ludźmi najuczeńszymi — pokazali mu teksty święte — nauczył się wiele, powrócił do Szwajcarji i napisał list do władzy duchownej z prośbą o nałożenie nań pokuty kościelnej, iż był czas, kiedy ważył się wątpić o sprawach tak jasnych i świętych, pobudzony będąc przez pychę nieuctwa...
— Jasnych i świętych?
— Tak jest!... Powołuje się na „Saducismus triumfatus“, dzieło, w którem dowiedziono niezbicie, iż odstępstwo od wiary w szatana jest pierwszym krokiem do ateizmu.
— Czyżby wiara w Boga wymagała wiary w szatana?! — wykrzyknął Tschudi w pustej ulicy, upuszczając z przerażenia kapelusz, który zdjął z oblanego potem czoła.
Kapłan zdumiony był niepojętnością interlokutora, mogącego stawiać jeszcze — po odczytaniu tylu wymownych świadectw na rzecz wiary w piekło — zarzuty tak dziecinne.
— A jakże pan chcesz?... Pan chyba żartuje, doktorku!
— Nie żartuję... egzaminuję siebie. Żądam odpowiedzi wyraźnej, pastorze.
— A więc... dobrze! Bądźmy logiczni... przebadajmy rzecz od początku raz jeszcze. Czy sądzisz pan, że wszyscy ludzie zdolni są wszystko zbadać osobiście, wiedzieć wszystko — aż do zgłębienia najzawilszych argumentów, podstaw ostatecznych... no! choćby w dziedzinach nauki świeckiej.
— To niemożliwe! — przyznał Tschudi. Masy opierają się zawsze na wierze... Wszyscy polegamy na autorytetach...
— Doskonale!... Czyż śród tych autorytetów nie jest najwyższym autorytet Pisma świętego — obu Zakonów?
— Zapewnie!
— A więc... autorytet Mojżesza i Chrystusa. M ojżesz — słowem, przyniesionem z Synai, potępił czarownice. Chrystus wypędzał djabły z opętańców — przemieniał moce djabelskie w świnie... Dziś tedy zwątpisz o zjawie, wywołanej przez taką czarownicę z Endsor, o uniesieniu Św. Eljasza na wozie ognistym do nieba, o wygnaniu czarta z opętańca przez Jezusa — a jutro zachwieje się cały gmach twojej wiary w Stary i Nowy Zakon... w Pięcioksiąg i Ewangelję... w Synaj i Golgotę... Czyż nie tak?
— Ba!... zapewnie... To bardzo możliwe...
Szli dalej... Tschudi chłodził kapeluszem rozpalone czoło. Pastor głosem ochrypłym namiętnie dowodził:
— Jakże wyjaśnisz, łaskawy doktorze, np. to, że człowiek, tak święty, pobożny, cnotliwy, jak Hijob, uległ naraz tylu niezasłużonym nieszczęściom — jeżeli-ć nie był ich powodem zły Duch. Toćże podług Biblji kusił go on celem wypróbowania... z nakazu Boga, zanim uczynił to samo na Górze względem Jezusa... I posromił się w obu wypadkach.
— Hm... tak!.. to jest słuszne.
— Jeszcze racz mi odpowiedzieć, mój sędzio, jak objaśnisz fenomeny: burze okrutne, niszczące byt tylu ludzi prostych i nabożnych — orkany, wywracające na morzu okręty, wiozące najzacniejszych królów i najbardziej oddanych im majtków — straszliwe epidemje, srożące się na ogromnych obszarach i zabijające dziesiątki tysięcy ludzi. Jeżeli nie będziesz winił o te wszystkie nieszczęścia anioły upadłe, buntujące się przeciw mocy Bożej na krzywdę człowieka — — to czyż winowajcą nie byłby sam... Wszechmiłosierny Bóg?!...
Jak zawołanie rozpaczy, rozległy się te słowa w pustej uliczce.
— Rozumiem! rozumiem! — kiwał sędzia głową.
— Mniemasz-li, że oko ludzkie postrzega wszystko, że w kropli wody, w pyłku na powietrzu, w każdym atomie materji nie mogą tkwić niewidoczne, żywe istoty... słowem — demony?!
— To możliwe! — odparł sędzia, na którego ze słów ostatnich pastora wionęło jakąś prawdą niepojętą, wyższą nad świadectwo zwykłych oczu ludzkich.
— A z kim-że — ciągnął pastor nieznużenie — sprzęgać się mają, jeżeli nie z córami Ewy... z kobietami, które mądrość rabinów talmudycznych i mistrzów Kabały uznała zdawna za istoty nieczyste... Więc jeżeli walczymy z ich złością... jeżeli spaliliśmy w ciągu trzech ostatnich wieków bodaj cztery miljony czarować — to czyż nie spełniliśmy pięknie swego obowiązku?... Czy ludzkość nie powinna być nam wdzięczną?!
— Tak jest! — przywtórzył mocno sędzia, ściskając dłoń młodemu kapłanowi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Byli już przy furtce ogrodu.
Pani Tschudi napotkała w progu męża okrzykiem radości i przestrachu. Nie był na śniadaniu, przepuścił godzinę obiadu, co zdarzało mu się rzadko, chyba podczas wielkich procesów granicznych, co dzisiaj — w porze feryj — było niepojęte. Drżała z lęku, iż spotkał go w górach jakiś nieszczęśliwy przypadek.
— Ruodeli!... co się z tobą działo?! — chwytała go za ręce, zaglądała mu w oczy.
— Nic!... nic!... Podaj mi szklankę wody.
Spełniła rozkaz — oczekiwała wyjaśnień.
Tschudi odsapnął ciężko — postawił opróżnioną szklankę z brzękiem na stole — a spoglądając żonie w oczy, rzekł uroczyście:
„Nie dopuścisz żyć czarownicom!“
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tajemnicę tych słów, cytowanych z prawodawstwa Mojżesza, zrozumiała dopiero nazajutrz w południe, gdy na parkanach i ścianach domów miasta Glarus z polecenia sędziego Tschudi ukazały się wielkie czerwone plakaty, podpisane przez burmistrza i zespół pięciu sędziów trybunału po odbytej z inicjatywy doktora praw naradzie, trwającej kilka godzin. Plakaty owe przyrzekały nagrodę — dwieście dublonów — temu, kto wskaże miejsce pobytu przepadłej bez wieści Anny Göldi, którą obciąża podejrzenie o „zbrodnię główną“. Zbrodni tej nie wymieniano wyraźnie. Ale już zawczasu wdrożono energiczne śledztwo celem ustalenia winy „zbiegłej dziewki“, za którą wysłano listy gończe.