Złoty robak/Początek opowiadania

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Początek opowiadania
Bardzo proszę

Ten sam chyba łańcuch leży w poprzek chodnika na bulwarze, pręży się i rozpręża, chwyta, za podeszwy, tak samo zdradliwie. Jest dwadzieścia lat po drugiej wojnie światowej. Można odnaleźć wszystkie dawne miejsca — żelazne mosty na śluzach, kasztany wybujałe jak grzyby nad tłustą wodą, śliski smar oleju na przybrzeżnym bruku — równie świeży. Na pokładach berlinek schnie bielizna trzeciego pokolenia. Miasto przypomina eunucha; starzejąc się zachowuje rysy dziecka.
Klosz latarni nad rzeką, stłuczony pięćdziesiąt lat temu, przetrwał bombardowanie. Żyje jeszcze Paweł Małachowski, jedyny syn dawno nieżyjącego Filipa. Ma już lat około sześćdziesięciu. Filip leży na cmentarzu pod płotem, według przepisów parafii. Ten, kto by nie wiedział, nigdy by się nie domyślił, że Paweł może być synem Księcia i Angeliki, córki pastora. Pracuje w Instytucie Automatyki, jest wzorem rozsądnego milczenia. Nie lubi wspomnień, nawet zwykłych rozmów, krępują go, nie ma ochoty. W przeciwieństwie, nie jest wysokiego wzrostu, przedstawia typ oschłego i przez to jakby „wściekłego pana”, którego gdyby nawet wytarzać i tak zostałby nie tknięty. Jest znany z surowej uczciwości, nieco ponurej. Po okupacji wrócił z obozu i odkupił dom swych dziadków. Stary parterowy budynek leży w śródmieściu przy wąskiej uliczce, spadającej ku rzece, w otoczeniu gołych tynków kamienic czynszowych, nisko, jak na dnie zalewu. Jest przeznaczony do rozbiórki. Nocami w pobliżu pracuje już spychacz, słychać huk motorów, gdy kroi piwnice, a rano wraca trzęsąc szczękami i bladą latarnią na maszcie, jak gwiazda zagłady. Paweł ma nadzieję, że za jego życia monstrum to nie wejdzie do jego ogrodu. Jest już sam. Kwaterunek zostawił go w spokoju, wręcz nakazał, aby nikt więcej nie mieszkał.
Domem opiekuje się pani Barbara, osoba poważna, tęga, cicha, na czarno, w drobnych, lodowatych okularach na tępym nosie, i o dobrotliwym uśmiechu pijanego na czczo proboszcza, który pieśń swą już odśpiewał. Cechy te uznał kiedyś.za korzystne i wybrał ją spośród kilkunastu smutnych kandydatek, gdy jeszcze stwierdził, że jest w przyjemny sposób ograniczona.
Chce mieć spokój. Wieczorem siada na otwartej w ogród werandzie — jest sam — słyszy chrobotanie łańcucha w porcie, pisk szybującej rybitwy, czuje powiew od rzeki. Wiaterek wydaje mu się w sam raz, zwyczajny, bez naleciałości przypomnień, z trzeźwym posmakiem ryby, ryby o różowych skrzelach, jadalnej, łańcuch i pogwizdy berlinek wydają mu się bezbrzeżnie słuszne i trafne, także zwyczajne. Mrok spada na ogród, na cały ten zakątek — i wtedy, w tej ciszy, przenosi się do pokoju sypialnego. Pokój jest wąski, pusty, o kamiennej, zimnej posadzce i przypomina wartownię. Ten styl ciszy, chłodu i słusznego zmęczenia jest jego rygorem. Nie lubi zetknięć z dawnymi ludźmi. Nie ma już ich zresztą. Pochował także najbliższych, żonę Mariannę i dwóch synów, Felicjana o gruboskórnym mózgu, ironistę, rozstrzelanego przez Niemców, i starszego, Józefa, filozofa niezdatnego do życia, który się otruł, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią brata, którego za życia nie szanował. To samobójstwo po dziś dzień nie daje Pawłowi spokoju, podobnie jak niespodziewana śmierć ojca. Z uporem odrzuca myśl, iż mogło to być jeszcze jedno ogniwo jakiejś psychicznej choroby, trawiącej jego rodzinę. Boi się psychopatów, zawsze budzą jego przerażenie. Na grób Filipa nie chodzi nigdy. Z jakiegoś wstydu, obrzydliwego już przerażenia i gniewu.
Jedyna i przykra rozmowa, jaką miał kiedyś z ojcem — a która miała być w intencji „ciepła” — dotyczyła — o ironio — tego stłuczonego klosza na słupie latarni. Był rok 1920, ojciec pozwalał sobie na niestosowne żarty. Lecz mniejsza. Szli z kubłami nad rzekę po wodę do prania. Angelika została przy balii. Był to już kres wszystkiego, kłótnie, głód, poniżenie. Filip zatrzymał się nagle i powiedział: „Spójrz. Ojciec twój był durniem. Wiesz, ile miałem lat, gdy z procy trafiłem w tę latarnię? Trzydzieści”. Tego dnia zaszedł ten katastrofalny fakt. Bieliznę wieszał już kto inny.
Paweł miał wtedy lat piętnaście. Był w tym czasie taki jak dziś, gotowy, dorosły, wtedy też po raz pierwszy zobaczył Wereszczyńskiego. Poeta awangardy — już znany — co dopiero wrócił z Włoch, był u szczytu — rozmawiał z Marinettim.
Brał odwet za wszystkie lata. Lecz wielkodusznie robił wszystko, aby tego odwetu nie było. Bronił nawet swych niedawnych krytyków i w przewrotny — bodaj? — sposób przyznawał im rację. Nosił się w stylu, jaki wtedy w świecie przypadał, i wyśmiewał ten styl na przykładzie samego siebie. Był skromny, miał czas, aby przychodzić do Małachowskich, do ich biednego domu. Psychiczny kryzys Filipa trwał już całe lata, przybierał objawy i groźne, i śmieszne, nawet niebezpieczne. Nic to — Wereszczyński przychodził jakby tu przede wszystkim. Rodzice mieszkali już najtaniej, przy tej samej ulicy, Browarnej, na piętrze w zrujnowanym budynku po starym browarze.
Wiernie przychodził, wypytywał, siadał na niskim krzesełku przy oknie, serdeczny, widzący. Starał się pocieszyć, z nędzy wykrzesać jej poczciwe blaski. Umiał to robić, próbował zabawić, wtedy bania włoskiej podróży pękała wśród gorączkowych olśnień i projektów. Lecz zaraz ją pomniejszał, ośmieszał samego siebie, opowiadał o swych prostackich gafach. Często wyjeżdżał, wracał, znów przychodził, spieszył się, miał czas, brał udział w dyskusjach, pisał. Filip nie żądał jego wierszy ani Wereszczyński mu ich nie oferował. Sprawa była nie mówiona. Dyskretnie nie wspominało się o „stanie” Filipa, celował w dyskrecji Wereszczyński. Trudno zresztą było przypuszczać, aby mógł nie ubolewać, aby odważył się patrzeć obojętnie, a co dopiero delektować upadkiem człowieka, który „stracił wątek”, wyszastał się w młodości i z własnej winy spadł do poziomu zera. I którego przecież uwielbiał, którego stylem po dziś dzień mówił, nie licząc własnego stylu. Czasem tylko spoglądał niespokojnie na starego przyjaciela w dziurawym swetrze i w zaniedbaniu, które nie było szykiem, lecz już tylko zaniedbaniem. Filip kwitował to pobłażliwym uśmiechem i wychodził z pokoju. Paweł nieraz miał okazję widzieć tę niebezpieczną wymianę spojrzeń. Sytuację zawsze ratowała Angelika. Nic nie straciła ze swej wielkości i bezgranicznego poświęcenia, choć Filip i tutaj sięgał.
Lecz przede wszystkim doświadczał samego siebie. Nie mogąc się podnieść, ładował energię w upadek. Jeśli był zatrudniony, to już w najgorszym miejscu. I wkrótce opuszczał je z awanturą. Zawsze nie do pomyślenia, aby ktoś mógł ją wymyślić. Wydawało się, że ma przyjemność w obrażaniu ludzi i przyjemność w konsekwencjach, które z tego płynęły. Ostatnio wychodził z domu z flowerem na ramieniu, chociaż pracował tylko jako skromny urzędnik w leśnictwie. Po południu zamykał się u siebie w pokoju i komponował trutki na szkodniki leśne. Angelika drżała z powodu tych trutek. Niekiedy znów wychodził z „gabinetu” — jasny — i zaczynał snuć projekty, naszpikowane wesołością. Wtedy znów przeszkadzało mu trzeźwe spojrzenie Pawła. Wychodził więc z domu i za wszystkie pieniądze upijał się piwem. Przyprowadzała go Angelika.
Zjawiał się Wereszczyński. Siadał na niskim krzesełku: „Boże, Boże — rozkładał ręce — świat jest głupi. Ale nie ja go wymyśliłem”.
Mówił szybko, cicho, przepięknym językiem, pełnym niespodzianek, skoków, haczyków, pętelek, twierdził, że do dwudziestego roku życia obowiązuje gramatyka, a później już tylko język polski. Z drugiego niskiego krzesełka, któremu kiedyś Filip podciął nogi, żeby nie były wysokie — starzejąca się Angelika, o pretensjonalnym, przebrzmiałym imieniu, o stygnących rysach twarzy i spojrzeniu rozognionym, jakby rozpalały się przed nią nieznane ognie — zamyślona słuchała. A może nie słuchała?
Niekiedy przynosił prezent, prawdziwy, szczery prezent, a pod koniec po prostu już żywność, kaszę, chleb, jajka zawinięte z wiejska w chusteczkę, żeby poprzez żart było delikatniej.
Paweł poszedł kiedyś na wieczór jego poezji. Wiersze zalatywały geometrią wykreślną. A jednak potem w dyskusji Wereszczyński objawił to, co chwyta: prostotę — która chwyta za serce, i perfidną zaczepkę — która jak kropla wody w wodę — marszczy powierzchnię myślenia — i przez łaskotanie — chce wrócić do serca. Pensjonarka wręczyła mu kwiaty. Wieczór w nie zapełnionej sali poza tym był pusty.
Nie lubił Wereszczyńskiego od samego początku. I poił nim oczy. Milczał. Niechęć posuwała się w głąb, chociaż nie zamienili ze sobą ani słowa. Za duża głowa na rozhuśtanej szyi — oczy proroka, woda kolońska Johan Maria Farina, która nie przystoi mężczyźnie i prorokowi — głowa była tylko pretekstem, nie podobało mu się wszystko. Zawstydzał go ten człowiek pełen nieprzyzwoitego entuzjazmu, samowiedzy i braku wstydu. Nagle wyobrażał sobie, że chwyta go za kark, wypędza za drzwi, strąca ze schodów i rzuca za nim płonącą lampę naftową. Biedna Angeliko — mówił w duchu — bądź ty ostrożna. Pan Wereszczyński, gdy ma współczuć czyjemuś nieszczęściu, nerwowo zaciera ręce, jakby na półmisku podano gorącą potrawę, którą spożyje dla zdrowia. Pan Wereszczyński kocha ludzi nieszczęśliwych, lecz nie daj Bóg, żeby im się poprawiło. Zaczął wreszcie podejrzewać, że Wereszczyński zna jakąś tajemnicę przeszłości Filipa.
Katastrofa — błazeńskie przyznanie się do stłuczenia klosza, krach Wereszczyńskiego, okrutna wiadomość, raz na całe życie — i śmierć Filipa, wszystko to zdarzyło się „tego” jednego dnia. Rano było jeszcze pranie. Samobójstwo Filipa nastąpiło w tych samych godzinach. Odmieniły się losy. Od tej chwili tragiczny fakt nic, tylko już bezwstydnie, istniał.
Na pogrzebie, bez księdza, były dwie osoby z biura, jakichś dwóch weteranów półwojskowych. Jakaś obca dziewczyna przejeżdżała na rowerze, zostawiła rower i poszła w kondukcie. Płakała, zupełnie obca. Widocznie w słoneczny dzień chciała sobie popłakać.
Wereszczyński załatwił wszystko, oddał całe swe pieniądze. Rozpaczał, szlochał, prawdziwie szlochał, ledwo trzymał się na nogach. Angelika nie mrugnęła okiem, szła posępna, była tak silna jak zawsze, i jak Paweł, bez publicznych lamentów, o suchych oczach. W następnych dniach po likwidacji mieszkania wyjechała do krewnych w Gdańsku. Paweł już przedtem był na praktyce u majstra blacharskiego. Teraz, dzięki staraniom Wereszczyńskiego — który bez urazy i wbrew jego protestom zajął się nim — został umieszczony w internacie. Nie dziękował poecie, pożegnanie było chłodne, poeta rozumiał wszystko, chłód także.
Rewolwer schował Paweł na pamiątkę. Padło podejrzenie, że ktoś z sąsiadów ukradł, trwały poszukiwania, toczyło się śledztwo, potem wygasło.
Wereszczyński robił wrażenie, że likwiduje się, był przeciążony pracą, Angelika — co dziwne — jak gdyby przestała dla niego mieć tę wagę, co dotąd. Był zbyt uprzejmy, a może bał się odpowiedzialności? Może Filip, ten spod znaku minusu, był jedynym magnesem? To prawda, przed nim było życie; wyjechał z prelekcjami.
Wkrótce kierownik internatu zrobił żartobliwą aluzję do niskiego Wzrostu Pawła. Oburzony Paweł napisał w tej sprawie list do Wereszczyńskiego.
Odpowiedź otrzymał odwrotnie.
Treść listu była:
„Szanowny Panie,
pisze pan i żąda, abyśmy się nigdy w życiu nie spotkali. Abyśmy skreślili się wzajemnie z listy znajomych. Jest to wyrok, dość okrutny, przy całej mojej winie, za którą robię, co w ludzkiej mocy: gorąco przepraszam.
I błagam Pana o wybaczenie. Pan mnie obraził, uniosłem się, Bóg wybaczy, było mi się nie obrażać, uwielbiałem Pańskiego ojca i dlatego, w jego obronie, powiedziałem prawdę. Stało się, teraz gotów jestem wynagrodzić Panu wszystkim, czego Pan zażąda. Jest to moije uroczyste słowo.
Pisze Pan i żąda, abym przysiągł, że nigdy i nikomu nie ujawnię tego, co Panu oświadczyłem. Rozumiem i przysięgam.
Czy mogę uczynić coś więcej?
Mogę. Pan o tym nie wie.
Aby więc wzbudzić w Panu wiarę w moje słowo i moją przysięgę, przekazuję Panu jak gdyby w zastaw moją najgłębszą tajemnicę, o której nikt nie wie i wiedzieć nie może. Propozycja ta nie jest tak pusta, jakby się Panu mogło wydawać. I nie jest naiwna. O czym przyszłość — jak zwykle — gotowa zaświadczyć.
Z góry zastrzegam, że jeśli Pan w pierwszej chwili będzie miał wątpliwości co do faktu, który Panu przedstawię, to później, gdy Pan podrośnie i zacznie odróżniać ludzi od strony ich najgłębszych cech psychicznych, będzie się Pan tylko dziwił, że Sam na to wcześniej nie wpadł. Wtedy będzie mnie Pan odczytywał pod tym kątem spojrzenia, jaki Panu za chwilę przedłożę. Wtedy znając to tajemne hasło przekona Pan się, że reszta jest logiczna i jasna. Nie mówię nikomu o moim pochodzeniu nie dlatego, żebym się go wstydził. Wręcz odwrotnie: staram się być dumny, szczególnie z tych właściwości, które pozwalają mi lepiej myśleć.
Nic Pan z tego nie rozumie. Nic a nic. Na razie.
Au revoir, Młody Przyjacielu!
Jednak au revoir! Kiedyś Pan zrozumie. Benedykt Wereszczyński.
P.S. — Żąda Pan jeszcze i nakazuje, abym przyjął do wiadomości, że wszystką pomoc, jaką Pan ode mnie uzyskał, w najbliższej przyszłości zwróci mi Pan z podziękowaniem.
To, co zrobiłem dla Pana, jest dla Pańskiej Matki. Człowieka nie pozbawionego wielkości jako kobieta. I wdzięku, który jest zawsze dla mnie już sam w sobie najwyższym podziękowaniem, najszczęśliwszą łasicą matki natury. B.W.”
Paweł nie uwierzył temu listowi. Wszystko było w nim prawdopodobne, a jednak nie do wiary. Słowo: au revoir — jak gdyby ostrzegało przed tą wiarą, było rozmyślnym przedrzeźnieniem. Tak nie mógł napisać Wereszczyński. Był to raczej gest; a może nie gest? Kto ostatecznie może wiedzieć, w jakim celu pisze się podobne wyznania? Schował ten list bez jakiejkolwiek dalszej myśli.
Pamiętał tylko, że gdy doprowadzony przez niego do białej gorączki Wereszczyński błagał i ostrzegał przed skutkami ujawnienia tej strasznej tajemnicy, która dotyczyła jego, Pawła, powiedział:
— Bardzo proszę.

Na całą tę historię położył ciężką zasłonę niepamięci, nie poszukiwał dowodów i szczegółów. Z biegiem czasu przestały być istotne, wiedział o nich tylko Wereszczyński, dopóki żył. Angelika wróciła z Gdańska chora i w kilka lat później umarła...
Nie słyszał więcej o poecie ani o jego dziełach, nie przebywał w miejscach, w których się słyszy. Niedługo przed drugą wojną dostał kartkę z pozdrowieniami od „nieznajomego” z Paryża: w kawiarni siedzieli Żydzi w kapeluszach. Wielokrotnie myślał o spłaceniu „długu wdzięczności”, lecz odstręczała go myśl, że musiałby się przy tym spotkać. W końcu zdecydował, że jeżeli wtedy od razu go nie obił, to już to wystarczy za wdzięczność. Mógłby jeszcze postąpić w duchu niesławnej pamięci Filipa: zapłacić i „zbić dodatkowo”. Zastanawiał się nieraz, czy nie przykłada zbyt dużej wagi do takiego zjawiska, jak dwie ręce, dwie nogi, tułów głowa i to, co w tej głowie?
Wkrótce stał się bogaty, potem nic nie miał, znów był bogaty, potem wszystko stracił, po wojnie odkopał żelazną skrzynię z kosztownościami, rewolwerem i listem od Wereszczyńskiego w blaszanej kopercie. W obozie z przerażeniem myślał o skutkach, jakie by list wywołał, gdyby wpadł w ręce Niemców.
W czasie niedawnej choroby przyszło mu na myśl, aby opowiedzieć komukolwiek treść ostatniej rozmowy z Filipem. Lecz nie miał już komu. A potem wyzdrowiał.

Niespodziewanie spotkał go na dworcu kolejowym tuż po wyzwoleniu, gdy wszyscy wyskoczyli z ukrycia i nor. Wereszczyński wynurzył się z tłumu, był nie do poznania, jednak on, kwadratowa sylweta, starzec; już starzec, o błękitnych oczach spłoszonego ptaszka — wychudł, nastraszony, przebrany — w jakichś sztylpach zapinanych na guziczki, do kolan, z kociołkiem w ręce; od razu poznał Pawła i podbiegł, jakby co dopiero wczoraj i nigdy nic, rzucił się na szyję: „Przetrwał pan! Więc pan przetrwał! Wszyscy którzyśmy przeżyli, już jesteśmy nieśmiertelni...” — i zaraz w swym intelektualnym jak dawniej wzburzeniu, mówiąc jedno poprzez drugie, zawołał: —...„Półtora roku za deską na strychu!... A pan? A pan?... Kochany panie Pawle, synu Angeliki!”...
Wyjął z kieszeni jakąś broszurę w języku rosyjskim. Paweł pomyślał, że może jest to wiersz przetłumaczony, stąd nerwowa radość. Lecz na okładce broszury był kolorowy rysunek, przedstawiający żołnierza radzieckiego. Uśmiechnięty rosyjski chłop, z pepeszą przez ramię i workiem na bieliznę u nóg, stał na bezkresnej drodze pod nikłym drzewkiem i skręcał szczyptę tytoniu w skrawku gazety, a pod nim był tytuł: „Jak pobiłem Niemców”. Miało to coś znaczyć, Paweł nie rozumiał, Wereszczyńskiemu domyślnie latały oczy. Pociąg ruszał, czas mu było żegnać, uściskał Pawła raz jeszcze, zręcznie wskoczył na lorę, w gęstwinę tłumu, i stamtąd zawołał: — „Będę tu za tydzień! — ponad głowami wiał dłonią i jeszcze dokrzyknął: Śnił mi się pan wczoraj!”...
Paweł aż się skulił: tam bezdomni ludzie, toboły, dzieci płaczące na tobołach — a tu on: w snach entuzjastycznego starca — czterdziestoletni syn Angeliki — „nie pozbawionej wielkości”.
Raz jeden wpadło mu w oczy to nazwisko umieszczone pod wierszem w gazecie, w którą szewc owinął buty. Nie zadał sobie nawet fatygi, żeby ten wiersz przeczytać.
Minęło lat dwadzieścia. Wereszczyński nie dał znaku. Można było powiedzieć, że widział go po raz ostatni. Nie było w tym ulgi, Wereszczyński, dopóki żył, był ostatnim znakiem minionych ludzi, i jednak była ulga; zmora przeszłości odeszła bezpowrotnie.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.