Zły szklarz
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zły szklarz |
Pochodzenie | Drobne poezye prozą |
Wydawca | Księgarnia D. E. Friedleina, E. Wende |
Data wyd. | 1901 |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Tłumacz | Helena Żuławska |
Tytuł orygin. | Le Mauvais Vitrier |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Są natury czysto myślące i zupełnie niezdolne do czynu, które jednak z popędu tajemnego i nieznanego, działają czasem z popędliwością, której się sami po sobie nie spodziewali.
Naprzykład taki, który z obawy znalezienia u stróża smutnej wiadomości, wałęsa się tchórzliwie przed drzwiami, nie śmiejąc wejść, taki co nosi dwa tygodnie nieotwarty list przy sobie, lub taki, który zdobywa się na zrobienie kroku, od roku już potrzebnego, dopiero przy końcu szóstego miesiąca, tacy ludzie czuja się nieraz jak strzała z łuku gwałtownie rzuceni do czynu przez siłę jakąś nieodpartą. Moralista i lekarz, którzy utrzymują, że wszystko wiedzą, nie umieją wytłumaczyć, skąd się bierze w tych leniwych i obleśnych duszach nagle ta szalona energia, i jak niezdolne do spełnienia najprostszych i najpotrzebniejszych rzeczy, znajdują, w jednej chwili odwagę zbytnią do wykonania czynów niedorzecznych, a często nawet najniebezpieczniejszych.
Jeden z moich przyjaciół, najnieszkodliwszy marzyciel jaki może być, podpalił raz las, by się przekonać, mówił, czy ogień chwyta tak łatwo, jak to utrzymują ogólnie. Dziesięć razy z rzędu doświadczenie chybiło; ale jedenasty udało się aż zanadto.
Inny znowu zapali cygaro obok beczki z prochem, aby widzieć, aby wiedzieć, aby kusić przeznaczenie, aby się zmusić do pokazania odwagi, aby udawać zucha, aby poznać przyjemność trwogi, dla niczego, przez kaprys, dla zabicia czasu.
To jest rodzaj energii, który tryska z nudy i marzycielstwa; a ci, u których się tak jaskrawo ujawnia, są w ogólności, jak już mówiłem, ze wszystkich istot najniedołężniejsi i najwięksi marzyciele.
Inny, nieśmiały tak dalece, że spuszcza oczy przed wzrokiem ludzi, tak dalece, że musi zebrać całą swoją biedną wolę, by wejść do kawiarni lub przejść obok biura teatru, którego kontrolorzy zdają mu się przyodziani w majestat Minosa, Eaka i Radamantha, przyskoczy gwałtownie i chwyci za szyję staruszka przechodzącego mimo niego i uściska go z zapałem przed zdziwionym tłumem.
Dlaczego? Gdyż..., gdyż ta fizyognomia była mu nieprzezwyciężenie sympatyczna? Może; ale słuszniejsza przypuścić, że on sam nie wie dlaczego.
Ja sam byłem nieraz ofiarą tych przesileń i tych uniesień, które nam każą wierzyć, że duchy złośliwe w nas wchodzą i zmuszają nas do wykonania mimo wiedzy ich najniedorzeczniejszych zachcianek.
Pewnego ranka obudziłem się zadąsany, smutny, znużony gnuśnością i usposobiony, jak mi się zdawało, do zrobienia czegoś wielkiego; i otworzyłem niestety okno!
(Zważcie proszę, że zmysł do oszukiwania, które u pewnych osób nie jest wynikiem namysłu ani rozumowania, lecz przypadkowego natchnienia, zależy wiele, bodaj ze względu na żywość żądzy, od tego usposobienia, hysterycznego podług lekarzy, satanicznego podług tych, co myślą trochę lepiej od lekarzy, które nas popycha nieodparcie do mnóstwa czynów niebezpiecznych, albo niestosownych).
Pierwszą osobą, którą zobaczyłem na ulicy, był szklarz, którego krzyk przenikliwy i niemiły doszedł aż do mnie przez ciężką i brudną atmosferę paryską. Nie umiałbym zresztą powiedzieć, czemu naraz uczułem nienawiść nagłą i nieubłaganą na widok tego biednego człowieka.
— „Hej! hej!“ zawołałem go, by przyszedł na górę. Tymczasem myślałem nie bez pewnej uciechy o tem, że pokój mój jest na szóstem piętrze a schody są bardzo wązkie, a więc ten człowiek będzie musiał niemało trudów ponieść przy wchodzeniu i zawadzić w kilku miejscach na skrętach schodów kruchym kramikiem.
Wreszcie wszedł; obejrzałem ciekawie wszystkie jego szkła i powiedziałem mu: „Jakto! nie macie szkieł kolorowych? szkieł czerwonych, różowych, niebieskich, szyb magicznych, szyb rajskich? Jakiż ty jesteś bezwstydny! śmiesz się wałęsać po dzielnicach ubogich i nie masz nawet szyb, przez które się widzi życie w piękności!“ I pchnąłem go żywo ku schodom, na których się potykał, mrucząc.
Poszedłem na balkon, wziąłem mały wazonik i gdy ten człowiek ukazał się w drzwiach, spuściłem prostopadle ten pocisk na tylny brzeg jego noszów; a on przewracając się pod ciosem, zmiażdżył grzbietem cały swój mizerny, przenośny majątek, który wydał dźwięk donośny, jak gdyby pałac kryształowy został strzaskany piorunem.
I pijany wściekłością krzyczałem dziko: „Życie w piękności! życie w piękności!“
Te żarty nerwowe są zgubne i trzeba je nieraz drogo okupić. Ale mniejsza o wieczne potępienie, gdy się znajdzie w jednej sekundzie nieskończoność uciechy!