Z „Natrętów“
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z „Natrętów“ |
Pochodzenie | Antologja literatury francuskiej / Molier |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Całość jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
DORANT:
Ach, markizie! to trzeba cierpliwości świętej,
Jak dziś wszędzie wciskają się jakieś natręty!
Wściekam się, jak mnie widzisz! polowanie całe,
Jeden błazen... Ot, słuchaj! doprawdy, wspaniałe!
ERAST:
Szukam kogoś i muszę już odejść, albowiem...
DORANT, przytrzymując go:
Nic nie szkodzi; po drodze całą rzecz opowiem,
W kilku zatem (kompanja mała, lecz dobrana)
Mieliśmy za jeleniem dziś gonić od rana;
Już więc wczoraj, by zacząć całą rzecz zawczasu,
Wybraliśmy się na noc, aż gdzieś het, w głąb lasu.
Wiesz, że za polowaniem poprostu szleję;
Toż, wstawszy przed innymi, przestrząsnąłem knieje,
Ułożywszy pospołu, aby mieć na oku
Jelenia, co miał pono być w dziesiątym roku;
Choć ja, po pierwszym śladzie, rzecz dla mnie nie rzadka,
Przeciwnie oceniłem go jako dwulatka.
Wnet rozdzielamy sfory, pięknie, jak należy,
I śniadamy naprędce (ot, chleb, nabiał świeży),
Gdy wtem, jakiś szlachciura, z rusznicą na grzbiecie,
I dumnie się niosący na swojej chabecie,
Której „siarczystej klaczy“ szumne dawał miano,
Przybliża się z przemową z głupia wyszukaną,
Przedstawiając nam jeszcze, nieproszony wcale,
Swego synka, nie lepszą od ojca mądralę.
Obaj wielcy myśliwi niby jacyś; ano
Proszą, aby pogonić mogli z nami rano.
Straszne są te figury do myśliwstwa skore,
Zawsze w róg dąć gotowe, a zawsze w złą porę;
Te wygi, co, parszywych psów dziesiątek mając,
O „swojej sforze“ prawią wciąż nieprzymierzając!
Cóż tu robić? grzeczności pierwszy obowiązek.
Ruszamy, znacząc drogę śladami gałązek,
Wtem, na trzy smycze, wyczha! Bożeż ty mój miły!
Jeleń: puszczamy pieski, ja dmę, co mam siły,
Jeleń wypada z gąszczu i gna przez polanę:
Moje pieseczki za nim, lecz tak dobrze zgrane
Idą kupą, że przykryłbyś je rzutem płaszcza.
Spuszczam i starszą sforę: on znów w las się wtaszcza:
Ja przesiadam się, dając bez przerwy baczenie,
Na gniadosza. Znasz wszakże?
ERAST: Zdaje mi się, że nie.
DORANT:
Jakto? ba, to mi konik! szkapa nad szkapami;
Kupiłem go u Gaveau, właśnie tymi dniami,
Pomyśl tedy (z innymi to mu się tam zdarza),
Czy śmiałby mnie oszukać, on, co mnie poważa?
Lepszego też nie pragnę i klnę się bez sromu,
Że pełniejszej krwi konia nie sprzedał nikomu...
Główka jak u Araba, ot, rzekłbyś, panienka,
Szyja, jak u łabędzia, wysmukła i cienka,
Pęciny zwinne, mocne, lśniąca sierć na brzuchu,
Żywość, mówię ci, widna w każdziuteńkim ruchu,
Nogi, u kata! nogi! krzyż tęgi (rzecz dziwna,
Mnie jednemu ta szkapa nie była przeciwna;
Nawet Jasiek od Gaveau, chociaż zucha kawał,
Gdy miał jej dosiąść, dziwnie nieswój się wydawał),
Zad, co do szerokości, istny dziw nad dziwy,
A uda, Bóg wie jeden! słowem, cud prawdziwy;
Stom pistolów odrzucił zań — byłbym szalony! —
Wraz z koniem, co dla króla był tu przywiedziony.
Dosiadam więc gniadosza: niby piorun wali;
Spostrzegam pieski, równią pędzące w oddali,
Popędzam i, przeciąwszy dobry kawał jarem,
Tuż za psiarnią sam jeden zostaję z Drekarem.
Jeleń w gąszcz: już z godzinę tropią pieski nasze;
Zagrzewam je, w róg dmucham, co mogę hałaszę,
Rad i wesół, okazja bo w istocie rzadka.
Wykurzam go z gęstwiny — rzecz idzie jak z płatka,
Wtem, przy starszym, wyrywa się spiczak dość spory;
Część mych piesków oddziela się od reszty sfory,
I w mych oczach, markizie, cóż ty na to? haha!
Mięszają się już, płoszą, sam Chytroś się waha!
Wtem, znalazł się: chwileczkę się pokręcił jeszcze,
I pędzi dobrym śladem; ja trąbię i wrzeszczę:
„Za Chytrosiem! hej! pieski!“ sam widzę też ślady
Na kretowisku, dmę więc w róg nie od parady,
Psy zwracają, gdy nagle, zrozum mą torturę,
Młody spiczak wypada na mego szlachciurę:
Dalejże cymbał trąbić — psy już za nim walą —
I krzyczeć na głos cały: „Hallo! hallo! hallo!“
Psy, jak powiadam, za nim; ja, z wzruszenia blady,
Też pędzę, wciąż po drodze widząc jeszcze ślady;
Ale, ledwie uważniej raz rzuciłem okiem,
Widzę omyłkę: w smutku stanąłem głębokim.
Napróżno mu tłumaczę, wbijam w mózgownicę,
Między jego a memi śladami różnicę,
On ciągle się upiera, ot, widzicie trutnia,
Że to właśnie nasz jeleń. Ciągnie się ta kłótnia,
A przez ten czas psy gonią. Mnie w oczach aż ciemno,
I, klnąc tego cymbała i zwłokę daremną,
Spinam mego gniadosza; śmiga bez wytchnienia,
Gnąc gałęzie grubości dobrego ramienia —
Sprowadzam psy nareszcie na właściwą drogę,
Pełen radości pędzę, gnam, robię co mogę,
Nasz jeleń znów spłoszony pomyka przez knieje,
Psy tuż za nim: hyc, hyc, hyc; lecz cóż się nie dzieje?
Słuchaj tylko, to można wyskoczyć ze skóry:
Jeleń, poszczuty, myga tuż koło szlachciury,
A ten, myśląc iż spełnia tem czyn znamienity,
Chwyta pistolet, co miał u łęku nabity,
I celnym strzałem kulę w sam łeb mu wymierza,
Krzycząc mi jeszcze zdala: „Ha! ubiłem zwierza!“
Słyszał o pistoletach kto kiedy, przez Boga!
Na jelenia! Więc złość mnie chwyciła tak sroga,
Postępek ten tak wydał mi się niesłychany,
Że tylko konia spiąłem wściekłością miotany
I prościutko do domu jednym tchem pognałem,
Nie chcąc ni słowa więcej mówić z tym cymbałem.
ERAST:
Nie mógł pan lepiej zrobić, niechaj mi pan wierzy;
W ten sposób z natrętami poczynać należy.
Do widzenia.