Z jednego strumienia szesnaście nowel/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor wielu autorów
Tytuł Z jednego strumienia szesnaście nowel
Wydawca E. Wende i Sp.
Data wyd. 1905
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Z JEDNEGO

STRUMIENIA


SZESNAŚCIE NOWEL

PRZEZ

DZIESIĘCIU AUTORÓW

Z PRZEDMOWĄ
ELIZY ORZESZKOWEJ.





WARSZAWA MCMV • SKŁAD GŁÓWNY
W KSIĘGARNI: E. WENDE I SPÓŁKA.








OKŁADKA, RÓWNIEŻ INICYAŁY
I ZAKOŃCZENIA WEDLE RY–
SUNKÓW JANA BUKOWSKIEGO
— — — — — — — — — — — — — —
ODBITO W DRUKARNI NARO–
DOWEJ W KRAKOWIE 1905 R.









PRZEDMOWA.

Z JEDNEGO STRUMIENIA. Jest to jeden z tych strumieni, którymi płynie życie ludzkie.
Bardzo rozmaitymi są te strumienie, którymi płynie życie ludzkie, bo z rozmaitością tak wielką, jak wielką jest pomysłowość natury, zaprawiają je coraz innymi składnikami rozmaite nieba, ziemie, plemienne dusze i losy.
Słyszę wołania: »Strumień ten jest mętny«.
Nie przeczę. Jest on mętnym, ponieważ jest ludzkim. Nic z tego, co jest ludzkiem, nie jest doskonale czystem. Z takiem zaklęciem przyszliśmy na świat wszyscy: osobniki i narody; bez wyjątku wszyscy. Gdybyśmy mieli odwracać oczy od wszystkiego, co jest mętnem, każdy z nas: osobnik, czy naród, musiałby przedewszystkiem odwrócić je od samego siebie. Wszystkie strumienie życia ludzkiego, wielkie i małe, szumne i ciche, te na górach, i te na dolinach, toczą w sobie męty.
To jedna prawda, w której, jak się zdaje, tkwi klucz do zagadki ciemnego nieszczęścia ludzkości. Ale obok niej istnieje prawda druga, wnosząca światło w ciemność, nadzieję w nieszczęście.
Jeżeli żaden strumień życia ludzkiego nie płynie czystym kryształem, to żaden również nie toczy na swych falach samych tylko mętów. W każdym, fale kryształowe pobłyskują ziarnkiem złota, odbiciem lazuru niebieskiego, perłą, lub nad perłę drogocenniejszą łzą.
Nie dostrzegać złota, lazuru, pereł, łez, dlatego, że z tych samych, co męty, podnoszą się nurtów, — rzecz nierozsądna i sprowadzająca straty ważne, lecz znowu zupełnie ludzka.
Tłum ludzki niedowidzi w ogóle, a nadewszystko niedowidzi rzeczy pięknych. Przyczyną tego mało spostrzeganą, bo głęboko na dnie natury ludzkiej utajoną, jest mnóstwem politur i polorów osłonięta, głucha i często samej siebie nieświadoma złość, która to, co oblicza otaczające szpeci, z lubością pochwytuje okiem i pokazuje palcem, a to, co je upiększa, spostrzega leniwie i spostrzegłszy, próbuje zatajać, czy zmniejszać.
Wiecznie prawdziwem w lakoniczności swej jest zdanie starożytnych rzymian: »błogo Pomponjuszowi, że Papjusz ma twarz ciemną, bo obok Papjusza sam wygląda bielszym«.
A cóż, jeżeli Papjusz na sposób jakikolwiek Pomponjuszowi w drogę wejdzie? Jeżeli w Papjuszu nie płynie tak, jak w Pomponjuszu czysta krew latyńska? Cóż, jeżeli zła skłonność, Pomponjuszowi wrodzona, spotyka się na fali życia ze współzawodnictwem, z interesem, z przesądem, które ją podsycają, podniecają, rozdmuchują w płomień namiętności?
Natenczas, rzecz prosta, tłum zazwyczaj niedowidzący, ślepnie całkowicie; bo czemże jest namiętność?
Namiętność bywa czasem skrzydłem, unoszącem człowieka na te wyżyny, z których widać wszystko, ale bywa też często skorupą, zasłaniającą człowiekowi oczy tak szczelnie, że nie mogą już one widzieć nic, krom obrazów wymalowanych na skorupie.
W płomieniach tej złości, która na dnie serca ludzkiego kuląc się i zjadliwie chichocąc, jednym palcem wytyka plamy świata, a drugim ozdoby jego zakrywa, wypalają się te skorupy, przez które rozmaici Pomponjuszowie widzą rozmaitych Papjuszów w samych tylko barwach odrażających i mętach oślizgłych.
Ale tu znowu, obok tej prawdy, złej, istnieje druga, dobra.
Bo czemże są pojęcia, uczucia, dążenia, rojenia i przeznaczenia człowieka, jeżeli nie areną, wśród której zwierają się i walczą kontrasty, zgrzyty, linie rozbieżne, barwy sprzeczne, siły bojujące?
Świty i zmierzchy, sny o raju i sny o piekle, ramię przyjaciela i miecz wroga, świeżość pól szerokich i duszność cel więziennych, szczyty i otchłanie, róże i rany, oceany i kałuże, słońca i łojowe świeczki, — wszystko to w człowieku i dla człowieka jest i — jest obok siebie.
Więc ta prawda druga, dobra, w tem istnieje, że z tłumu niedowidzącego lub ślepego, występuje garść ludzi, którzy stają nad strumieniami i zatapiają w nie wzroki bystre, wzroki wewnętrznem światłem jasne, pragnące widzieć wszystko i zdolne widzieć wszystko.
W ludziach tych pracują dwie siły: ciekawość umysłowa, o którą rozbijają się wszystkie skorupy, oczy zasłaniać mogące i — życzliwość dla ludzi, dla życia, dla świata, którą na wysokość miłości podnosi współczucie dla cierpień i radości, dla nędz i wspaniałości, dla nieprzemijającego bólu i bolesnej przemijalności ludzi, życia i świata.
Obok dwóch tych sił, z których jedna mieszka w głowie, a druga w sercu, goreje w ich głowach i w ich sercach, — może też w sumieniach pobudliwych i bezsennych, — pożądanie wielkiej służby.
Są to badacze, albo poeci, a raczej, badacze i poeci, bo dwa te słowa znaczą jedno; bo ciekawość, która pochyla się nad strumieniami życia, poetę czyni badaczem, a wzlotność, która się wzbija od rzeczy znanych ku nieznanym, czyni badacza poetą.
Badacze i poeci dostrzegając w strumieniach życia męty, dostrzegają w nich również kryształy, lazury, perły, krople krwi czerwone, krople łez ciężkie, a dostrzegłszy, dobywają je z mętnych toni i w akcie służby składają u stóp dobra, prawdy, sztuki, — u stóp idei i ideału.
Te są mocarstwa, którym oni służą i które przed hufcami najezdników niezliczonych bronią orężem przenikliwej myśli i artystycznego piękna.
Zebrane w tej książce obrazy z życia ludu żydowskiego, obrazy postaci, dusz, doli, dostrzeżonych w strumieniu, którym płynie życie tego ludu, są aktem takiej służby.
Nowością w piśmiennictwie polskiem one nie są, ani pierwszą próbą odkrywania światów nieznanych.
Na drogach dziejowych społeczeństwo polskie wzięło w siebie tak znaczną liczebnie przymieszkę ludności żydowskiej, że badacze i poeci polscy więcej, niż jacykolwiek inni, pociągani musieli być w tym kierunku, zarówno przez umysłową i artystyczną chęć poznania, jak przez pożądanie pełnienia służby.
Do dwóch tych wysokich pobudek przyłączyła się z biegiem czasu trzecia.
Nadbiegł czas, który wytchnął z siebie i wetchnął w piersi ludzkie współczucie dla tych wszystkich, którzy zamieszkiwali społeczne doliny. A że ludność żydowska, krom nieznacznej mniejszości, zamieszkiwała dolinę, bujnie zarosłą chwastami upośledzenia i nędzy, więc spłynął na nią wzrok, a razem ze wzrokiem spłynęły współczucie serdeczne i natchnienie artystyczne tych, którzy są społeczeństwa swego okiem, sercem i natchnieniem.
Rozpoczęło się to już oddawna i przeszłość to już dość długa, aby wolno było nazwać ją tradycyą.
Piśmiennictwo polskie może być słusznie dumnem z dawności i bogactwa tej ze swoich tradycyj, która je zaprawiała czcią dla sprawiedliwości i współczuciem dla cierpienia.
Początek jej, — czy tylko nie wcześniejszy niż w piśmiennictwach ludów innych? — zadzierżgniety, jak u filarów dyamentowych, u smętnych »Żeńców« Szymonowicza, u przemądrej »Poprawy« Modrzewskiego, u kazalniczych gromów, którymi płomienna dusza Skargi wybuchała przeciwko pysze możnych i krzywdom maluczkich.
To nic, że pieśni smętne i gromy krasomówcze nie sprowadzały następstw natychmiastowych i nie ryły natychmiastowych odmian w księdze ustaw prawnych. To rzecz powszechna. Taką jest powszechna natura ludzka. Część jej cielesna z trudnością i powoli rozwiera żelazny uścisk, którym dzierży przy sobie cielesne swoje zdobycze i wywyższenia. Lecz nie było takiego momentu czasu, w którymby uścisku tego rozluźnić lub rozjąć nie usiłowały dłonie i głosy tych, przez których duch narodu objawia swe upomnienia, prośby i groźby.
W dwieście lat po Szymonowiczu, Modrzewskim i Skardze, w sto lat po satyrach Opalińskiego i szerokomyślnych maksymach Andrzeja Maksymiliana Fredry, rozwidnia się ostatecznie widnokrąg humanitarnej myśli polskiej i powstają na nim w zarysach jawnych, ważnych, uwagę pilną na siebie ściągających, te jego punkty, z których czasy poprzedzające nie miały siły zdjąć zasłony zapomnienia, uprzedzenia i niewiedzy, lub z uprzedzenia powstałej fałszywej wiedzy. Staje się to za sprawą po części wpływów, przybywyjących z dalekiego zachodu, po części niebezpieczeństw, grożących rzeczy publicznej i wytężających ku jej ratunkowi publiczne myśli i uczucia, po części upomnień i zaklęć, rozlegających się w przeszłości, tych upomnień i zaklęć, które na cały firmament światła nie rozlały, lecz zapaliły na nim pierwsze jego, piękne, zarzewia. Czego nie dostrzegli i na jaw nie dobyli poprzednicy, ku temu źrenice i pochodnie swe wznieśli następcy.
Ten punkt widnokręgu, na którym znajdowały się zaniedbywane dotąd potrzeby i prawa ludności żydowskiej, w zarysach jawnych, ważnych i pilną uwagę na siebie ściągających, ukazał się zbiorowemu wzrokowi Sejmu Czteroletniego. Przedsiębrane na Sejmie tym reformy prawne, ogarniały sprawę żydowską na równi ze sprawami innych grup ludności krajowej, czego ślady i dowody istnieją we współczesnej literaturze politycznej, pomiędzy innemi, drobniejszemi, w ważnem i ważkiem dziele Tadeusza Czackiego: O Żydach i Karaimach.
Pierwsza ćwierć stulecia zeszłego nie była jeszcze ukończoną, gdy obrazy i postacie z życia żydowskiego, gdy nurtujące to życie, pojęcia, dążności, walki, wstąpiły do literatury pięknej, więc do dziedziny poezyi, pod postacią powieści Juliana Niemcewicza, noszącej tytuł: »Lejbe i Siura.«
Nic dziwnego, że Żydzi weszli do powieści polskiej w tym zaledwie momencie, bo był to moment samych prawie narodzin tej powieści, w formie takiej, jaką stulecie 19-te nadać jej miało. Weszli oni tedy do powieści polskiej u samego prawie jej początku i za sprawą jednego z najznakomitszych i najczystszych pisarzy i ludzi tego czasu.
Stało się to w sposób bardzo poważny. Wprawdzie, powieść »Lejbe i Siura« daleką jest od tego wykwintu i od tej doskonałości formy, które z biegiem czasu nadać miał tej gałęzi twórczości długi szereg pisarskich talentów i geniuszy. Wprawdzie, czytanie tej powieści nie może sprawiać wrażeń i wzruszeń, których dziś wymagamy od dzieła powieścio-pisarskiej sztuki. Pomimo to, dla spostrzegacza dróg, któremi chodzi duch piśmiennictwa i tych, na których rozwijają się stosunki społeczne, ten utwór autora »Śpiewów historycznych«, posiada znaczenie znamienne i ważne, jest dziełem, którego przedmiot ujętym został przez autora z dobrą wiarą i wolą, z powagą i znawstwem.
A jeżeli idzie o najwyższy wykwit i najpotężniejszy akord artyzmu, o plastykę, której jedna tylko homerowska dorównać może i o siłę uczucia, której w literaturze świata ktokolwiek może dorównał, lecz nikt nie przewyższył, to »Zosia podbiega«...

..... i na białej podaje mu dłoni
Drążki, którymi zwykle mistrz po strunach dzwoni,
Drugą rączką po siwej brodzie starca głaska
I dygając »Jankielu, mówi, jeśli łaska!«

Potem, liczne i najrozmaitsze twory poetyckiej i powieściopisarskiej fantazyi:
»Żydzi«, Korzeniowskiego, przez czas długi zajmujący widzów teatru polskiego; »Żyd« Kraszewskiego, »Żydówka« Bałuckiego, »Stary księgarz« Syrokomli, drobne rozmiarami lecz w myśli i słowie, w rytmie i rymie piękne arcydzieło Gomulickiego »El-Mole-Rachmim«. A przedtem jeszcze, nieporównanym w barwności pendzlem Słowackiego wymalowany w »Matce Mokrynie« obraz zielonego jeziora, pływających nad jego powierzchnią twarzy zsiniałych od głodu i niewiast żydowskich, które z wielkimi krzykami litości na męczeńskie te głowy składają złote wieńce obwarzanków.
Mnóstwo zresztą postaci epizodycznych, czasem pierwszoplanowych, w rozmaitych utworach, rozmaitych pisarzy, z imionami większemi i mniejszemi.
Nie są to objawy sporadyczne, ale mające ciągłość rzeczy trwałych, rzeczy, wynikających z trwałej i rzetelnej potrzeby psychicznej i społecznej.
Więc autorowie tej książki ani nowatorami, ani osobliwymi feniksami w piśmiennictwie swojem nie są. Mają oni ten tylko zaszczyt, że przedłużają stronę tradycyi piśmiennictwa swego, po której znajduje się cześć dla sprawiedliwości i współczucie dla cierpienia — i ten, że nie nosząc na oczach skorup w ogniu jakiejkolwiek złości wypalonych, stają nad wszystkimi strumieniami życia, po ziemi ich ojczystej płynącymi, z pragnieniem dostrzeżenia wszystkiego, co w nich jest.
Dostrzegają też w każdym z tych strumieni męty, dlatego, że męty w nich są, lecz nie omijają wzrokiem i nie zatajają przed światem lazurów i pereł, dlatego naprzód, że lazury i perły również w nich są, dlatego następnie, że lazury i perły są kwiatem piękna i pociechą świata, dlatego nakoniec, że pociecha, nadzieja, spoczynek, z lazurów i pereł cieką do ich własnych oczu, aż do dna zasmuconych widokiem mętów, po całem morzu ludzkości rozlanych.
Gdybyśmy chcieli zaopatrzyć tę książkę w motto, wypowiadające artystyczną pobudkę do wpatrywania się w ten strumień, umieścilibyśmy na jej okładce słowa Klemensa Junoszy, z »Cudu na kirkucie«.
»Sfera ludności, z której Berek pochodzi, ma swoje legendy i podania, ma ich moc niezliczoną... Zbieracz tych legend ma zadanie bardzo trudne... Duchowa ojczyzna Berków niezmiernie interesująca i ciekawa, przed obcym obserwatorem ma szczególnie zamknięte granice... A świat to ciekawy, pełen osobliwości, nieznanych nam zupełnie. Do tego ciasnego świata zbiegają się na skrzydłach fantazyi duchy różne, tysiące aniołów i szatanów...«
Wstępować w »duchową ojczyznę« mnóstwa ludzi i z za jej »granic szczególnie zamkniętych« dobywać na jaw »osobliwości nieznane, duchy anielskie i szatańskie«, — nie jestże to dla fantazyi artysty magnesem, czarem, zadaniem, odpowiadającem jego naturze, porywom i celom?
Gdybyśmy tej książce naszej dać zamierzali motto głębokie, jak umysł myśliciela, słodkie, jak nieziszczalne marzenie i zaprawione ironią serca, nieziszczalnością marzenia smutnego, wypisalibyśmy u jej początku piórem Świętochowskiego:
»Biedna Chawo, ja ci to, żeś w moim kraju pracować i jego chlebem dzieci swoje karmić chciała — przebaczam.«
A gdyby motto nasze mieścić w sobie miało ostrzeżenie nader ważne, to byśmy po nie udali się z Konopnicką do alkowy, w której wnuk Mendla Gdańskiego leży z czołem krwawem od kamienia, rzuconego ręką oszalałej tłuszczy i wyjęlibyśmy je z ust starca, który skarży się nie na ranę, zadaną czołu wnuka, bo ta śmiertelną nie jest, lecz na krzywdę, sprawioną jego własnej duszy
»Pan powiada, że u mnie nic nie umarło. Nu, u mnie umarto to, z czem ja żył i z czem ja umierać myślał. U mnie umarło serce dla tego miasta«.
Prawda! Rzeczą to jest dziwnie częstą i przedziwnie smutną, że — serca ludzkie umierają od kamieni, przez ludzkie ręce rzucanych.
I jeszcze, ze wzruszeniem, które tylko prawda głęboka i w artystyczną formę ujęta, obudzać może, zapożyczylibyśmy sobie motta od autora »Nad Urwiskiem«, gdy Pomponjusz i Papjusz, obaj srodze cierpiący, obaj przez los okrutnie dotknięci, w bezrozumnej walce strącają w przepaść to, co stać się im może jedyną, ostatnią podporą i nadzieją; — godło miłości, krzyż.
Utwory w tej książce zawarte, rozpadły mi się pod ręką na trzy części dość odrębne.
W pierwszej stanęły obok siebie trzy postacie kobiet żydowskich, różne ze sobą, lecz tak prawdziwe, że na każdej ulicy i w każdej kamienicy miast naszych, widzieć je może każdy — kto widzieć umie.
Chawa Rubin i piękna córka Symchy, której młodość, jak kwiat pod chmurą, więdnie pod ciężkimi zwojami łachmana, przebywają wśród nas oddawna. »Perła« jest wytworem czasów nowych, lecz któż o niej nie słyszał? Któż krzykowi bólu, podobnemu do wycia, który wydarł się z piersi dziada jej, Abrama, nie zawtórzył westchnieniem? Jest to dusza upojona marzeniem o raju, zapatrzona w gwiazdy i wpadająca w otchłań.
Część druga, to smagani głodem ciała i ducha nędzarze, którzy staczają się na dno urwisk i ze śmiertelnego znużenia mdleją na skrajach dróg publicznych, którzy baśnią błądzącą po gorzkich ustach, lub kwiatem, rzuconym przez rękę życzliwą, koją głody dusz, tęskniących w ciałach zwiędłych, brudnych, od łachmanów ciężkich ku temu, co ma siłę, świeżość, czystość, lot i wdzięk.
Część trzecią otwiera i zamyka Marya Konopnicka.
Zbliska tylko przyjrzeć się trzeba, aby odkryć pokrewieństwo bliskie pomiędzy »Mendlem Gdańskim«, a »Srulem z Lubartowa«. Chętnie też u początku tej części umieścilibyśmy rysunek, przedstawiający »stolicę mrozów«, Jakuck, a w niej izdebkę, pełną takich tęsknot, które podobne są do wycia, a w tej izdebce dwóch ludzi, którzy razem tęsknią, wspominają i płaczą.
Chętnie też jeszcze przyozdobiliśmy część tę obrazem furmana Jośka, który dziecię na wozie jego marznące, okrywa swoim chałatem, a sam, aby uniknąć zmarznięcia, bieży co siła przy toczącym się wozie.
Z rozkoszą artystyczną wyrysowalibyśmy u wstępu do tej części ten liść strącony, tego starego Netela, gdy razem z wnukiem stoi w noc księżycową na mostku i, opierając się o wątłą baryerę, wzrok puszcza po brylantowych lodach rzeczki, po księżycowej srebrzystości nieba, ziemi i powietrza, »bo tak mu czynić każe jakaś istota niezmiernie dobra i piękna, choć niewidzialna...«
O, liście strącone, przez jedne podmuchy wiatru wciąż podrywane z nad błotnistej ziemi w srebro księżycowe, a przez inne wciąż powracane na błotnistą ziemię, jakże was wiele jest na każdem miejscu świata, na każdym strumieniu jego życia, — jak chciwie wpatruje się w was oko artysty i jakiem współczuciem obejmuje was serce człowieka!
Ta część trzecia, to ziarnka złota i smugi lazuru, dostrzeżone na falach strumienia i w akcie służby złożone u stóp prawdy, braterstwa ludzkiego i sztuki.
A dlaczego książkę kończą i zamykają »Ogniwa«?
Bo w tej noweli mieści się myśl dla wszelkich stosunków ludzkich fundamentalna, kamerton wśród tonów wszelkich ludzkich spójni.
Jakiemikolwiek są nasze imiona, odzieże, rysy obliczy i linie przeznaczeń, dla wszystkich nas jednostajnie zegary idą, idą, tętnią, wydzwaniają godziny, posuwają wskazówki na cyferblacie czasu...
Kimkolwiek jesteśmy, dla wszystkich nas wybijają na zegarach godziny, w których żegnamy młodość, radość, zachwycenia, złudzenia i twarzą pobladłą spotykamy się z chmurnem obliczem jedynego, nieprzemijalnego pana tej ziemi — smutku.
I z ciemnem również obliczem błędu, kimkolwiek jest, każdy z nas słyszał wybijającą dla niego godzinę błędu, po której zegar nieubłagany wybijał godziny żalu, zawstydzenia, cierpienia...
Z bezokiem obliczem śmierci również. Kimkolwiek i czemkolwiek jesteśmy, wszyscy nieodzownie będziemy liśćmi strąconymi z drzewa życia i jedno, wspólne niebo, różnic wśród nas nie znające, jednem ogniwem skuwa wszystkie na ziemi cmentarze.
Wszyscy stoimy nad brzegami urwiska i wszyscy w znaczeniu jednem jesteśmy, a w innem będziemy strąconymi liśćmi.
Wszyscyśmy przeznaczeni do utęsknionego wznoszenia oczu ku złotym gwiazdom, gdy stopy nasze zawieszone są nad otchłaniami.
Wszyscyśmy przeznaczeni do pościgu za urzeczywistnieniem ideału, który — kto wie? czy kiedykolwiek urzeczywistnionym zostanie i w tym pościgu jest wspólna nas wszystkich dostojność.
A że pościg tak długi, jak wieki, że krwawią się w nim drżenia nasze i pękają serca, że — kto wie? czy cel pościgu kiedykolwiek dosięgniętym będzie, w tem wspólny tragizm naszej doli.
Te są ogniwa, które pierścieniami nierozerwalnych ślubów łączą wszystkich na ziemi ludzi.
Wynikać z tego się zdaje, że wówczas tylko, gdy powstaną ogniwa inne: współczucia, współpracy, współpomocy, tamte utracą wiele ze swej tragicznej grozy.
Zdaje się to być prawdą jasną i prostą. Lecz ludzie są najmniej zdolni do wyrozumiewania takich właśnie prawd, najbardziej jasnych i prostych. Ludzie są bardzo mało zdolni do wyrozumiewania prawd, sprzeciwiających się ich grubym interesom, ich krótkim pojęciom, ich ślepym uprzedzeniom i nieuświadomionym złościom.
Przeznaczenie, jak kowal przepotężny, wykuwa niezmordowanie swe straszne, niezłomne ogniwa.
Leniwie, nietrwale, wiotko, wydobywają się z pod rąk ludzkich, niedołężnych i razem szalonych, jedyne ogniwa ratunkowe.
Cóż czynić? Usnąć w pogardzie, czy w rozpaczy? Nie! Niech ziarno pada na rolę twardą! W powietrzu zatrutem zbawcza pobudka — niech gra!

El. Orzeszkowa.






CZĘŚĆ PIERWSZA.
1. ŚWIĘTOCHOWSKI A. »CHAWA RUBIN«.
2. BRODOWSKI F. »DZIECIĘ SYMCHY«.
3. ZDZIECHOWSKI K. »PERŁA«




CHAWA RUBIN


Zwracam uwagę szanownych czytelników, że osoby i wypadki, które tu opowiedzieć zamierzam, należą do warstwy społecznej, niewynagradzającej swych rzeczników, że więc ja podjąłem się tego opisu całkiem bezinteresownie. Zastrzeżenie to uważam za konieczne, ażeby trybunał opinii publicznej, wyrokując o pobudkach moich w tym względzie, nie odnalazł między niemi takiej, któraby mnie o chęć zasłużenia się współwyznawcom moich bohaterów oskarżała. I dlatego przedewszystkiem winienem wytłómaczyć, że nazwisko Rubin oznaczać mogło jedynie, czem Chawa i jej mąż Symcha być chcieli, ale nie czem rzeczywiście byli. Byli bowiem tak biedni, że bez ubliżenia swej zamożności mogliby się przezwać najzwyklejszymi Piaskowcami. Pradziad Symchy, chcąc posiąść bodaj nazwę klejnotu i na swoje rodzeństwo przenieść jego czarodziejskie słowo, nazwał się Rubinem. Nie pomogło to wszakże nic ani jemu, ani potomkom. Symcha był rubinem, oprawnym w najdoskonalszą nędzę. Nie brakło mu rzeczywiście niczego, co tylko do uduszenia biedaka jest potrzebne. Jako »husyt« przesiadywał ciągle w bóżnicy; przekonany, że pochodzi z »bardzo dobrej familii«, uznawał się za znakomitość, którą świat wspierać powinien i której umrzeć nie da; wreszcie od lat kilku chory na piersi był niezdolnym do żadnej ręcznej pracy. Śmierć ojca zgubiła go ostatecznie. Dostał bowiem w spadku ćwierć domu w Kazimierzu nad Wisłą, ćwierć walącej się rudery, której dolna krawędź okien już niżej poziomu błotnej uliczki zapadła i którą nawet kasyer miejski, jako przeznaczoną do rozebrania, od podatku uwolnił. Mimo to Symcha był dumnym ze swego dziedzictwa, które go obdarzyło tytułem »gospodarza«. Przyjąwszy do swej izby, stanowiącej całą jego własność, dwu lokatorów, odtąd albo się kłócił z nimi, albo obiecywał »na wiosnę« reperacyę, albo siedział na ławce przed domem i wygrzewał się na słońcu lub rzucał trzem kurom gotowane łupiny kartofli. Nawet bóżnicę zaniedbywał. Choroba, głód, duma rodowa, wreszcie uczucie godności gospodarskiej — wszystko to wprawiało biednego żyda w stan zupełnego bezwładu. Gdy mu próżniactwo dokuczyło, wychodził na rynek i rozprawiał z przechodniami o licznych kupcach na jego posiadłość, której nikt nie pożądał. Ponieważ lokatorowie mu się nie wypłacali, więc zapytasz czytelniku, z czego Symcha z czworgiem dzieci żył?
Dla rozwiązania tej zagadki potrzebna nam jest właśnie Chawa Rubin.
Artysta, umiejący odnawiać uszkodzone obrazy, powiedziałby, że trzydziestoletnia Chawa była kobietą piękną. Rzeczywiście każdy mógł w niej jeszcze dostrzedz regularny kontur twarzy, zgrabny nos, ogniste czarne oko, maleńkie modelowe ucho, pociągający uśmiech, ale wszystko to oszpecone było tyloma znamionami nędzy, że wolę mówić o pracowitości Chawy, niż o jej urodzie. Była ona zaś pracowitą tak, jak tylko być musi żydówka, utrzymująca męża i czworo dzieci z handlu, w którym trzy ruble jest całą sumą kapitału obrotowego. Gdyby Chawa urodziła się katoliczką, zarabiałaby dziennie kilka złotych i żyła dostatnio; jako żydówka, znajdująca zbyt wiele rodzajów trefnej pracy, musiała trudnić się wyłącznie pośrednictwem w nabywaniu niezbędnych artykułów życia, co jej dawało w zwykłym biegu rzeczy 20 do 25 groszy dziennie czystego zarobku. I to jedynie przy bardzo wielkich wysiłkach! Trzeba było rano pobiedz do kolonii o 3 wiorsty za miastem, odebrać dzierżawione mleko i roznieść po domach; trzeba było oblecieć kilka wsi i kupić parę garnczków masła lub sera dla żon urzędników; trzeba było do sąsiadującego z miastem folwarku dostarczyć nafty — i tak dalej. W małej mieścinie, gdzie każdy ma wszystko w domu, albo łatwo nabyć może, pośrednictwo w kupnie musi być bardzo ograniczone i tylko kosztem skromnych wymagań utrzymać się daje. To też Chawa od świtu do nocy biegała za 25 groszami. Zaklętem kołem jej ubóstwa był szczupły kapitał zakładowy, który nie pozwalał na szerszy handel. Gdyby miała do rozporządzenia 50 rubli, niezawodnie w ciągu lat trzech nosiłaby w szabas atłasowe suknie i odbierała od kazimierskiej arystokracyi grzeczne ukłony. Ale ona posiadała w ruchu tylko trzy ruble. Rozszerzyć pieniężną podstawę swego handlu mogła tylko jednym sposobem: szeregiem śmiałych i szczęśliwych operacyj. Nie brakło jej do tego dwu najważniejszych przymiotów: ambicyi i odwagi. Ciągle marzyła o zamożności i ryzyku. Raz nawet, przybiegłszy do pewnej wioski, o mało nie zadatkowała dziesięciu garncy miodu, powstrzymała się jednak z obawy stracenia całej swojej gotówki. Gdy jednak dowiedziała się, że jej znajomy kupił ów miód i zarobił na nim cztery ruble, rozpłakała się i postanowiła przy pierwszej sposobności odważyć się na krok stanowczy.
Pewnego dnia pobiegła nad Wisłę kupić kilka węgorzy. Zbliżywszy się do rybaków, zauważyła nadzwyczajne między nimi ożywienie. Powodem były cztery świeżo złowione jesiotry. Chawie błysnęła natychmiast szalona myśl: a gdyby kupić? Z drżeniem w głosie spytała o cenę.
— Hurtem po pięć groszy za funt — odrzekł jeden z rybaków. Będzie funtów sto pięćdziesiąt.
Chawa zaczęła się namiętnie targować.
— Co tam gadać — mówił rybak — już z miesiąc jesiotra nie złapaliśmy. Sprzedacie po złotówce.
Chawa tak była olśniona nadzieją zysku, że zgodziła się na cenę i dała »tymczasem« trzy ruble. Resztę spodziewała się dopłacić z natychmiastowej sprzedaży. Idąc z rybakami do miasta, rozgorączkowana wzruszeniem, które jej twarz rumieniło, przebiegła myślą wszystkie domy, gdzie znaleźć mogła zbyt na swój towar. Podsędek, pisarz, podpisarz, rejent, burmistrz, kasyer, garbarz... piętnaście groszy za funt, dwadzieścia, złoty, może nawet... Na tę myśl oczy Chawy zaiskrzyły się dawno zgasłym blaskiem, koło ust przewinął się rozkoszny uśmiech. Poprawiła czepek, zaczęła biedz tak prędko, że obciążeni jesiotrami rybacy ledwo za nią zdążyć mogli. A jeśli nikt nie kupi?
Sto pięćdziesiąt funtów ryb na sam Kazimierz, gdy w dzień powszedni ledwie trzydzieści osób może sobie pozwolić takiego zbytku... Przystanęła strwożona, tchu jej w piersiach zabrakło, ale wkrótce znowu ożywiona, zsunąwszy chustkę z głowy, pobiegła.
— Idźcie do mojej chałupy — rzekła do rybaków, wyrwawszy im jednego jesiotra — i poczekajcie trochę, ja zaraz przylecę, tylko pieniądze rozmienię.
I nie czekając odpowiedzi, popędziła ciasną uliczką na inny kraniec miasta. Chawa zbyt była w swym handlu doświadczona, ażeby odrazu nie spostrzegła, że jeżeli chce sprzedać tyle funtów ryb, musi z niemi obchodzić możnowładztwo małomiasteczkowe koleją godności. To też jakkolwiek mieszkania innych pań miała po drodze, pobiegła w przeciwną stronę miasta do podsędkowej. Rachunek nie zawiódł. Pani podsędkowa, po niedługim stosunkowo targu, kupiła całego jesiotra za trzy ruble, to jest przeszło po jedenaście groszy za funt.
Upojona jeszcze nadzieją wielkiego zarobku, z drugiej strony niespokojna o dalszy ciąg sprzedaży, Chawa w drodze do domu naprzemian doznawała uczuć żalu i radości.
— No, co tam — myślała biegnąc zmęczona — taniej raz, drożej drugi raz. Wzięła całego, dała odrazu pieniądze, mogłabym oba tamte jesiotry darować i miałabym moje trzy ruble.
— Moje trzy ruble — zawołała głośno, ściskając w kieszeni papierek. — Pięć złotych im się należy, więc dopłacę — dwa jesiotry pięć złotych nie warte?...
Zdaleka ujrzała Chawa przed domem męża rozprawiającego z rybakami i szturgającego kijem jesiotry, którym dzieci bojaźliwie się przyglądały.
— Jakie ryby, co mi za ryby — mówił pogardliwie. Kto to je? — głodny; a kto zapłaci? — głupi. Oj, oj, specyał! Nie dała zadatku?
— Dała — odparł jeden z biedaków — ale zresztą nie przychodzi.
— Gwałt, nie przychodzi, to ja nie mam kamienicy, ja nie gospodarz, mój majątek nie wart pięć złotych?!
Spostrzegłszy nadchodzącą żonę, Symcha podniósł nagle o kilka tonów głos swej dumy.
— Na moja hypoteka nie siedzi ani grosz, to dwa jesiotry się zmieszczą. Ja nie takie głupstwa handluję, ja powiedział, ja mam dom, Symcha gospodarz.
Uspokoiwszy męża ostrem napomnieniem, Chawa odezwała się do rybaków.
— Trzy złote mam dopłacić...
— Pięć! — zawołali rybacy.
— Jakto? Po rublu i złotówce sztuka.
Rozpoczął się spór. Chawa z nałogu i w nadziei wynagrodzenia sobie taniej, jak mniemała, sprzedaży pierwszego jesiotra, chciała coś wytargować; usiłowania jej wszakże okazały się daremne.
Po odejściu rybaków usiadła na ławce przed domem i zaczęła obcierać fartuchem twarz z potu, nic nie odpowiadając na płaczliwe krzyki dzieci, które ją w cztery strony szarpały. Wreszcie wyjęła z kieszeni dwie gruszki, rozgryzła je na połowy i zatkała niemi czworo rozwartych ust.
— Symcha — zawołała na męża, który z rękami w tył założonemi przypatrywał się omszonym gontom swego domu. Zanieś ryby do izby.
— Tu im nie zimno — poleżą... — odrzekł flegmatycznie i kaszląc powlókł się ku miastu.
Chawa zatrzęsła się od gniewu, a w oczach jej błysnęły dwie pełne łzy. Nienawidziła ona męża za lenistwo i chorobę, o ile w jarzmie ciężkiej pracy nienawidzieć można. Gdyby Symcha był zdrowym, czułaby do niego pewne przywiązanie; gdyby próżnował tylko z religijnych pobudek, cierpliwie sama znosiłaby całe brzemię utrzymania rodziny. Ale Symcha unikał najdrobniejszego zajęcia przez nałóg husyty i skutkiem naturalnej w stanie jego zdrowia bezwładności. Pasorzyt chory, a rozmnażający się — czy może być coś okropniejszego dla karmiącej całą rodzinę ubogiej żony.
Chawa ciągle milczała, zajęta jesiotrami, których prędko należało się pozbyć, ażeby im skwar lipcowy nie zaszkodził. Głucha na ponowne wrzaski dzieci, powstała szybko i pobiegła do leżącego nieopodal domu, do jednej ze swoich klientek, pani kasyerowej, którą spotkała w ogródku.
— Aj, aj, pani kochana, co ja dla pani mam, nikomu jeszcze nie pisnęłam... Świeżutki, piękny, bardzo piękny jesiotr.
— Jesiotr — rzekła kasyerowa — to nie ryba, to nie ryba. Przeszłego roku zamarynowałam dwadzieścia funtów i połowę wyrzuciłam, bo nawet dzieci jeść nie chciały.
— Co pani mówi, co pani mówi... Nieboszczyk rejent to wolał, niż smażone grzyby... Pani podsędkowa zawsze przypomina: Symchowa, Symchowa, a kiedy dla mnie będzie jesiotr?
— Wreszcie, jeśli tanio...
— No, dla pani po złotówce funt.
— Idźcie dalej, za tę cenę będę miała łososia.
— Mnie samą dwadzieścia pięć groszy kosztuje, muszę coś zarobić.
— Piętnaście groszy dam i wezmę trzydzieści funtów.
— Co ja z resztą zrobię? Ach pani kochana, taka smaczna ryba, aż żal jeść. No, polecę do burmistrzowej, może ona do współki weźmie.
Tymczasem pani burmistrzowa, dowiedziawszy się, że Chawa — która o przestrzeganiu stopni znaczenia na chwilę zapomniała — zgłosiła się naprzód do kasyerowej, żydówkę za drzwi wyrzuciła.
— Szelma — krzyczała zatrzaskując drzwi — ona mnie będzie częstować tem, co jakiejś kasyerowej od gęby odpadnie. Ja ci to przypomnę!
Chawa nie miała nawet czasu zmartwić się tem przyjęciem i popędziła dalej. Bóg handlu jednak widocznie postanowił ciężkiem dopuszczeniem ukarać ją za zuchwałą próbę, bo nigdzie ani całego, ani połowy jesiotra sprzedać nie mogła. W jednym domu nie było państwa, w innym — pieniędzy, tak, że Chawa, obleciawszy daremnie całe miasto, wróciła zgnębiona do domu.
Co zrobić? Pytanie to jest równie straszną marą przed oczyma kupca, którego naładowany towarami okręt na morzu się przedziurawił, jak i przed oczyma ubogiej handlarki, od której nikt nie chce nabyć dwu jesiotrów. W chwili takich niebezpieczeństw pierwszą myślą jest ratowanie swego kapitału. Po dopłacie rybakom brakowało Chawie do włożonej sumy pięciu złotych. To też szybko przecięła siekierą jednego jesiotra i zaniosła połowę do kasyerowej. Jeżeli odbierze całą należytość, będzie miała dwa ruble czystego zarobku, chociażby reszta ryb zgniła. O, słodka nadziejo, o rzadki dniu szczęścia! Dwa ruble zarobku, za kilka godzin latania! Zamożniejsi od Chawy pod warunkiem takiego powodzenia handlowaliby rybami.
Dnia tego wszakże omal ziemia pod jej stopami na wodę się nie zmieniała.
Pani kasyerowa bowiem oświadczyła naprzód, że po piętnaście groszy za funt nie da, tylko po dziesięć, i że zapłaci dopiero nazajutrz. A więc Chawa swoich trzech rubli w kieszeni nie miała, gotowizną ani grosza przez większą część dnia nie zarobiła! Odurzona tą myślą, z wyrazem dziwnej stanowczości w twarzy, szła zadumana do domu. Była godzina pierwsza po południu. Symcha, skubiąc liście buraka, rzucał je kurom, które daremnie oszukać próbował. Dzieci, siedząc w kupce pod ścianą, żuły łupiny niedojrzałych strączków grochu, których garść ojciec im z miasta przyniósł. Spostrzegłszy matkę, gwałtownie krzyczeć poczęły. Chawa podniosła najmniejsze, pocałowała i weszła do izby.
— Kup im funt chleba — rzekła do komornicy, kładąc cztery grosze — bo ja wylecieć muszę.
I nie zważając na krzyk dziecka, wybiegła z domu, porwała leżącego pod oknem jesiotra i zarzuciwszy go na ramię, popędziła ulicą, wiodącą za miasto.
— A dokąd to Symchowa? — spytała jakaś staruszka, siedząca na ganku z pończochą w ręku.
— Do Puław, kochana pani — rzekła Chawa, zbliżywszy się i ucałowawszy rękę staruszki.
— Niesiesz jesiotra? Dla kogo?
— Albo ja wiem, dla kogo. Tu nie mogę sprzedać. Mam jeszcze połowę w domu.
— Ja ją wezmę. Przyjechał do mnie na wakacye wnuczek z dobrym apetytem. Ale czy ty taki ciężar do Puław zadźwigasz?
— Ach moja pani, ledwie stoję. Jeszcze dziś nic nie jadłam, nie wiem nawet, czy dzieciom zdążę ugotować. Ale cóż robić? Ryby nie mogę długo trzymać. Kupiłam trzy jesiotry, jednego wzięła pani podsędkowa po jedenaście groszy funt, połowę pani kasyerowa po dziesięć, resztę mam i lecę do Puław. Dotąd nic nie zarobiłam, nawet całych trzech rubli nie odebrałam. A jak te pieniądze od pani stracę, to już chyba z dziećmi ziemię gryźć będę musiała.
Staruszka, przed którą Chawa tak szczerze się spowiadała była wdową po ogrodniku książąt Czartoryskich w Puławach. Straciwszy ukochanych państwa a potem męża, nie mogąc żyć w miejscu tylu smutnych dla niej pamiątek, przeniosła się do Kazimierza, gdzie ze skromnego fundusiku i wsparć licznej rodziny utrzymywała się z ułomną, niezamężną córką. Ona to przed dwoma laty pożyczyła owe trzy ruble, którym Chawa zawdzięczała wszystkie swoje operacye handlowe i których całości ze szczególnem staraniem strzegła. Najpomyślniejsze zyski w niedalekiej przyszłości nie zdołały jej zabezpieczyć od niepokoju, jaki uczuwała, ile razy czarodziejskie trzy ruble bodaj na chwilę, bodaj częściowo z rąk jej się wysunęły. Wtedy doznawała nieopisanego strachu, widziała się nad przepaścią, w którą wraz z całem rodzeństwem wpadnie. Z tej także bojaźni płynęła jej gwałtowna chęć natychmiastowego sprzedania jesiotrów. Do trzech rubli brakło jej pięciu złotych.
Charakterystycznem znamieniem stosunku Chawy do babci Włostowickiej była szczerość żydówki. Ona, która przy sprzedaży okłamywała wszystkie małomiasteczkowe panie, tej jednej mówiła sumienną prawdę.
— Po czemuż kupiłaś jesiotry? — spytała staruszka.
— Po pięć groszy funt — odrzekła Chawa.
— To zarobiłaś.
— U pani podsędkowej, bo kasyerowa nie oddała mi pieniędzy.
— No idź, moja kochana, nie wiem ja, kto tam teraz w Puławach mieszka, ale podobno dużo państwa zjechało.
Chawa ucałowała rękę staruszki i pobiegła. Z Kazimierza do Puław wiorst dziesięć, niełatwem więc było odbycie tej drogi z ciężarem pięćdziesięciu funtów na plecach. To też przewieszony przez ramię żydówki jesiotr zdawał się sceptycznie kiwać głową nad jej śmiałem przedsięwzięciem. Mimo to ona, chociaż głodna i strudzona, szła ostrym krokiem. Na trzeciej wiorście odpoczęła. Jakiś przejeżdżający obywatel, spostrzegłszy u jej nóg rybę, kazał stanąć.
— A co to macie? — spytał.
— Jesiotra — odrzekła Chawa z bijącem sercem.
— E, jesiotra — bąknął wzgardliwie i pojechał dalej.
Może w Puławach każdy tak kiwnie? Chawa porwała się i ruszyła w drogę. Po dwu wiorstach znowu spoczęła. Rozmyślając nad swojem strapieniem, ujrzała nadjeżdżającą w tymże kierunku biedkę, na której obok furmana siedział zabrany po drodze żyd. Znany w Kazimierzu roznosiciel listów, dymisyonowany żołnierz, wyklęty z ambony i obijany w magistracie pijak, jechał z pocztą i na własny rachunek wziętym pasażerem.
— Franek, Franek! — wołała — poczekaj.
— Czego? — odrzekł furman, zatrzymując konia.
— Weź mnie do Puław.
— Chyba doprzężecie swoją rybę, bo moja szkapa nas nie uciągnie.
— Czy to daleko — trzy skoki zająca.
— To skaczcie.
— Nie gadaj, nie gadaj.
— Ale gdzie usiądziecie, Mośkowi na kolanach?
— Znajdzie się i dla mnie miejsce.
Nie czekając pozwolenia, zaczęła się wdrapywać.
— Dawać naprzód złotówkę — wołał Franek.
— Głupiś, ja cię nie skrzywdzę.
— Pojechali.
— Dlaczego ty dziś z pocztą jedziesz? — spytała.
— Jędrzejowi dziecko umarło — odrzekł Franek — mnie pan wysłał. Czort nie robota.
— Lepiej z listami miasto obchodzić i na wsie piechotą latać?
— Niby latam! Pies by tam buty zdzierał. Trzeba list do jakiego dworu odnieść, to szukam furmanki. Jest — dobrze, nie — to czekam. Papier nie kwiatek, nie uschnie.
— A jak pilno?
— Mnie nie pilno, chyba karman pusty.
— Dużo miewacie listów na wsie?
— Czort liczył. Toć wszystkich nie odnoszę, tylko te, co napisane, żeby przez posłańca wyprawić i co panowie sobie z poczty każą do domu dostawiać, za kwitem, zakaźne, strachowe.
— Dobrze ci za drogę płacą?
— Ot, bzdura. Czasem kopiejek dadzą, a czasem kaszy. Ja temu z Uściąża powiedział w tamtą niedzielę, że ja nie wróbel, żeby on mnie kaszę sypał. Z Polanówki dobry szlachcic: wczoraj rubla za list rzucił.
— Rubla! — zawołała wzruszona Chawa. Toć do Polanówki nie ma mili drogi.
— Sześć wiorst. Łyknął sobie człowiek parę stakanków, poczhalterowi się sprzeciwił, poczhalter w szeję, ja jego wyrugał. Mówił, co mnie odprawi — sobaka. No już poczta niedaleko, żydy wysiadać.
Chawa zeskoczyła.
— Bóg zapłać — rzekła.
— Co, psia wiaro, ja do twego boga mam iść po zapłatę? Złotówkę dawaj.
— Franek, ty oszalał. Za kawałeczek drogi złotówkę!
— Jak dziesięciu kopiejek nie położysz, kawał ryby sobie ukroję.
To mówiąc, wyjął nóż, gotów do spełnienia groźby.
— Szelma, co robisz! — krzyknęła rozpaczliwie żydówka — masz, masz zbóju.
Wyrzuciwszy jesiotra i ściągnąwszy opłatę od Mośka, Franek gwiżdżąc pojechał dalej. Chawa ze swym ładunkiem na plecach pośpieszyła tą samą drogą i zwróciła się w aleję ku Instytutowi Maryjskiemu. Tam najpewniej spodziewała się sprzedać. Zaraz na wstępie jednak spotkał ją zawód. Gospodyni bowiem objaśniła ją, że wszystkie artykuły żywności nabywa tylko większemi partyami i że kilkanaście lub kilka jesiotrów chętnieby wzięta, ale jeden nie przedstawia dla niej żadnego użytku.
Opuszczając Instytut, Chawa się rozpłakała. A jeżeli wszędzie odmówią? — pomyślała. Ryba długo czekać nie może. Wlokła się przez ulicę z jesiotrem na plecach, w nadziei, że kto z przechodniów ją zaczepi. Gapiów zgromadziło się dużo, ale nikt nie zatargował. Wreszcie jakiś niemłody jegomość, przystanąwszy, zapytał:
— Dla kogo to?
— Na sprzedaż — odrzekła Chawa.
— Świeży?
— Dopiero co złapany.
Obejrzał rybę.
— Ile chcecie za całą sztukę?
— Pięć rubli.
— Cztery weźmiecie?
Chawę opanowało radosne wzruszenie.
— Ach, wielmożny panie — błagała — to zamało. Mnie samą tyle kosztuje.
— Weźmiecie?
— Gdzie zanieść?
— Do tego domu, do doktora Pryskiego. Tam zapłacą.
Napisawszy kilka wyrazów na bilecie, wręczył go żydówce i odszedł.
Gdyby Chawa była żoną Lota a na Puławy miał spaść deszcz siarczysty, nie załatwiłaby sprzedaży i nie uciekła prędzej. Są istoty, którym kilka rubli zarobku skrzydła do ramion przypina. Chawa, biegnąc do domu, śmiała się, klaskała w ręce, opowiadała sobie coś przyjemnego i objawiała taką radość, jak gdyby dla uczczenia zyskanych kilku rubli zwaryować miała. Ciało jednak, chociaż chwilowe odurzenie potrzeby jego uśmierzy, w końcu upomina się o swoje prawa. Żydówka, oprócz kilku suchych, z zeszłego dnia pozostałych kartofli, od rana nic w ustach nie miała, a dzień już chylił się ku wieczorowi. Wycieńczona głodem, strudzona całodziennem lataniem, gdy paroksyzm radości przeminął, uczuła gwałtowne w nogach omdlenie. Dowlokłszy się więc do najbliższej wioski, weszła do karczmy. Za stołem siedział Franek obok młodego, nieznajomego człowieka, z którym przeglądał pakiet pocztowy i raczył się wódką. Stojący nieopodal żyd, karczmarz, przypatrywał się ciekawie tej wesołej biesiadzie.
— Niektóre ludzie w pocztowej służbie — mówił nieco już podchmielony Franek do swego towarzysza — mają takie w palcach czucie, co odrazu poznają, czy w liście są pieniądze.
— W tym być muszą — odrzekł towarzysz — grube, tłuściuteńkie. Możeby wypatroszyć?
— No!
Chawa zajęta swojemi myślami, nie zauważyła dobrze tej sceny i kupiwszy dwa placki, wyszła przed karczmę, usiadła na klocu i jeść zaczęła. Przez otwarte okno dolatywały do jej uszu głośne śmiechy, a raz nawet wyraźna, niezrozumiała dla niej groźba Franka:
— Ja by ją naznaczył!
Po chwili Franek wyszedł z karczmy pijany i zatoczył się do swojej biedki, na którą z wielkim trudem usiadł.
— Hej, żydówka, jedziesz ze mną? — zawołał.
— Nie — odrzekła Chawa.
Franek rozśmiał się, ciął ją po plecach biczem, potem uderzył konia, i odjeżdżając, zawołał:
— Ty wiedźma myślisz, że ja by się do ciebie zalecał?!
Chawa krzyknęła z bólu, rzuciła kilka przekleństw, chwilę popłakała, wreszcie straciwszy w żalu apetyt, schowała resztę placka do kieszeni i puściła się w drogę. O czem idąc nie myślała, trudno było powiedzieć. O połowie jesiotra w domu, o dwu sprzedanych, o kosztach podróży, o głodnych dzieciach, o zbytkownej dla nich kolacyi, o roznoszeniu listów, o Franku, o jego biczu... Może tylko mąż nie zajmował jej wcale. Z twarzy Chawy widać było, że jej mózg ustawicznie pracuje, z ust zaś wypadały oderwane cyfry groszowego rachunku. My, znający jej tajemnicę handlu jesiotrami, nie będziemy się temu dziwili. Wszakże nie licząc należności od kasyerowej, Chawa już tego dnia zarobiła przeszło trzy ruble. Trzy ruble czystego zarobku! Trzeba być wilczycą, ażeby zrozumieć radość ze zdobycia wołowego uda dla dzieci.
Już zmierzch zapadał, gdy Chawa doszła do sąsiadującej z Kazimierzem wioski. Idąc nad rowem, usłyszała jakieś głośne chrapanie a niedaleko spostrzegła konia, włóczącego po błoniu przewróconą biedkę. Domyśliwszy się, że to pewnie pijany Franek przyspiesza troskliwie listowną wymianę myśli i przypomniawszy sobie skuteczność jego bicza, zaczęła kłusem uciekać.
Myliłbyś się kochany czytelniku, gdybyś sądził, że Chawa pod wpływem tego spotkania rozpamiętywała może, na jakie kaprysy losu narażona jest u nas korespondencya; bynajmniej, ona po prostu myślała jaki ten Franek szczęśliwy, że listy roznosi i w Polanówce rubla za drogę dostaje...
Ujrzawszy światełko w oknie swego domu, poczuła przyjemny dreszcz przebiegający jej ciało. Dawno już nie wracała z tak obfitym zarobkiem, dawno już nie mogła wyprawić tak zbytkownej jak dziś kolacyi. Cieszyło ją nadewszystko to, że dziesięciomiesięczny Icek, którego przez cały dzień uspakajano kartoflami, zje wreszcie jakiś przysmak, odpowiedni jego wiekowi. Ażeby czasu nie tracić, pobiegła naprzód na rynek, kupiła kwartę mąki, za trzy grosze masła, kwaterkę mleka i jedną figę. Już zdala usłyszała w izbie rozpaczliwy płacz dzieci. Innej sfery matka przeraziłaby się niezawodnie, sądząc, że w jej rodzinie stało się jakieś nieszczęście. Chawa wiedziała, że jest to tylko chór czworga głodnych żołądków.
— No, cicho, cicho moje małe — zawołała, wpadając do izby, w której dwu chłopców szlochało po kątach, a dziewczynka starała się uspokoić najgłośniej krzyczącego Icka.
Chawa, ucałowawszy go, włożyła mu w usta figę, między troje innych rozdzieliła niedojedzony w drodze placek i tym sposobem wkrótce uspokoiła całe gniazdo.
— Gdzie ojciec? — spytała najstarszej córki.
— Poszedł ślub dawać, będzie na weselu.
— Nie gotował nic?
— Nie jadł.
Jeszcze nie upłynęła godzina, kiedy skrzętna Chawa już zasiadła z dziećmi do spożycia rzadkiej wieczerzy — klusków z kartoflami okraszonych masłem, a dla Icka zaprawionych mlekiem. Kluski były głównym przysmakiem tej uczty, gdyż budżet zwykłych wydatków na życie, ograniczający się do piętnastu groszy dziennie, na zbytki podobne nie pozwalał. Kartofle, ulęgałki, kasza jęczmienna, oto były powszednie artykuły żywności w rodzinie Rubinów.
Jak rozkoszny miała Chawa sen tej nocy, daremnie siliłbym się opisać. Był to sen szczęśliwca, który wygrał na loteryi, nędzarza, który znalazł wór złota, albo jak rzekłem, wilczycy, która koło legowiska zagrzebała ledwie napoczęte udo wołowe.
— Gdzie się włóczysz — gderał na drugi dzień Symcha — ty nie masz męża, nie masz dzieci, na spacer sobie chodzisz. Coś zarobiła?
Chawa milczała, nie chcąc zdradzać swych kapitałów, ażeby mąż, który już od trzech lat myślał o sprawieniu sobie nowego szlafroka, bez czego obywatelskiej godności przyzwoicie piastować nie mógł i który dom miał odnowić, nie zechciał ich zagarnąć.
— Ty pani — mówił dalej — ty dla siebie kupujesz jesiotry. Co będzie z tą połową, kto weźmie?
— Sprzedam — odrzekła Chawa krótko i wyszła, zabrawszy resztę ryby. Dokąd? Prawie wszystkie domy obeszła; przebiegając jednak wspomnieniem wypadki dnia wczorajszego, dzięki zajściu z Frankiem przypomniała sobie pocztę. Wprawdzie pan Chrząstkiewicz żonie pensyę kredytem wypłacał i długów nie pokrywał, ale czasem, gdy miał, szczególniej gdy jaka chłopka pieniądze mężowi służącemu w wojsku posyłała, poczhalter na wydatki domowe nie żałował i gotowizną płacił. Obawiała się Chawa z początku awantury z Frankiem, ale wreszcie wytłomaczyła sobie, że Franek wobec pana Chrząstkiewicza nie jest Frankiem w drodze do Puław. Poszła.
Urząd pocztowy mieścił się w Kazimierzu na wysokiej górze, prawdopodobnie dlatego, żeby dwa rumaki pana Chrząstkiewicza, zaprzężone do ekstrapocztowej bryczki, mogły ruszyć z miejsca galopem i bodaj na chwilę przekonać pasażera, że one nie są tak flegmatyczne, jak wyglądają. Jeszcze Chawa była u spodu góry, gdy już usłyszała groźny, miotający gromy przekleństw głos poczhaltera. W takiej chwili przybyć z jesiotrem, nie było bezpiecznie, ale znowu nie dowiedzieć się, o co rzecz idzie — przykro. To też Chawa po chwili namysłu wsunęła się w krzaki i pod ich osłoną zaczęła ostrożnie postępować ku górze. Za każdym krokiem coraz wyraźniej rozpoznawała powody awantury.
— W kajdany cię zakuć każę — krzyczał do kogoś Chrząstkiewicz — gdzie dwa listy podziałeś, zbrodniarzu? Dlaczego ten rozcięty? Gdzieś był do rana? Czy ty myślisz, podły hultaju, że ja za ciebie odpowiadać będę? Zgnijesz w kryminale i świata nie ujrzysz, tak, zgnijesz psie...
Po tych słowach nastąpiły uderzenia, straszny ryk, szamotanie się, a wreszcie skok jakiegoś ciała, łamiącego krzaki i spadającego na ukrytą w nich Chawę. Był to Franek, uciekający przed pogonią poczhaltera. Żydówka krzyknęła i naturalnym popędem pobiegła naprzeciw goniącego.
— A, złodziej — wolał Chrząstkiewicz, sapiąc, spostrzegłszy ją i osadziwszy się na miejscu - ja jego jeszcze nastaluję!
— Co on ukradł? — spytała bojaźliwie Chawa.
— Pocztę, listy porozcinał, pogubił czy poniszczył. O, nie daruję, nie daruję mu tego — krzyczał Chrząstkiewicz, uderzając kijem o ziemię. Jędrzeju! Idź do miasta i przynieś mi librę papieru, zaraz raport spiszę.
Podczas gdy Jędrzej pobiegł po papier, a jego pan zamknął się w kancelaryi dla obmyślenia raportu, Chawa weszła do kuchni. Zmartwiona wypadkiem poczhalterowa nie mogła z początku o czem innem mówić, ale zwolna dała się naprowadzić na sprawę jesiotra.
— Kupiłabym — rzekła — gdyby mi Fercio dał pieniędzy. Ale wątpię, ten szelma zrabował pocztę, może tam i dla nas co było, straty dużo...
— On zrabował — pocieszała Chawa — on pójdzie do kozy. No, zmartwienie, ale co państwo temu winni?
— Ile funtów w tym kawałku?
— Dwadzieścia pięć, albo więcej. Nie drogo sprzedam.
Nagle drzwi się otworzyły i wpadł Chrząstkiewicz.
— Masz ty czas Symchowa? — spytał.
— Na co?
— Pan Kopf z Uściąża pisał do mnie wczoraj, ażeby mu natychmiast przystać list, jeśli nadejdzie. Ten łotr dopiero dziś z pocztą wrócił, jego już wypędziłem, czybyś więc nie mogła listu Kopfowi odnieść? On ci wynagrodzi.
— Kiedy pan każe, zaraz pójdę — odrzekła Chawa i porzuciwszy jesiotra w kuchni, wybiegła.
Widocznie w księdze jej przeznaczeń los przewrócił nową ich kartę. Wczoraj Chawa marzyła o szczęściu Franka, a dziś już szła z listem do Uściąża. Wprawdzie do tego Uściąża, którym Franek gardził, gdzie za drogę płacono tylko kaszą, ale naprzód kasza nie była dla Chawy wynagrodzeniem pogardy godnem, a powtóre kto mógł zaręczyć, że poczhalter nie pośle jej jutro do Polanówki, gdzie rubla dają? Wszakże Franek przestał być roznosicielem, trzeba więc tylko wkraść się do łask pana Chrząstkiewicza...
W tym punkcie swych dumań Chawa rozśmiała się radośnie, jak gdyby jej wielka, oślepiająca myśl zabłysnęła. Co to była za myśl, odgadniemy później, tymczasem winniśmy oddać sprawiedliwość Kopfowi, że za przyniesienie listu wynadgrodził żydówkę poczciwie. Kazał jej dać pół garnca grochu, kwartę mąki, kilkanaście marchwi, a nawet jako rzeczywisty znawca piękności, z przyjemnością pogłaskał ją pod brodę i rzekł:
— Powiem panu Chrząstkiewiczowi, ażeby mi listy zawsze przez ciebie przysyłał.
Chawa ukłoniła się pokornie i odeszła. I tego dnia przeznaczonem jej było zjeść z dziećmi kolacyę wystawną.
Już wróciła na pocztę z pokwitowaniem, a Chrząstkiewicz jeszcze raportów nie ukończył. Z doniesieniem władzy, że dwie rekomendowane korespondencye przez pocztyliona w drodze zatracone zostały, załatwił się prędko; ale z raportem do burmistrza, śmiertelnego swego wroga, żądającym przyaresztowania Franka, daremnie od godziny się pasował. Zmieniał wyrażenia, kreślił, przepisywał, nareszcie po długich mozołach wypracował akt, który zdaje się odpowiadał w zupełności jego powadze i ważności wypadku.
— Frankowi dałem dymisyę — rzekł do Chawy dumnie, otrzepując o stół pióro z atramentu — jeżelibyś służyła dobrze, dałbym ci posadę roznosicielki.
Żydówka ukłoniła się, dziękując niemem poruszeniem ust. W tej chwili weszła służąca.
— Czy pan będzie jadł jesiotra na zimno? — spytała.
— Ach, prawda — zawołał Chrząstkiewicz — ileż ci się należy za tego jesiotra?
— Drobna rzecz — odrzekła Chawa.
— No przyjdź wieczorem po listy.
Wyszedł. Dnia więc 13 lipca 18** roku Chawa Rubin została formalnie zatwierdzoną w godności roznosicielki listów zwyczajnych i rekomendowanych, po mieście i wsiach, za opłatą co łaska. Wieść o tym wypadku rozbiegła się szybko po Kazimierzu, a nawet jednocześnie z raportem doszła do magistratu.
— Słyszałeś, słyszałeś — zawołała pani burmistrzowa, wpadając do kancelaryi męża — Franka Chrząstkiewicz wygnał i tę śledziarkę, Symchowę na jego miejsce...
— Właśnie tu do mnie złożył raport o popełnionej przez Franka kradzieży, żądając, abym go do kozy wsadził.
— Jużbym cię miała za gawrona, gdybyś na to przystał. Czy ty nie pamiętasz, jak ci Chrząstkiewicz u rejentów ubliżył? Ty mu wierzysz, że to Franek pocztę okradł? A jeszcze ta podła żydówka, która mi wczoraj śmiała przynieść resztę jesiotra, co kasyerowej z nosa spadło. Rób zresztą jak chcesz, a ja Franka na stróża już zgodziłam.
— A kiedy on rzeczywiście jest złodziejem — odparł burmistrz.
— U nas nie będzie — a w końcu musimy postawić na swojem.
Jakoż rzeczywiście burmistrz postawił na swojem, bo przyaresztowania Franka odmówił i do służby w magistracie go przyjął.
Franek nie należał nigdy do ludzi, łatwo innym ustępujących z drogi, a tem mniej dawał się z niej usunąć wtedy, gdy go wspierało tak potężne ramię, jak burmistrza a raczej burmistrzowej. Znając przytem wiele drażliwych tajemnic urzędu pocztowego, był pewnym, że Chrząstkiewicz winy jego zbyt nie rozmaże i na odwet się nie narazi. Nietylko więc postanowił burzy śmiało czoło stawić, ale nadto zemścić się na żydówce, która miejsce jego zajęła i którą o zdradzenie rewizyi listów w karczmie podejrzywał.
Sprawiedliwość przyznać każe, iż pobudki, jakiemi Franek gniew swój motywował, były bardzo obywatelskie i jak gdyby poczerpnięte z uczonych dzieł, wydawanych w celu wytępienia żydowstwa. Prawdziwe światło przenika często promieniami swymi aż do nizin społecznych. Dowodem właśnie Franek, który nigdy żadnej rozprawy przeciw żydom nie czytał, a jednakże odczuwał w sobie potrzebne do takiej pracy natchnienia.
— Czort weź służbę — mówił do swego kolegi, drugiego stróża w magistracie — człowiek nie dziś upieczony, robotę znajdzie i znalazł. Ale żeby taka podła żydówka chleb odbierała, to ludziom wstyd i Bogu obraza.
— Albo on ją trzymać będzie?
— Będzie, on za spodnicą w ogień, a za żydem w wodę. A zresztą myślicie, że jemu się coś z tego nie okroi? Ja do mojej kieszeni tylko sam rękę wkładałem i co zarobiłem, to było moje; ale ona będzie musiała duszą się z nim podzielić. Szczeka, żem mu pocztę okradł, bo chciał mnie się pozbyć, bom był człowiek poczciwy, rzetelny, pilnowałem swego.
— Juści wiadomo.
— Ach, te żydy, te żydy. Urodzi się sobaka, gdzie nie posiejesz, zębami już złapiesz, to jeszcze ci wydrze. Oj, przydałoby się zegnać to plugastwo i w Wiśle potopić.
— Bo prawda.
— Naszemu bratu chleb w kamień się zamienia, im piasek się lepi. Gdzie nie stąpisz, żyd ci nogę podetnie.
— Albo raz!
— Ja tej łachmaniarce nie daruję, ja ją z drogi zawrócę!
Niezależnie od tych pogróżek Chawa roznosiła swobodnie listy, nie porzucając handlu, co jej razem przynosiło pokaźny, bo czasem do połowy rubla dziennie sięgający dochód. Jakkolwiek do Polanówki, gdzie według Franka ruble dawano, listu jeszcze się nie doczekała, dzięki jednak wyjątkowo obfitej w tej porze korespondencyi i miłosierdziu adresatów, których łaski roznosicielka umiała sobie skarbić, kasza, groch, kartofle, mąka, stara odzież i grosze obficie ją zasypywały. Najwidoczniejszym tego dowodem były tłustawe twarze jej dzieci, które co dzień dwa razy gotowaną strawę jadały, a nadto maleńki woreczek, który Chawa na piersiach pod kaftanem nosiła. W woreczku tym znajdowało się dziesięć zaoszczędzonych rubli, zadatek przyszłej świątecznej garderoby sześciorga Rubinów. Mówię wyraźnie: sześciorga, gdyż Chawa postanowiła nawet mężowi sprawić nowy szlafrok, co podobno było najwymowniejszem świadectwem jej zamożności.
Równolegle ze wzrostem powodzenia roznosicielki spadało szczęście Franka. Pewnego dnia dostrzeżono w kredensie brak dwóch srebrnych łyżek. Burmistrzowa możeby w inną stronę zwróciła swe podejrzenia, ale burmistrz, który ciągle czuł do nowego stróża wstręt policyjny, natychmiast go wypędził. Daremnie Franek klął się i zapewniał o swojej poczciwości, surowy zwierzchnik przebłagać się nie dał.
— Ta szelma żydówka wszystkiemu winna — rzekł były roznosiciel do kolegi, opuszczając magistrat. — Dopóki ona się nie wdała, każdy mnie miał za poczciwego człowieka.
Z tą słuszną skargą poszedł prosto do szynku, gdzie jakoś współcześnie ze zniknięciem łyżek uzyskał znaczny kredyt. Wypiwszy na zatrucie smutku kilka półkwaterków, zaczął z serdecznym płaczem użalać się Srulowej na swoją niedolę i jej sprawczynię.
— Co ona winna? — broniła szynkarka. — Czy was podeszła?
— Czemu wsiadła do biedki z jesiotrem — hę? — bełkotał Franek. — Ja się przeżegnał, ona wskoczyła. Zaraz nie koń nas ciągnął, ale kozioł. Ja ją uduszę... Nie uduszę — to ona z głodu zdechnie.
— Nic jej nie będzie — odrzekła surowo Srulowa — teraz może gęsi jadać. Dopiero co tu była, dziś ma list do Polanówki.
— Do Polanówki! — krzyknął, wytrzeszczając oczy, Franek. — To mój rubel — ja mojemu panu list odniosę. Do Polanówki!
Jak szalony wybiegł z karczmy i potykając się, popędził za miasto.
Rzeczywiście tego dnia Chawa miała odnieść rekomendowany list do Polanówki. Przez szacunek dla dworu, który tak wspaniałomyślnie posłańców wynagradzał, postanowiła przybrać się niezwyczajnie. Właśnie wtedy, gdy Franek wybiegł z karczmy, ona wróciła do domu, aby zmienić ubranie. Starannie umyta, w nowej spódnicy i trzewikach, w czystym białym czepku, owinięta niebieską chustką, wyglądała tak pięknie, że w tej chwili można było zapomnieć o jej pracowitości, a pamiętać o urodzie. Zadowolona z siebie, pewna dobrego zarobku, ucałowała dzieci i wyszła.
Drogę do Polanówki obstąpiły z jednej strony wysokie, krzakami obrosłe góry, a z drugiej opasała Wisła. W połowie wszakże droga ta skręca się na wyniosłość i przebiega łożysko małego wąwozu. Chawa, wszedłszy w ten wąwóz, zauważyła leżącego przy gościńcu człowieka. Stary szynel, zniszczona skórzana czapka, ślady unurzania w błocie przypomniały jej Franka. Może to on — pomyślała. Przecież w biały dzień nie napadnie. Zbliżywszy się o kilkanaście kroków, nie wątpiła, że to był jej poprzednik w roznosicielskim urzędzie. Zmieszana tem spotkaniem, chciała obejść śpiącego, ale on widocznie ją spostrzegł, bo podniósł się i zaczął iść naprzeciw. Chawie strach ścisnął serce, ale postanowiła nie uciekać.
— A gdzie to? — spytał Franek ochrypłym głosem.
— Do Polanówki — odrzekła drżąc żydówka.
— Po co?
— Z listem.
— Oddawaj go zaraz!
— No, dlaczego — wołała żydówka — czy to do ciebie?
— Oddawaj! — ryknął Franek, porywając ją za gardło.
Chawa się szarpnęła, on ją ścisnął silniej, wreszcie kilka razy tak wściekle uderzył w skroń, że się natychmiast z nóg zwaliła. Wtedy zaczął jej na piersiach rozdzierać ubranie, po za którem znalazł list i... woreczek.
Że Franek nie godził na życie i pieniądze Chawy, zdaje się nie ulegać wątpliwości. Po nad zamiar pierwotny, obmyślany, stał się zabójcą i złodziejem, gdyż w uniesieniu wymierzał zbyt silne ciosy i zabrał woreczek. Było to wszakże tylko nasyceniem zemsty. Chwyciwszy bowiem list, zaczął biedz w kierunku Polanówki. Dopiero pod samą wsią opamiętał się, że poselstwo tym razem nie będzie bezpieczne. Wrócił więc i zboczywszy od gościńca, na którym jego ofiara pozostała, przepadł w krzakach.
Tymczasem pół martwa, omdlona Chawa długo czekała pomocy. W godzinę dopiero jadący do Kazimierza rzeźnik, spostrzegłszy w niej znaki życia, włożył ją na wóz i do domu odstawił. Nie rozesłano gońców, nie zbiegli się lekarze dla ratowania chorej, tylko czworo dzieci rozpaczliwym krzykiem daremnie usiłowało przyprowadzić do przytomności matkę, a kaszlący mąż — żonę. Wreszcie wieść o wypadku dobiegła i do babci Włostowickiej, która natychmiast pospieszyła na ratunek i wezwała cyrulika. Przystawione do pobitej głowy pijawki sprawiły na pozór ulgę, chora jednak pozostawała ciągle w silnej gorączce, odpychała kogoś, chwytała za piersi, wołała o woreczek, którego, niestety, nie było. Zupełny brak pieniędzy uniemożliwiał kuracyę. Wprawdzie odebrano od kasyerowej należność za połowę jesiotra, ale to zaledwie wystarczyło na kartofle dla dzieci i przedłużenie konania matki.
Po dwudniowych męczarniach Chawa wreszcie umarła, nie powiedziawszy nawet przed śmiercią, że Franek jej zabrał dziesięć rubli, a ona babci Włostowickiej trzech nie oddała.

— Biedna Chawo, ja ci to, żeś w moim kraju pracować i jego chlebem dzieci swoje żywić chciała — przebaczam.
DZIECIĘ SYMCHY


Nie żałuję — raczej cieszę się, iż umarła.
Niestety, nie wiem co stało się sercu memu, które dawniej znało tylko ukochanie życia. — A dziś cieszy je śmierć, może je cieszyć skuwająca białe nożęta nieruchomość kamienna. Czyliż sprawia to myśl, że czyste stopy nie dotkną ziemi, dla której dość kilku kropli dżdżu, by powstało błoto?

I.

Była to mała, głucha stacyjka, — kąt, mimo niedalekie wielkiego miasta sąsiedztwo, zabity deskami, — dziura, do której przez większą część roku nikt zajrzećby nie chciał, chyba z przymusu, lub za karę. Dobrowolnie, a może chętnie nawet, zaglądano tu w ciągu paru letnich miesięcy.
Od października poczynając — zupełne pustkowie. Widziało się w pobliżu stacyi domostwa pozamykane szczelnie, z zaryglowanemi okiennicami, ale nie widziało się dostępu do nich przez szeroko rozlane, czarne lub zielonkawe kałuże, a później przez zaspy śniegu. Sklepy zamknięte, wszędzie cisza. Gdyby nie karczma, koło której zatrzyma się czasem furmanka, a wewnątrz napotkać można paru włościan z sąsiednich wiosek lub robotnika kolejowego, — wszystko to miałoby pozór miasteczka śpiącego nawet w dzień, lub wymarłego. Opasywał je lasek z młodych, cienkich a wybujałych sosenek.
W zimie nawet pociągi, przebiegające tędy, nie miały mocy ożywiania pustki — o ile nie brać w rachubę ukazania się na peronie posługacza, który uderzał w dzwon stacyjny — i szuby baraniej z kołnierzem szopowym, szczelnie opiętej z przodu, a z wierzchu nakrytej czerwoną czapką zawiadowcy. Ruchom tej szuby brak było żywości i dla wykonania ich mógł wystarczyć nieskomplikowany, umieszczony wewnątrz niej mechanizm. Robotnik zaś, co do którego nie zachodziła wątpliwość, iż jest żywą istotą, miewał w chwili nadejścia pociągu niezadowoloną minę człowieka, o bezużyteczności zabiegów swych przeświadczonego. Jakoż w istocie dźwięki dzwonu nie sprowadzały na stacyę nikogo, tylko rozchodząc się po wagonach i wpadając do uszu podróżnych, budziły w tych, którym chciało się wyglądać z okien, pytanie:
— Po jakie licho zatrzymujemy się w miejscu, gdzie nikt nie wysiada i skąd nikt wsiąść nie może, bo wszystkiego jest tu dwu ludzi, którzy nie mogą opuścić swych stanowisk.
Złośliwi dodawali, że właściwie jest jeden tylko niezaprzeczenie żywy, bo co się tyczy szuby, to dopiero po sprawdzeniu jej zawartości możnaby orzec coś stanowczego.
Tak więc — pociągi nie ożywiały zimowej głuszy. Tchnące gorączką, kipiące energią i pośpiechem w łączeniu ze sobą wielkich środowisk życia, stanowiły one zbyt wielkie przeciwieństwo z rozpostartą tu ciszą, snem, nudą.
Ile razy przemknął taki wóz życia i umilkły głuche, toczące się po polanach i uderzające o ścianę lasu odgłosy huku kół, w pustkę tych miejsc natychmiast zapadały dziwne przenikliwe akcenty smutku, i zmieszane z cichym skowytem wiatru kołatały do niezamieszkałych domostw i zaryglowanych okiennic, wołając:
— Czemu tu niema ludzi, czemu niema ich trosk i radości?
W czerwcu, lipcu — przybłąkiwał się w te strony cień życia, kolportowany przez kilkudziesięciu mieszczuchów. Oczywiście był to cień tego odrębnego życia, jakie pojawia się w miejscowościach letniczych. Tchnie ono tymczasowością, czemś sztucznem, czemś co mówi o nietrwałości związku pomiędzy ludźmi i miejscem, o tem, że ludzie nie zostawiają tu cząstek swych serc, że ani ich poważne sprawy życiowe, ani uczucia nie zapuszczą tu nigdy korzeni.
Taki stosunek miejsca do ludzi daje się poprostu wyczuwać nawet u rzeczy martwych i milczących. Już same te domy tutejsze, a właściwie baraki drewniane w niewybrednym smaku, wewnątrz tak niegościnnie i nieswojo wyglądające z nagością ścian i swemi śmiesznemi meblami, zdaje się, iż spoglądają na nas obojętnie, a nawet nieżyczliwie.
— Wiemy, wiemy, jak to jest na świecie. Oto trzy ćwierci roku siedzimy same; pies nawet w pobliżu nie zaszczeka. Teraz wpadli jacyś ludzie, niewiadomo skąd i poco. Oni nie mają dla nas najmniejszej życzliwości, wyśmiewają się, porównywają ze swemi wygodnemi i zacisznemi mieszkaniami w miastach. Za pierwszym podmuchem jesieni umkną bez dobrego słowa, bez żalu, wołając urągliwie: Byle prędzej wydostać się z tej dziury!
Rzeczom niekochanym niepodobna jest przywiązywać się do ludzi, gdy naodwrót te, które kochamy, potrafią (niesłusznie miano martwych im dajemy) tysiącznemi sposoby okazać nam swoją miłość, swoją o nas pamięć. Radzę wam wziąć to pod uwagę, byście mogli, gdy ludzie miłość waszą poranią, zwrócić ją ku rzeczom. Zawierzcie mi, iż domy i sprzęty, nie mówiąc już o drzewach i kwiatach waszego ogrodu, zdolne są ukochać was tkliwie i wiernie.
Przed kilkunastu laty, N., jako miejscowość letnicza, miało dobre swe chwile. Sprzyjało mu jakiś czas powodzenie, moda. Dobijano się o mieszkania. Lasek tutejszy, posiadający ubogą roślinność i pozbawiony ptastwa, roił się zato od pięknych kobiet. Na zasłanej opadłym igliwiem murawie wypoczywały liczne towarzystwa, pstrzyły się w różnej porze dnia eleganckie gałganki, batysty i zefiry, wykwintne bluzki, szlafroczki, spódniczki, pełne letniej jasności. Falą przelewała się kokieterya kobieca, zastosowana do tła i swobody lasu. Było gwarno, grywała muzyka.
Trwało to niedługo. Znaleziono miejsca nierównie powabniejsze od tej niziny, mającej za cały swój strój przetrzebioną sośninkę, i nudne, rzadkiem, wątłem żytem okryte pola.
Teraz przybywa tu na lato kilkanaście mniej zamożnych rodzin żydowskich i niekiedy jaki emeryt.

II.

Nie wiem czy mogła dochować swą dawną postać ta chałupa w niedalekiej od N. wioszczynie, gdzie przed kilku laty czas jakiś zamieszkiwałem.
Od futryn poczynając i belkowania pułapu do podłogi — już wtedy wszystko w niej zbutwiałe było, popaczone; wszystko rozłaziło się w różne strony, zewsząd sypało się próchno. Nakryta wysoką, zczerniałą i rdzawym mchem porośniętą strzechą, koniecznie nasunąć ona musiała każdemu porównanie do wielkiego, starego grzyba, trochę pokrzywionego na jednej nodze, zmurszałej w środku.
Przed domem, od strony drogi, był mały ogródek, bez jednego kwiatka, nawet bez murawy i chwastów, ot — szara, zaledwie obmieciona z zeszłorocznych liści ziemia. Nagość swoją, oraz liczne ślady kurzych łapek, pomieszane z tropami psów, kryła ona w cieniu zbyt gęsto natłoczonych na małej przestrzeni drzewek.
Dziwaczne towarzystwo! Wybujałe, dzikie jabłonki, nierodzące drzewa śliwkowe; brzydkie bzy, jedne nazbyt rozrośnięte wszerz — inne zbytnio a bez wdzięku pchające się w górę, wytwarzały bezładną plątaninę z kilkoma wiśniami, młodemi akacyami i krzakami porzeczek. Dla powiększenia chaosu była tu jeszcze lipa i jesion, a od drogi rząd starych brzóz. Co najgorsze, iż plątanina ta zgoła nie miała wdzięku. Bywają ogródki zupełnie zaniedbane, objęte zdziczeniem, lecz mające duży, swoisty powab. Nad tym zaś mimowoli trzeba było westchnąć.
Wszystko tu wyglądało na jakieś kaleki, nosiło ślady obłamywań, było oskubane, krzywe, źle rosnące, pokurczone, lub wybujałe nakształt cienkich, śmiesznych tyczek, u góry nieco liści, niby zatknięty wiecheć, mających. — Drzewka tę minę miały złą, uskarżającą się lub chorą. Takie sprawiały wrażenie jakby za łby się brały w wiecznej z sobą zwadzie i jakby już zdążały powydzierać sobie całemi garściami listowie.
— Wokoło jest tyle nagiej przestrzeni, bez jednego drzewka, — słyszałeś ich użalania — a nam nie kazano wychodzić za to ogrodzenie, obejmujące śmiesznie mało miejsca, tyle — ile by ocieniła jedna lipa, gdyby swobodnie się rozrastała. W tych warunkach każdego dyabli biorą i pchają do kłótni.
Miały słuszność.
Naprzykład, jesion z pniem prostym i koroną dość ładnie układającą się, — inaczej umieszczony — byłby pięknym drzewem. Rósł zaś tak blizko domu i jakiejś jabłoni, iż gdy niektórym gałęziom w rozstaniu się przeszkadzała strzecha — inne mogły same być w błędzie, do jakiego drzewa należą; wierzchołek zaś wędził się w dymie z komina i sechł.
Ludzie tworzyli tu zgodny zespół z tym, co było w ich posiadaniu.
Niechby czarodziejska moc przyoblekła kilka różnego wieku drzew z tego ogródka w kształty człowiecze — bezwątpienia otrzymalibyśmy wtedy gromadkę istot niezwykle podobnych do rodziny gospodarza, który mi odnajmował stancyę.
Tylko zamiast dziwacznie wygiętych w ciasnocie pni i pokurczonych konarów, widzielibyśmy plecy zgarbione, ramiona opuszczone ku dołowi, głowę zwieszoną na piersi.
Dziwne, nierównie dziwniejsze od drzewa, uciskanego przez swe sąsiedztwo, sprawia wrażenie człowiek niestary, krzepki, zdrowy, który nie może sprostować karku i utrzymać głowy tak, by módz swobodnie, bez dziwacznych wykrzywiań kręgosłupa, patrzeć — naprzykład na błękit nieba, lub zasnuwające je chmury.
Smutne, dużo smutniejsze od zastygłych w zniechęceniu giestów karłowatych drzewek, sprawiają wrażenie zdrowe ramiona ludzkie, opadające, jakby pociągane ku ziemi, i oczy zbyt rzadko odrywające się od ścieżki, po której stąpają nogi.
Nie mniemam jednak, by gospodarz mój i jego żona mieli być ponurymi ludźmi; tylko — podobnie jak żadne z drzew ich ogródka nie może przybrać pozoru wesela i swobody, jaki mają drzewa parkowe, — i oni poprostu nie mogą wydobyć z siebie wesołości. — Żywioł ten jednak nie był im obcy, tkwił w nich ukryty i nierozwinięty, budzony do życia jednym tylko niezdrowym, zjadliwym środkiem — wódką. Oczywiście, skoro wesołość, ożywienie i jakieś szybsze tętno myśli mogło być wydobyte za pomocą tak lichego środka, to czemuż tego samego nie miałyby dokonać inne — szlachetniejszej natury.
Tak, lecz człowiek bierze to, co ma pod ręką, nie to, co jest za górami i morzem. Wódka jest pod ręką, a książka, wrażenia estetyczne — za górami.
Uważałem, że po każdym święcie i niedzieli ramiona tych ludzi zwisają z większem zniechęceniem, a oczy uporczywiej świdrują ziemię.
Trudno było mieć jakąkolwiek wątpliwość co do tego, iż myśli ich trzymają się, również jak oczy, wciąż jednej ścieżki, niesłychanie wązkiej i okręcającej się w kółko, a duch uderza z każdej strony o zamknięcie swej ciasnej skorupy, której bez pomocy z zewnątrz sam przebić nie może. To zaś jego daremne tłuczenie się i szamotanie odnosi tylko ten skutek, że skorupa dziwacznie się wygina i wykrzywia, przybierając odstręczający pozór.
Takie drzewa, tacy ludzie.
W jednych i drugich tkwił głęboki smutek nieuświadomionej niewoli. Od jednych i drugich daremniebyś próbował wydobyć słowa związanego z treścią ich bólu, lecz bezwiednie wypowiadali je — pierwsze w mimowoli przybranych kształtach i zastygłych giestach, drudzy — cieniem swych oczu, ociężałością chodu, brzmieniem mowy.
Było tu jeszcze stworzenie, przejęte do głębi tym samym, najcięższym ze wszystkich — smutkiem z braku swobody.
Pies — uwiązany dniem i nocą.
Czy gdy szarpał swoim łańcuchem, czy gdy próżnych zaniechawszy wysiłków i miotania się przysiadał na śmietnisku koło budy, wkładał on w swe szczekanie naprzemian rozpacz i tęsknotę, wściekłość i zazdrość, a na ostatku — płacz. Istny płacz niemocy. On jeden wypowiadał swój smutek bezpośrednio okrzykiem i skargą.
Pies na uwięzi łańcucha, drzewa na uwięzi ciasnej przestrzeni, ludzie na uwięzi ciemnoty.
Dziwne — iż takie rzeczy znajdziesz, nie szukając. Rzuć kamień na chybił trafił, odpowie ci odgłos jego upadku, rzuć myśl gdziebądź, odpowie ci jęk czyjegoś bólu.

III.

Oczywiście, zwrotki piosnki, którą dnie, uchodząc, wydzwaniały mi w tej wioszczynie, nie mogły budzić zajęcia, podobnego temu, jakie budzą np. kuplety w operetce. Nie zupełnie jednak zgodziłbym się na nazwę »prostej« dla tej piosnki.
Prostem często nazywamy to, nad czem nie chce się nam myśleć. Prawda? Ileż razy, wcale nie odgadłszy jakiejś zagadki mówimy: »To takie proste, dziecinne« — byle tylko nie dać poznać, ile czasu zabrałby nam namysł. Wogóle tym sposobem bronimy się od zgłębiania rzeczy, w których domyślać się należy złożoności wielkiej, a niemiłej, może nudnej, a może — cogorsza — takiej, iż z jej rozwikłaniem odniosłyby uszczerbek nasze interesy, zeszczuplałaby sfera naszych przyjemności. »Lepiej nie poruszać licha« — myślimy, a na głos odpieramy niebezpieczną pokusę słowami: »To takie zwyczajne, znane, codzienne; to było — jest i będzie«.
Piosnka, która zawiera treść ranków, dni, wieczorów i nocy, uchodzących w wiosce pod N., nie jest ubogą w słowa, przeciwnie obfitującą dla tych, co słuchać chcą. Którzy słuchać nie chcą, zbywają ją krótko: nudna.
Prawdą jest, że krtań, ubierająca ją w dźwięki, jest nieuczona. Śpiewacza krtań przyrody, chłopów, zwierząt, drzew, ziemi i powietrza — lubi powtarzać jedne i te same dźwięki, jak wszyscy nieuczeni śpiewacy. Stąd jednostajność tego śpiewania nieco smutna, chociaż nigdy nie tak zabójczo smutna, jak jednostajność piosnki suteryn, zaułków, nor i poddaszy, gdzie głos roztrąca się śród kamieni i cegieł.
Przyroda jest wielką, jest otchłanną, jest macierzą. Ona chce i umie wyssać najzjadliwszy smutek, który odczuwają jej cząstki. Gdzież podzieją go ci, kogo otacza kamień, którym całą ich macierz zasłania kamień! On jest macierzy tej częścią najmniej czułą (choć bynajmniej nie martwą), najbardziej zasępioną; z niego powstają więzienia i miasta.
Więc pieśń, której echo nie tłucze się śród kamieni, już nie jest samym smutkiem, samą szarzyzną, ani samą jednostajnością.
Gdy wahadło życia nędzarza porusza się między murami miejskimi, udziałem jego staje się dziwna samotność, w której — rzekłbyś — iż tylko szmer, wytwarzany ruchami tysięcy innych wahadeł i zgrzyt od ich wzajemnych potrąceń słychać. Przeniesione na wieś, bezwiednie oplątuje się ono nićmi istnień postronnych, drobnych bytów, lubiących kojarzyć się z bytem człowieka, wlecze je za sobą i czasem — dzięki im — w żałosnej bezcelowości swych poruszeń natrafia na jakiś, chociaż nikły, cel.
Zawsze z piersi stworzeń posmutniałych przyroda część troski wykrada — (może — by cień jej rzucić w przeźrocza dusz zbyt szczęśliwych).
Powtarzałem to sobie przed laty kilku w N..., patrząc na pewną istotę, młodą dziewczynę, której życie wydawało mi się ogołoconem ze wszelkich radości.


IV.

Była to żydówka lat szesnastu lub siedmnastu.
Razem z swoją matką, leciwą kobietą, trudniła się ona roznoszeniem pieczywa po samem N... i paru okolicznych wioskach, w których prócz miejscowych włościan przemieszkiwali robotnicy z sąsiedniej cegielni i jakiejś fabryki podmiejskiej.
Jedno z tych stworzeń boskich, które można widzieć codzień — a nigdy nie zauważyć.
Przekonany jestem, że mnóstwo ludzi, codzień bułki z jej koszyka wybierających, nie znało dobrze ani brzmienia jej głosu, ani rysów twarzy. Spotkawszy ją bez koszyka, inaczej ubraną, nie w codziennej, wyblakłej, zbrudzonej i obszarpanej u dołu spódnicy, a zwłaszcza bez tej czarnej, włóczkowej chustki, którą obwiązywała sobie głowę, wielu nie wiedziałoby, iż mija swoją roznosicielkę chleba.
Znano ją, jak się zna rzecz jaką. Każdy rozumie, iż koszyk z bułkami sam nie będzie latał od domu do domu. Trzeba się z tem zgodzić, iż ktoś musi go nieść. Szczerze mówiąc jednak, zajmowała ludzi tylko zawartość koszyka.
Byli stali odbiorcy pieczywa, którzy nie wiedzieli nawet, jak zowią się matka i córka. Żydówki. Żydówka stara, żydówka młoda. »Nie piekłam wczoraj chleba, muszę go wziąć od żydówki« — mówiono; albo: »Nie widzieliście tam gdzie żydówek z chlebem?«
Gdy którego dnia nie chodziły razem po wsi, lecz z osobna, zadawano sobie potem pytania:
— Od której żydówki braliście dziś chleb?
— Od młodej — nie, od starej. Ale nie, napewno od młodej. Zresztą, to już dobrze nie wiem.
Wprawdzie nosiły się zupełnie jednakowo ubrane, ale, oczywiście, przy drobnem napięciu uwagi wątpliwość taka byłaby niemożliwą; jeśli więc zdarzała się, dowodzi to, jak dalece osoby roznosicielek były ludziom obojętne.
A jednak uwaga ludzka pochwytywać może bardzo drobne rzeczy. Mieszkając w owej chałupie, nauczyłem się rozpoznawać z pośród kilkunastu uwijających się dokoła niej jaskółek dwie mieszkanki gniazdka, w którem było sześcioro małych. Z mnóstwa napływających przez okno głosów nauczyłem się rozróżniać zgodne dzwonienie słabiutkich głosików — jakby kto potrząsał szklanymi paciorkami — ilekroć jedna z tych jaskółek zajrzała do gniazdka. Przekonałem się również, że leżąc na ziemi, zainteresować się można bytem kilku ździebeł trawy i uwijających się śród nich owadów. Nie mogę więc przypisywać sobie nadzwyczajnej jakiejś bystrości uwagi z racyi tej, że zauważyłem dwie istoty ludzkie, codziennie napotykane.
Ponieważ nie obchodzi mnie wiele kształt bochenka, ani jego waga, ani to czy skórka na chlebie przyrumieniona jest, czy blada, z większą zatem bacznością mogłem przyjrzeć się chleba tego roznosicielkom.

V.

— Pieczywo z miasta — bułki, chleb! — weźmie pan?
Za oknem stały dwie kobiety, każda z dużym koszem na ręku.
Pomimo, iż to był dzień ciepły, czerwcowy, głowy ich były pookręcane grubemi, włóczkowemi chusteczkami, jak u ludzi w najwyższym stopniu cierpiących na zęby. Z nieosłoniętych tem czarnem obwinięciem otworów, pełnych cienia, wyglądały tylko oczy z częścią czoła i nosem.
Jedna ich para miała białka zaczerwienione siecią żyłek, mętność w piwnej barwie tęczówki i mętność w samem wejrzeniu, podkowę pod każdem okiem głęboko odciśniętą w naskórku wzdętym jakby od żaru i zrumienionym, miała z kątów ócz rozsypujące się w niezliczonem mnóstwie drobnych fałdek łapki kurze, a wreszcie — powieki ociężałe, zwiędłe, które mrugały ustawicznie, może dla odpędzenia osiadającej w oczach bezmyślności.
Druga para oczu miała urok.
Jestto coś, co uderza o wrażliwość naszą wpierw, zanim rozpatrzymy się w cechach szczególnych, co sprawia, iż mówimy — ładne, nie ustaliwszy jeszcze dokładnie barwy tęczówki, co przeszkadza w badaniu, utrudnia egzamin tak łatwy, gdy idzie o wyblakłe oczy starej kobiety lub choćby młode, lecz nie mające uroku.
Rozmaity on bywa. Ten urok był bardzo miękki, bardzo czuły, czułością, w której z kobiety było cośkolwiek a z dziecka dużo — cała jego nieśmiałość i cała czysta, lękliwa chęć przypodobania się. Dobre, bardzo czułe a nieśmiałe dziecko było w tych oczach i to właśnie najpierw spostrzegłem, a następnie dopiero wspaniałą czerń wielkich tęczówek, błękitny cień nasycający białka, piękność długich rzęs.
Parę kobiet wiejskich podeszło do koszyków.
— Świeży chleb, świeże bułki! — zachwalała dziewczyna.
Po skończonym targu żydówki oddaliły się.
Patrzałem za niemi, gdy szły drogą, wzdłuż blado-żółtej, przesianej słonecznymi połyskami ścianki, którą tworzyło dojrzewające, wysokie żyto.
Żałośnie niepowabne sylwetki! Szare, nędzne kaftany; szare nędzne spódnice; te głowy czarno spowinięte; postaci, jak przełamane! Ciężar kosza na prawej ręce zniewala je do przechylania tułowiu na lewo i wyciągnięcia lewej ręki. Bose, stąpały z wysiłkiem, piętami zaorywając po piasku. Znikły mi na miedzy, którą udały się zapewne dla skrócenia drogi do drugiego końca wsi.
Odtąd widywałem je codziennie, a czasem zachodziłem z niemi w rozmowę.

VI.

— Ależ mnie wcale zęby nie bolą!
Rozśmieszyło ją moje posądzenie, iż cierpi na fluksyę.
— Pan myślał, że mam twarz spuchniętą.
Zesunąwszy chusteczkę niżej podbródka, odsłoniła swe szczupłe policzki. Była to twarzyczka dziewczęcia wątłego, powabna, ale nie mająca jędrności i świeżej cery zdrowia; wyglądałaby mizerniej, gdyby nie odrobina złocistości na policzkach i czole. Opalić się w turbanie swoim nie mogła; jednak musiało słońce zaglądać do nieosłoniętego otworu, bo bladość jej leciutko cieniem złotawym przysłoniło.
Za to ust dziewczynki — małych i ładnie narysowanych, żaden pędzel różem nie powlókł; mówiły one zbyt wyraźnie o niedostatku krwi.
— Brzydko w tej chustce wyglądam — wiem o tem — ciągnęła z milutkiem zawstydzeniem. I zawsze mnie ludzie częstują lekarstwem na zęby.
— Więc pocóż umyślnie się szpecić?
— Tak, z przyzwyczajenia. Czy ja wiem zresztą. Mama toby panu wytłómaczyła.
Zwróciłem się z zapytaniem do starej, ale ta za całą odpowiedź tylko szybciej mrugać zaczęła, ukrywając w oczach wyraz zakłopotania i nieśmiałości, która mnie zawsze wydaje się wzruszającą u ludzi wiekowych.
Nie nalegałem.
Później przyszło to jakoś samo z siebie, iż Symchowa nieraz dość chętnie, bez wypytywań, opowiadała mi coś o sobie i córce, o »naszej biedzie«.
Mówić: »ach, ta nasza bieda« — było jej przysłowiem.

VII.

»Nasza bieda« w postaci dotkliwej zaczęła się — pojąć to łatwo — z chwilą, gdy Symcha wozem czarnym odwieziony został na kirkut.
Był to człowiek bardzo umęczony niepowodzeniem w handlu sklepikarskim i jakąś przewlekłą chorobą; tak »delikatny« — według słów wdowy — i tak na ostatku już zwątlony niezdrowiem, że chodząc stąpał z nadzwyczajną ostrożnością, jakby w swem wnętrzu nosił niezmiernie kruche a szacowne naczynie. Ostatecznie musiało ono pomimo całej troskliwości uledz stłuczeniu, co tak zmartwiło Symchę, iż umarł. Sądzę, że nie mógł nawet inaczej uczynić, ponieważ to jego drogie naczynie zapewne nie było czem innem, jak właśnie naczyniem życia.
Po utracie męża został Symchowej jej własny, cały i nienaruszony dzban zdrowia. Co prawda — za cały majątek, dodawała z westchnieniem. W córeczce jej zaś tkwiło (smutna po ojcu spuścizna) naczyńko bardzo delikatne, bardzo kruche, może szklane lub kryształowe, z drogiego kryształu, jak u Symchy, wymagające nadzwyczajnej uwagi, opieki i troskliwości, żeby się nie stłukło.
Symchowej nie potrzeba było napędzać do czuwania nad małą i jej zdrowiem. »Mój skarb jedyny«. To słowo wszystko tłómaczy — czyż trzeba kogoś uczyć, by dbał o swój skarb jedyny? Nie. Lecz niemniej przyznać należy — co nawet sam Symcha przykładem swym stwierdził — iż troskliwość ludzka niepoparta pieniędzmi, które dają możność zaspakajania potrzeb wątłego dziecka, lub chorowitego starca, tyle im bywa pomocną, co chuchanie na ranę. Symcha chuchał, dmuchał na siebie, na swoje zdrowie, stąpał bardzo ostrożnie; cóż z tego — kiedy jednocześnie mało jadał, mało pijał mleka, krótko mógł wypoczywać — i naczynie stłukło się. Nicby nie było dziwnego, gdyby — pomimo całej matczynej troskliwości — to samo nastąpiło z kryształową konchą, w której trzepotał się duch życia jej dziecka, duch tak skory do odlotu.
Czemuż więc przypisać, że dzieweczka nie umarła pomimo ciągłego pisku i dokuczań biedy?
Jeśli nie zabiegom stworzenia śmiertelnego, jakim jeszcze była Symchowa, to chyba — istoty nieśmiertelnej, jaką już wtedy był Symcha. Napewno — jego zabiegom. Tylko istota, która przeszła już przez śmierć, pokonała ją niejako a przynajmniej wyrwała z jej zębów najlepszy kęs swej istności i wyniosła go ponad ziemię, — tylko ona może skutecznie poprzeć sprawę jakiejś nędznej drobiny ziemskiej. A z pośród wiecznie żyjących jeden Symcha mógł w tym razie coś zdziałać, bo któżby obcy zechciał się troszczyć o los jego córeczki na ziemi.
To Symcha wstawiał się, Symcha przemawiał za nią. Może nie do samego Jehowy, może do najniższego z jego sług — ale to on przemawiał i z dobrym skutkiem.
Musiał jednak przebyć ciężką chwilę, lękliwy Symcha! Żona jego, myśląc o tem, uprzytomnia sobie doskonale to wielkie kołatanie serca, to bolesne zaciśnięcie gardła i olśnienie w oczach, jakiego doznawać musiał — inaczej być nie mogło — Symcha, gdy przemówić miał do najniższego z sług Jehowy. Ale szło o dziecko, więc zwyciężył strach, właściwy osobom delikatnego zdrowia, i przemówił.
W miarę zaś jak pozbywał się bojaźni (— i to uprzytomnia sobie Symchowa), głos jego, do sługi Jehowego zwrócony, stawał się pełny brzmień tkliwych, do głębi przejmujących, pełny błagania pokornego i zaklęć, aż wreszcie przeszedł w ton uroczysty i poważny.
Dreszcz od stóp do głów wstrząsa Symchową na myśl, jak uroczystym i wzruszającym musiał być głos jej męża, gdy mówił:
— Panie, — oto wstawiam się za moją córeczką, na którą czyha bieda, choroba i śmierć.

VIII.

Był więc Symcha i po śmierci użytecznym swej rodzinie. A swoją drogą wdowa, cokolwiek zdziałać mogła sama bez duchowego poparcia nieśmiertelnego Symchy, tego nie zaniedbywała. Mało jednak dobrego, mało przyjemności świadczyć mogła dziecinie. Ot — tyle, że oszczędzała jej siły.
Do jedenastu lat nie wolno było Esterce ani tknąć się pracy, jakiegokolwiek ciężaru, jakiej posługi.
— Ja ciebie proszę — nic nie rób, tylko żyj. Tem zrobisz mi największą łaskę — mawiała, gdy dziecko, znudzone bezczynnością i leżeniem, chciało dla rozrywki pomódz jej u komina, przy gotowaniu strawy, lub nieść za matką koszyk.
W myśli dodawała:
— Symcha miał tam niemało kłopotu, zanim wyprosił, wyjęczał o trochę zdrowia dla tego mizeractwa.
Rozleniwiona pieszczotami matki, wracała dziewczyna ulegle pomiędzy bety, rozrzucone na łóżku, które nigdy nie było zaściełanem, by ona, kiedy zechce, mogła wsunąć się pod pierzynę.
Rychło jednak Esterka, odczuwając doskonale — jak każda pieszczotka — samowładztwo panowania swojego, poczęła okazywać wolę na przekór zarządzeniom matki. Ale, dobrem będąc dzieckiem, nie używała przywilejów swych na złe. Raczej przeciwnie.
— Do czego to podobne, żeby taka duża dziewczyna, jak ja, nic nie pomagała matce. Rosnę na pośmiewisko ludzkie, a czy to potem będzie się chciał kto ze mną ożenić, skoro wszyscy się dowiedzą, że jestem do niczego. Ja mamę przekonam, że koszyk pełny chleba zaniosę od naszego mieszkania do cegielni — i nic mi nie będzie.
— Nie rób tego, moja Ester, ja cię bardzo proszę.
— Właśnie, że zrobię — odparła, gniewne matce rzucając spojrzenie, i chwyciła za pałąk kosza.
Symchowa nie chciała jej drażnić. Nie można drażnić wątłych dzieci, należy pamiętać, że to są kruche, kryształowe naczynia, ulegające stłuczeniu, przechowujące się w całości tylko dzięki wstawiennictwu nadziemskich istot. Nic więc już nie mówiąc, ujęła coprędzej kilka bochenków z kosza, aby uczynić go lżejszym.
Do cegielni nie było zbyt daleko. Dziewczynka doniosła tam ciężar, wyprzedziwszy nawet matkę i bardzo zręcznie ukryła swe zadyszanie, oraz ten szczegół, że na ostatku koszyk wysunął się z jej rąk, w których czuła wielki ból.
— Ot, cała parada, cała wielka sztuka — zawołała, powstrzymując z największym wysiłkiem łzy. — Chce mama, to jeszcze dalej zaniosę?
Symchowa, naturalnie, ani słyszeć o tem nie chciała. W następstwie zaś kupiła mniejszy koszyk dla Esterki i brała ją z sobą do roznoszenia bułek tylko w obrębie samego N..., odsyłała zaś dziewczynkę do domu z chwilą, gdy sama miała iść dalej, po wsiach. Co prawda i ów mniejszy koszyk nieraz wyciskał małej łzy, ale nikt ich nigdy nie dostrzegł.
Minęło parę lat. Córka Symchy wyemancypowała się zupełnie, to znaczy — że szła wszędzie, gdzie matka, do krańca ostatniej wioski, gdzie tylko kupowano od nich chleb — że koszyk jej nie był mniejszy, niż matczyny, i że to ona teraz ukradkiem z koszyka matki do swego przekładała parę bochenków, by ulżyć starej.

IX.

Zbyt wiele dobrych stron miał ten nowy układ rzeczy, by Symchowa miała sarkać.
Przedewszystkiem cieszył ją widok dziewczęcia, mogącego podołać ciężarowi kosza z chlebem. Takie było cherlawe dziecko — i oto patrzcie, jak silna z niej pomocnica.
Dalej — ciągła obecność córki w tych wędrówkach napełniała matkę jakiemś miłem, choć mało uświadomionem uczuciem cichej, wewnętrznej radości. — Dawniej, gdy szła sama od wsi do wsi, pomiędzy milczącemi polami, inne nawiedzało ją uczucie — troski, niepokoju o małą, lub tęsknoty bez określonego powodu. Przypominał się jej wtedy Symcha. Niechcący poczynała się zagłębiać w myślach o nim, próbowała wyobrazić sobie teraźniejszy byt jego, np. co on robi rano, a co wieczór, lecz wyobraźnia jej natrafiała na zapory i trudności dziwne. Zniechęcona podnosiła oczy ku olbrzymiej kopule nieba, ale co prędzej opuszczała je, bardziej jeszcze przestraszona jej ogromem, milczeniem i skrytością.
Teraz nic podobnego Symchowej nie dokuczało. We dwie i to we dwie z córką — jakże to raźno, jak dobrze. Inaczej nogi człowieka niosą, a ręce przestają się skarżyć na ciężar; nie nawiedzają głowy zbyteczne myśli, odczuwa się spokój, pełny słodyczy.
Latem, gdy się zmęczą, posiadają sobie na miedzy. Żyto z jednej i drugiej strony zasłania je przed całym światem; sądzą, że to jest ich własny kącik, gdzie nikt natrętny nie zajrzy. Jest w tem coś tak przyjemnego, że natychmiast ustępuje zmęczenie. Esterka podnosi się, zapomina o koszyku i, ostrożnie rozgarniając źdźbła żyta, wyszukuje bławatków.
Czy czuje wtedy, iż każdy jej ruch pieszczony jest i całowany spojrzeniem tych oczu, które pod mrugającemi ustawicznie powiekami, zdaje się, iż ukrywają tylko bezmyślność? Symchowa w istocie mało myśli, mało rozważa i rada jest temu, gdy nic nie nastręcza powodu do rozmyślań, z których zazwyczaj nic miłego nie wynika. Ale zato całą swą istotą odczuwa słodycz takiej chwili, a nadto wielką dla kogoś wdzięczność.
Cośkolwiek przytem myśli.
Oto powtarza sobie:
— Moje dziecko żyje — jest zdrowe i zbiera bławatki.

X.

Prócz odrobiny zdrowia (tyle co na codzienną potrzebę — mawiała Symchowa), wyjednał poczciwy Symcha — może za jednym zachodem — nieco też urody dla swojej dzieweczki.
— Czyś ty dobrze zrobił, Symcha, żeś o to prosił?
Takie pytanie żona jego próbowała mu przesłać z ziemi.
Nie dręczyłaby jej wątpliwość i samaby sobie odpowiedziała: »Doskonale zrobił mój mądry i zacny mąż« — gdyby układ ziemskich rzeczy obdarzył Symchową wyłącznem prawem napawania się urodą Esterki, przynajmniej do jakiegoś czasu. Niechby potem prawo to przeszło na mężczyznę — daj Boże, dobrego i bogatego — któryby Esterkę poślubił. Ale mrzonką jest taki układ: niepodobna wszystkim ludziom oczu zawiązać — to jedno, a drugie — iż dobrzy i bogaci nie zbyt są skorzy do żenienia się z ubogiemi dziewczętami, roznoszącemi chleb.
A jednak jakie ładne bywają między niemi.
Gdy o świcie bladym, białawym, Esterka wstawała pierwsza, matce nie dając jeszcze opuścić łóżka, gdy na jego skraju siadała (tylko oczy matki znały tę chwilę) w samej koszulce, niezbyt zazdrosnej o jej szyjkę, ramiona, ręce i nóżki, czuła Symchowa, iż od jej dziecka bije świeżość pachnąca, świeżość młodych lat i niewinnego ciała, świeżość, jaką mają tylko co zerwane bławatki, lub zazielenione pole, pąki topolowe lub młode pędy w sosnowym lesie.
A kiedy upięło jej dziecko swe czarne sploty na główce kształtnej a niewielkiej i zwróciło do matki swą twarz, której białość zaledwie owiana była złocistym na policzkach przyćmieniem, mogły oczy Symchowej ile chcieć mrugać — nie odpędziłyby myśli:
— Śliczne jest moje dziecko.
Cóż kiedy śladem tej myśli leciał zaraz podszept zjadliwej troski.
— Bardzo śliczne. Ale czy to potrzebne dziewczynie, którą świt wypędza na ścieżki leśne, na drogi śród pól głuchych i niemownych, puste — lub co gorsze, nawiedzane przez ludzi niepewnych z podmiejskiej okolicy.
Włóczęga podmiejski, mogący w każdej chwili zamienić się w napastnika, był zawsze postrachem i zmorą Symchowej. Nie obawiała się chłopów w wioskach, nie obawiała się robotników z cegielni lub fabryki, koło której przechodziły, tylko tych postaci tak nieokreślonych, trudnych do przeniknięcia, jak ich zajęcie, osobników, zdala cuchnących wódką, ziejących wstrętnymi wyrazami, lubujących się w zaczepkach. Takiemu na pustkowiu pokazać młodą i ładną twarz — rzecz to zdradziecka.
Ten był powód, że udając się na codzienną swoją wędrówkę, obie — matka i córka były ubrane zawsze jednakowo (niech złe oko nie odróżni młodej od starej), że głowy miały wiecznie obwinięte chustkami, które zasłaniały im również pół twarzy. Nosiły się nędznie i szaro. Symchowa chętnieby obsypała siebie i córkę pyłem z gościńca, byle zniknąć, uczynić się niewidzialnemi na jego szarym tle.

XI.

— Ja się tak bardzo nie boję — kiedyś do mnie mówiła Esterka. — Czasem sama chodzę. W piątek mamy trochę więcej domowej roboty u siebie, więc — żeby prędzej załatwić się z roznoszeniem chleba — mama idzie w jedną stronę — do Lisówki, a ja w drugą, na Czarny Borek.
— Nigdy się nic Esterce nie przytrafiło?
— Nie. Raz jeden gonił mnie jakiś pijak. Była wtedy po deszczu wielka woda na drodze — przebrnęłam na drugą stronę, a tam trafił mi się kawał cegły, który podniosłam i pogroziłam nim temu człowiekowi. Dał mi spokój. Pewnie się nie tyle zląkł kamienia, co wody.
Bardzo była zabawna i milutka, gdy to opowiadała.
— Gdyby jednak i on zdecydował się przebrnąć kałużę, czy też Esterka ugodziłaby go tą cegłą, czy potrafiłaby się bronić?
— Ale gdzie tam, możebym odrazu umarła ze strachu, albo bym prosiła, żeby mnie już prędzej zabito.
— To źle. Nigdy nie potrzeba odrazu dawać za wygranę; broniąc się, można chociaż zyskać na czasie, może ktoś nadejść z pomocą.
Esterka chwilę milczała, namyślając się.
— Zapewne — rzekła potem — zresztą, czy ja wiem, gdyby naprawdę było już źle — możeby się strachu nie czuło, możebym potrafiła się bronić jak kotka zaczepiona — pazurkami i zębami. Ale Bogu dzięki nikt mnie nie zaczepia, nikt nie patrzy nawet na mnie. Myślą — ot, stara jakaś baba z zawiązaną głową.
— Jednak przykro to robić z siebie zawsze coś, niby straszydło — wtrąciłem.
Roześmiała się wesoło.
— No, nie zawsze. W sobotę ubieram się trochę inaczej.
Jakoż, gdy wypadła mi którejś soboty potrzeba udania się na stacyę w N..., spotkałem tam Esterkę w jej świątecznem ubraniu.
Było to przed nadejściem pociągu, czyli w godzinie, kiedy oczekiwanie na przelotne wrażenia rozprasza chwilowo całodzienne nudy letników w N... Kto żyw ściąga wtedy ku stacyi.
Na peronie, pod werandą i w pobliskim lasku roili się czasowi mieszkańcy owych domków, tak mało okazujących wesela latem i zimą.
Przeważnie byli to współwyznawcy Esterki, liczny zbiór żydowskich typów drobnomieszczańskich. Mężczyzn niewielu, kobiet i dzieci dużo. Są to żony kupców mniej zamożnych, komisantów, subjektów — które, nie mogąc pozwolić sobie na droższe letniska, ściągnęły do N... dla taniości, w towarzystwie wszystkich swych sióstr, kuzynek, ciotek i dalszych krewnych, tak potrzebnych do wspólnego spędzania czasu, a może i dla rozłożenia kosztów mieszkania na większą ilość płatników.
Dziwnie był jednostajnym typ twarzy kobiet — twarzy bardzo białych i pulchnych, z mięsistymi, wydatnymi nosami i grubemi wargami. Wolne szlafroczki mężatek nie czyniły tajemnicy z obfitości ich ciała, z obwisłych piersi i czegoś nalanego i ociężałego w całej postaci.
Kilku dziewczętom jednak nie można było zaprzeczyć urody, mającej wybitnie zmysłowe piętno. Były ładne, świeże, ponętne z falującemi jędrnemi piersiami, biła od nich jakaś szczerość zdrowia, otwarcie wyznana przewaga ciała nad duchowością. Kibici ich — zdawało się, iż naiwnie chwalić się chcą macierzyńskiem przeznaczeniem kobiety.
Śród nich Esterka w czarnej spódniczce i staniku blado-różowym, gładkim, zdaje się, jedwabnym, chwaliła się tylko wdziękiem. Ileż go w niej było! Jak trudno było dziś ją poznać, jak trudno uwierzyć, że jej powszedni, odrażający strój mógł ukrywać tak śliczne stworzenie. Wdzięk osiadł w kształcie jej główki i zgrabnem jej osadzeniu, w upięciu włosów, owalu twarzy, zaokrągleniu ramion, w zarysie piersi dziewiczych, drobnych, wstydliwie ukrywających swą kobiecość — równie jak w lekkości ruchów. Był też w naiwnem rozradowaniu oczu i półdziecięcej chęci przypodobania się, tkwiącej w uśmiechu Esterki.
Na ławce, w kącie werandy, siedziała Symchowa w odświętnym czepcu z wstążkami.
Dobra wdowo Symchy, jakże mi łatwo było odgadnąć jedyną myśl, która snuła się wtedy po twej nielubiącej długich rozważań głowie.
Myślałaś wtedy:
— Albo moje oczy już nic nie warte, albo to dziecko moje jest najśliczniejsze z tych wszystkich pań i panien.
Chętnie ci przyznałem słuszność.
Nazajutrz zrana, spotkawszy Esterkę w zwykłej jej postaci czarno-szarej, nędznej poczwarki, nie mogłem się powstrzymać od powiedzenia jej, jak ładnie wczoraj wyglądała i jak korzystnie dla niej wypadało porównanie z innemi paniami.
— Doprawdy? Bardzo dziękuję panu. Jeszczem tego od nikogo nie słyszała.
Biedactwo, — więc to był pierwszy komplement w jej życiu.

XII.

Nie przypominam sobie, bym potem z nią rozmawiał. Nie — z pewnością, to było po raz ostatni.
Gdym ją następnie zobaczył — już to nie była Esterka — już to nie był słodko pachnący i śliczny kwiatek, tylko biedne, martwe ciało, skulone pośród zbielałego od dojrzałości żyta, na wązkiej miedzy i nakryte rogożą.
Zdaje mi się, iż w pobliżu był kopiec graniczny, a na nim siedział, pykając fajeczkę, człowiek stary, któremu polecono zapewne pilnować trupa do zejścia władz i lekarza.
Odchylałem rogożę. Musiałem to uczynić, pomimo całą bolesność tej chwili; musiałem pożegnać dobre dziecko Symchy. — Ah, ten ślad łzy na policzku, ziemią powalanym.
Co się stało? Nic nadzwyczajnego. Doskonale pamiętam, że to było opisane drobnym drukiem. »Na polach podmiejskiej wsi Czarnego Borku znaleziono zwłoki młodej dziewczyny, żydówki, ze śladami gwałtownej śmierci. Sprawca zbrodni poszukiwany«.
Pojmano tego człowieka. Był to włóczęga podmiejski. Na bocznej i mało uczęszczanej dróżce polnej — tak brzmiało jego zeznanie — napotkał żydówkę. Był pijany, zdarł z niej chustkę i zobaczył twarz młodej dziewczyny. Broniła się zajadle, ugryzła go i podrapała. Nóż wyjął po to tylko, żeby jej pogrozić; w jaki sposób nadziała się na ostrze — on nie ma pojęcia. — Sekcya wykazała, że gwałt nie miał miejsca.
Biedactwo, niema brylantów na ziemi, któreby warte były twej ostatniej łezki. Śpij. — Gdyby żal po ziemi miał być tą kołatką na odgłos której umarli obudzą się kiedyś i wstaną, — czy ty wstaniesz? Może — nie. Może mylą się ci, co twierdzą, iż zostawia się na ziemi coś godnego żalu.



PERŁA


Abramowi Perelmanowi, kupcowi pierwszej gildyi w Ugodzinie, wiodło się doskonale w interesach: miał dwa domy własne (w jednym mieszkał sam, na piętrze), kapitały w kilku zyskownych przedsiębiorstwach, oprócz tego zawsze gotówkę w kasie, którą rozpożyczał na krótkie terminy a na wysokie procenty. Mniej pomyślnie zato ułożyło mu się życie pod względem moralnym, potracił bowiem oddawna synów i córki i wszystkich wnuków (cholera zmiotła dzieci, wnuki nie hodowały się) za wyjątkiem jednej jedynej wnuczki Sary, która była źrenicą jego oka, sercem jego piersi, troską i pociechą jego starości. Mimo to Ugodzin uważał Abrama Perelmana za człowieka wielce szczęśliwego, zazdroszczono mu powszechnie i otaczano go tym trochę uniżonym szacunkiem, który odczuwamy zwykle dla bogactwa, i Abram Perelman w izraelskiej społeczności ugodzińskiej odgrywał rolę patryarchy, sędziego, rozjemcy, doradcy i Katona. Abram Perelman miał także opinię człowieka dobrego. Przyjmował wszystkich i wszystkich życzliwie, nie zawsze odmawiał pomocy, nie skąpił uwag, rad i wskazówek — a miał bystry pogląd na interesy, — pozwalał wygadać się, sam mówił dużo, nie wykazywał ani cienia wyniosłości, tak pospolitej u tych, którzy dorobili się wielkiego funduszu... I ani on sobie, ani ludzie jemu nie mieli nic do wyrzucenia. Życie upływało mu u schyłku jasne i łatwe. Pogodny zachód...
Dnie jego były podobne do siebie. Wstawał wcześnie, modlił się, towarzyszył rannemu śniadaniu wnuczki Sary, która chodziła do miejscowego gimnazyum, zapakowywał jej bułkę do tornistra, przeprowadzał ją do przedpokoju, bacząc, żeby się ubrała odpowiednio, słuchał chwilę jak tupotały na drewnianych schodach szybkie jej kroki, a gdy stuknęły na dole drzwi od ulicy, ciśnięte ręką Sary, wracał do jadalni, siadał na swoim miejscu (każdy miał swoje miejsce u stołu, znaczone na podłodze po startem malowidle), rozkładał gazetę i przeglądał szpalty; telegramy pobieżnie, miejscowe wiadomości z zajęciem, dział handlowy uważnie, poczem szedł do okna i patrzył na ulicę, na szeroki zadrzewiony skwer z niebieską kopułą, wyłaniający się z gąszczu, na ruch powozów i ruch przechodniów na przeciwległym chodniku... Od lat wielu mieszkaniec miasta, poznawał twarze, domyślał się celu wędrówki każdego dostrzeżonego znajomego, widział dokładnie każdą najcieńszą nić w powikłanej codziennej sieci spraw ludzkich — i sam bezpieczny, pewny bytu swego, lubił spoglądać w tą wrzawę pełną gorączki, walki i trosk.
»Kapłan ma dzisiaj termin wekslu w banku: z czego on zapłaci? — rozmyślał — nie zapłaci... Zapłaci... wyciśnie tam i spłaci tu... i tak niemal co dnia... ciężko... jak ryba o lód... Irym dobija targu o las... dobry interes!.. Szmujłowicz dopędza adwokata przeciwnej strony... Na ulicy tego się nie robi... nieostrożny... Lejzerowski już wrócił... ten wypłynie...« Rozmyślał, gładząc swoją białą brodę, a wisząca lampa zaczepiona do sufitu drżała, brzęcząc kloszem, wpuszczonym w szeroki metalowy krąg, gdy koło domu turkotała dorożka, i było to brzmienie, brzęczące od wielu już lat, wtórem pogodnych dumań Abrama Perelmana.
Potem przychodziła żona, otyła i ospała, klapiąc pantoflami, w krótkiej spódnicy i białych pończochach, piła herbatę ze spodka, opowiadała sny, i szła ze ściereczką do salonu, ścierać kurze z błyszczących z fałszywego złota świeczników, z takiejże lampy, z oleodruków w takichże złotych ramach, z lustra, z poręczów foteli obitych zielonym pluszem...
O trzeciej wracała z gimnazyum Sara, głodna, zarumieniona, z podbitemi oczami, wesoła. Jeszcze rozbierając się, prawiła im ze śmiechem, z oburzeniem, albo nawet ze łzami (wszystko odczuwała bardzo żywo) historyę szkolnych godzin, chwaliła się stopniami, pokazywała ćwiczenia, powtarzała jakieś terminy i nazwiska, których starzy nie rozumieli. I tak przez cały czas obiadu, po którym Abram kładł się spać, a Sara rzucała się do książek branych w czytelni, pożyczonych u koleżanek. O zmroku Abram budził się i szedł w pantoflach, prosto z łóżka, z najwyższym nieładem w ubraniu, co znaczy, że świeciły mu na spodniach wszystkie guziki, że z pod spodni wyłaziła mu koszula, do gabinetu, zastawionego staremi szafami, pełnemi starych, zakurzonych, olbrzymich ksiąg, gdzie już czekali na niego interesanci, podwładni, przyjaciele. Znosili mu nowiny dnia, których słuchał chciwie, gładząc brodę i uśmiechając się. Pokój napełniał się dymem, gwarem, niekiedy wrzaskiem, z zamkniętych drzwi dochodziło mruczenie uczącej się lekcyi wnuczki. Abram dowiadywał się od gości o protestowanych wekslach, o krachach, podstępnych bankructwach, o szalbierstwach i podejściach, sprytnych tranzakcyach, o chorobach i śmierciach. Bawiło go to wszystko. Czasami pożałował kogo, czasami skarcił, czasami dał podpis na wekslu, czasami wyjął z kieszeni złotą monetę dla wsparcia czyjejś nędzy...
Życie tam, kędyś, płynęło barwnym i burzliwym strumieniem, a on przyglądał mu się z bezpiecznego ukrycia, albo, jak gdyby widz na teatrze, dramatom z wygodnego fotelu w pierwszych rzędach.
Ku wieczorowi rozchodzili się goście i znowu zostawali sami. Podawano herbatę, żona robiła pończochę dla siebie i wnuczki, Sara brała książkę i czytała.
Dziad patrzał ku niej, na jej ciemną, o krótkich ostrzyżonych włosach, głowę, odstawione uszy i bardzo czerwone usta, które miała zwyczaj kąsać i cieszył się, że ona chodzi do gimnazyum, że uczy się i czyta, że jest mądrą, że on ma pieniądze na jej naukę i mądrość, że im nic nie grozi...
Samowar syczał, i brzęczała wisząca lampa, gdy koło domu turkotała dorożka. Był to już ruch, którego nie znał: ku teatrowi, na rauty i zabawy, ku domom rozpusty może... ruch próżniaczy...
Zdarzało się, że Sara odrywała się od książki i wskakując z krzesła, opowiadała im, zarumieniona, błyskając oczami i trzęsąc głową, treść przeczytanej książki — z zapałem, z ogniem, z rozpaczą albo ze szczęściem...
Słuchał. To był inny świat, nieznany, daleki, obojętny, ale słuchał z zajęciem dlatego, że opowiadała ona, Sara, dlatego, że to dowodziło jej mądrości.
Gładził swoją długą białą brodę, uśmiechał się i słuchał.
— Czego ty się uśmiechasz? — oburzała się teraz wnuczka — to takie smutne i straszne... Biedni ludzie! Ale nie mógł stłumić uśmiechu wesela.
I Sara, im stawała się starszą, tem rzadziej mówiła im o swoich książkach. Zamykała się w sobie. Zaczepiał ją sam czasami, pytając o tytuł, o autora, o treść, ale zbywała go półsłówkiem i dalej czytała, zatykając uszy i trzęsąc co jakąś chwilę głową.
Smuciło go to trochę tak, jak gryzło złe trawienie, ale poza tem pod każdym innym względem taksamo jasno, łatwo i dobrze płynęły jednostajne dnie. Zatem wyjeżdżał do »ciepłych wód«, co miesiąc wzywał do siebie lekarza, żeby mu coś zaradził na żołądek; gdy zapadały żona albo wnuczka — niepokoił się: wówczas zjeżdżało się wiele doktorów, ale choroby mijały, trawienie wzmacniało się i znowu było spokojnie, bezpiecznie... Żadnych bied i wstrząśnień. Dnie życia chodziły dokoła niego na palcach, zgryzoty i smutki nie odważały się wejść na schody jego mieszkania... Pogodny zachód... Aż przyszło wstrząśnienie. Sara była już w 7-mej klasie. Milcząca od wielu miesięcy i jakby niechętna, czy urażona, wybuchła któregoś wieczora niespodzianie.
Zaczęło się jak zwykle od drobiazgu, od choroby jakiejś jej koleżanki, córki zegarmistrza, dla której poprosiła o duże wsparcie na wyjazd za granicę.
— Dam — powiedział Abram — ale niech dadzą i inni. Nie jestem najbogatszy! Wszystkiego dać nie mogę.
Sara zadrżała z oburzenia.
— Nieprawda — zaprzeczyła krzykliwie — ty jesteś najbogatszy! Wiem o tem... oddawna wiem o tem!... Wszyscy to mówią... i wszyscy zazdroszczą... Zazdroszczą tobie i mnie... to ciężko znosić!... Jesteś zły i skąpy... Zamykasz pieniądze... Naokoło nędza... patrzysz na to i cieszysz się!
— Daję, kiedy trzeba — tłómaczył się dziad, po raz pierwszy rozgniewany na wnuczkę.
— Jałmużnę! To nie znaczy dawać... To jest to samo, co nic!...
I potrząsając głową, błyskając oczami, mówiła długo i gwałtownie o pieniądzach i nędzy, o życiu i krzywdach, o ucisku i cierpieniach... słowa były ostre, gorzkie i raniące...
— Dłużej tak nie będzie — zakończyła — ja tego nie zniosę. Wszyscy mi zazdroszczą... czytam im z oczu, że nienawidzą ciebie, że nienawidzą mnie...
I zagroziła porzuceniem domu.
W pokoju zaległa cisza. Tylko brzęczała od czasu do czasu lampa, gdy koło domu turkotała doróżka, tylko samowar syczał, tylko szemrały zegary...
Stary zwiesił głowę. Nie gładził już swojej brody, nie uśmiechał się.
— To niepodobne jest to, co ty mówisz! — odezwała się flegmatycznie Feiga, kobieta otyła i ospała, drutem dłubiąc sobie w uchu.
Sara gniewna stała pod piecem i dyszała ciężko, jak pływak, kiedy po długiej walce z prądem wyskoczy na brzeg.
Nie powiedziała nic. Uśmiechnęła się tylko, a w uśmiechu tym był jad, i wyszła.
Odtąd przestała z nimi rozmawiać. Wracała ze szkoły, jadła obiad i wymykała się na miasto, nie wiedzieć dokąd, nie wiedzieć poco i przychodziła późno w nocy i szła prosto do siebie, piękne i ciepłe jej futerko tajemniczym sposobem znikło z szaragów w przedpokoju. Chodziła do gimnazyum w lekkim jesiennym żakiecie, przeziębła i kaszlała. Tak trwało z tydzień.
Abram naprawdę zwiesił głowę. Wzdychał często, stał się opryskliwy w stosunku do znajomych, patrzał w ulicę, ale jedynie z przyzwyczajenia, stan trawienia pogorszył się i doktór nie pomógł.
Wreszcie któregoś dnia przy wieczornej herbacie nie wytrzymał.
— I co ja mam robić — zapytał cicho, nie patrząc na wnuczkę.
Sara podniosła na niego z nad książki swoje świecące oczy.
— Naprawdę pytasz, czy tylko tak sobie? — rzekła.
— Naprawdę...
— Słuchaj tedy...
Szybki ognisty potok polał się jej z ust. Zerwała się z krzesła, trzęsła głową, wywijała ręką, czerpała z kieszeni dziada i sypała deszcz złoty...
— Dawać, dawać i dawać — szepnął Abram i uśmiechnął się tak jasno, jak dawniej.
Uległ. Córka zegarmistrza wyjechała za granicę, futerko wykupiono z lombardu, z mieszkania Perelmana trysnął strumień pieniędzy i toczył się coraz obfitszy.
Dziwiło się miasto, Abram wzdychał, otwierając kasę, podpisując czeki, stara Feiga wytrzeszczała swoje senne oczy, ale w domu ich podawnemu, niby jaka cudowna lampa, paliło się szczęście.
Do Perelmana jęły dochodzić słuchy o nadzwyczajnej miłości koleżanek i ubogich dla Sary, którą przez skrócenie nazwiska, a może i dla wyrażenia uczucia nazywano Perłą. Sara znowu śmiała się, całowała ich, gwarzyła; stary cieszył się radością, której nie znał dotychczas, której nawet nie rozumiał.
Tylko wymagania wnuczki nie miały końca, tylko coraz więcej wywlekała celów »pilnych najważniejszych«, tylko jej nigdy nie było dosyć. Wzdychał, marszczył się, zaprowadził, gdzie mógł największą oszczędność, ale ulegał.
Uradzili nawet rzecz szczególną.
Oto w epoce najtęższych mrozów pojechał, wdziawszy swoje kosztowne elki i nadzwyczajne berlacze, do miasteczka, z którego pochodził, gdzie rozpoczął karyerę i pracę, gdzie biegał niegdyś po błocie, łapiąc panów obywateli za poły, jako ubogi, nieznany nikomu »żydek«.
Pojechał w swoich kosztownych elkach, drugą klasą, sam jeden i jakby incognito, z pugilaresem pełnym pieniędzy; na stacyi najął pocztę, w miasteczku zamieszkał w zajeździe, przemieszkał tam dni kilka.
Rabina i kilku dawniejszych znajomych rozpytał o najuboższych, potem tych najuboższych przywołał, otwierał pugilares, pożyczał, dawał, ratował i wspomagał...
Dowiedział się przy tej sposobności kilku rzeczy, które go uderzyły. Wielu z rówieśników jego już pomarło, wielu dźwigało brzemię ciężkich chorób, wielu wpadło w ostateczną nędzę. Ze wszystkich mieszkańców miasteczka on jeden wydobył się na wierzch, wszystkim było źle.
Stare żydówki, które pamiętał młodemi, po dawnemu siedziały na progu wąskich szuflad sklepowych i grzały fijoletowe z zimna ręce nad garnczkiem z węglami, faktorzy, faktorujący na mrozie za pół rubla zarobku, po dawnemu biegali po miasteczku; nędzni stolarze zostali nędznymi stolarzami, stary kamieniarz, goły za jego czasów, przekazał gołemu synowi twardy chleb. Co roku rodziły się dzieci, bez liczby, bez końca... Pugilares wyczerpał się i jeszcze było mało.
Gdy w powrocie końmi pocztowymi zajechał pod stacyę, a żydzi z miasteczka z szacunkiem wyjmowali mu tłómoki, gdy następnie stał w nędznej izbie stacyjnej, koło palącego się pieca, w swoich kosztownych elkach, przysłuchując się gwarowi rzeszy współwyznawców, rozglądając się w twarzach, gdy co chwila z podwórza wbiegał do izby któryś z tak zwanych doróżkarzy czy przewoźników, zbliżał się do pieca, grzał skostniałe ręce i wnet odchodził, trzaskając stawami, ogarniały go dziwne nieznane przedtem myśli i radość, której nie doznawał dotychczas, której nawet nie rozumiał...
Opowiedział to wszystko Sarze i następnej zimy znowu pojechał, już z grubszym pugilaresem, już z własnej ochoty. Bawił tym razem dłużej. Włóczył się sam po znanych ulicach, zachodził do mieszkań i sklepów, gawędził i już bez pomocy rabina i starszych badał stosunki... Odwiedził dawnych znajomych i dawną nędzę, gładził głowy o kręcących się włosach dzieci, z których dziadami rozpoczynał tutaj życie, przesiadywał u łoża tych, których pamiętał młodymi, wspominał...
I znowu w izbie stacyjnej przed palącym się piecem, przed którym grzała skostniałe ręce rzesza z miasteczka, doznał radości, której nie odczuwał jeszcze, którą już teraz rozumiał.
Sara słuchała go ze skupioną uwagą, z jakiemś drgnieniem całej twarzy, postanowiła odbyć z nim razem następną podróż i byli oboje szczęśliwi...
Ale tej jesieni przyszedł smutek. Sara, po świetnem ukończeniu gimnazyum, odjechała do dalekiego miasta na jakieś kursa i dopiero wówczas Abram Perelman przekonał się, jak dalece wnuczka była mu potrzebną do życia.
Nuda ciężka jak ołów obciążyła kroki lekkich i żwawych dotychczas dni. Nie bawiły go ani plotki miejskie, ani gazety, ani własne interesy, ani ruch uliczny. Nie cieszyły go także hojne jałmużny, bo nie było tych drogich rąk, na które przywykł je składać — i dawał coraz rzadziej. Żył tylko listami wnuczki.
Przychodziły pierwej często, długie, żywe, szczegółowe, pełne młodzieńczej uciechy i górnych uniesień, których oni starzy nie rozumieli. Potem coraz rzadsze, krótsze, bardziej skąpe. Abram dziwił się zmartwiony i liczył dnie do wakacyj zimowych już niedalekich.
Wreszcie przyjechała Sara. Przyjechała blada, mizerna, z kaszlem, bez futra, bez połowy tych rzeczy, które jej dali na wyprawę, zagłodzona. Zapytał ją, gdzie podziała i futro i tamte inne rzeczy, dlaczego jest mizerna i tak głodna, jak gdyby przez szereg miesięcy nie odżywiała się dostatecznie (posyłał jej 150 rubli na miesiąc), ale zbyła go ogólnikami. Była milczącą, jak wówczas po owej scenie, tylko więcej smutną, tylko bez gniewu i urazy i także bez widocznej przyczyny. Nie uradował jej widok dziadostwa, rodzinne miasto, znajomi. Czytała całymi dniami, pisała jakieś listy, wychodziła czasami zrzadka na miasto.
Abram Perelman łamał sobie głowę nad powodem takiego zachowania się wnuczki, naradzał się z apatyczną Feigą. Wezwał do Sary lekarza i nie dowiedział się niczego. Radość życia obróciła mu się w zgryzotę. Trawił coraz gorzej i posunął się bardzo. Wieczorami wczytywał się w twarz wnuczki, pochylonej nad książką albo listami, na dawnem zajmowanem od lat dziecinnych miejscu, wczytywał się w jej blade czoło, w cienie pod zapadłemi oczami, w rysunek jej zawsze bardzo czerwonych ale markotnych ust i było mu tak na sercu, że niecierpliwił się, gdy brzękła lampa, gdy stuknęły na dole drzwi od ulicy, gdy kłóciła się z kimś w kuchni służąca, albo odezwała się z jaką flegmatyczną uwagą Feiga.
Upłynęło kilka tygodni, prawie miesiąc, i do odjazdu Sary zostawało już niewiele. Abram postanowił uciec się do ostatniego środka.
— Nie puszczę ciebie, Saro, z domu — rzekł jakiegoś wieczoru.
Spojrzała na niego zadumanemi oczami, jak zwykle ludzie z nad książki.
— Nie mogę zostać...
— Nie dam pieniędzy i zostaniesz — pochmurnie powtórzył dziad.
— Nie mogę zostać — powiedziała bez gniewu a prędzej smutnie — pojadę o własnych siłach...
Zapadło milczenie.
Tylko lampa dygotała i brzęczał klosz, gdy przejeżdżała koło domu doróżka (zima była bezśnieżna), tylko syczał samowar, tylko szemrały zegary...
Feiga wzdychała, jak zwykle, bez żadnej myśli, Sara zagłębiła się w czytanie, Abram zwiesił głowę i lekko, powoli, ostrożnie bębnił grubymi palcami po stole...
— Co tobie jest, Saro? — odezwał się znowu głosem niepewnym — gniewasz się na mnie? Uczyniłem ci co złego?
Wnuczka przerwała czytanie, poruszyły się jej jakoś dziwnie wargi, ale nie powiedziała nic.
— Chciałaś, żebym oddawał pieniądze — mówił Abram — oddawałem. Połowa dochodów moich poszła między biednych... chcesz, żebym dawał więcej — oddam więcej... Nie pożałuję... Mów, czego potrzeba... Tylko bądź inną... Mam jeszcze dużo pieniędzy...
Pytał i błagał ją bezgranicznie miłującem wejrzeniem swoich starych oczu.
— To nie to — krótko odparła Sara — to nie pomoże.
I nie dodała nic więcej. Znowu zaległa cisza. Tylko zegary szemrały i ospała Feiga wzdychała, jak zwykle, bez myśli.
Abram nie próbował już mówić, powoli, lekko, ostrożnie bębnił grubymi palcami po stole. Potem, kiwnąwszy głową żonie, udał się do siebie, zgarbiony, znużony i smutny...
Sara czytała do późna w pokoju jadalnym. Gdy niemy spokój snu napełnił mieszkanie, odsunęła książkę i podeszła ku oknu.
Nad skwerem ciemne mroźne niebiosa paliły roje gwiazd. Nieodgadnione tajemnice zdawały się dumać na dalekiem sklepieniu, nieskończoność rozpostarła nad miastem swoje wiekuiste skrzydła. »Kiedyż, kiedyż — tęskniła Sara — zejdzie z tych dalekich niebios na ziemię przyszłość. Kiedyż obudzi się nowy dzień, kiedyż stanie się sen wieków, sen ziemi. Kiedyż? Kiedyż?«
Przypomniał się jej smutek dziada, dzieciństwo, dwa lata spędzone z nim w szafowaniu pieniędzy, tamte złudzenia... zapłakała.
Po raz pierwszy od wielu lat ktoś płakał w mieszkaniu szczęśliwego i bogatego Abrama Perelmana.
W kilka godzin później rozpoczęły się w mieszkaniu Perelmana dziwne hałasy. Zajechała pod dom doróżka, tupotano po pokojach... potem znowu ciężkie kroki na schodach, — doróżka odjechała.
Potem już była cisza. Tylko nagle raz jeden wyrwał się tam w mieszkaniu Abrama z czyjejś piersi krzyk bólu, który był jak wycie.






CZĘŚĆ DRUGA.
4. DANIŁOWSKI G. »NAD URWISKIEM.
5. JUNOSZA KL. »ŁACIARZ«.
6. JUNOSZA KL. »CUD NA KIRKUCIE«.
7. ORZESZKOWA E. »DAJ KWIATEK«.
8. DALECKA W. »NOWY ABRAHAM«.




NAD URWISKIEM


Na płaskiej wyniosłości, w znacznej odległości od położonego w dołach miasteczka, znajdował się sadek owocowy na klinku ziemi, zawartym pomiędzy zbiegającemi się drogami i zygzakowatą linią stromego urwiska. Urwisko to niegdyś przedstawiało ledwie łagodny spadek, porośnięty krzakami i bujną trawą, ale skoro wykryto w nim dobrą, tłustą glinę i kamień użyteczny, spustoszone zostało zupełnie.
Nagie zbocze, pełne dziur, jam, jaskiń smutnych, jakby czeluści wyłupionych oczu, przedstawiało obecnie sypkie rumowisko okruchów wapniaka, co nakształt ostrych strumyków zdawały się ściekać do złomów głazów, spoczywających na dnie. Z tej strony ziemia obsuwała się powoli, tak, że wkońcu wypełzły na wierzch pokurczone sploty korzeni stojących na skraju jabłoni, a potężny krzyż z blaszanym Chrystusem, zardzewiałym i czarnym, znalazł się na samym brzegu przepaści i pochylony rozciągał nad nią opiekuńcze ramiona.
Grunt ten należał do gminy, to też każdy spieszył z niego skorzystać i z tego powodu owoce, przedwcześnie zrywane, nie mogły dojrzeć nigdy.
W tym roku po raz pierwszy wynajął je głupi Lejba za kilka rubli.
Lejba był niegdyś sadownikiem na większą skalę, ale potem zbiedniał do tego stopnia, że od lat wielu nie tylko nie robił interesów, ale przestał nawet marzyć o geszeftach, żyjąc jak mucha okruszynami z ubogich stołów lichej mieściny.
Jedyny chałat, noszony w dnie powszednie i szabas, przeszedł już całą gamę kolorów i stał się bezbarwnym, załojonym łachmanem, dobrze dopasowanym do ziemistej cery, żółto-siwego zarostu, garbatych pleców i spłowiałych oczu nędzarza, który sprawiał wrażenie zgrzybiałego starca, jakkolwiek liczył zaledwie lat 50. Stałe, systematyczne morzenie się głodem wycieńczyło go tak dalece, że Lejba nie czuł się zdolnym nietylko już do pracy, ale nawet do jakichkolwiek żywszych pożądań.
Zrazu i instynktownie szukał pożywienia, dość jednak było mu połknąć cośkolwiek: kawał rzepy, strączek grochu lub główkę cebuli, by zapaść na resztę dnia w apatyczne, bezmyślne zdrętwienie, z którego nie była go w stanie wydźwignąć najponętniejsza obietnica zarobku. Z tego powodu Lejba zyskał opinię »niespełna rozumu«, »trochę głupiego żydka«. I w istocie, z wyniszczeniem sił fizycznych część wrodzonej inteligencyi zanikła, a szczupła reszta pozostawała bezwładną w uśpieniu.
Niedołęstwo Lejby, obojętne już dla niego samego, było długo wielkiem zmartwieniem żony Ryfki, którą za czasów względnej pomyślności zdążył zaopatrzyć w partyę dzieci.
Stopniowo jednak i ona oswoiła się ze stanem męża i pozostawiwszy go na łasce losu — wściekłem bieganiem po całej okolicy, błyskawicznie szybkimi obrotami kilkorublowego kapitału, wyławiała tę ściśle wyrachowaną dozę strawy i ciepła, która nie daje wprawdzie żyć po ludzku, ale wystarcza, by nie umrzeć.
Dzieci jednak z latami rosły, zwiększała się objętość żołądków, a kapitał zakładowy, jedyne źródło utrzymania, stał ciągle w jednej mierze. By zwiększyć dochody, Ryfka musiała ekspensować coraz więcej swoją energię, stając się niesłychanie natarczywą i zawziętą przy każdym targu.
Każda taka tranzakcya handlowa była po prostu z jej strony szeregiem rozpaczliwych wysiłków. Patrząc na nią w tych chwilach, można było mniemać, że sucha żydówka podlega atakom ciężkiej histeryi. Najuroczystsze zaklęcia na sumienie »pod chajrem«, na złamanie nóg i rąk i śmierć natychmiastową, sypały się z jej zwiędłych warg z niepohamowaną gwałtownością; wychudłe, jak szczapy, ręce latały jak w szale, oczy gorzały. Wreszcie, gdy operacya została szczęśliwie załatwioną, spocona, zadyszana, wydając resztę, zwilżała językiem spiekłe i głodne usta, i postękując, jakby wyczerpana zupełnie, wlokła się z koszem dalej, by przy pierwszej sposobności podnieść się na nowo. Wszystko to jednak pomagało niewiele. Ryfka tylko się rozdrażniała niepotrzebnie i jako natrętna, nieznośna szachrajka, zaczynała tracić sympatyę kundmanek.
Sytuacya stawała się coraz tragiczniejszą, gdy naraz w lipcu, w porze największego zjazdu letników, spadły, jak z nieba, wielkie pieniądze za sprawą i w ręce głupiego Lejby.
Lejba znalazł pugilares, który wypadł turyście, drapiącemu się na górę Zamkową; w swej naiwności zapytany, czy nie widział zguby, oddał ją bez wahania, a uradowany i zdumiony tą uczciwością właściciel, ofiarował mu w nagrodę dwie pięciorublówki.
Wieść o tem zdarzeniu rozniosła się w lot po miasteczku i złapała Ryfkę na targu. W pierwszej chwili oszołomiona przekupka omal że nie wypuściła kobiałki z jajami, aż jej się słabo zrobiło. Potem nie chciała za nic wierzyć i dopiero, gdy jej przyprowadzono tryumfalnie zestraszonego i zgłupiałego do reszty męża, jak pantera wydarła mu z rąk zdobycz i rozpłakała się ze szczęścia. Część pieniędzy obróciła na kupno kosza i towarów dla starszej córki, która miała obsługiwać letników na dole, sobie zatrzymała rewir gór, a dla Lejby »wydźwiandała« ów sadek pod krzyżem.
Był to interes ze wszech miar świetny. Z kilkunastu sztetyn można było się spodziewać do 20 pudów owocu, co przy najniższej cenie stanowiło zysk olbrzymi. Letnia schorzała gruszka i parę skarłowaciałych śliweczek, tak zwanych »kulek«, mogły zapewnić wykwintne utrzymanie dla Lejby, który miał czuwać nad całością dobytku. Słowem, jedna z najbiedniejszych rodzin podupadłego miasteczka wyrosła raptem niemal na patrycyuszów, a dla głowy dostojnego rodu — Lejby, został, niby złoty baldachim, wzniesiony na dwóch patykach słomiany daszek, by się ani na krok poza obręb wynajętej posiadłości nie wydalał.
Lejba uroczyście obiecał, i on bowiem zaczynał już rozumieć, co za pomyślna zmiana zaszła w jego losie. Powoli, pod wpływem słońca, świeżego powietrza i lepszego odżywiania się robaczywym owocem, który, niby manna, sypał mu się pod nogi z każdym powiewem wiatru, budził się z apatyi i coraz jaśniej pojmował doniosłość swojego stanowiska. Wreszcie ocknął się w nim stary zabiegliwy sadownik. Żona, która z początku dowiadywała się dość często, widząc jak Lejba skrzętnie gromadzi przed budką najdrobniejszy owoc, jak zbiera chrust w wiązki, w pęczki szczaw, że ma nawet ukryte w słomie, podniesione na drodze, spore polano, że oblicza i to trafnie przypuszczalne dochody, zaczyna się zapalać do interesów i roić o przyszłych geszeftach, uradowana i rozrzewniona, ofiarowała mu czerstwą bułkę i spokojna oddała się całkowicie swoim kombinacyom handlowym, by wyzyskać sezon w całej pełni.
Tymczasem Lejba spędzał czas rozkosznie. W biały dzień, wiedząc, że sam widok jego obecności wystarcza, wyciągał się na trawie i drzemał, lub oddawał się marzeniom. Śniło mu się, że dzierżawi tak wielki ogród, iż żona i wszystkie dzieci muszą mu pomagać... Pali się ognisko, wędzą się śliwki na lasach — a zdrowy owoc, jak złoto, ładuje się na krypy... Płyną po falach lśniącej tam w dole Wisły, hen, aż pod most Warszawy... Tłum ludzi na brzegu, krzyki, targi, brzęczenie pieniędzy... Gwizdanie parowca rozdzierało zwykle tą snującą się przędzę powracającym wspomnieniom o rozbitym przez statek galarze, wraz z którym poszedł z wodą cały jego majątek... Lejba, wstrząśnięty, budził się i ścigał posępnem spojrzeniem sunący korytem rzeki komin i czarną smugę dymu, jak banderę nieszczęścia, które minęło, wzięto haracz boleści i chyba już nie wróci. W tym szczupłym zakresie przypuszczeń, nadziei i rozważań obracały się leniwie same jego myśli aż do zachodu słońca.
Pod wieczór obawa o całość sadu zaostrzała jego uwagę i stawał się czujny.
W jasne księżycowe noce był pewny swego dobra; na widnych szeroko polach, na białych błyszczących drogach, nie spodziewał się ujrzeć rabusia. Za to silnie go trwożyły noce chmurne i ciemne. Wówczas w szeleście wiatru po gałęziach, w chrzęście obluzowanej blachy na krzyżu, w chwiejbie krzaków, przybierających dziwaczne, zagadkowe kształty, wietrzył obecność czyhającego na jego szkodę człowieka i niepokoił się tem tylko. Obchodził swój klinek, uderzał laską po pniach, chrząkał głośno, by dać znać, że jest i czuwa. W przypuszczeniu, że w podmiejskich ogrodach napewno w tej porze kradną, cieszył się, że jego posiadłość jest na pustkowiu, w znacznej odległości od siedzib ludzkich. Podczas ulewy i burzy nie lękał się złodziei, ale nękał go wiatr. Skulony w swej budzie, nadsłuchiwał pilnie, a każdy łoskot spadającego jabłka odbijał się bolesnem echem w jego rozżalonem sercu. Ten słaby stuk tłukącego się owocu był dlań daleko groźniejszy, niż ogłuszający turkot grzmotów, pękanie gromów i zygzaki błyskawic, rozdzierających piorunami niebo.
Po burzy zdarzało się nieraz widzieć tu i ówdzie na tle ciemnego horyzontu gorejące wysoko łuny, i przyglądał im się z martwą obojętnością, choć wiedział, że ten ogień pożerał dobytek wieśniaków. W obrębie jego męskich uczuć, po za najbliższymi, reszta ludzi, a szczególniej ci »goje« figurowali jedynie jako sprzedawcy lub nabywcy, po za interesem nie istnieli dlań zupełnie i mogliby mu się w oczach zapadać w ziemię, a on by nawet nie drgnął, do tego stopnia był mu ten żywioł zawsze zupełnie obcy, a dziś w pewnej mierze wrogi, z tej bowiem strony zagrażało jedynie niebezpieczeństwo jego drzewom.
— Friedman go raz dobrze oszukał — za to on jest sprytny i bogaty. Chaim handluje kradzionymi końmi — niech on sobie handluje, to także interes — ale po marne jabłko taki kawał drogi najgorszy żydek nie poleci, bo on ma delikatne zdrowie i rozum... A głupi chłop — co to jemu szkodzi, kiedy on jest silny jak koń, i może nogami i rękami cały dzień machać jak wiatrak. Rozmyślał i burzył się, jak się pokazało — nie napróżno.
Przyszły chłodnawe, spokojne sierpniowe noce, tak widne, że Lejba mógł w cieniu liści podziwiać dorodność wypełniających się sztetyn. Były jeszcze zielone, ale za parę tygodni można już je było oberwać. Lejba myślał o tym dniu z najwyższą rozkoszą, miała przyjść żona i dzieci, by zdjąć ostrożnie wszystko rękami. Obrodziło niebardzo, nie więcej jak 15 do 18 pudów, ale cen za to należało się spodziewać wysokich, po dwa ruble a może i 15 złotych i podniecony cyframi Lejba począł roić o projektach świetnej przyszłości.
Tymczasem z ruin zamku stoczył się po zboczu jakby duży szary głaz, u podnóża wyciągnął się w kształt ludzkiej postaci i jasną drogą, idącą wąwozem, począł się piąć, ciężko dysząc i sapiąc.
Był to znany powszechnie niemowa, jedna z osobliwości obfitującego w różne zabytki miasteczka. Szczególny ten osobnik w zimie tylko prowadził tryb osiadły w chałupie brata, który zagarnął jego grunta, gdzie pod groźbą pięści wykonywał najordynarniejsze roboty.
Z wiosną zaczynał się dlań żywot pasterski; pędzał po krzakach bydło, nawołując je i zbijając do kupy jakiemś beczeniem, podobnem do ryku cielęcia. W lecie jednak wypowiadał rodzinie posłuszeństwo i zmieniał się w wolnego koczownika. W dzień i wieczorami kręcił się koło domków letników, podziwiających go, jako prawdziwe dziecko natury, rzadki okaz pierwotnego, nietkniętego kulturą człowieka; chętnie wdawali się z nim w mimiczne rozmowy i częstowali papierosami, które ssał namiętnie. Wesołe służące, do których robił czułe małpie miny, kazały mu ciągnąć z głębokich studni wodę, rąbać drzewo i nosić owoce. To też nocami niemy obierał sady co się zowie. Przyłapany na gorącym uczynku przez większe siły Izraela, przyjmował z poddaniem się odpowiednią porcyę kijów, i nazajutrz opowiadał komicznie wszystkim o swoich przygodach, ilustrując dosadnymi gestami proces bicia, przyczem śmiał się jakimś idyotycznym pełnym zadowolenia chichotem. O ile się spotkał z żydem w pojedynkę, nie tchórzył, robił najstraszniejszą z swoich min i, jak człowiek z epoki łupanego kamienia, wydobywał z za pachy odłamek głazu, którym groził prawie zawsze skutecznie.
Żydów wogóle nie lubił, i to wcale nie za te odebrane razy, ale tak poprostu, jakby nasiąknął miazmatami niechęci, krążącymi w jego otoczeniu. Na określenie tej rasy miał kilka stałych gestów: świderkowate ruchy palców koło skroni, mające wyobrażać pejsy, liczenie na dłoni pieniędzy i pokazywanie wizerunku męki pańskiej Chrystusa, o co każdego żyda posądzał.
Kalectwo tego paryasa nie musiało być zupełne, miał on bowiem pewne pojęcie o dźwiękach i był zdolny do wydobywania z siebie niektórych głosów. Przy całem upośledzeniu umysłowem niepodobna go było nazwać kompletnie głupim. Niemowa posiadał pewną dozę sprytu i zmysł obserwacyi, wyróżniający się w ujmowaniu charakterystycznych cech rzeczy, które świetnie oddawał mimicznie. Słowem, przy bliższem poznaniu zyskiwał. Ale na pierwszy rzut oka, przez odrażającą płaską twarz, porosłą jakby szczeciną, głupkowaty uśmiech, nie schodzący z jego wywiniętych warg i ustawiczne sapanie sprawiał wrażenie potwornego kretyna. Przyczyniał się do tego niewątpliwie strój, a raczej brak stroju, który dopiero kompletował się w ciągu lata z łaski letników w nader oryginalne kombinacye.
Obecnie niemy miał na sobie podarte kalesony, gorsową zmiętą koszulę, podpasaną sznurkiem, stary pozbawiony guzików surdut bez jednej poły, która została na kolcach tarniny i obszerny wyrudziały melonik, noszony z dumą i fantazyą.
Tak wyelegantowany, otrzymawszy zamówienie od płci pięknej, na której wdzięki — niezrażony absolutnym brakiem powodzenia — był bardzo wrażliwy, dążył śmiało do sadu »swojego«.
Lejba, zatopiony w marzeniach, nie słyszał stąpania bosych nóg i dopiero szamotanie się gałęzi, które niemy obdzierał wraz z liśćmi z owoców, wstrząsnęło nim do głębi. Struchlał, poznawszy rabusia. Niemowa również się zdziwił i, uważając go za współtowarzysza wyprawy, wskazywał mu życzliwie drugie drzewo, przyczem uśmiechał się całą szerokością obrzydliwej gęby.
— Ty złodziej, ty rozbójnik, to mój sad! — zapominając o jego kalectwie, trząsł się z gniewu Lejba — a w końcu, opamiętawszy się, pokazał mu kij i daszek.
Niemy zrozumiał — skurczył twarz jak paszczę buldoga, wyciągnął z zanadrza ostry kamień i, bujając go w ręku, celował w głowę Lejby.
— Buuch! — stęknął, naśladując głosem uderzenie, a całą postacią ruch padającego martwo ciała, zaśmiał się parskającym chichotem i robił swoje.
Lejba wił się z żalu i bezsilnej wściekłości.
— Idź — ty, idź! — szlochał, targając niemowę za postrzępiony rękaw coraz śmielej i mocniej. Niemy opychał pazuchę i kieszenie, a mając już pełno, począł wesoło zwijać kosmyki włosów na podobieństwo pejsów i, wydłużając brodę, naśladować i droczyć się z żydem.
Gdy chciał odchodzić, Lejba kurczowo przytrzymał go za połę. Wnętrzności mu dygotały z rozdrażnienia, muskuły twarzy wzdrygały się, wyschło gardło. Latającemi jak w febrze rękami, odwołując się w ostatniej rozpaczy do miłosierdzia cudzego Boga, wskazał niememu wizerunek Chrystusa.
Niemowa spoważniał, rozkrzyżował ręce, przebił dłonie i szturchając palcem Lejbę w piersi dał mu do zrozumienia, że to on właśnie jest sprawcą tej męki. Pokręcił zgorszony głową, zasapał z oburzenia i, pokazawszy połę zmiętą w kształt świńskiego ucha, oddalił się, bełkocząc. Lejba usunął się na stronę; czuł się jak stratowany kopytami dzikiego zwierzęcia. Szkoda nie była zbyt wielką, ale desperacka myśl, iż może się co noc powtarzać, rozpuszczała po nerwach wszystkie drgawki boleści, rozsadzała mózg i szarpała serce. Lejba chwytał się za głowę, wstawał i chodził w zatoki między drzewami, miotał głośne przekleństwa, wygrażał przestrzeni pięściami, padał na trawę i darł, jak szponami, chłodną ziemię.
Nazajutrz, korzystając z deszczu, który spędził nienawistnych ludzi z pola, pognał do miasteczka. Ryfki nie zastał: Przeprawiła się za Wisłę po kurczęta. Kupił kilka papierosów, paczkę pierników i wrócił bez tchu do pozostawionego bez opieki sadku, gdzie jak lis, przez psy osaczony, ze zgryzotą zaszył się na cały dzień w budę.
Pod wieczór wypogodziło się. Szary całun, zasnuwający niebo, zwijał się w obłoki, które płynąc, to odsłaniały, to zakrywały fałdzistą kotarą owal księżyca, wprawiony niby złoty witraż w błękitną kopułę olbrzymiej świątyni. Wiatr szedł górą, ziemię otulał spokój i uroczysta cisza.
W łagodnym rozlewie melancholijnego światła widniały szeroko rozpostarte przestrzenie pól, srebrzące się tu i ówdzie grzebieniami ściernisk, spadająca skrętami w dół, niby lśniąca szarfa, biała droga, poszczerbione fantastycznie mury ruin i w matowym pancerzu uśpiona Wisła z przypartemi do brzegów plamami tratw, na których płonęły milczące ogniska. Z daleka, jak niepojęte stłumione wyrazy, rzewne i serdeczne, nadlatywały tajemnicze szmery bujających zbóż, trwożne szepty liści wzdychających drzew.
Zachwycający był kraj, jak tęskny obraz wyjęty z marzeń, co śnią się wzruszonemu sercu w smutnej godzinie uwielbień niepoznanego Boga, w samotnem zamyśleniu, które jest Jemu modlitwą.
Ale na wieki wieków od wszelkiej rozkoszy wyklęty żyd, całkowicie na pastwę nędzy wydany, zupełnie obojętny na te uroki, wypatrywał tylko swą krzywdę, czającą mu się w każdym cieniu, w każdym szeleście cudownej nocy.
I krzywda ta skradała się ku niemu upośledzona, ciemna, ze szczęścia wyzuta.
Lejba, ściskając kurczowo kij, usta, a najzawzięciej uczucia, rozróżniał już bełtające się łachmany, które niby skrzydła nietoperza trzepotały się wokoło zbliżającej się postaci.
Żydowi zadrgała nerwowo wystająca grdyka; gardło kaleczyła ostra gorycz, przeszył go dziki dreszcz: wystąpił z ukrycia i spotkał się z napastnikiem pod krzyżem.
Na dystansie paru kroków zatrzymali się obaj i fiksowali się zaklęsłemi oczyma.
— Na! — syknął wreszcie Lejba, pokazując papieros.
Niemy, zaskoczony po raz pierwszy datkiem ze strony żydowskiej, zdziwił się na razie, a potem łaszącym się ruchem podleciał zgiętemi w kolanach nogami i przyjął dar łapczywie. Lejba, cofnąwszy się na skraj urwiska, podał osłonięty dłonią siarnik. Niemowa zapalił, przykucnął i począł ssać dym.
Chmury otoczyły księżyc; zrobiło się o tyle ciemno, że Lejba widział tylko w żarzącej się centce wzdęte wargi i koniec nosa swego wroga.
Zdjął go jakiś zabobonny lęk i niepokój. Zmienił zamiar i jął, giestykulując gorączkowo, przedkładać, że w sadach podmiejskich są znakomite owoce i tam je kraść właśnie należy. Niemowa potakiwał, pokazywał na migi, jak je obrywa, pożera, cmokał z lubością ustami, głaskał się po brzuchu, wtajemniczał żyda w rozmaite sposoby podłażenia pod parkan, opowiadał jak go biją sadownicy i rechotał wstrętnym chichotem. Zawiązała się dziwna, bez głosu, głucha, przyjacielska prawie gawęda.
Poczuli się tak blizcy, że gdy niemy, schłonąwszy do munsztuka tytoń, splunął, wstał i podsunął się do sadku, a Lejba odruchowo zastąpił mu drogę, obaj zdumieli się na chwilę i spoglądali na siebie z niedowierzaniem i jakby zawodem.
Struny, nastrojone tylko co harmonijnie, opornie i z pewnym trudem napinały się, by wydać bolesny dysonans.
Niemowa, ociągając się, machinalnie wydobył swój kamień.
Lejba, niejako z obowiązku, niechętnie podniósł kij i dopiero w zamachu zgrzytnęła w nim mściwie zawziętość. Mierzył w głowę, ale niezgrabnem uderzeniem trafił w rondo melonika i strącił go w wąwóz.
Niemy, którego całą dumą był ten kapelusz, zawył z żalu; złapał oburącz drugi koniec pałki i poczęli się wodzić nad brzegiem urwiska.
Siły ich były jednakowo bezdarne i słabe. Drąg chodził niemrawo, leniwie, niby tłok w pracującej resztkami pary popsutej maszynie. Słychać było przyspieszone sapanie niemego i świszczący oddech zapadłej piersi żyda.
Pierwszy szarpał się gwałtownie, nieprzytomny z wściekłości; rozważniejszy, choć również dygocący z rozdrażnienia, Lejba w odpowiedniej chwili puścił kij.
Niemowa się zatoczył, zatrzymał się o krzyż i rzucili się na siebie z gołemi rękami.
Poczęły się zmagać śmiertelnie dwa bezsilne niedołęstwa, dwie nędze kaleckie.
Chwilami zdawało się, że to się pasują po nocy wywleczone z mogił rozkładające się trupy, że się oplatają wstrętne kikuty zbutwiałych członków, chrapią i rzężą dziurawe zaropione płuca, bełkoczą pożarte strzępy języków, chrupie próchno kości, miotają się zgnite szmaty łachmanów.
W furyi potwornej walki rozjuszyły się wszystkie plemienne urazy, poruszył się zatruty osad wieloletnich podjudzań i jak zjadliwe robactwo podniecał nienawiść.
Niemowa starał się wydrzeć pejsy »parszywemu żydowi«, Lejba — zdusić zawsze obcego a teraz przeklętego »goja«.
Co moment poślizgiwał się to jeden to drugi i chwytając się krzyża, odzyskiwał równowagę. Raptem urwała się pod nimi ziemia, zawiśli na chwilę obaj, trzymając się zbawczego słupa, gdy nagle wychybotany w bójce krzyż wyważył się i zwalił się całym ciężarem. Koziołkując runęli, zadzwoniły kamienie, stęknęła ziemia, potoczyły się dwa ciała i nieruchomo legły bezkształtne i szare, jak głazy.
Krzyż sunął się po zboczu z szorstkim szelestem sypiącego się żwiru, aż się zatrzymał na jakimś występie, pękł w górze z głuchym trzaskiem i cały wierzchołek z łoskotem zleciał na dno...
Bogatemu w stare zabytki, z dnia na dzień podupadającemu miasteczku, przybyła znowu osobliwość.
Dziwnie przełamany krzyż nad stromem urwiskiem.
Ustawiony na nowo — bez blachy Chrystusa, który się gdzieś zapodział, i górnej części — wyglądał jak wielka dwuramienna szubienica.
Patrząc na te rozpięte na pustkowiu czarne złowrogie belki, niepodobna się było oprzeć wrażeniu, że jest to jakiś fatalny znak groźby lub przestrogi.
Niejeden przechodzień nad nim się zastanawiał, a ktoś nieznany, skłonny widocznie do uogólnień, zaopatrzył go nawet w napis:
...Wyniszczonych, niedołężnych, pozbawionych głosu, przez los obdartych nędzarzy wyrok dziejów sprowadził nad straszne urwisko. Grunt się osuwa pod nogami, oparcie stóp przepaść chłonie — a oni zamiast wzmocnić się, zabezpieczyć i w pojednaniu spożywać wspólnie dojrzały owoc z drzew ojczystych — w szale walki i zaślepieniu nienawiści wyważają ostatnią podporę: święty symbol miłości, przeobrażają go w godło obustronnej hańby, z którą znienawidzeni toczą się w przepaść na wieczną zagubę...
Słowa te szybko zostały zatarte i dzisiaj tylko wichry jesienne, ciągnąc nad tą bolesną szczeliną ziemi, wygrywają czasem na węgłach sterczącego samotnie drzewa melodyę tak ogromnie smutną, jak ów chorał, w którym płonie pożoga, nasiąknięta dymem i kurzawą krwi. Głos bije, wznosi się i błaga Pana, by karał występne ręce — nie miecz bez win.
Posępne niebo milczy, a ludzie, odurzeni zgiełkiem targowisk życia, tonów hymnu nie słyszą.
Komu więc go wiatr śpiewa?... Któż zgadnie!



ŁACIARZ


Smutna noc jesienna ukołysała do snu szlachecką wioskę podlaską.
Domki i stodoły utonęły w ciemności, niby w naczyniu olbrzymiem, pełnem rzadkiego, rozwodnionego atramentu...
Z poza chmur ołowianych, ciężkich, czasem tylko, przelotnie, gdy wiatr silniejszy zawiał w górze, ukazała się gwiazdka drobna i zniknęła zaraz, jak ten, co się pokryjomu przez granicę przemyka...
Cisza była grobowa jakaś, uroczysta, światła pogasły, ludzie posnęli... tylko wicher, hulający po polach, porał się i borykał ze starą wierzbą rosochatą i odrywał z jej połamanych i krzywych konarów ostatnie listki pożółkłe...
Gruby pień tej schorzałej, w górnej części od pioruna rozdartej, suchotnicy, był wypróchniały wewnątrz; z bocznych gałęzi rdzeń także już wypadł — i tym sposobem ze starej wierzby utworzył się jakiś flotrowers dziwaczny, z którego tchnienia wiatru kapryśne dobywały tony...
Z odległego boru dolatywały czasem przeciągłe, smutne wycia głodnych wilków i były one jedynym głosem, rozlegającym się wśród tej ciemności i ciszy...
Ludzie posnęli snem twardym, kamiennym — tym właśnie snem bez marzeń i widziadeł — jaki jest udziałem ciężko pracujących rękami.
Kto się sochy przez dzień cały nadźwiga, lub też cepem dobrze namacha — temu twarda ława nawet starczy za pościel wygodną — temu snu mógłby niejeden możny szczęśliwiec pozazdrościć.
Od kilku już godzin, bo koguty dawno północ obwieściły, Morfeusz[2] samowładnie powiewał w wiosce szlacheckiej i wszyscy jej mieszkańcy chrapali tak rzetelnie, jak na prawdziwą, zagrodową chociaż zawsze wojewodom równą, szlachtę przystoi.
Podczas tej szarej nocy jesiennej, w jednym z dworków, na skraju wsi położonym, migotało białe, niepewne światełko, a na szybach okienka rysował się cień człowieka pochylonego, zgiętego, wykonywającego wciąż ręką ruchy jednostajne, miarowe...
Któż czuwa we wsi o tak późnej godzinie? komuż przyszła dzika myśl palenia światła wśród nocy, która jest na to dana, aby się człowiek mógł wyspać? Zajrzyjmy tam do izby...
Jest ona duża dosyć, o dwóch małych okienkach. Na kominie, skwiercząc i trzeszcząc, tlą się dwie mokre szczapy brzozowe, po których korze białej przemknie od czasu do czasu płomyk blady, zatrzyma się na chwilę i cofa znów do swych rodziców, dwóch grubych głowien rozżarzonych, zaczerpnie od nich sił świeżych i silniejszy już, już nawet krwawym odblaskiem bogaty, z nowym zapałem rzuca się na szczapę i coraz gorętszym pocałunkiem zdziera z niej skórę białą...
W drugim rogu izby stoi łóżko wielkie i dźwiga na sobie ogromną, kilimkiem w pasy wzorzyste powleczoną pierzynę... Z pod jednego jej rogu widać czepiec i część czerwonej, jak cegła, twarzy energicznej szlachcianki.
Pod kominem, na garści słomy świeżej, chrapie prawa ręka gospodyni, przysadzista Brygida i widocznie ma jakieś sny idyliczno-pasterskie, gdyż często czyni gest taki, jakby cudzy dobytek energicznie wypędzała ze szkody.
Na ławce pod ścianą rozciągnął się chłopak dwunastoletni może, najmłodszy już członek rodziny, głowę oparł na złożonym we czworo kożuchu, ręce podłożył pod głowę i leży tak spokojnie i cicho, jak wtedy, kiedy letnią porą, woły pasąc przededniem, w cichem rozmyślaniu przyglądał się gwiazdom wędrującym po niebie i tym szlakom mlecznym, po których, wedle podań ludowych, sami święci chadzają i aniołowie.
Sam pan Onufry, dziedzic tej chałupy i gruntu, śpi na drugiej stronie w paradnej izbie, w której sośnina, żółtą powleczona farbą, stara się jesion udawać, a swojej roboty płótno, stół przykrywające, imituje obrus.
Pan Onufry śpi, jak zarznięty, jak wszyscy jego domownicy zresztą, jak jejmość, która się przez dzień cały setnie udreptała, a nakrzyczała, nagadała dwa razy więcej jeszcze!
W izbie czeladniej i kuchni zarazem, gdzie na kominie ogień się żarzy, czuwa jedna tylko istota, ale obca temu domowi zupełnie.
Jest to żydzina blady, wątły, chudy, odznaczający się szczególną śpiczastością kształtów.
Ostro zakończona krymka, nieco w tył zsunięta, pokrywa mu czubek głowy, a z pod tej krymki wymykają się krótkie wijące się pejsy, jak dwa świderki w skronie wkręcone.
Kontrabanda to niby — ale ten żydzina tak mało słodkich owoców zakosztował w swem życiu, że może ten zakazany, a tak niewinny w gruncie, jest jedyną pociechą i przyjemnością osobistą.
Na śpiczastym nosie tkwią okulary w oprawie mosiężnej, a przez szkła tych nosościsków starożytnych, nabytych może po jakim starym, bardzo starym mnichu, widać oczy przenikliwe, czarne, o spojrzeniu ostrem — chociaż zamaskowanem nieco przez mgłę łzawą, która, jak tiulowa firanka, pada na wzrok znużony pracą i całonocnem czuwaniem.
Podłużną twarz kończy bródka rzadka, śpiczasta, wśród której, niby fastryga biała na tle czarnego ubrania, jaśnieją srebrne nici siwizny przedwczesnej.
Pierś wklęsła, zapadła i szczupła, przez ciężki, przerywany oddech świadczy — ile w niej pracy podejmują ubogie płuca, aby utrzymać życie ich właściciela...
Łokcie śpiczaste, palce wyschłe i zakończone ostro, i nogi cienkie jak patyki składają się na całość, która podobną jest do szkieletu, zamkniętego w podwójnym futerale: ze skóry ludzkiej i kilku łokci czarnego, wytartego już dobrze kamlotu.
Ta wątła, tak gorliwie pracy oddana istota — to Judka Silberknopf, pierwszy krawiec warszawski na całe Łosice i wszystkie okoliczności... jak sam utrzymuje...
Przed nim leżą na stole nożyczki, garść guzików, parę pasem nici, kawałek nalepionego na deseczkę wosku i tabakierka z kory brzozowej z rzemyczkiem, napełniona ruską tabaką...
Od czasu do czasu, kiedy mgła łzawa bardziej oczy zasłoni, kiedy powieki nabiorą ołowianej ciężkości i opadać zaczną bezsilne, chude palce Judki czerpią z tabakiery porcyę zielonego proszku i świeżość chwilowo powraca.
Do oczu napłyną łzy większe, mgłę zmyją i znowuż wzrok bystrzej śledzi ściegi igły, mającej uszyć fajn palto warszawskie z takim dużym kołnierzem, jak sam jaśnie hrabia nie nosił.
Oprócz tabaki, stoi jeszcze na stole mała buteleczka wódki, kawałek chleba, dwie cebule i szczypta soli w papierku; ale Judka człowiek praktyczny, on nie wypije teraz wódki i nie zje cebuli, bo wie o tem dobrze, że za parę godzin, kiedy on będzie rękawy przyszywał, a tam na wschodzie, między niebem a ziemią, zarysuje się już widocznie pas biały, budzący do trzeciego piania koguty — jemu się zrobi coś koło serca niedobrze...
On wtenczas uczuje takie ściskanie w dołku i taką niemoc straszną, że mało ze stołka nie spadnie; zrobi mu się słabo przed oczami, ujrzy migające się koła, bardzo ładne koła czerwone, zielone, niebieskie, złote, czarne centkowane złotem, a nareszcie całkiem już czarne, które szybko zaczną się łączyć z sobą i tworzyć jedną czarną całość...
Wtenczas lekki dreszcz przebiegnie mu po grzbiecie, na czoło wystąpią duże krople potu... zapadła pierś ciężko pracować zacznie — i chwilowo wyda mu się, że Jehowa zbiedniał, i że ma zaledwie tylko trochę powietrza i to... dla bogatszych żydów naturalnie.
Judka zna dobrze takie chwile — jemu to już nie pierwsze... On później przeprasza w modlitwie swego Stwórcę, że miał takie posądzenie grzeszne... ale jemu się zdawało, że już nie ma dla biednych powietrza.
Dlatego też, że zna te interesa, więc wódki nie pije zaraz. Przyjdzie czas na to — nie potrzeba na zegarek spoglądać... Koła zielone i złote błysną przed oczami...
Wtenczas Judka wstanie, wyprostuje się, zwilży skronie wodą, umyje ręce, zwróci oczy w tę stronę, gdzie już wyraźnie pas złocisty ziemię od nieba oddzieli — i zmówi krótką modlitwę.
W tej modlitwie same dziękczynienia zawierać się będą. Judka powie tak:
— Dziękuję Ci Boże, żeś mnie nie stworzył kobietą, dziękuję, żeś mnie nie stworzył niewolnikiem, żeś mnie nie uczynił psem!
Czyli: dziękuję za to, że jestem dzielnym mężczyzną; że jestem wolnym człowiekiem i mogę pracować ośmnaście godzin na dobę; że wreszcie jestem pierwszym krawcem warszawskim na całe miasto Łosice i wszystkie okoliczności, nie zaś brzydkiem i głupiem zwierzęciem.
Potem z czystem już sumieniem Judka odleje malutką cząstkę trunku na ziemię, a resztę wysączy powoli, rozkoszując się każdą kroplą, która odrazu wprowadzi ciepło ożywcze do jego zziębniętego, wstrząsanego przez dreszcze, organizmu.
Wypiwszy wódkę, spożyje małą ilość chleba z dużą ilością soli i zje cebulę — ale jedną tylko — gdyż takie cebule nie trafiają się codzień. Są one wielkie, płaskie, blado-czerwonawe, ze szczególnym srebrnym połyskiem — i mogą być prawdziwą ozdobą szabasowej uczty.
Dlatego jedna z nich musi być schowaną na zapas, w najgłębszej kieszeni wytartego chałatu.
Załatwiwszy się ze sprawą pożywienia, z czerwonemi oczami, lecz z rzeźwością wywołaną sztucznie, Judka dmuchnie w ogień i postawi na kominie dwa żelazka z rączkami owiniętemi w szmaty, dwa żelazka czarne, jak jego dola, a twarde, jak ta konieczność nieubłagana, co mu kark zgina ku ziemi i brodę przedwczesną siwizną przyprósza.
Zanim chrapiący mocno szlachcic i jego czeladka zbudzą się ze snu twardego, zanim Judka wykończy warszawskie fajn-palto, z kształtu do dużego worka podobne — cofnijmy się myślą wstecz i w kilku rysach pospiesznych spróbujmy nakreślić życiorys tego łaciarza.
Nie będzie w niej pięknych i estetycznych obrazów — brud, głód, ciemnota i praca nad siły — oto cztery filary, na których wsparło się życie tego człowieka.
Siła pamięci nie utrwaliła w jego głowie obrazów pięknych i poetycznych. Jak daleko sięgnęłaby myśl jego w przeszłość, wszędzie szaro, ponuro, brudno.
Jeżeli marzył o czem w dniach młodości, to chyba tylko o rublach srebrnych lub może o wielkich postępach w talmudycznej mądrości — ale ani bogactwo, ani uczoność nie były zapisane w księdze jego przeznaczeń.
On odziedziczył po ojcach rzemiosło, z którego utrzymywać się musiał.
Pradziad jego w tem samem miasteczku szył szlachcie dostatnie czamary z potrzebami i grube opończe od deszczu.
Były to piękne czasy!
Żyją one po dziś dzień w tradycyi rodzinnej Judki, w żywem słowie przechodzą z pokolenia w pokolenie, ale bo też jest opowiadać o czem!
Szlachcic wprawdzie niechętnie grosza z kieszeni dobywał — ale wszelkiego prowiantu nie żałował, a taniość była ogromna!
Nie było osobliwością mieć całego szczupaka na szabas — a czasem w dzień powszedni widywano mięso.
Roboty było dość po dworach, zarobek stąd częsty, a bogactwo było tak wielkie, że kiedy pradziad babkę Rojzę za mąż wydawał — to jej w posagu czystem złotem cztery oberznięte dukaty wyliczył... a prócz tego jeszcze talara srebrnego dał na szczęście.
To czasy były... czasy!
Dziad Judki, który odziedziczył po ojcu część domu i warsztat, już nie miał tego losu. Zawsze jednak chwalił czasy swoje, zrobił albowiem arcydzieło sztuki krawieckiej, arcydzieło, o którem lubił wnukom opowiadać...
Zrobił frak!...
Frak dla samego pana burmistrza, na wesele, prześliczny granatowy z guzikami złoconymi, do tego kamizelkę w kwiaty białe i okoliczności z nankinu kanarkowej barwy.
Wszystko leżało jak ulał, frak był piękny, długi z wąziutkimi rękawami — pieścidełko istne — a cały garnitur sprawiał wspaniały, nie dający się opisać efekt...
Ba! w owych czasach ludzie mieli gust, ubierali się jak lalki, a panowie byli! pięć złotych za uszycie garnituru dawali bez targu.
Dziadek miał dwóch synów, więc na ojca Judki już tylko ósma część domu przypadła. Czas się już psuł potrosze, firma zaczęła upadać, zniżono się do szycia chłopskich sukman i przedpotopowych, chociaż zawsze modnych, surdutów dla zagonowej szlachty.
W tym czasie nasz bohater ujrzał światło dzienne.
O ile może zasięgnąć pamięcią, przypomina sobie trzech lub czterech wychudłych żydziaków, schylonych nad wązkim stolikiem i szyjących zawzięcie.
Przy drugim stole ojciec chudy, suchy, jak szczapa, a dobrze już posiwiały majster, tępemi nożyczkami krajał grube sukno. Nożyce wydawały zgrzyt nieprzyjemny, Judka czołgając się pod stołem, chwytał chciwie skrawki, które były dla niego tem, czem dla bogatych dzieci są lalki mechaniczne, piękne, duże konie na biegunach, lub welocypedy.
Ojciec miał bardzo dobre serce i nie żałował synowi skrawków drobnych, ale i szczodrość ojcowska nawet ma także swoje granice; — gdy więc chłopak porwał kawałek mogący się przydać na łatę, wówczas rodziciel konfiskował mu tę zdobycz i karał go kilkakrotnem uderzeniem po plecach jarmułką...
Judka z wrzaskiem niezmiernym tulił się pod opiekuńcze skrzydła, a raczej pod fartuch matki — i tu dopiero doznawał pewnego pocieszenia w swej niedoli, gdy matka pakowała mu w usta kartofel, uderzała pięścią w kark i wyrzucała za drzwi, z krzykiem:
— Gaj weg! dy paskidnik!!!
Co znaczy — »idź aniołku, posil się nieco i pobiegaj trochę po świeżem powietrzu«.
Kartofel uspakajał wzburzone nerwy Judki — wesołość wracała — tem bardziej, że znalazło się grono przedsiębiorców, równych mu pojęciami i wiekiem, którzy z wiórów zebranych na podwórku budowali bardzo piękną kamienicę piętrową, czyniąc przytem wrzask równie wielki, jak przy zdobywaniu Jerycha...
Młodość Judki upływała w jednakowych ciągle warunkach, w zimie grzał się pod piecem, w lecie zaś na słońcu — żywił się, a raczej żywiono go kartoflami i rzodkwią, a za nieposłuszeństwo lub inne zdrożności, ojciec bił go jarmułką, a matka tem, co miała pod ręką...
Kiedy już pięć lat życia skończył, wówczas ojciec myśleć zaczął o jego edukacyi.
Ta edukacya spadła na niego jak grom, niespodziewanie i nagle. Wzięto go do szkoły, tak jak za dawnych czasów brano do wojska.
Pewnego pięknego poranku (bo zwykle w czarnych chwilach życia poranki bardzo piękne bywają) przyszło dwóch starszych, dwunasto lub trzynastoletnich żydziaków, pochwycili małego delikwenta za ręce i pociągnęli z sobą.
Trzeba mu oddać sprawiedliwość, że bronił się walecznie... Opierał się nogami o bruk, krzyczał, walczył, ale, wobec przemagającej siły, ustąpić musiał...
Przeprowadzony przez kilka uliczek, wepchnięty został do izby ciemnej, zadusznej, pełnej dzieci, które ciekawemi, szeroko otwartemi oczami przyglądały się przybyszowi...
Przy osobnym stoliku w izbie tej siedział mąż wiedzy i mądrości wielkiej — a dziwnie surowego oblicza; przed nim leżała gruba księga, nosząca na sobie ślady palców wielu pokoleń, z których prawdopodobnie każde używało więcej tabaki, niż mydła, gdyż rogi kart były poczerniałe zupełnie.
Mistrz miał minę surową, a wejrzenie wielkich, czarnych oczu przejmowało strachem całe audytoryum. Z pod jego pluszowej, wypłowiałej czapki wysuwały się włosy czerwonawe, a długa kasztanowata broda spadała mu na piersi...
Mistrz trzymał w ustach fajkę porcelanową, głęboką, na długim cybuchu. W tem naczyniu, które przed laty wieloma przywiózł mu w prezencie pewien bardzo wielki kupiec wprost z Gdańska, tliły się kawałki tego czarnego tytoniu, który nosi na paczce napis »Świcent wyborowy, cienko krajany«.
Niebieskawy dymek z tego wyborowego, cienko krajanego narkotyku, łączył się z ciężką i duszną atmosferą szkoły i czynił zapach niepodobny zgoła do woni róż, fiołków lub konwalii.
Judka, przejęty trwogą, z przerażeniem spoglądał na mistrza, na jego brodę kasztanowatą i na cybuch, o którym podania młodszej generacyi przyszłych kupców i obywateli miasteczka twierdziły, iż dziwnie gładko przylega do pleców, i że ułatwia bardzo zrozumienie zawiłych znaczków hebrajskiego alfabetu.
W czasie dalszego pobytu w przybytku mądrości, Judka przekonał się osobiście, że podania te nie były owocem zmyślenia i fantazyi, ale najszczerszą prawdą; mistrz bowiem, obok uczoności wielkiej i rozumu wysoko delikatnego, miał prawicę silną i kosztownego cybucha w szlachetnym celu krzewienia oświaty nie żałował wcale...
System edukacyi był bardzo prosty i niewymyślny. Mistrz omijał rozum — a trafiał wprost do pamięci... przez plecy.
Nie jego wina, że mu najczęściej tamtędy droga wypadała.
Dla oszczędności czasu — pomijał on wszelkie tłómaczenia i trzymał się tej wzniosłej, pełnej prostoty pedagogicznej, zasady, która jest podstawą gry, tak zwanej w ojca Wirgiliusza:

»Ojciec Wirgiliusz uczył dzieci swoje,
Miał ich nie wiele: dwadzieścia i dwoje,
Dalej dzieci, dalej ha!
Czyńcie to, co i ja!

Uczony mełamed łosicki, szanowny Rebe Jojna Gewaltlohrer, grał z pupilami swemi w ojca Wirgiljusza w ten sposób, że sam powoli, głośno, z deklamacyą śpiewną i kiwaniem się nieustannem czytał, a dzieci wszystkie razem powtarzały przeczytane wyrazy, naśladując intonacyę głosu i wykonywając takież same ruchy, jakie czynił mistrz.
Jest to system znakomity, a ma jeszcze oprócz wielu zalet i tę jedną wielką, a nowożytnym pedagogom nieznaną, że oszczędza wydatku na sprawienie szyldu dla szkoły.
Niezmierny wrzask, który daleko jest tańszy i mniej kosztowny od deski z odpowiednim napisem, zawiadamia zdaleka przechodniów i bliższych mieszkańców o istnieniu przybytku wiedzy i zarazem daje przewodnikowi szkoły najwymowniejsze świadectwo, że młodzież nie próżnuje, lecz gorliwie i pilnie oddaje się pracy naukowej i ćwiczy swój umysł.
Rebe Jojna słusznie też cieszył się wysokiem uznaniem jako pedagog mądry i energiczny, gdyż potrafił uczyć młodzież najpiękniejszych rzeczy z ksiąg, które umiał wprawdzie czytać — ale nie rozumiał ich wcale.
W tym przybytku wiedzy Judka przebył lat pięć i po zabraniu bliższej znajomości z cybuchem szanownego pedagoga, uczynił takie postępy, że czytał księgi święte z najpiękniejszą płaczliwą intonacyą — a kiwał się nad niemi tak zręcznie, tak miarowo, jak gdyby w grzbiecie miał osadzoną sprężynę.
Zmężniawszy jednak duchem, Judka nie zmężniał ciałem; był on cienki, blady, a dziwnie podobny do młodego, ze starej karpy wyforsowanego sztucznie... szparaga.
Na matowo bladej jego twarzy nie zagościł nigdy rumieniec — tylko jedynie duże, szeroko otwarte, chociaż cechą zmęczenia napiętnowane oczy, miały pozory życia.
Jak dla przyszłego krawca, edukacya, poczerpnięta z nigdy niewysychającej krynicy szanownego Rebe Jojny, była aż nadto wystarczającą — i skutkiem tego, rozkazano Judce opuścić cheder i zasiąść przy warsztacie krawieckim — przy tym sławnym tradycyjnym warsztacie, przy którym dziadek Judki uszył ów, jedyny w historyi miejscowego krawiectwa, frak, żyjący dotychczas jeszcze w pamięci starszych mieszkańców miasta...
Judka opuścił cheder bez żalu i bez czułych wspomnień, a do nowego zatrudnienia przystąpił też bez radości wielkiej.
Nawłóczył igły, przyszywał guziki, łaty przyczepiał i uczył się od ojca praktycznie, jak należy przyklepywać rękami suknie na grzbiecie klienta i dowodzić, że ciasne jest wygodnem, a obszerne ślicznie przystającem do figury, że w całej okolicy wszystkie godne osoby muszą krój pochwalić i że sam hrabia z Wywłoki lepszego ubrania w swej warszawskiej i zagranicznej garderobie nie posiada.
Przy tej pracy, prosty aż dotąd kręgosłup Judki powoli i nieznacznie skrzywiać się zaczął, ale łopatka, nie mogąc się z prawą swą towarzyszką na jednym utrzymać poziomie, opuściła się nieco.
W przyszłości te drobne felery uczyniły Judkę krawcem czysto cywilnym, gdyż inaczej może byłby został bohaterem i zbierał wawrzyny na polu walki, do czego nie miał jednak wrodzonego zamiłowania... Od małego dziecka przenosił igłę nad bagnet, a widok maszerujących żołnierzy przejmował go dreszczem.
Podczas swej praktyki fachowej zdarzało się Judce przy boku ojca odbywać wycieczki w okolice. W takich razach, oprócz potrzebnych narzędzi, brali z sobą dwa worki, w których zawsze przynosili coś dla zaopatrzenia śpiżarni mamy Ruchli.
Po sześciu latach praktyki, Judka już był młodzieńcem i krawcem skończonym. Miał odświętną, własną ręką uszytą, kamlotową kapotę, czarny pas wełniany i buty. Nosił czapkę na tył głowy zsuniętą, i szykował się do podróży w bardzo odległe strony, na kraj świata prawie...
W białej budzie płóciennej, z ojcem i kilkoma członkami rodziny, puszczał się w podróż do Sokołowa, gdzie miał do załatwienia pewien mały interes.
Miał się tam ożenić.
Wprawdzie nie widział nigdy pięknej panny Bajli Goldwasser, córki miejscowego »Chabou«, która miała zostać wybranką jego serca i dozgonną towarzyszką życia — ale cóż to znaczy?
Czy gdyby ją był widział, dajmy na to, posag jej powiększyłby się choćby o grosz jeden? czy piękna Bajla potrafiłaby przez to lepiej gotować kartofle? lub taniej kupić chudą kurę na rynku?
Ani troszeczkę — pocóż więc próżna strata czasu i koszt niepotrzebny?
Orszak weselny już oczekiwał pana młodego, z orkiestrą złożoną z skrzypiec, flecika i tamburyna... Co to wesele kosztowało pieniędzy!
Wprowadzono państwa młodych pod starym spłowiałym baldachimem, ślub im dano, uraczono się na weselu i Judka rozpoczął nowe życie.
Piękna Bajla, zdjąwszy z głowy zasłonę, ukazała się oczom swego małżonka... Twarz jej była czerwona i piegowata nieco, postać cała przysadzista i krępa.
Właściwie nie było się czem zachwycać — ale należy przypuszczać, że gdyby nawet Bajla posiadała wdzięki biblijnej Judyth, lub szekspirowskiej Jessyki — dla naszego bohatera byłaby to okoliczność bardzo podrzędna i mało wzruszająca.
Dzieciak ten, dziś już mąż przecie — jeżeli kiedy marzył o czem, to najmniej o kobietach; był jeszcze tak młody, a pięknego w krótkiem swojem życiu widział tak mało, o uczuciach wogóle słyszał tak niewiele, że na bohatera romansu nie miał i mieć nie mógł kwalifikacyj najmniejszych.
Małżeństwo jego był to interes ułożony wspólnie pomiędzy jego ojcem i Szmulem Goldwasser, pierwszym krawcem na cały Sokołów.
Ojcowie złożyli po trzydzieści rubli gotowizną na kapitał dla młodej pary, a Judka miał przez pierwsze trzy lata przemieszkiwać przy teściu, żyć na jego stole i kształcić się wyżej w swym fachu.
Program ten został w zupełności wykonany...
Nie wiem, czy przez pierwsze trzy lata młodzi małżonkowie spojrzeli sobie w oczy serdecznie, czy uścisnęli się za ręce, czy powiedzieli sobie jakie pieszczotliwe słówko — ale zdaje mi się, że nie.
On przepędzał czas cały przy warsztacie — ona dzieliła godziny swoje między kuchnię, kołyskę i targ, na którym puszczała się na małe spekulacyjne obroty.
Trzeba to jednak przyznać, że oboje byli sobie wierni i żadnemu z nich nie przyszła ochota rzucić spojrzenia w inną stronę. Po co? oni na siebie nie patrzyli prawie...
Przybywszy do rodzinnego miasta, Judka przejął się już duchem sokołowskiego postępu; nosił o dwa cale krótszą kapotę, miewał kilka razy do roku wyczyszczone buty, a nad drzwiami swego domu wywiesił szyld z napisem: »Judka, krawiec warszawski«.
Dlaczego warszawski, zaraz to wytłómaczę.
Judka nie kłamał, część wiedzy fachowej, nie bezpośrednio wprawdzie, nie wprost, ale przez kilka etapów, spłynęła na niego z Warszawy.
Żeby to jednak łatwiej czytelnikowi wytłómaczyć, potrzebuję ułożyć coś w guście miniaturowej księgi rodzaju tej mądrości.
Judka wyćwiczył się ostatecznie fachowo w pracowni swego teścia, mistrza Szmula Goldwasser.
Szmul uczył się u Herszka Fajn w Białej, Herszko uczył się u Jankla Pięknego w Siedlcach, Jankiel uczył się u Abrama Gelbfisz, kończył studya u Borucha Włodawera na Pradze — zaś nareszcie Boruch Włodawer praktykował u Chaima Tabaksbluma, który nietylko, że posiadał własny warsztat w Warszawie, ale nawet dwudziestej szóstej części był właścicielem składu tandety na Krasińskim placu.
Tak więc nikt nie zaprzeczy, że cząstka wiedzy Chaima, przez szereg pośrednich stopni, spadła na Judkę i że majster ten miał niejakie prawa do tytułowania się krawcem warszawskim.
Prawo to przysługiwało mu tem więcej, że posiadał nawet kolorowaną rycinę z żurnalu z 1846 roku, którą można było podziwiać z ulicy przez okno, o tyle, o ile zakurzone szyby i masa much na to pozwalały.
Pomimo posagu jednak i licznej klienteli, szczęście nie sprzyjało Judce. Ojciec jego umarł — on sam kilka razy ciężko chorował — dzieci było ośmioro — wydatki duże — kuracya pochłonęła zapasy... Judka siwieć zaczął, a kaszlał coraz mocniej.
Jedną tylko szczęśliwą, chociaż krótką chwilę, miał w życiu.
Pewnego lata wydzierżawił ogród owocowy. Cóż to był za raj!
Szył w budzie słomianej na świeżem powietrzu, co niedziela jeździł z transportem gruszek — a jakie życie miał pyszne!!
Bajla gotowała przedziwną zupę z robaczywych jabłek, które wiatr z drzewa strącił przedwcześnie, była moc zielonego szczypioru, młodych kartofli i rzodkwi.
Żyć nie umierać, same delicye!
W tym okresie życia Judka śpiewał nawet. Czynił to co sobota, kiedy się szabas już skończył, a na letniem ciemno-szafirowem niebie zajaśniały myryady gwiazd. Śpiewał jakiś majufes głosem drżącym — zapatrzony w mgły blade, co się jak duchy unosiły nad sąsiednią łąką, zasłuchany w rechotanie żab i krzyk derkaczy na błoniach.
Krótko trwało to szczęście!
Finansowa strona interesu świetną nie była — wiele owoców postrącały burze, ceny też nieszczególne były, trochę złodzieje ukradli — trzeba się było wyrzec tego rodzaju przedsięwzięć na przyszłość tem więcej, że i kapitalik poszedł na wyposażenie dwóch starszych córek, które wraz z mężami osiadły przy ojcu.
Na dobitkę osiedlił się w mieścinie drugi krawiec, petersburskim zwany, ponieważ był w wojsku muzykantem i stał przez czas jakiś z pułkiem aż w Brześciu, skąd przywiózł takie świeże mody, że Judki stary żurnal nawet stracił wobec nich autorytet.
Ta konkurencya była zabójczą. Lepsza klientela przeniosła się do modnego Abramka — a Judka, z workiem na plecach, wędrował po wioskach i sam szukał roboty po dworach i dworkach szlacheckich.
Właśnie od kilku dni już pracował u pana Onufrego, a pracował zawzięcie, przez ten czas albowiem uszył śliczną salopę dla pani Onufrowej, przerobił ze starego surduta kaftan dla panny Onufrównej, przerobił ze starego surduta kaftan dla panny Brygidy, obłatał i odświeżył z dziesięć sztuk rozmaitego ubrania i nakoniec tej nocy miał skończyć arcydzieło — palto dla samego pana Onufrego.
Za to wszystko, oprócz fury drzewa i prowizyi w naturze, prowizyi, którą pan Onufry przyrzekł solennie odstawić własną furmanką w przyszłym tygodniu, Judka miał otrzymać w gotowiźnie rubli srebrem cztery.
Arcydzieło trzeba było koniecznie wykończyć na termin.
— Słuchaj żydzie — zapowiadał pan Onufry — płacę ci, bestyo, po pańsku, ale pamiętaj sobie, żeby mi na piątek raniuśko paltot był — bo ja przez lepszego odzienia na odpust nie pojadę.
— Kiedy proszę jegimości — tłómaczył się Judka — niech jegimość uważy, co ja bez ten tydzień prawie nic nie spałem...
— A to czemuś czeladnika sobie nie przyprowadził?
— Co tu czeladnik ma zrobić, kiedy ja sam zarobię tak mało...
— Powiedziałem ci, kręć jak chcesz — aby było...
— Nu — to już ja zrobię, ale niech jegimość jeszcze doda choć pół korca kartofli dla dzieciów... niech jegimość kochany nie żałuje, teraz taki czas ciężki...
— A niech cię marności!... dobrze, dam ci, ile udźwigniesz, abyś mi tylko zrobił — jeszcze ci u sąsiada robotę naraję.
Ta obietnica była dla Judki ostrogą — przesiedzi już czwartą noc z rzędu przy pracy — ale za to dostanie, oprócz zapłaty umówionej — pół korca kartofli, a i perspektywa nowej roboty coś znaczy...
Wziął się tedy gorąco do pracy, a kiedy pas złocisty zaczął się ukazywać na wschodzie — a on już do swego arcydzieła rękawy przyszywał, wówczas słabo mu się zrobiło. Barwne koła zamigotały przed oczyma z niesłychaną szybkością i zaraz prędko czernieć zaczynały...
Wtenczas Judka, według zwyczaju swego, poratował się kieliszkiem wódki i gryzącą cebulą z chlebem.
Kiedy siły wzmocnił i właśnie palto prasować zamierzał, zerwała się ze swego posłania Brygida i rozpaliła na kominie ogień, przy którym całego cielaka upiecby można.
Pani Onufrowa też wstała.
— A to — rzekła — żydzisko pazerny na zarobek, kiej jeszcze do tej pory siedzi!
— Każda biedność, proszę jejmości, jest bardzo pazerna — odpowiedział jej Judka — ale właśnie bez to, co ona taka pazerna jest — to jegimość będzie na odpuście wyglądał, jak sam jaśnie hrabia z Wywłoki... Taki kawałek odzienie to jest rarytny interes!
Pani Onufrowa troskliwie obejrzała paltot, zganiła trochę szycie, skrytykowała kieszenie, ale w gruncie rzeczy kontenta była, że jej szanowny małżonek tanim kosztem przyszedł do takiej elegancyi, a kiedy rzuciła wzrokiem na twarz Judki, wybladłą, zmęczoną, na oczy poczerwieniałe jak u królika — to jej się żal żyda zrobiło i rzekła:
— Może ci jeść co dać, boś jakoś kaducznie kiepski, mój Judko.
— Bóg zapłać jejmości, ale co ja tu mogę jeść? mnie nie wolno tego, co państwo jedzą.
Baba przyznała mu słuszność.
— Co wiara, to wiara — rzekła — zawdyk trza swego zakonu pilnować... i potem otworzyła szafkę, nalała kieliszek wódki i postawiła na stole.
— Naści — rzekła — to ci wolno przecie!
Drugi już z rzędu kieliszek i ciepło od rozpalonego na kominie ognia wywarły swoje skutki...
Judka orzeźwił się, na twarz jego wystąpiły silne rumieńce, wpadł nawet w dobry humor.
Dowcipkował, przymierzając workowate palto i gładząc je na szerokich plecach pana Onufrego.
— Cóż Małgosiu? — zapytał świeżo ustrojony szlachcic — podobne to odziewadło do czego?...
— No niby niema co gadać, sprawny żyd — porządny statek ci uszył.
— Niech jegimość sam uważy, jak to leży — mówił Judka, wygładzając dłonią fałdy na plecach — niech kto drugi zrobi taki fajn palto! to jest kawałek roboty, to jest sztuka! Aj waj, jegimość tak wygląda, jakby miał na wielgie wesele jechać — ja zarobiałem moje pół korca kartofli...
— No, słowo się rzekło... dam, odeślę ci z tem, com obiecał.
— To ma być dopiero we wtorek, niech mi jegomość da dzisiaj choć ćwiartkę dla moich dzieciów — ja wezmę z sobą do domu. Uni tam pewnie już nic nie mają do jedzenia; za taką fajn robotę, niech uni sobie zjedzą tę trochę kartofli!
Szlachcic zaprowadził żyda do kopca, pomógł mu nasypać w worek dobrą ćwierć kartofli — potem zapłacił umówione honoraryum i rozstali się.
Pan Onufry z małżonką pojechał na odpust.
On w paltocie nowym, w czerwonym szaliku na szyi, wygolony świeżo, miał niezwykle uroczystą minę. Pani zaś w ogromnej, przedpotopowym jakimś krojem zrobionej salopie wyglądała jak mały... stożek siana.
Judka poszedł pieszo.
Na zgarbionych plecach niósł ciężki worek, w którym oprócz kartofli znajdowały się jeszcze dwa krawieckie żelazka.
Na drodze szkaradne błoto było. W powietrzu wisiała mgła ciężka, szara, z po za której wychylały się wyraźnie kontury drzew i krzaków przydrożnych.
Do miasteczka było blisko dwie mile, a Judka potrzebował stanąć tam przed mrokiem, gdyż to był piątek. Szabas się miał rozpocząć.
Liczył na swoją lekkość, na drewniany łokieć, którym się podpierał, wreszcie liczył na to, że go może jaki chłop dopędzi i na furkę swoją zabierze.
Przecież go wszyscy znają w tej okolicy... Żeby mu lżej iść było, zawinął poły chałata i uczepił je z tyłu za pasem; nadał swojej kapocie jakby kształt fraka, którego ogon wlókł się po błocie ilekroć to głębszem było.
Nie łatwa to rzecz iść pieszo — po wyboistej drodze, pełnej grzęskiego błota, zwłaszcza gdy się dźwiga ciężar stosunkowo dość znaczny... O nie łatwa! ale Judkę popychało do domu szczęście wielkie.
On miał taki śliczny tydzień — tak dużo zarobił! Będzie miał furę drzewa i trochę prowizyi — w kieszeni gotowizną posiada całe cztery ruble, a na plecach niesie ćwierć kartofli!
Z takim sutym zarobkiem warto przecie spieszyć do domu!
Szedł więc drogą i dumał.
Z początku myśli jego koncentrowały się na sumie, którą zarobił. Rachował, obliczał, co może kupić za owe cztery ruble, oraz ile jest też warta fura drzewa i prowizya, którą ma dodatkowo otrzymać... Myśląc o tem, szedł bardzo szybko, tak dalece szybko, że uczuł, iż mu się robi gorąco. Twarz zaczęła go palić...
Musiał zwolnić kroku, nareszcie stanął, położył ciężar na ziemi; zażył tabaki i zaczął się oglądać, czy jaka fura chłopska nie nadjeżdża...
Wówczas przekonał się, że jeszcze dwóch wiorst nie uszedł.
Jak mógł okiem zasięgnąć — droga zupełnie pustą była... z przeciwnej tylko strony jechało fur kilka; dziad kulawy, wziąwszy kule pod pachę, spieszył na odpust, a biegł zamaszyście, śpiewając jakąś piosnkę niezbyt nabożnej treści.
Wszyscy w tamtą stronę!
Przypomniała mu się rozmowa z panią Onufrową i zaczął o niej rozmyślać.
Sam powiedział, że biedność jest pazerna i chciwa — a przez to, że biedność pazerna, bo głodna wiecznie — bogaci mają uszyte ubranie.
To prawda jest, myślał, bieda to brzydki interes, a głód dziwnie podobny do bata; on bije, bardzo mocno bije. Koń u woziwody dostaje dużo kijów, ciągnie dużo wody, ale za to ma trochę siana. Na te ciężkie czasy koń robi niezły interes — ale łaciarz robi gorszy. Dlaczego gorszy? bo koń potrzebuje tylko siana i nie ma ani żony, ani ośmiorga dzieci, nie potrzebuje wyprawiać szabasowej uczty, ani wydawać córek za mąż.
Judka chciał już zazdrościć koniowi, ale się przeląkł tej myśli.
Fe! cóż znowu! Koń jest bydlęciem, a on pierwszy krawiec warszawski na całe Łosice, co rano dziękuje Panu Bogu za to, że go stworzył człowiekiem. Koń jest głupi, a on przez pięć lat pił ze studni mądrości u uczonego Rebe Jojny. Konia po śmierci psy zjedzą, a on leżeć będzie wygodnie w ziemi pod słupkiem, na którym wyrzeźbią świecznik. Dusza jego pójdzie do przodków sławnych.
Nie! łaciarz nie zazdrości koniowi losu. On przecie miał taki obfity zarobek w tym tygodniu!
Już odpoczął i puścił się w dalszą drogę. Idzie, ale go dziwna senność ogarnia. Patrzy bezmyślnie w mgłę szarą, stawia krok za krokiem automatycznie, ale kroki są coraz wolniejsze.
Nogi ociężały, jakby kto do nich po kawale ołowiu przywiązał — nie chcą się trzymać prostego kierunku, lecz coraz zachwieją się niepewne i zakreślają łuki, jak u pijanego.
Wszakże Judka nie jest pijanym, on czuje się tylko słabym nieco...
Ale to bagatela, to przejdzie; jemu to nie pierwszy raz się zdarza... O! wieleż razy tak było!
Jest to tylko senność. Senność, przy której trochę głowa boli i dreszcze przebiegają po ciele. Czasem bywa z tego interesu choroba, a czasem tak przechodzi. Często przechodzi, Judka wie, że się można do tego przyzwyczaić — zresztą może furmanka się trafi...
Niestety, nie widać.
Pół drogi już przeszedł, lecz cóż to jest? — miasto nie przybliża się wcale, owszem zdaje się nawet oddalać — a worek strasznie ociężał. Czyżby szlachcic zamiast ćwiartki kartofli wsypał w niego grochu?
Nie — to kartofle istotnie. Gniotą one grzbiet... bardzo gniotą — ale czemuż są tak okropnie ciężkie? Przecież jak je brał na plecy, nie wydawały się takiemi i spać mu się tak nie chciało, jak teraz.
Powieki opadają bezsilnie, nogi odmawiają posłuszeństwa, trzeba spocząć koniecznie... niepodobna iść dalej...
Na szczęście jest tuż przy drodze wzgórek, dość suchy, zeschła, pożółkła trawa na nim sterczy. Musiał tam niegdyś stać dąb, jeszcze pień czarny, szeroki, świadczy o tem.
Doskonałe miejsce do wypoczynku.
Judka położył worek na pniu, sam zaś usiadł na wzgórku.
Jeszcze ma czas. Mgła opadła nieco i blade, jakby zaspane słońce, co się z poza chmur wymknęło chwilowo, świadczy, że jeszcze południa nie masz. Przed zachodem zajść można.
Judka siadł i rozmyśla, dlaczego Pan Bóg dał biednemu człowiekowi głupie nogi, co mdleją? Dlatego zapewne, że go obdarzył delikatnym rozumem... I to jest prawda...
Ale to się wszystkich ludzi nie tyczy. Jakie naprzykład znakomite nogi ma każdy faktor — jak on lata za geszeftami, jak zając! ale za to on nie potrafi uszyć fajn warszawskiego paltota i — nie spać przez kilka nocy.
Już takie przeznaczenie. Trzeba się cieszyć talentem albo zdrowiem. Judka się cieszy talentem.
Liczy w myśli kapoty, jakie uszył w ostatnich czasach: były to śliczne kapoty! potem zgaduje, co też Bajla ugotowała na szabas? Zapewne wiele bardzo dobrych rzeczy. Śliczna to rzecz jest szabas, w tym dniu zawsze się jada i sypia, oraz chwali Boga... Kto szabas wymyślił, to musiał być bardzo mądry... O tak!...
Myśli Judki sięgają w przeszłość — jak w kalejdoskopie tworzą się w nich coraz to nowe obrazki... Cała historya życia staje przed oczami — czuje, że mu słabo — skąd znów?
To znużenie, sen dopomina się o swoje prawa.
Głowa opada na piersi, cały korpus pochyla się nareszcie mimowolnym ruchem. Łaciarz podłożył ręce pod głowę, wyciągnął nogi i usnął...
Dwie wrony, kracząc, zakreślają koła. Nareszcie siadły na zagonie i zdaleka, przekrzywiając głowy, przyglądają się śpiącemu.
Potem wzlatują znów w powietrze i z góry przypatrują mu się bacznie, kraczą krzykliwie...
Dziwi ich zapewne, dlaczego ten żyd śpi przy drodze? — że nie umarł jeszcze, wiedzą dobrze — ba! wrony doskonale znają się na tem.
Już słońce zniża się ku zachodowi — po drodze chociaż błotnistej, jedzie szybko wóz drabiniasty, w dzielne trzy konie zaprzężony. Na wozie, na siedzeniu ze słomy, siedzi pan Jacenty, ekonom z sąsiedztwa, fornal Grzela powozi. Jadą po jakąś maszynę widocznie, bo wóz dobrze słomą wyłożyli i obroku na parę dni mają ze sobą.
— Stój, Grzela, stój! — woła Jacenty — patrzno, kto tu leży...
Grzela wstrzymał konie.
— A dyć, to panie, chyba żyd...
— Czy pijany? czy chory?
— E panie, może umarty, to uciekajmy lepiej, bo nas będą wodzić tam za świadków.
— Pewnie, ale trza obaczyć, jak żywy, to go weźmiemy na furę, a jak trup, to w nogi!
Grzela zeskoczył z wozu...
— Panie! to je łosicki zyd, Judka, ale musi zywy, bo krzynkę jesce dycha.
— Żydzie, Judko! — krzyknął pan Jacenty — a nie siabas to na ciebie, bestyjo!
Na ten wykrzyknik Judka zerwał się prędko, spojrzał nieprzytomnemi, jakby obłąkanemi oczami i na razie nie mógł zmiarkować, gdzie jest i co się z nim stało.
— A dyć siadaj bestyjo! — zawołał Grzela — to cię zawieziem do Łosic...
Dziękując, kłaniając się do samej ziemi, łaciarz ze swym ciężarem wdrapał się na wóz i opowiedział ekonomowi, zkąd idzie.
— Ale też żeby tak zaś paść przy drodze, jak nie człowiek — rzekł, jakby sam do siebie ekonom — to dopiero!
— Proszę jegimości — odpowiedział Judka — między nami jest takie gadanie: co kura nie ptak, koza nie bidło, a krawcy nie ludzie.
— Jakto nie ludzie? a cóż ty jesteś?
— Nu, niby uni ludzie, a nie tak jak ludzie, krawcy tylko...
— Ale baj baju, będziesz w raju! a któż ci kazał, żeby, panie dzieju, cztery noce nie spać?
— Nikt mi nie kazał, tylko widzi jegimość, każdy człowiek potrzebno żyć... Krawiec też musi żyć trochę, a jak un chce żyć, to nie może spać, a jakby chciał spać, toby nie mógł żyć, to jest bardzo prosty interes...
— To ci zyd śpekulantny — wtrącił Grzela — na każdy sposób ma bestyja swój wykręt!...
...........................
Przy osobnym, nakrytym stole, w parę godzin później, siedział Judka ubrany w nową kapotę i spiczastą czapkę z futrem.
Dzieci jedne już spały, drugie ziewały po kątach. Pani Bajla ustrojona w jakiś dziwnego rodzaju tupet, ozdobiony kwiatami i wstęgami żółtemi, kładła na talerz swego małżonka i pana kawałek mocno korzeniami zaprawionej ryby. A ten mąż i pan, i głowa swojej rodziny, myślał o tem, jaki świat piękny, kugiel smaczny, życie rozkoszne, a szabas błogosławiony!!!
Tyfusu nie dostał, bo takie niewywczasowanie, ból głowy i dreszcze przechodzą czasem... gdy się już kto do wszystkich rozkoszy życia przyzwyczai.



CUD NA KIRKUCIE


Berek Guzik mówił, że uczoność to jest największy majątek, że jest skarb, w porównaniu z którym najwspanialsza fortuna znaczy tyle, co nic.
— Niech pan dobrodziej sam uważy, niech weźmie na delikatny rozum! Znasz pan zapewne naszych bogaczów? Kto ich nie zna? To są wielkie osoby! wielcy ludzie! Oto, naprzykład taki Dawid Jojne, ma dom — i gdzie on ma dom? w samym rynku! ma karczmę! i gdzie ma karczmę? na samym rogu! Może pan miarkować, co to jest dom w rynku i karczma na rogu! To bogactwo! na moje sumienie, bogactwo — ale to jeszcze nie koniec. On się ożenił bogato, sześćset rubli za żoną wziął, on szczęście miał w handlu! on jedną dużą sprawę wygrał, on się dorobił na zbożu, dorobił się na drzewie — on dziś jest pan! Proszę pójść do domu i zobaczyć jego bogactwo! On samowar ma, on lichtarze ma, on ma najzylbrowe łyżki — a jego żona nosi kolczyki z brylantami, aż oczy bolą patrzeć! I co mu z tego wszystkiego?
— Jakto co? bogaty jest.
— To prawda. On pierwszy bogacz na okolicę. Jedź pan do Lubartowa, do Firleja, do Kocka, do Kamionki, za Kamionkę, do samych Łysobyk — nie znajdziesz pan takiego bogacza — ale niechno pan zajrzy jemu w głowę! ha! ha! co tam jest w jego głowie! całkiem nic. Jedno z drugiem nic!
— Musi jednak coś być — kiedy się dorobił i przyszedł do majątku.
Berek się rozśmiał.
— Nie, panie, ja widzę, że pan dobrodziej nie zna się na takich interesach...
— Być może.
— Przepraszam, bez urazy godnej osoby — ja panu to wytłómaczę. Do interesu głowa wcale niepotrzebna jest.
— Więc cóż?
— Szczęście! Kto ma szczęście, temu każdy interes pójdzie jak najlepiej — a kto nie ma szczęścia, temu i dziesięć głów nie pomoże. Takie było prawo od samego początku świata, takie teraz jest i takie będzie do samego końca.
— W takim razie, niechże mi Berek wytłómaczy, do czego służy głowa?
— Ha! ha! głowa! Głowa służy do uczoności. Głowa to jest kufer, to jest tłómok, to jest cała szafarnia! A wiesz pan, dlaczego głowa twarda jest? Dlatego, że w niej chowają się drogie rzeczy. Pomyśl pan: jeżeli człowiek na pieniądze funduje sobie tęgi kufer albo żelazną skrzynię — więc na takie bogactwo, co w głowie może być, Pan Bóg dał także dobry, mocny kuferek.
— Wytłómacz-że mi jednak, mój Berku, czem się to dzieje, że są na świecie ludzie całkiem głupi — a przecież każdy człowiek ma głowę.
— Prawda. Prawda. Ale widzi pan, głowa a głowa to jest dyferencya. Ja nie chcę mówić o wszystkich głowach, ale powiem o żydowskich. Jak się panu zdaje, czy żydek, taki zwyczajny żydek, mały bachórek, przychodzi na świat mądry czy głupi?
— Cóż za pytanie!
— Ha! pan myśli, że głupi! Ha! ha! Nie — proszę pana, on wcale nie jest głupi, bo on przed urodzeniem nie próżnował, on darmo czasu nie tracił...
— A cóż u licha robił?
— Uczył się; przy nim był anioł i tłómaczył mu pismo — i tak go wyuczył wszystkiego, jak najlepszego rabina. Całą mądrość mu dał, pełną głowę mu nakładł.
— A dlaczego posyłacie dzieci do szkoły?
— Bo tak trzeba, tak musi być. Ja panu wytłómaczę. Człowiek jest człowiek, ma szczęście i nieszczęście. Pan Bóg daje mu dobre rzeczy — dyabeł (wiesz pan, taki paskudnik!) chce te dobre rzeczy od człowieka odebrać, chce mu wydrzeć, chce go całkiem zniszczyć. W każdym interesie lubi brzydki figiel zrobić. On starym ludziom dokucza, a dzieci! Żeby mógł, toby wszystkie (nie w złą godzinę powiedziawszy) pozjadał. To cały gałgan jest i przez niego nasze dzieci muszą do szkoły chodzić...
— Przez niego?
— Właśnie tak. Widzisz pan: taki mały żydowski chłopaczek, zanim przyjdzie na świat, to już jest mądry, uczony w piśmie, jak cały rabin. On Torę zna, on Gemorę zna, on całe pismo zna! — ale co z tego?! Zaledwie na świat przyjdzie, dyabeł czeka na niego i daje mu, na pierwsze przywitanie prztyczka w nos! Nie wierzysz pan?! to proszę zobaczyć, że każdy człowiek, w tem miejscu, gdzie mu dyabeł prztyczka dał — ma dołek.
— Ale cóż ztąd?
— Jakto co? Nie wiesz pan co? Takie dziecko to przecież delikatne jest, ono się boi. Jak zobaczy tego paskudnika, to krzyknie, a jak dostanie od niego prztyczek, to się tak zestraszy, tak przelęknie, że wszystko co tylko umiało, czego się od anioła nauczyło — odrazu zapomni! W tem cała sztuka jest! Żeby nie on, żeby nie ten gałgan, to nietrzebaby było dzieci uczyć — wszystkie odrazu byłyby bardzo mądre. Pan się śmieje, pan nie wierzy, że to prawda jest. Ja wiem... państwo macie swoje zabobony. Może pan powiesz, że dyabła nie ma? Oj! żebym ja tak nieszczęścia więcej nie widział — jak ja go sam widziałem na moje własne oczy! Niewiadomo zkąd wlazł do izby.
— A jak wyglądał?
— Niech on zginie! niech jego moje oczy nie widzą! On wyglądał całkiem jak czarny kot! Tfy! tfy! Nie śmiej się pan, bo broń Boże, może się zrobić nieszczęście!
— Ja się też nie śmieję — ale odeszliśmy od przedmiotu. Nie wytłómaczyłeś mi Berku, dlaczego — chociaż każdy człowiek ma głowę — jednak głupich ludzi nie brak na świecie.
— Nie brak?! Ha! ha! żebym ja w swoim majątku tyle groszy miał, ile głupich ludzi się zdybie — to jabym się pytał, ile cały Lublin kosztuje?
— Więc?
— Nu, więc ja byłbym bardzo bogaty. Co się tyczy mądrych i głupich, ja panu zaraz wytłómaczę. Żeby na świecie byli sami mądrzy, toby nie było głupich — a żeby byli sami głupi, toby nie było...
— Mądrych.
— Nie, toby także nie było głupich, bo każdemu głupiemu zdawałoby się, że jest mądry. Weź pan na delikatny rozum, każdy towar potrzebuje mieć swoją miarę. Ocet mierzy się kwartą, cukier ważą na funty — sukno, albo biały towar, idzie na łokcie. No — jaki pan łokieć znajdzie do zmierzenia mądrości? Właśnie głupi człowiek to jest taki łokieć! Jak pan postawisz mądrego przy głupim i każesz im, żeby obydwa gadali, to będzie miara. Przepraszam pana, niechno pan słucha jeszcze. Na świecie wszystko potrzebne jest — i różne głowy są potrzebne. Zwyczajnych trzeba dużo, wielkich nie wiele, bo wielka głowa ma pomyślenie za małe głowy. Ja panu nie powiadam o pruskich głowach, ani o żadnych zagranicznych głowach — ja mówię tylko o żydowskich. Państwo się śmieją — ale żydowskie głowy, to wszystko fajn gatunek głowy jest! Na moje sumienie! Tylko nie do każdej głowy może wleźć wielka mądrość, są niektóre trochę niezdatne...
— Ciasne?
Berek się skrzywił.
— Są i ciasne... ale od tego szkoła żeby próbować. Zaraz z maleńkości widać już czy głowa zdatna czy nie zdatna. Jak która zdatna, to szczęście, to takie szczęście, że dziesięć majątków mu nie wyrówna.
— Przepraszam za niedyskretne pytanie — ale powiedz mi Berku, co ty myślisz o twojej własnej głowie?
Zawahał się żyd.
— Co ja myślę? — rzekł po chwili — co ja myślę? Co mam myśleć? ja nic nie myślę.
— Ale przecież...
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć... ja jestem z mojej głowy kontent. (Niech ona zdrowa będzie!). Mnie ją Pan Bóg dał, a ja — dodał z dumą — nie żałowałem kosztu...
— Jakto?
— Ja pakowałem w tę głowę, co tylko wlazło i jeszcze w nią kładę. Ja ciągle czytam, jak tylko czas mam to czytam, jak przyjdzie szabas czytam, jak pójdę do szkoły, to także czytam, albo słucham, co mądre ludzie gadają.
— Może dlatego właśnie nie masz do interesów szczęścia?
— Prawdę pan powiedział — ja nie mam szczęścia! Nie jestem bogaty, trochę nawet biedny jestem — ale za to mam swój honor. Mnie ludzie znają.
— Być może, ale robota nie tęgo ci idzie.
— Co ja mam na to poradzić! Komu teraz idzie robota? kto ma kawałek chleba? Temu lat dziesięć, może piętnaście... tak! piętnaście lat temu, to ja powiedziałem, że nasze miasto całkiem zbiednieje, że wszystkie nasze żydy będą mieli gorzkie życie... Kto nie wiedział, co w mojej głowie jest, ten się śmiał i nie chciał wiary dać — ale byli tacy, co wierzyli, i niech się pan spyta, czy się wszystko nie sprawdziło? Całkiem się sprawdziło... a kto powiedział, że tak będzie? ja powiedziałem, bo dziękować Bogu głowę mam! Teraz wszyscy wiedzą, że nasze miasto upadło, że zarobku nie ma, że handlu nie ma! Teraz widzą, ale kto piętnaście lat temu widział? Jeden Berek!
— Skądżeż mogłeś wiedzieć, co się stanie w przyszłości.
— Skąd? Były takie znaki. Chce pan posłuchać — to powiem. Temu będzie piętnaście lat, akurat w nasze święta jesienne, ja sobie szedłem ze szkoły. Ja się tam trochę zasiedziałem i już było późno, jakem wracał. Było późno, ale nie było ciemno; owszem widno było, bo miesiąc świecił. Ja sobie trochę śpiewałem. Dlaczego ja nie miałem śpiewać? przecie święto? Tymczasem koło mnie coś przeleciało! Ja się zląkłem. Ktoby się nie zląkł w nocy? miasto całkiem puste, na ulicy nikt nie idzie. Ja się zląkłem! Obejrzałem się — nie ma nic; spojrzałem do góry... Aj waj! myślałem, że już mój koniec przyszedł. Znasz pan dom Gdali furmana?
— Znam.
— No to ja zobaczyłem (niech moje wrogi to zobaczą), ja zobaczyłem, że on siedzi na Gdali domu, na dachu!
— Co za on?
— Nu — on! Nie potrzebuję dużo powiadać: czarny kot! Cały czarny, a oczy to się jemu paliły jak świeczki. Ja chciałem krzyknąć gwałtu — ale nie mogłem. Mój język zrobił się, jak drewniany kołek, moje gardło było ściśnięte, moje zęby tłukły się, jak grosze w puszce. Ja nie miałem siły stać — ja siadłem; ja nie miałem siły siedzieć — ja przewróciłem się całkiem, ja leżałem...
— A kot?
— On sobie poszedł! Gdzie on poszedł, to ja nie chcę wiedzieć! Po co ja mam wiedzieć, gdzie taki paskudnik chodzi? Ja zobaczyłem, że jego już niema i wstałem. Na drugi dzień poszedłem między naszą starszyznę, i powiedziałem, że będzie nieszczęście. Radziłem, żeby zobaczyć, czy się gdzie przykazanie nie popsuło (wiesz pan, takie przykazanie w blaszanej rurce, co musi być na każdej futrynie przybite); radziłem żeby pilnować, czy która żydówka nie przyprawiła sobie fałszywych włosów? (myślisz pan, że między naszemi żydówkami nie znajdą się takie gałganice?); radziłem, żeby uważać czy Gdala furman robi wszystko co w piśmie przykazane? Bo dlaczego kot nie siedział na innym dachu, tylko na jego dachu? Prosiłem, mówiłem, że będzie nieszczęście, że całe miasto zginie. Nie słuchali. Powiedzieli: co Berek znaczy! Berek nic nie znaczy!
— No?
— Nu, i tak przeszło. Tymczasem pokazał się drugi znak.
— Znowuż kot.
— Nie... dlaczego kot? Kto jemu zabroni zrobić się kozłem!? Oj, nieszczęście moje! To także było wieczór, nawet późno już było, całkiem późno. Miesiąc także świecił. Wolałbym, żeby nie świecił, bo możebym nie był widział tego, co widziałem. Ja szedłem od burmistrza. Zawołał mnie, jak zwyczajnie, kazał sobie zrobić piękną kamizelkę. Wziąłem miarę, pogadałem z burmistrzem i wracam. Musiałem wracać do domu. Tymczasem znowuż koło Gdali domu zobaczyłem! Niech on zginie! Stał z rogami, z brodą i całkiem czarny, jak smoła...
— Kto stał?
— Pan się pyta! Wiadomo, kto stał. Czarny kozioł!
— Wielka rzecz!
— Właśnie, że wielka rzecz. W całem mieście był tylko jeden kozioł i to całkiem biały — więc zkąd się czarny wziął? Nie, proszę pana, to nie był zwyczajny kozioł — ale był znak, że w mieście nieszczęście się stanie...
— Znak?
— Pewnie, że znak. Ja znów narobiłem gwałtu. Znów chodziłem do naszej starszyzny. Ale co ta nasza starszyzna warta! Oni tak dbają o miasto, jak i o ten piasek, co na gościńcu leży. Aby sami mieli pieniądze, to dla nich dość. Ja mówiłem, prosiłem, płakałem nawet!
— A oni?
— Oni śmieli się! Oni powiedzieli, że ten kozioł to był kozioł; że spał w takiem miejscu, na które sadze wysypują i przez to zrobił się czarny. Ja wiedziałem, że to nieprawda, ale co miałem robić? Czekałem trzeciego znaku.
— I był?
— A jakże. Nie wyszło dwa miesiące i już był.
— Jakiż?
— Był całkiem pfe! Ja panu nie powiem o tem dużo i nie powiem mało, powiem jedno słowo: Gdala furmana córka uciekła!
— To znak?
— To był bardzo brzydki znak... taka dziewczynka! zaręczona już była. Pfe! a z kim ona uciekła? Ze stolarza Dzięciołkowskiego synem... z katolikiem! i ożeniła się z nim. Pfe! Zrobił się wtedy gwałt. Starszyzna się zawstydziła — a ja mówiłem: a co? Oni powiedzieli: — nieszczęście! Berek miał racyę, już jest nieszczęście! Ja powiedziałem: — Nie! to jest tylko pfe! ale nie nieszczęście, to znak, to trzeci znak! Bo proszę pana, przed każdem nieszczęściem, to jak na licytacyi, do trzech razy jest krzyk, a po trzecim przybicie. Proszę pana, nie wyszło od tego czasu dwa miesiące — i zaraz się zaczęło...
— Co się zaczęło?
— Nieszczęście! Przyjechali geometry, inżyniery, zaczęli mierzyć... krótko mówiąc, za dwa lata już była kolej żelazna.
— Alboż to nieszczęście?
Berek uśmiechnął się ironicznie.
— Proszę pana — to właśnie jest cała zguba, od tego miasto upadło, a my wszyscy skapcanieli. Teraz weź pan na delikatny rozum. Ja nie chcę sądzić Gdali furmana, ale mnie się zdaje, że on musiał dużo grzeszyć. Na jego domu pokazał się czarny kot, koło jego domu stał czarny kozioł, z jego domu uciekła dziewczyna — i patrz pan, kto najpierwszy skapcaniał? kogo najpierw kolej zgubiła? — Gdalę furmana! Kogo zaraz za nim zgubiła — drugich furmanów. Ja się też tak spodziewałem; bo proszę pana, furmany to grube ludzie są; oni ciągle w drodze — a gdzie najłatwiej można zgrzeszyć? — w drodze! Skapcanieli furmany, skapcanieli kupcy, krawcy i szewcy... wszyscy skapcanieli. Jeden tylko Dawid-Jojna bogacz jest, ale co nam z tego? Źle jest na świecie, bardzo jest źle, przez to, że ludzie bardzo dużo niedobrych rzeczy robią... a czarny kot ciągle pilnuje, żeby im zrobić zgubę.
To rzekłszy, Berek zwiesił głowę i zamyślił się.
Było to na gościńcu prowadzącym do Lublina. Berek przysiadł się na mój wózek, ponieważ Berek wogóle miał taki system podróżowania. Jak mu wypadło puścić się w drogę, to nie kłopotał się wcale o furmankę — wychodził pieszo za miasto i szedł, czekając, czy nie będzie mógł przysiąść się do kogo. Jest to system taki dobry jak inne, a przytem niekosztowny. Zresztą, względnie do swojej sytuacyi majątkowej, myślący ten człowiek nie mógł podróżować ani własnym ekwipażem, ani ekstrapocztą; furmanów żydowskich, jako ludzi grubych i nieuczonych, nie lubił i wszelkich z nimi stosunków unikał. Wolał jeździć na przysiadanego. Przytem, jadąc na cudzym wózku, czuł się w obowiązku uprzyjemniać właścicielowi konia podróż miłą i pouczającą rozmową. Pod tym względem był niezmordowany, mógł mówić kilka godzin z rzędu, bez wytchnienia...
Wybór przedmiotu do rozmowy także mu był obojętny. Chętnie mówił o polityce, o handlu, o różnych ploteczkach z okolicy, o panu burmistrzu i o sekretarzu, o czem kto chciał. Najbardziej wszakże przypadała mu do gustu rozmowa o takich przedmiotach, które nastręczały mu sposobność do popisania się głęboką uczonością. Wtedy olśniewał słuchacza głębią erudycyi.
A jaka to była erudycya! Istny groch z kapustą, prawdziwy bigos! Legendy, podania, przepisy wyznaniowe, imiona proroków dawnych, uczonych i rabinów współczesnych, przesądy, zabobony, gusła najszczególniejsze — wszystko było w tej głowie. Berek zaś nosił ją wysoko, z dumą, że takie skarby w niej posiada. Nie miał szczęścia do handlu, nie miał majątku, ale uczoność miał i honory.
Pytałem go, jakie mianowicie honory?
Uśmiechnął się i brodę pogładził.
— Pan się na tem nie zna — mówił — do tego trzeba mieć inszą głowę.
Wytłómaczyłem mu, że nie mogąc swej głowy na inną zamienić, postaram się natężyć wszystkie siły umysłu, aby zrozumieć, chociaż w części, znaczenie tych splendorów, jakie na Berka spływają.
— Niech pan nie myśli — mówił — że ja chodzę do tej wielkiej szkoły, gdzie dużo żydów się zbiera. Nie, na co mi to? Tam chodzą more-morejne i wszystkie z wielkiem fanaberyem — ja między nimi byłbym ostatni. A na co ja mam być ostatni? My mamy krawiecką bóżniczkę — tam jestem pierwszy! Do mnie schodzą się przyjaciele w szabas, albo w święto, my sobie śpiewamy. Ja jestem znawca na koszerne wino — ja byłem dwa razy w Biały u rabina — ja znam różne sposoby na dyabła... No, czy to jeszcze mało honoru! A prócz tego, to ja ciągle czytam.
— I naturalnie, Berek rozumie wszystko, co czyta?
— Ha! ha! co pan dobrodziej powiada! Kto może rozumieć wszystko, co w książkach jest? Mało kto. Chyba wielkie rabiny, którzy mają taki sposób od Pana Boga, ale prosty człowiek — dobrze, że choć czyta.
— Cóż za przyjemność w czytaniu, jeżeli się nie rozumie tego, co napisane?
— Aj, aj! Jakie to między państwem są zabobony! Ja nie umiem panu opowiedzieć dobrze, jaki jest w tem czytaniu smak — ale to jest wielki smak! Wierz mi pan, ja czytałem wczoraj i jeszcze mam pełną gębę tego smaku!
— A o czemże Berek czytał?
— Jakto o czem? O czem można czytać w nabożnej książce? O nabożnych rzeczach!
— Ale przecież. Czy Berek czytał o jakim proroku, czy o historyi dawnej?
— Na co mam panu to opowiadać? Ja czytałem — niech będzie dość na tem, że ja czytałem...
— Więc nie powiesz?
— Ny, co ja mam powiedzieć? Nie każda rzecz da się opowiedzieć, nie każda się da powtórzyć i nie z każdym człowiekiem pasuje o takim interesie mówić. Państwo trzymają się swojego zakonu, my żydy swojego. Na co jeden drugiemu ma zaglądać do głowy?
— No, mój Berku, bardzo się zapędziłeś. Przecież u nas nawet małe dzieci uczą się starego zakonu. O stworzeniu świata, o Locie, o Egipcie, o patryarchach, królach żydowskich i prorokach...
— Ja wiem, ja słucham o tem, ale z przeproszeniem pana, to nie jest żydowska nauka, i zawsze w niej jakiś feler musi być.
— Najmniejszego.
— Co o tem gadać... niech każdy swoje trzyma.
— Przecież u nas nie uczą, że Goliat zabił Dawida, ale na odwrót.
— Pan zna tę historyę?
— Powiadam ci, że nawet małe dzieci ją znają.
— Aj, aj... to była kimedya! Powiadają, że żydy nie są odważne — no, a kto zabił tego grubiana? Kto jemu głowę urznął? Niechby się kto inny poszedł z nim próbować! Ja to wszystko wiem, dobrze wiem, tak jakbym sam przy tem był!
To rzekłszy, Berek pogładził się po brodzie i oczy mu błysnęły radością, że mógł się erudycyą swoją popisać.
Koń zwolnił biegu, bo droga szła pod górę, turkot kół nie przeszkadzał rozmowie.
— A pan wie jak to naprawdę było? — zapytał Berek — pan wie, jak się ta cała historya zrobiła? Pewnie pan nie wie, ale ja panu opowiem. Ja wiem, że pan lubi słuchać o żydowskich interesach, ja to wiem...
— Owszem, bardzo lubię.
— Pewnie pan wie i to, że żydy dawno nie byli takie biedne kapcany, jak dzisiaj, ale mieli żydowskiego króla, mieli żydowskie urzędniki, żydowskie wojsko... a jakie wojsko! ha! ha! Same gwardye, z pikiem, z pałaszem, z bębnem, z armatem, jak potrzebuje być wielkie wojsko! Byli jednorały i zwyczajne proste sołdaty, jak się należy. Oni wojowali. Oni ciągle wojowali, a najbardziej z Filistyanem. Bardzo paskudny naród był te filistyany, a między nimi zdybał się jeden bardzo wielki, bardzo mocny, poprostu cham, parobek nieuczony, grubian!
— Goliat!
— To cały rozbójnik był. On ciągle chodził koło naszego wojska i szukał zaczepki, nawet pewnie trochę pijany był i lubił zrobić awanturę, ale nasz król nie kazał z nim robić żadnej awantury, bo król żałował wojska psuć — a taki cham mógł któremu wojakowi rękę złamać. On wymyślał, on krzyczał, on zrobił zaczepkę — ale nasze siedzieli sobie cicho, nie zważali. Nareszcie zdybał się jeden młodziak — może miał całkiem szesnaście lat, nawet nie zaręczony jeszcze — i myśli pan, że jaka osoba! Prosty pastuszek, taki co kozy pasł. On powiedział: puście mnie do tego grubiana! ja jemu pokażę sztukę! Wojaki śmieli się — aj waj! powiadali, chyba ty śmierci szukasz, Dawidku! A on taki zawzięty był, że zaraz chciał lecieć... ale bez pozwoleństwa od króla jemu nie dali. Trzeba było do króla iść.
— I poszedł?
— Co pan mówi? U nas, jak się do burmistrza idzie, to też zaraz nie wpuszczą, tylko trzeba czekać — a tu do króla! I kto chciał z królem gadać? prosty pastuch! To akuratnie osoba do gadania z królem! Ale ten mały Dawidek (kto wtenczas mógł wiedzieć, że to będzie kiedyś wielki Dawid?) prosił jednego żydka, takiego poprostu faktora, żeby on królowi powiedział o tym interesie. Faktor — jak wiadomo faktor — to wszędzie wlezie. On nie szedł na pokoje, tylko wlazł tyłem, przez kuchnię — no, dość że zobaczył króla i powiedział. Król, jak to usłyszał, za głowę się złapał. — Ja nie chcę! powiedział, ja nie chcę oddać takie dziecko na śmierć, na zgubę — ja nie potrzebuję nawet o tem słuchać! Faktor przeczekał, aż się król wysapił od złości i zaczął znowu perswadować. Powiada, tak i tak, dzieciak młody jest, ale kiedy się podejmuje, to dlaczego nie ma spróbować? Przecież nikt nie przymusza go, on idzie ze swojej własnej woli. A zresztą, co wielmożny król do tego interesu dołoży?
— Tak powiedział?
— Oj, oj — ja wiem, ja wiem, tak jakbym sam przy tem był. Proszę pana, czego faktor nie przetłómaczy? on wszystko przetłómaczy, on do tego jest. Dość, że król się zgodził. Ny — powiada, niech on idzie. Kazał jemu dać pałaszów, pików, wszystkiego, co do wojowania trzeba, ale pastuszek nie chciał. Na co, powiada, ja mam dźwigać taki ciężar — ja mam na niego lepszy sposób. On wziął kamień, porządny kawałek kamień, zaczaił się na tego grubiana i jak na niego rzucił! Aj waj! ten cały cham, ten ordynarny chłop, jak długi był, tak się przewrócił! Wtenczas ten mały Dawidek wyskoczył z za drzewa, siadł grubianowi na plecy i zaczął krzyczeć: gewałt! Zaraz przylecieli wojaki, starszyzna, jednorały żydowskie, urznęli Goliatowi wielki łeb i zanieśli do króla. Było krzyk, gwałt, muzykanty grali jak na wielkiem weselu, a ten Dawidek, ten maleńki Dawidek, ten pastuszek, później sam królem został. Tak jemu Pan Bóg dał. Aj było, było na świecie smak! honor był, wojsko było! Dziś co jest? dziś żydy grzeszne są przeciwko Pana Boga — to mają za to sam cymes. Oj mają! czarnego kota — i żelazną kolej. Niech moje wrogi to w sukcesyi dostaną! Źle teraz jest, całkiem źle jest i żeby nie to, że między wszystkiemi żydami zdybuje się zawsze trzydzieści i sześć sprawiedliwych, co zakon trzymają i modlą się — to ja nie wiem, coby z nami było.
— Dlaczegóż tylko trzydziestu sześciu?
— Albo ja wiem, tak być musi — tak od pana Boga jest.
— A gdzież oni są ci sprawiedliwi?
— Tego, proszę pana, nikt nie może wiedzieć — dość na tem, że oni są...
— Eh, mój Berku, pleciesz, sam nie wiesz co.
— Ja plotę! ha... niech tak będzie, że ja plotę — a ja swoje wiem. Pan myśli, że na świecie są tylko te rabiny, co ich ludzie znają? Są i takie, których nikt nie zna, a które, można powiedzieć, utrzymują świat. Czy ja wiem, w jakich osobach ich dusze siedzą? Czy ja wiem? Czasem zdaje się, że to idzie biedny woziwoda i komu się może zdawać, że to jest naprawdę woziwoda, a to właśnie może być człowiek mądrzejszy, niż rabin i nabożniejszy, niż sam rabin! W Boskiem ręku wszystko jest i takie rzeczy — takie interesa, co człowiek nawet pomyśleć nie potrafi, także się dzieją na świecie. Pan myśli, że może Eljasz prorok nie był przeszłego roku na jarmarku w Lubartowie? Na moje sumienie był!
— Ale!
— Pan nie wierzy! Dalibóg mnie dziwno. Przecież i małe dzieci wiedzą, że Eljasz prorok ciągle chodzi po świecie.
— Poco?
— Już on wie, poco on chodzi! Pan myśli, że mało biednych żydów on żywi. On wielki miłosiernik jest, on sam wyszukuje różnych kapcanów, biedaków i on im pomaga. Wielki miłosiernik jest. Pan nie wierzy?
— Skoro Berek powiada...
— Ja powiadam, ja wiem, co ja powiadam.
— Berek wierzysz w cuda?
— Co nie mam wierzyć, albo mało cudów było na świecie? Mojżesz, przecież pan wie co robił Mojżesz?
— Wiem... ale teraz?
— I teraz także się praktykuje. Mógłbym panu dużo powiedzieć, ale lepiej nie gadać — bo na co gadać, jak kto wiary nie daje...
— Przecież słucham.
— Aj panie dobrodzieju! Cudów jest moc, codzień to się może zrobić cud i dużo się robi, choć my o tem nie wiemy, bo kto wszystko może wiedzieć? I to już jest cud, że Pan Bóg życie daje biednym ludziom, i to cud, że słońce koło ziemi chodzi... co pan chcesz, to wszystko jest cud!
Berek umilkł.
Byliśmy już blizko Lublina. Wieże kilkunastu kościołów rysowały się na niebie. Bramy, Krakowską i Jezuicką, można było wyraźnie rozróżnić. Miasto, rozrzucone na wzgórzu, wygląda bardzo malowniczo, a dokoła krajobraz piękny, szeroki. Srebrna wstęga Bystrzycy wije się wśród łąk, a gdzie rzucić okiem widać wioseczki białe, czyste, tulące się pod wzgórzami, lub też rozsiane po wzgórzach.
Na drogach, do miasta prowadzących, ruch ciągły, turkoczą powozy, bryczki i wózki chłopskie. Lud dorodny, w burych sukmanach z samodziału, suto wyszywanych czerwonemi lub niebieskiemi sznurkami, zdradza dobrobyt i względną zamożność nawet.
Wysokie wieże miasta rysują się zdaleka, imponująco wyglądają mury stare, stare, bo już od wielu wieków stoją i dzielnie bronią się niszczącym zębom czasu.
Od tej strony zwłaszcza, z której przybywaliśmy z Berkiem, wjazd do Lublina bardzo jest ładny. Po prawej ręce, na wyniosłem wzgórzu wznosi się piękny kościół, niegdyś Augustyanów, z zabudowaniami klasztornemi — po lewej liczne domki, drewniane przeważnie, stare i zniszczone. Niektóre z nich niby jaskółcze gniazda poprzyczepiane na wzgórzach, inne rozrzucone dokoła wielkiego placu, przypominającego rynki takich sławnych miast, jak Firlej, Łysobyki lub Kamionka.
Jest to przedmieście, Kalinowszczyzną zwane, zamieszkałe przeważnie przez najbiedniejszą ludność żydowską, a w części przez biedniejszych rzemieślników i wyrobników.
Dalej droga skręca w głęboki parów i oczom podróżnego odsłania nowe widoki.
Starożytny kirkut żydowski na wysokiej, stromo ściętej z jednego boku, górze — pełen drzew starych i nagrobków kamiennych przeważnie, postawionych obyczajem wschodnim, prostopadle.
U stóp stromej góry, przy kirkucie samym, ruiny starożytnego kościoła Franciszkanów, dziś fabryka mydła; dalej kopuła dawnej cerkiewki Bazyliańskiej, a dalej już zgiełkliwa, żydowska część miasta.
Ów kirkut starodawny, na górze Grodzisko zwanej, jak historya miasta świadczy, sięga roku 1554, ale to jest data aktu nadania. W rzeczywistości istnieć on już dawniej musiał, bo nie masz śladu, żeby żydzi lubelscy gdzieindziej jeszcze cmentarz swój mieli, a przecież mieszkali w Lublinie od wieków.
Ruiny kościoła, w których teraz mydlarnia się mieści, nie mają tak dawnej historyi. Wprawdzie Franciszkanie siedzieli na tem miejscu w r. 1619, ale mieli tylko kapliczkę drewnianą, a gmach klasztorny dopiero w r. 1700 został wzniesiony. W r. 1826 Franciszkanie opuścili swoją siedzibę, a gmach przeszedł na własność prywatną.
Niejeden przejeżdżający tamtędy zastanawia się dlaczego góra od strony kościoła tak stromo jest ścięta, czy do tego przyczyniła się ręka ludzka, czy też stało się to przez jakiś dziwny kaprys natury?
— Patrz Berku — rzekłem — jak to dziwnie wygląda.
— Co dziwne? — zapytał — co tu jest dziwne?
— Naprzód to sąsiedztwo szczególne, kościół tuż przy żydowskim cmentarzu...
— No, to jest miasto, proszę pana — odrzekł — to i dawniej było miasto, a w mieście, jak zwyczajnie, gdzie kto ma plac, to sobie buduje. Żydy mieli kawałek placu, zrobili sobie kirkut — księża mieli kawałek placu, zrobili sobie kościół! Co się dziwować? — każdy potrzebuje podług swojego zakonu. Ten kirkut to już bardzo stary jest.
— Trzysta lat ma z górą.
— Kto to panu powiedział, niech zwróci pieniądze! Kto te lata rachował, kto pamiętać może takie dawne rzeczy?
— W książkach jest.
— Aj, co to znaczy! niby to każda książka prawdę powiada? Książki też pewnie powiadają, że i ta góra dawno była i ten plac, na którym kościół stał, także dawno był!
— A tak.
— Ha! ha! to oni dużo powiadają! oni dużo wiedzą! Oni wiedzą tyle, co nic, albo i całkiem nic.
— Ale przecież to, co jest w książkach historycznych, opiera się na dokumentach.
— Niech moje wrogi takie oparcie w plecach mają, jak to prawda! Książki piszą, że była tu góra i był dół, a ja panu powiadam, że tu ani góra nie była, ani dół także nie był.
— Więc cóż było?
— Pytaj się pan książki — rzekł ironicznie Berek — kiedy książki takie mądre są, to niech powiedzą, co było?
Nie mogłem z niego więcej wydobyć, tem bardziej, że już wjeżdżaliśmy do miasta i towarzysz mojej podróży miał wielką ochotę zeskoczyć z wózka i wpaść odrazu w miasto, do którego różne interesa go sprowadzały.
— Kiedy pan dobrodziej wraca? — zapytał.
— Jutro, o samym zachodzie słońca.
— Ny — to ja jutro o samym zachodzie słońca będę sobie stał przy starym kirkucie. Pan mnie znów podwiezie kawałek?
— Zobaczymy.
— Aj waj, pan podwiezie — ja jestem już podupadły całkiem na nogi i, jak tylko prędko idę, to zaraz mnie koło serca pika! Niech Bóg broni, jak pika!
— Dobrze więc, podwiozę cię, dokąd zechcesz, ale musisz mi powiedzieć o tej górze, o tem, co było wtenczas, kiedy jej nie było.
— Nu — dalibóg, pan zawsze ciekawy! dlaczego pan taki ciekawy jest?
— Chciałbym wiedzieć.
— Ny, ny, do widzenia panu — rzekł, zeskakując z wózka i zniknął w bramie kamienicy, obok której przejeżdżaliśmy.
Nazajutrz opuszczałem Lublin. Zachodzące słońce złociło wysmukłe wieżyce, odbijało się w szybach, starym murom nadawało czerwonawą barwę.
Koło dawnego kirkuta oczekiwał Berek z tłómoczkiem pod pachą.
— Dobry wieczór, dobry wieczór pana dobrodzieja! — wołał. — Widzi pan, jaki ja jestem słowny! Ha! znajdź pan drugiego człowieka, żeby był taki punktualny, jak Berek! Powiedział pan: zachód słońca! Patrz pan, teraz akuratnie jest zachód słońca, a Berek stoi pinkt! jak na zegarku. Ny — ja myślę, że mnie pan kawałek podwiezie. Dlaczego pan by mnie nie podwiózł? Przecież nic złego nie zrobiłem.
— A jakże będzie z górą?
— Ja myślałem, że pan już zapomniał, na moje sumienie! Góra jest góra! niech ona sobie stoi, bo ona jest góra, a my jedźmy, bo na to jesteśmy ludzie. Góra nie może jechać, nam nie pasuje stoić. Patrz pan, nawet kuń to rozumie, on już rucha nogami, już pokazuje, że czas jechać. Mądry kuń, dalibóg!
Mówiąc to, Berek wgramolił się na wózek. Ruszyliśmy.
Na starym kirkucie szumiały drzewa, minęliśmy je niebawem, minęliśmy przedmieście i most na Bystrzycy i ogromne karczmisko murowane przy drodze — a słońce zaszło już zupełnie, zaś z łąk podnosiły się fantastyczne mgły i rozwiewały się w kształty dziwne, nieokreślone, zmieniające się ciągle.
Gwiazdy zaczęły się ukazywać na niebie, złociste, mrugające figlarnie — wiatr przynosił z łąk zapach świeżo skoszonego siana.
— Jakże, Berku — spytałem — powiadasz, że kirkut ma więcej, niż trzysta lat?
— Ha! ha! i wiele więcej!
— Naprzykład?
— Ja nie wiem, ale on bardzo stary jest. On taki stary jak i sam Lublin, może nawet jeszcze starszy. Czy pan tam kiedy był?
— Nie.
— To pan nie widział jakie tam stare kamienie są?
— A Berek widział?
— I ja nie widziałem — ale ludzie gadają. Ludzie gadają, że tam już wszystkie pismo, co było na kamieniach wykute, wiatr wydmuchał i woda wymyła! Pomyśl pan sam, wiele to trzeba było wiatru i wiele wody, żeby wytrzeć z kamienia pismo — a jakie pismo? Co wykute jest! Każda literka przynajmniej na pół cala głęboko. Powiadają, że niektóre kamienie już tak w ziemię powłaziły, że mało ich co znać. Weź pan na delikatny rozum, wiele trzeba czasu, żeby sam kamień w ziemię wlazł i żeby się w niej schował — to nie bagatela jest!
— Na tym kirkucie zapewne wielu sławnych i uczonych żydów spoczywa?
— Aj! sławnych, uczonych, nabożnych rabinów, wielkich bogaczów moc! Cały kahał ich tam jest. Aj, aj, żebym ja miał jeden procent od tysiącznej części tej zasługi, co oni mają przed Panem Bogiem, to jabym bardzo, bardzo szczęśliwy był! Tam wielkie ludzie są pochowane, wielkie głowy! Tam nawet zdybuje się jeden kamień, na którym napisane jest nie dużo i nie mało, tylko jedno imię! A wiesz pan jakie imię? Ha! Ester! A wiesz pan, czyje to imię? To była żydówka, z prostego stanu nawet, biednego krawca córka, ale później to ona została żydowską królową...
— Żydowską? Źle jesteś poinformowany mój Berku, gdyż ona wcale królową nie była.
— Tak?! Pan może powie, że i ten król wcale nie był król i ta żydówka nie była żydówka, że on koło niej nie siedział, a ona koło niego też nie była. U państwa to wszystko jest na wywrót!
— Ale owszem, przyznaję, że była i że koło króla siedziała.
— Nu — a kto może koło króla siedzieć?! To kimedya jest, dalibóg! — koło krawca siedzi krawcowa, a koło króla... królowa. Małe dziecko nawet zrozumie taki interes.
— Ona niedaleko Krakowa jest pochowana — to wiadomo.
— Niech będzie i tak! Ja na jej pogrzebie nie byłem. Dla mnie dość, że ludzie powiadają, że jest taki kamień i że na nim stoi napisane to imię Ester — i że ta Ester była żydowska królowa. Na co mnie wiedzieć więcej? Mnie to dość. Kto chce niech daje wiarę, kto nie chce, niech nie daje. Na to niema żadnego przymuszenia, żadnego gwałtu.
Widocznie Berek rozgniewał się. Jak można podawać w wątpliwość jego słowa? Przecież on nie jest prosty cham, on nie jest grubianin, ale uczony człowiek, który dużo czytał, a jeszcze więcej słyszał — i słyszał nietylko o zwyczajnych przygodach i wypadkach, ale i o cudownościach najrozmaitszych, o wydarzeniach takich, których głowa ludzka, choćby najtęższa, objąć ani wytłómaczyć nie może; słyszał jak wyglądają różni aniołowie i jakie zasadzki dyabeł urządza... tyle, tyle słyszał, a tu, znajduje się ktoś, co wierzyć mu nie chce. I kto? pfe, dalibóg!
Trzeba było jakoś udobruchać uczonego męża.
— Zapal-że Berku cygaro i dotrzymaj słowa.
— Cygaro? dla czego ja nie mam sobie zapalić cygaro? Ja zapalę — a co się tyczy słowa, to ja nie wiem, o jakiem słowie pan mówi...
— Miałem coś usłyszeć o owej górze.
Machnął ręką, jakby przez to chciał dać do zrozumienia, że szkoda tracić słów napróżno.
— Co tu dużo gadać — rzekł — nie warto!... Pan nie wierzy, pan powiada, że wszystko nieprawda...
— Jesteś niesprawiedliwy — opowiadałeś o królu Dawidzie — czy przeczyłem? O trzydziestu sześciu sprawiedliwych — czy powiedziałem, że to fałsz?
— Ny — prawda.
— Są takie rzeczy, o których wszyscy wiedzą i są takie książki, w których jest napisane to, co było — i nikt nie może powiedzieć, że tak nie było. Przecież musiał Berek słyszeć, że w Lublinie nauczali kiedyś wielcy rabini.
— Ha! ha! i jacy rabini, same nabożniki, uczone!
— Myślisz Berku, że o nich nie ma w książkach?
— Ja wiem, wiem — w różnych żydowskich książkach to jest.
— Nietylko w żydowskich, jest i w polskich...
— To nie może być!
— Jest, jest — bo dla czego nie miałoby być? O wielkich uczonych zawsze się świat dowie i szanuje ich.
— To prawda! ma pan recht! Ja sam byłem świadkiem, jak raz do powiatu przyszedł rabin, nawet nie żaden wielki rabin, ale taki zwyczajny — to jemu postawili krzesło, żeby on sobie siadł! I urzędniki miarkowali, że dla duchownej osoby należy się krzesło...
— Czemuż się więc dziwisz, że o prawdziwie wielkich rabinach ludzie coś wiedzą. Słyszałeś coś pewnie o rabi Salomonie Loria? rabi Salomonie ben Jehuda.
— Aj waj! ktoby nie słyszał?
— Przecież to lubelski rabin, wielki uczony. Umarł tu w Lublinie, temu z górą lat trzysta. Założyćby się można, że na starym kirkucie jego prochy leżą. A rabi Joel?
— Joel!... oj, oj, ja wiem, ja o nich wszystkich słuchałem — dla czego ja nie miałem słyszyć?
— Rabi Joel Sirkes, ben Salmon.
— Sirkes! Kto nie słuchał o Sirkes?! Wielka głowa! wielki nabożnik! — on też leży na starym Kirkucie.
— Nie, on leży w Krakowie.
— Może w Krakowie — nie będę się sprzeczał, ale mnie się zdaje, że nie. Jakby lubelskie żydy mogli od siebie puścić taką osobę?
— A jednak puścili, jest już temu więcej niż dwieście lat — on pojechał do Krakowa; tam był rabinem i tam umarł, a pochowali go obok sławnego rabina Mosze Iserles. Słyszałeś Berku, koło tego sławnego rabina, którego nazywają Ra-mo!
— Ramo! kto nie wie o Ramo! Wiary trudno dać, żeby takie rzeczy mogły stać w nieżydowskich książkach! Ny — ny... ale ja myślę, że to musi być inny gatunek książek.
— Tak, tak! a rabi Jehuda Wiga, rabi Meier...
— Teraz to ja panu powiem!... ja panu wszystko powiem, a dlaczego powiem? Czy pan zna takich mechaników, co robią nie-żydowskie książki?
— Znam.
— Ale nie te zwyczajne książki... tylko takie, wiesz pan... ten najlepszy gatunek, co w nich o samych rabinach stoi?
— Znam.
— To dobrze... bo to, co ja panu powiem, powinno być pisane w takich książkach. Ja panu powiem wszystko jak było — jak cała prawda jest... niech oni to napiszą! Słuchajno pan dobrodziej... Co się stało na starym kirkucie, a co ja panu chcę powiedzieć, to był wielki interes! to była taka rzecz, takie zdarzenie... no! — obaczysz pan. Przekonasz się pan co znaczy rabin, jaka w nim jest moc, jaka siła jest!
— O którym-że rabinie Berek chce mówić.
— O którym? Ja nie wiem, jak on się nazywał i nawet powiem prawdę, nie potrzebuję to wiedzieć. On był rabin — dość na tem, a czy on był mały rabin, czy wielki rabin, to pan zaraz zobaczy! U nas powiadają o tem i dużo powiadają — a co u nas powiadają, to najprawdziwsza prawda jest. Pan widziałeś tę górę?
— Widziałem.
— I kościół także pan widziałeś?
— Naturalnie.
— Kościół stoi całkiem w dole. Pan mówiłeś do mnie, że to się panu pokazuje dziwne, a to wcale nie dziwne. Dawniej na tem miejscu nie było ani góry, ani dołu.
— Cóż więc było?
— Zwyczajny mały pagórek, taki jak te, których pan widzi tyle dokoła Lublina. Ten pagórek cały, może prawie cały, zawsze należał do żydów. Tylko nieduży kawałek placu był w innych rękach. Żydzi na pagórku zrobili sobie kirkut — a ten katolik, do którego drugi kawałek placu...
— Ksiądz Zuziewicz.
— Ksiądz Zuziewicz! Niech mu będzie Zuziewicz — dość, że postawił kościół. Na jednym pagórku był kirkut i kościół. Co to szkodzi? Pan zapewne słyszał o tem, że Pan Bóg stworzył siedmdziesiąt narodów i siedmdziesiąt wiar, i wszystkie te narody i wszystkie wiary od Pana Boga są. Każdy powinien swoją szanować. Ja panu nawet powiem jeszcze coś. Naprzykład, jak mi się przytrafi w drodze być, ja często w drodze bywam, czasem wieczór, czasem w nocy... trafi się przysiąść na wózek z chłopem!...
— Ale Berek miał mówić o górze.
— Czekaj pan — ja próżno nie gadam, moje każde słowo właśnie idzie do góry, ono ma taki chód. Więc jak ja siadam na furę do chłopa, to ja się trochę boję. Boję się, bo teraz różny naród jest i trudno po chłopie zmiarkować, czy on człowiek spokojny, czy gałgan. Więc ja uważam sobie na niego. Po drodze figury stoją, jeżeli chłop zdejmuje przed figurą czapkę — to ja się nie boję, ja z nim jadę. Jeżeli on nie zdejmuje — to ja boję się i uciekam, bo myślę, że taki chłop nie jest dobry człowiek, myślę poprostu, że to gałgan — a może i zbójca! Teraz miarkuje pan, do czego idzie moja mowa?
— Niebardzo.
— Ha! przecież idzie do góry! Dla czego nie miał kirkut być koło kościoła, albo kościół koło kirkuta? Były oba na tym wzgórku; żydzi chowali swoich nieboszczyków, chodzili płakać na groby, chodzili modlić się, jak się godzi, jak trzeba podług starego zakonu. Po naszemu należy się modlić za umarłych, a zasługi, które umarli mają przed Panem Bogiem, dużo znaczą dla tych żydów, co żyją na świecie. Żywe i umarłe żydy mają między sobą kompanie, i jedni drugim są pomocni. Więc ja powiadam, że było wszystko dobrze, git, całkiem git; żydy sobie, katoliki sobie, jedni drugim wcale nie przeszkadzali. Czasem tylko robiły się kwestye.
— Jakie kwestye?
— Może nie tak kwestye — jak poprostu nieprzyjemność. Widzisz pan, w każdym kościele są dzwony. Rano dzwonią, wieczór dzwonią, a jak święto jest, to nawet bardzo dzwonią... więc jak w kościele dzwonili, a na kirkucie akurat wtedy żyda chowali — to była nieprzyjemność dla żydów, nawet powiem prawdę — było całe zmartwienie...
— Dla czego?
— Byłoby o tem dużo gadać... i nie wiem nawet czyby pan to dobrze zrozumiał. Różnie jest. Pan myślisz, że umarły nie ma cierpienia? Umarły ma cierpienie. Jego dusza także ma cierpienie. Ona się boi — na co ją jeszcze straszyć? na co jej dzwonić? Powiadam panu, że było zmartwienia dość. Nabożni i uczeni żydzi powiadali, że będzie z tego nieszczęście — ale nie było. Nie dziwuję się, że nie było, dopóki chowali prostych żydów, zwyczajnych krawców, szewców, handlarzy — ale raz zdarzyło się, że umarł jeden wielki, bardzo wielki rabin!
— Nie wie Berek jak on się nazywał?
— Nie wiem, na moje sumienie — dość że rabin, wielki rabin! Jak umarł, to żydzi musieli jego zaraz pochować, bo jak pan wiesz, u nas nie godzi się umarłego trzymać — trzeba go prędko włożyć do ziemi. Akuratnie ten wypadek zdarzył się przed południem w niedzielę! Miarkuje pan sobie, co to znaczy? ha!
— O tej porze odbywa się u nas nabożeństwo i w każdym kościele dzwonią.
— W tem właśnie było całe nieszczęście! Jak tylko wnieśli rabina na kirkut, w kościele zaczęli dzwonić. Rozumie pan! Wszyscy żydzi przelękli się — oni drżeli, oni sobie trzęśli ze strachu, bo miarkowali, że tu się coś zrobi. A wiesz pan, że co się tylko na świecie zrobi, to zawsze dla żydów będzie źle! Oni się bali! Rozumie pan dla czego się bali? Prosty interes. Rabin jest rabin. Jeżeli dzwony zrobią jemu przeszkodę, to dzwony mogą się popsuć, mogą się oberwać, mogą się zrobić niezdatne do dzwonienia! A jak się dzwony zrobią niezdatne, to ludzie powiedzą; że żydy czarowniki są — no i wiesz pan, zaraz będzie krzyk, gwałt i gzojres.
— Cóż to jest gzojres?
— Nie wiesz pan? Gzojres to jest takie prawo na żydów, żeby nie handlowali wódką, żeby trzymali umarłego przez trzy dni w izbie. Gzojres to jest całe paskustwo, całe pfe! Żydy to miarkowali, bali się i sami niewiedzieli co robić, czy stać, czy iść, czy czekać... ale przyszła taka siła, co jej nie widać i popchnęła żydów, żeby oni szli — i oni szli. A tymczasem dzwony dzwoniły coraz lepiej, tak dzwoniły, jak zawsze dzwonią przy niedzieli. Wszyscy spodziewali się, że coś będzie. Nie mogli zmiarkować co, ale wiedzieli, że coś się zrobi.
— No?
— I zrobiło się! Aj! co się zrobiło! słuchaj pan! Z wielkiego strachu żydzi nie szli, ale lecieli jak ptaki... Tymczasem naraz zrobiło się cicho... całkiem cicho. Kto to zrobił niewiadomo, dość, że nawet małe ptaszki, co na drzewach siedzą, ucichły — a dzwony dzwoniły. Rabin podniósł się na marach, siadł i powiedział: stać! stać! Słyszałeś pan! wszyscy ludzie stanęli jak martwi, jakby ich kto w ziemię zakopał! Myślisz pan, że to bagatela, jak umarły przemówi! Wszyscy stali. Rabin popatrzył, popatrzył i nareszcie pokazał palcem na jednego chłopaczka... na takiego małego, małego bachurka, co miał pięć, może sześć lat — i powiedział do niego — chodź-no tutaj! Chłopak przyszedł; dla czego nie miał przyjść? Stary się boi, a to taki dzieciak, on się nic nie boi, bo nic nie zna. On przyszedł, stanął przy marach i czekał, co jemu rabin powie...
— I cóż powiedział?
— Bardzo niewiele. Powiedział: mój kochaneczku, pójdź ty do mego domu, do mojej stancyi, tam jest szafa. W szafie książki są. Uważaj tylko dobrze, przystaw sobie stołek, żebyś dostał do najwyższej półki. Jak zobaczysz tam książki, to masz je rachować od prawej strony do lewej, tak jak się czyta. Rachuj, raz, dwa, trzy, cztery, pięć i sześć — jak narachujesz sześć, to weź siódmą książkę i tu przynieść. Pamiętaj tylko nie omyl się, pamiętaj dobrze — idź. Ten bachur nie poszedł, ale poleciał, poleciał jak wiatr. A żydzi stali w wielkim strachu i słowa nikt nie mógł przemówić. Dzwony trochę ucichły, ale nie na długo, zaraz zaczęły dzwonić jeszcze z większym gwałtem. Oj! pan rozumie jak musiało żydom serce pikać... kiedy tak stali, jakby obróceni w kamień, bez duchu... Tymczasem dzieciak niedługo bawił — i przyniósł książkę. Rabin wziął ją do ręki, otworzył w samym środku i zaczął czytać. Wtenczas, wtenczas, panie, zrobiło się takie zdarzenie, co trudno sobie pomiarkować, trudno nawet pomyśleć...
— Cóż się stało?
— Cały pagórek zaczął się ruchać!...
— Niepodobna!
— Źle powiadam cały! pół pagórka, źle powiadam pół! ten kawałek placu, na którym kościół był. Pomaleńku, pomaleńku, jak rabin czytał, ten plac z kościołem, z dzwonami, z ludźmi, opuszczał się coraz niżej, niżej, niżej... powoli, ale ciągle niżej — a żydzi stali na kirkucie i bali się ruszyć, bo wszystkich taki strach ogarnął, jakby już koniec świata przyszedł; jakby cała ziemia miała się, broń Boże, zapaść, zginąć, polecieć w głębie, w przepaść, jakby już ze światem miał być koniec...
— A dalej? cóż dalej się stało?
— Co się miało stać? Zrobił się krzyk, gwałt, lament! Ktoby nie robił lamentu, kto chce włazić w ziemię, jak na ziemi ma żonę, dzieci, interesa! Oni wszyscy tak myśleli, no i wie pan co się stało?
— Co?
— Ny — najpierwsze panowie, szlachta, dziedzice, same hrabie, księża, poszli co najprędzej na kirkut do rabina i powiedzieli tak i tak: Niech pan rabin nie zrobi komu taką przykrość, niech pan rabin sobie uspokoi! Za co ma być między nami sprzeczka? Jak wiadomo panu, w takim interesie to już się nie można kłócić... trzeba prosić.
— I cóż rabin, dał się przebłagać?
— Ha? Rabin? Rabin nie potrzebował dać się przebłagać, bo on naprzód, jeszcze nim go mieli chować, nim umarł — to wiedział, co będzie. On jeszcze za życia wiedział — on wszystko wiedział! A przez to, że wiedział, to nie trzeba go było długo prosić. Czy mało zrobił? on uważał, że dość! Jak go zaczęli prosić, nie powiedział ani słowa, tylko przestał czytać, a skoro tylko przestał — ziemia też przestała się ruszać — i plac z kościołem, z ludźmi, z całem zabudowaniem, pozostał w tem miejscu, jak dzisiaj stoi. No, widział pan przecie.
— A rabin?
— Rabin zawołał tego samego bachurka, co książkę przyniósł. Kazał mu, żeby ją odniósł napowrót i postawił w tem samem miejscu, gdzie stała — a potem... potem rabin położył się napowrót na mary i znów nieżywy był. Ta sama moc, co zatrzymała żydów w miejscu, pchnęła ich znowu naprzód, żeby szli i oni szli; pochowali rabina z wielkim żalem, płaczem, lamentem... I później poszli każdy do swojego domu i opowiadali dzieciom co było, a te dzieci znów, jak urosły, opowiadały swoim dzieciom, i tak to szło, szło i będzie szło, albo ja wiem dokąd będzie szło? zapewne póki się świat nie skończy.
Berek westchnął.
— Był panie czas, dalibóg ładny czas był, ludzie widzieli wielkie interesa — dziś, powiedz pan, co dziś kto widzi? To co ja panu powiadam, to prawda jest. Jeżeli książki pokazują inaczej — to pokazują nieprawdę. Powiadasz pan historya! powiadasz pan dokument! wielka mecyja dokument? a gdzie te świadki, co byli przy podpisywaniu?
— A gdzie ci, co widzieli cud na kirkucie?
— Ich nie ma, ale oni byli, na moje sumienie byli — tylko że już pomarli. Przecież człowiek nie może żyć pół tysiąca lat.
— Więc przed pięciuset laty to się stało?
— Aj, co pan tak się pyta o lata! Żyd tak nie rachuje pieniędzy, jak pan chce te lata rachować. Co z tego? Po co rachować to, co było, to się już nie wróci — było, dawno było i dość na tem — a pan pyta kiedy? którego roku? którego dnia? jak się rabin nazywał? Tak czy siak, to wszystko jedno jest. Z jednego pagórka zrobiła się góra i dół. Aj panie, dziwne rzeczy bywają na świecie. Strach mówić. Pan myślisz naprzykład, że pole to jest pole, a las to las...
— A cóż ma być?
— To jest las i pole, człowiek widzi tylko las i pole, ale i w polu i w lesie pełno jest takich, co niech zginą, co ja ich imienia nie chcę powiedzieć! Oni tylko patrzą, żeby człowieka zgubić.
Zamyślił się Berek.
Była już noc, gwiaździsta, pogodna, piękna. Z ponad rzeki dolatywał turkot młyna, z wioski dochodziło szczekanie psów. Zastanawiałem się nad genezą legendy opowiadanej mi przez Berka.
— Panie, proszę pana — odezwał się.
— Co takiego?
— Niech pan powie, co pan myśli o tym interesie?
— O jakim?
— O tym, co ja go panu opowiedziałem.
— Śliczna bajka.
— Bajka! to jest bajka! Ha... ładna bajka! Nie, panie, prawda to nie jest bajka — ale nie każdy chce prawdzie wierzyć...
— Trudno, widzisz.
— Trudno? dlaczego trudno? — bo powiedział Berek, a jakby powiedziała książka, toby każdy wierzył — bo to książka. Berek nie ma wiary — a dlaczego Berek nie ma wiary? — bo jest Berek! Taki nasz los. My jesteśmy od całego świata pokrzywdzeni.
— W czem?
— We wszystkiem. Naprzód w majątku.
— Jakim sposobem?
— Niby pan nie wie!
— Nie wiem...
— Powiedz pan, przecież u państwa czytają biblię.
— Czytają.
— To pan wie, że stary Icchok miał dwóch synów, jeden się nazywał Jankiel (Jakób) — a drugi Ejsaw. Jankiel starszy był, jemu się należało dwie części majątku, a tamtemu tylko jedna. Od Jankla pochodzą żydy, bo on jest Isroel, od tamtego wszystkie inne ludzie — a majątek był ładny... piękny majątek był.
— Jaki?
— Cały świat! Weź pan teraz na delikatny rozum i miarkuj jaka nam krzywda jest i nawet nie dadzą się upomnieć — powiadają, że my łapserdaki jesteśmy. Sy git? to ładne procedura jest!.. to pfe jest!...
Tak gwarząc dojechaliśmy do miejsca, w którem się drogi rozchodzą. Berek zeskoczył z wózka i poszedł w swoją stronę ku rodzinnemu miasteczku, ja pojechałem dalej.
Legenda opowiedziana przez Berka stała mi ciągle na myśli. Skąd się wzięła? Kto ją wytworzył? Oczywiście, jak wszystkie legendy, powstała w bujnej fantazyi, a przechodząc w ustnem podaniu z ojca na syna, z pokolenia w pokolenie, rosła i nabierała nowych kształtów.
Skąd się wzięła, gdzie jej początek, kto pierwszy ją ułożył i kto kazał jej iść przez pokolenia?
Tego dojść trudno.
Wśród wiejskiego ludu fantastyczne baśnie i podania wykwitają przeważnie na tle zjawisk natury, albo też na rumowiskach siedzib dawnych, na gruzach zamczysk, których dzieje, upiększone przez fantazyę, zmienione przez lata, a w jakiejś cząsteczce przechowane w pieśniach, przeżyły wieki.
Złamane drzewo, głaz dziwacznej formy, przebiegający meteor, noc burzliwa, błędne ogniki na moczarach, stara baszta, zapomniany kurhan — oto mniej więcej źródła, z których bogata fantazya ludu czerpie dla siebie motywy.
Legendy ludowe są mniej więcej znane, skrzętni zbieracze notują ich treść i utrwalają ją w drukowanem słowie.
Ta sfera ludności, z której Berek pochodzi, także ma swoje podania i legendy — ma ich moc niezliczoną, lecz i fantazya jej i charakter jest inny. Przeważa w nich pierwiastek nadprzyrodzony i mistyczny.
Zbieracz takich właśnie legend ma zadanie bardzo trudne, jeżeli nie z książek, lecz z żywego słowa czerpać je pragnie.
Nieufność, niechęć, a wreszcie i mowa do zrozumienia niełatwa, stają wciąż na przeszkodzie.
Duchowa ojczyzna takich właśnie Berków, niezmiernie interesująca i ciekawa, przed obcym obserwatorem ma szczególnie zamknięte granice.
Jeżeli się uda coś z tego wynieść, to tylko zręcznym manewrem, przez kontrabandę, ukradkiem.
A świat to istotnie ciekawy, pełen osobliwości nieznanych nam zupełnie. Mieszkańcy jego, obojętni na piękności przyrody, nie znają szerokich przestrzeni, ani gór malowniczych, szmerów wód, ani tajemniczych szeptów lasu. Urodzeni w brudnych domostwach, tam przepędzają dzieciństwo, częstokroć nie wychodząc poza obręb mieściny. Brudna izba, brudna szkoła, brudna bóżniczka, oto cały ich świat, w tym świecie ściśle zamkniętym, odgrodzonym, żyją i myślą. Niektórym zabiera trochę czasu liche rzemiosło — inni i tak, niewiadomo z czego, żyją, w rozmyślaniach, w marzeniach...
Do tego ciasnego świata na skrzydłach fantazyi zbiegają się duchy różne, tysiące aniołów i szatanów... Mieszkańcy jego opowiadają sobie legendy i podania, biegną myślą w przeszłość świetną, której nie znają dokładnie, powtarzają jedni drugim najdziwaczniejsze pojęcia o świecie, o krajach fantastycznych, rzekach osobliwych, o górach z czarnej mgły...
Lubią się z uczonością popisywać, szczycą się nią, choć gdzież im do uczoności poważnej, wymagającej całych lat pracy ciężkiej i studyów!
Trochę wiadomości z biblii, trochę z historyi narodu — moc nieprzebrana formułek obrzędowych i nieprzebrana kopalnia legend i bajek, oto cały arsenał wielkich uczonych w rodzaju Berka.
A przecież ta »uczoność«, to jego cały świat!
W nim przestaje najchętniej, w nim się zamyka, w nim zapomina o powszednich troskach życia — i tam jest niedostępny, niewidziany przez nikogo, prócz przez swoich.
Legendę o kościele po-franciszkańskim i starym kirkucie lubelskim usłyszałem wypadkiem i powtórzyłem tu, tak jak była opowiedziana, bez dodatków, bez zmian, lub autorskich upiększeń.
Berek zwierzył się później przedemną, że zna jeszcze dużo, bardzo dużo takich wielkich historyj, takich wielkich wydarzeń, ale nie każdą historyę można opowiadać...
Berek niedarmo jest człowiek uczony — on dużo zna, bardzo dużo zna!
Ludzie prości, grubi ludzie, nie wierzyliby jego opowiadaniom, woli też te cenne skarby przechować dla umysłów wyższych i głów delikatnych, rozumiejących to, że największym skarbem na świecie jest wielka uczoność — a największą uczonością to, czego nikt nie może zrozumieć...



DAJ KWIATEK.


Na ulicach miasta Ongrodu ludno i gwarno. Jadą tam, idą, śpieszą, rozmawiają, śmieją się, hałasują na sposób różny. Środkiem ulic suną z łoskotem powozy; bokami, na chodnikach wązkich, tłumnie wymijają się piesi przechodnie, z których każdemu pilno do kogoś, kędyś, po coś...
Wśród tłumu tego, czy spostrzegacie państwo starą kobietę, powoli przesuwającą się najskrajniejszym brzegiem ulicy, u samych ścian kamienic, o które ociera się często łachmaniasta jej odzież, do których też przypiera niekiedy zgarbione plecy, — stając na krótkie wypoczynki z piersią dyszącą ciężko i z kroplami potu występującemi na zmarszczone czoło? Zmęczoną jest widocznie, ale nie dzisiejszą tylko wędrówką. Dnie, miesiące, lata, całe długie życie przewędrowała w sposób podobny, śród tłumu, spychającego ją na miejsca najmniej wygodne, pomiędzy najostrzejsze kamienie bruku, ku najchłodniejszym od mrozów, lub najgorętszym od skwarów, murom domostw miejskich. To też popatrzcie państwo, jak przygarbiła się, rzec można, w łęk zgięła jej postać, jak wychudłą i malutką stała się twarz, okryta zgrubiałą skórą, jak zżółkły i pomiędzy sterczące kości policzków głęboko wpadły jej wargi, jak spłowiały oczy, czarne snadź niegdyś, jak nad spłowiałemi źrenicami drga i mruży się żółta, z rzęs obrana, powieka. A na czole nizkiem, ciemnem, ileż zmarszczek! Wygląda czoło to jak karta papieru, która długo tarzała się po miejscach wilgotnych i mrocznych, a ręka jakaś twarda, nieubłagana, mięła ją i wygniatała w fałdy i zagięcia najrozmaitsze. Nad czołem tem włosów nie widać, bo głowa owinięta jest chustką, która, pomimo starości, zachowała jeszcze barwę żółtą. Końce jej, związane z tyłu głowy, opadają na plecy kobiety, okryte luźnym kaftanem z pstremi łatami na rękawach plecach i piersi. Stopy jej, kroczące po ostrych kamieniach, obute są w płytkie obuwie i sine pończochy, ukazujące się niekiedy z pod spódnicy przybranej u dołu w strzępy różnej długości, we frendzlę niby, ciężką od gromadzącego się na niej przez lata pyłu i błota ulic.
Nie znacie państwo tej kobiety? Ja znam ją z bliska. Imię jej Chaita, zawód — łachmaniarka. Wielki Boże! czy przebaczycie mi państwo, że zaznajamiać was śmiem z osobą, zajmującą tak nizkie stanowisko społeczne? Czy nie powiecie, że to jest nieprzyzwoitem i niepotrzebnem? Bo cóż wspólnego być może pomiędzy wami a łachmaniarką?
Przebaczcie! Lubię starą Chaitę, a ilekroć patrzę na nią, zdaje mi się zawsze, iż pomiędzy nią a mną istnieje jedna wielka, nierozerwalna wspólność. Ja i ona należymy zarówno do tej ogromnej i nieszczęśliwej rodziny, która zwie się ludzkością! Krewna to więc moja i — raz jeszcze przepraszam państwo — ale i wasza także. Co się zaś tyczy nizkiego stanowiska, jeżeliby wysokości stanowisk ludzkich mierzonemi bywały wedle przeniesionych cierpień i mozołów, upewniam, że Chaita, łachmaniarka, stałaby na starość dni swoich bardzo, o, bardzo wysoko!...
Łachmaniarką zresztą nie była ona zawsze. Przeszłość jej... Mam dziwny, dziwny popęd do dowiadywania się, do odgadywania przeszłości istot takich, z pomarszczonemi czołami i drżącą, żółtą powieką, przysłaniającą źrenice krwawe od łez przelanych, spłowiałe od czasu, który przeglądał się w nich tak długo, aż wsiąknął w siebie barwę ich i blask. Raz, pamiętam, w zagranicznej jakiejś galeryi obrazów, zobaczyłam malowaną twarz taką. Długo, zaniedbując wiele pięknych pejzaży, i cudownych portretów dam w aksamitnych sukniach, stałam przed twarzą tą starą, zmiętą, spoglądałam w bladą jej źrenicę, uśmiechałam się do biednych warg jej, uwiędłych i wklęsłych, i zapytywałam w myśli: jaką byłaś za młodu? gdzie żyłaś? kogo kochałaś? jakie cierpienia, pociechy, zawody, prace, znaczyły długą drogę twoją, nim zawiodły cię na brzeg mogiły, w którą wnet położysz się, taka zmęczona?
Wierzajcie państwo, niczego w życiu nie pragnęłabym tak bardzo, jak znać historye, całe, od początku do końca, historye wszystkich nizkich, biednych, zmiętych w dłoni losu i czasu, przygarbionych i pomarszczonych, zmęczonych. Żądanie to zresztą nie ma w sobie nic wspaniałomyślnego. Nie jest wcale bezinteresownem. Znajomość bowiem wielu historyi podobnych stanowi dla człowieka — bogactwo serca, dla pisarza — żywy zdrój mądrości. Śmiem nawet ubolewać nad pisarzem każdym, który historyi takich nie ciekaw i nie świadom. Uboga w struny musi być lutnia jego i blade farby na jego palecie...
Chaita nie zawsze była łachmaniarką. Za młodu, czy uwierzycie państwo? — była ona smukłą, hożą dziewczyną, z rumieńcem na śniadej twarzy, z kruczym warkoczem i czarnem okiem, w którego płomienne głębokości patrząc, można było myśleć o blaskach i upałach wschodniego nieba. Urodziła się na wsi — za pozwoleniem państwa — w karczmie. Była to malutka karczemka, mroczna, ciasna, z pochyłemi ścianami i przegniłym dachem. Ale dokoła niej słały się wspaniałe kobierce łąk przedziwnej świeżości, szerokie niwy bielały w zimie puszystem posłaniem nieskazitelnie białego śniegu, a w lecie płynęły złotą falą kłosów; w pobliżu, śród niezabudek, wił się strumień, dzień i noc dzwoniący jak srebro, a dalej nieco dębowe gaje kryły się wieczorami za woale białawych mgieł, rankami zaś wstawały różowe od świateł jutrzenki... Był tam jeszcze niedaleko, o kroków kilkaset od karczemki, ogród stary, rozległy, wspaniały. Należał do dworu, którego też własnością była biedna mała karczemka, dzierżawiona od dziedzica wsi przez ojca Chaity. Biedną była karczemka, biednym dzierżawiący ją arendarz. Dzieci miał wiele, żenił też synów i za mąż wydawał córki, jak mógł — niezbyt świetnie zapewne. Chaitę, gdy dosięgła lat piętnastu, zaswatano do miasta Ongrodu; została żoną Lejby, człowieka dość ubogiego, bo za cały majątek posiadającego wóz i konia. Wozem i koniem woził z młyna ciężkie wory ze zbożem i mąką. Z powodu tej ostatniej przez całe życie wyglądał jak Albinos, z białą twarzą i odzieżą, z białymi włosami i brwiami. Gdy tylko poruszył się, mąka sypała się z niego, jak sypie się śnieg z człowieka, który długie godziny przepędził na śnieżnej zamieci.
Chaita, wraz ze wstąpieniem na bruk miejski, rozstała się na zawsze z idyllą dzieciństwa swego, z zieloną łąką, w której wysokich trawach sypiała niegdyś ogrzewana słońcem majowem, ochładzana gałęźmi rozłożystego głogu; rozstała się ze strumieniem, w którego falach płaczące brzozy zatapiały zwisłe swe ramiona, a ona, zwiesiwszy się u jednego z ramion tych, zwolna wraz z niem kołysała się nad falami, które płynęły wciąż, płynęły, srebrnie dzwoniły i niby czarnemi gwiazdami migotały odbiciem oczu wpatrzonej w nie dziewczyny; rozstała się z niwą, w której wysokich kłosach z głośnym śmiechem chowała się przed swawolnymi braćmi, i ze starym, dworskim ogrodem, do którego wolno jej było wejść czasem i pod sklepieniem odwiecznych drzew jego poważnie pochodzić. Rozstała się z biedną karczemką ojcowską, w której stajni beczało kóz kilka, serdecznych jej przyjaciółek, w której ciasnych izdebkach krzątała się pracowita matka o zwiędłej twarzy, przed której progiem zasiadał niekiedy wieczorami brat starszy, i wśród ciszy wieczornej wydobywał ze skrzypiec nieuczone, ale takie przeciągłe, smutne tony. Wtedy, przy młodym bracie, siedzącym na nizkiej ławie, siadywała ona także i, na szyję zarzuciwszy mu ramię, słuchała gry jego, a wzrok topiła w białej mgle, kłębiącej się po łąkach, na kształt wód, kołysanych wiatrem. Grając, brat miewał czasem łzy w oczach. Zapytywała, czego płacze? Nigdy jej nie odpowiadał. Oboje nie wiedzieli czego im smutno. Ciemni byli, niewiedzący. Jednak tęsknili za czemś, czegoś im było żal i lęk... Gdy brat Chaity grał coraz przeciąglej, smętniej, drobne rodzeństwo zbierało się u kolan jego i podnosiło ku niemu zasłuchane twarze; w ciemnej sionce matka wzdychała głośno, a ojciec, z rudą brodą i okiem posępnem modlił się w izbie przed oknem, coraz głośniej, coraz żarliwiej, coraz jękliwszemi i śpieszniejszemi zawodzeniami...
Wraz z pierwszem wstąpieniem na bruk miejski, rozstała się z tem wszystkiem Chaita, a może i z czemś więcej jeszcze... Może kiedyś, w upalny dzień letni, srebrne fale strumienia, nad któremi kołysała się, u gałęzi brzozy płaczącej zwieszona, ukazały ognistym jej oczom urodziwego młodzieńca, z miękką dłonią, czołem jaśniejącem mądrością tych wielkich, starych mistrzów Izraela, o których słyszała, jak nieraz ojciec jej opowiadał jej braciom... Być może... wszak nie koniecznie trzeba być królewną, aby marzyć o szczęściu...
Szczęście! Quel animal est-ça? mogła-by dziś, gdyby umiała po francusku, zapytać Chaita. Ale ona nie umie po francusku, w rodzinnym więc tylko, bardzo brzydkim, żargonie, codziennie z rana stając u okna mieszkania swego, zaczyna pacierz swój od wyrazów: »Panie świata! dziękuję Ci, żeś stworzył mię tak, jak była wola Twoja!«
Miasto porwało ją — jak atom drobny wpadła w aglomerat tysięcy innych atomów i wraz z nimi pociągniętą została w wir nieubłagany, śród którego stopy stopom zazdroszczą każdej piędzi zdobytego gruntu, piersi piersiom odkradać usiłują każdą odrobinę powietrza, usta ustom wydzierają każdą okruchę pożywienia, czoła goreją od znoju, serca twardnieją i więdną od widoku twardych kamieni i uwiędłych twarzy, nad któremi nie brzmią i nie przelatują żadne kojące, choćby nawet nierozumiane, głosy, widoki, pieszczoty swobodnej, świeżej przyrody...
Co tu czynić, ażeby źyć; mężowi, którego obrazu nie ukazywały jej wprawdzie srebrne fale strumienia, w ciężkiej pracy dopomódz; dzieci, które ją otaczały coraz liczniejszem gronem, wyżywić, wychować? Czyniła mnóstwo rzeczy. Roznosiła po mieście drobne towary, w kilkunastu małych pudełkach zamknięte, któremi tak owieszała się cała, że miała zdala pozór kobiety, garbatej z przodu i z tyłu; potem roznosiła owoce w wielkich koszach, których ciężar czynił chód jej kołyszącym się na obie strony, jak gdyby była srodze kulawą; potem jeszcze...
Lecz nie będę opowiadać dłużej, czem była i co przez całe długie życie swe czyniła Chaita. Jedną tylko rzecz powiedzieć muszę. Bardzo często chodziła na cmentarz — na ów cmentarz izraelicki, który o wiorstę od miasta, na piasczystym gruncie, śród nizkiego ogrodzenia sterczy lasem czerwonawych kamieni. Chaita chodziła często na piasczyste to wzgórze, a gdy szła, przed nią jechał i po nierównym bruku trząsł się i dygotał wóz z podłużną drewnianą skrzynią. Za wozem idąc Chaita zanosiła się zwykle od płaczu; a kiedy potem z przechadzki tej do domu wracała, piasczyste wzgórze sterczało jednym kamieniem więcej. Na kamieniach tych wypisywały się następnie imiona różne: męża Chaity, brata, który był dla niej bardzo dobrym, matki, mieszkającej przy niej na starość, syna, który brylantem był w wypłakanem jej oku, córki, która jak róża kwitła w cierniowym jej wianku...
Jak się zdarza z wielu starymi ludźmi, Chaita przez śmierć lub oddalenie potraciła wszystkich swoich... Jedni pomarli, drudzy odjechali daleko, inni zobojętnieli...
Jest ona teraz samą na świecie. Skupuje starą odzież; niekiedy nawet stare łachmany ze śmietnisk podejmuje, nosi je na plecach w wielkim koszu z łozy uplecionym, osobliwy towar ten sprzedaje osobliwszym jeszcze od niego nabywcom i — żyje...
Czy żyje bez wszelkich już pociech i przyjemności, nic na świecie całym niema, coby zgasłe jej oko rozpalić mogło iskrą błyszczącą, a na wargi uwiędłe wywołać uśmiech pieszczotliwy, niemal radosny? Spójrzcie teraz, gdy zgięta pod ciężarem kosza, przesuwa się brzegiem ulicy i podartym kaftanem ściany domostw wyciera. Podniosła nieco głowę w żółtej chustce, oko jej strzeliło iskrą prawie gorącą — uśmiechnęła się i dygocącym głosem zawołała:
Chaimkie! nu! Chaimkie!
Mały, sześcioletni chłopak, przebiegający ulicą, usłyszał wołanie, przypadł do niej, zarzucił ramiona na schyloną jej szyję, pocałował głośno zmarszczone czoło i wnet, odwróciwszy się, ze śmiechem i krzykiem, pogonił za gromadą starszych i młodszych chłopców, pełnym galopem pędzących w stronę, kędy przed niewielu dniami wywieszono szyld ogromny, z wymalowanym na nim olbrzymem w różowych inexprimablach i zielonej bluzie. Za wejście do przybytku, w którym ukazywano olbrzyma, płacić trzeba; portretowi jego, wywieszonemu na ścianie domu, Chaimek i towarzysze jego przypatrywali się godzinami całemi bezpłatnie.
Chaita nie była samą na świecie. Chaimek był jej wnukiem po najmłodszej córce, po tej właśnie, ktora przez czas krótki kwitła, jak róża, w kolczatym wieńcu jej życia. Śmierć zwiała z ziemi różę starej łachmaniarki, ale ona upatrywała żywy jej obraz w pozostawionem przez nią dziecięciu. Chaimek ma włosy matki, kasztanowate i wijące się w mnóstwo pierścieni, a oczy takie, jakie niegdyś miała babka jego, czarne, wielkie, szeroko rozwarte wśród ściągłej, bladawej twarzy.
Chaimek jest ładnem dzieckiem. Ubranie jego znamionuje w sposób wyraźny profesyę babki; od roku już bowiem nosi on kamizelkę z białego perkalu w czarne centki, surducik z perkalu i czapkę z perkalu. Do czapeczki przyszyty jest daszek skórzany, bardzo zmięty, ale Chaimek rzadko nosi czapeczkę, bo najczęściej zapomina jej w domu, a na mieście ukazuje się w rudej jarmułce, która przykrywa sam wierzch zaledwie spierścienionych jego włosów.
Chaita zawsze własnoręcznie szyje ubranie Chaimka. Prawda, że zdarza się to bardzo rzadko, zawsze jednak szczególnym jest widok starej kobiety, gdy w wielkich okularach, których brzegi zachodzą do połowy pomarszczonego czoła, i w żółtej chustce, ściśle oblepiającej głowę, siedzi na nizkim stołku, przy świetle lampki z długim kominem, ciemnemi rękoma przykrawuje, przymierza, zszywa spłowiałe łachmany. Czyniąc to z nadzwyczajnem wytężeniem myśli i wzroku, od chwili do chwili pomrukuje półgłosem. Mówić do siebie jest jej stałym zwyczajem. »Kto tam teraz mieszka« szepce czasem. Myśli wtedy o małej, brudnej karczemce, w której urodziła się i wychowała.
— Aj! aj! jakie one były piękne!...
Wspomnienie to o starych drzewach dworskiego ogrodu, pod których cieniem przechadzała się kiedyś, dzieckiem i dziewczęciem będąc.
Czasem uśmiecha się i głową wstrząsa z rodzajem żartobliwej pogróżki. Przed wzrokiem jej przepłynęły z srebrnem dzwonieniem fale strumienia i zamigotały czarnemi oczyma wpatrzonej w nie dziewczyny.
Innym jednak razem wzdycha ciężko.
— Kiedy on umarł — mówi — to on bielszy zrobił się, niż ta mąka, którą zawsze nosił na sobie! On młodo umarł. Wory ciężkie na wóz kładł przez całe życie... zmęczył się bardzo i... poszedł sobie...
Potem dodaje:
— Panie świata! połącz duszę jego z duszami Abrahama, Izaaka i Jakóba, i wszystkich miłych Tobie!
A czasem mówi:
— Człowiek podobny jest tchnieniu! dni jego znikają jak cień!
Wtedy myśli o młodej córce swojej, matce Chaimka, o róży, którą z ziemi zwiała śmierć...
Bywają jednak chwile, w których z ręki Chaity wypada gruba igła; ściska ona pięść z wielkim gniewem, oczy jej z za okularów gniewnie pałają.
— Aj! aj! zła kobieta, złodziejka! niegodziwa! jak ona mię obdarła! jak ona mię oszukała! Dwa złote za taki gałgan ode mnie wzięła! a kto mnie za to tyle da? ja nieszczęśliwa jestem! ona mnie zgubiła!
Namyśla się, potem uspokaja i dodaje:
— Nu! kto mnie za to tyle da? Dziewczyna ta od tych bogaczów! Ona na niczem nie zna się i ciągle się tylko śmieje i podskakuje. Ja jej do tego kaftana te błyszczące guziki przyszyję, a pokazywać go jej będę nie z tej strony, gdzie są dziury, ale z tej, gdzie będą błyszczące guziki. Może ona mnie i trzy złote da! Złoty zarobku! toby to szczęście było!...
Marząc o olbrzymim zarobku całej złotówki, i uśmiechając się filuternie na myśl o błyszczących guzikach, któremi nazajutrz olśnić ma młodą pokojówkę, ciągle śmiejącą się i podskakującą, Chaita czuje, że drzemać zaczyna. Nogi okrutnie bolą ją od kamieni, po których cały dzień chodziła, rada-by się już położyć, wstaje tedy, ale uczuwa, że ciało jakieś leży pod jej stopami. W drżącą rękę ujmuje lampkę i pochyla się ku ziemi. Chaimek to, który siedział zrazu u jej kolan, gwarząc i przypatrując się sporządzanym dla niego szatom, leży teraz u nóg jej, skurczony, uśpiony, i w silnie ściśniętej ręce trzymający kawałek niedojedzonego obwarzanka.
Wklęsłe wargi Chaity rozwierają się szerokim uśmiechem; stawia lampkę na stole, bierze wnuka w objęcia, i składając na rozrumienionej snem twarzy jego głośne pocałunki, mówi:
— Śpiochu ty mały! ja przez ciebie tylko co nie upadła!
Przy ostatnich wyrazach tak się już śmieje, że aż chichoce prawie. Chaimek się budzi, otwiera senne powieki, i coprędzej niesie do ust niedojedzony przedtem obwarzanek. Babka wsuwa go pod pierzynę.
Bobe? — odzywa się dziecko.
— Nu? — pyta babka, zajęta zdejmowaniem kaftana.
— A gdzie ta dziesiątka, którą ja dziś od puryca dostałem?
Pytanie to sprawia na Chaicie przykre bardzo wrażenie.
— Gdzie ta dziesiątka! — woła — ja ją za okno wyrzuciłam. Ty ją wyżebrał! a czy ja tobie nie mówiłam, żebyś ty nie żebrał! Jak ty mnie jeszcze raz nie posłuchasz, to ja ciebie rózgą wybiję!
Chaimek ani wyrzutów, ani pogróżek babki już nie słyszy. Śpi znowu z obwarzankiem przy ustach, i z ramieniem, ubranem w brudny, gruby rękaw, zarzuconem nad głową. Ciemne rzęsy rzucają mu na różowe policzki długie cienie, a drobne usta uśmiechają się łagodnie. Stara babka gniewa się jeszcze chwilę, lecz potem wydobywa z kieszeni wyżebraną przez wnuka dziesiątkę i ogląda ją na wszystkie strony, jakby sama przekonać się chciała, że nie uczyniła wielkiej niedorzeczności wyrzucenia jej za okno. Wzdycha przytem ciężko, głową smutnie wstrząsa, lecz nakoniec, wsuwając się pod pierzynę, wymawia:
— Nu! cóż robić! — i dodaje: — Bieda!
Niekiedy babka i wnuk bawią się we dwoje bardzo wesoło. Zdarza się to wtedy najczęściej, kiedy Chaita dość późnym wieczorem wraca do mieszkania swego, niosąc na plecach kosz, pełen kupionych i podjętych ze śmietnisk łachmanów. Mieszkanie Chaity znajduje się w najgłębszym środku labiryntu tego, który składają uliczki i domki żydowskiej dzielnicy miasta Ongrodu. Składa się ono z izdebki tak nizkiej, że zczerniałych belek sufitu Chaita z łatwością ręką dosięgnąć może, a tak ciasnej, że gliniany piec większą połowę jej zajmuje. Pod jedynem okienkiem izdebki tej, złożonem z malutkich szybek, niema żadnej prawie ulicy; domek bowiem stoi wśród wielkiego nagromadzenia podwórek. Jest ich tam dokoła takie mnóstwo, że nieobeznanemu z miejscowością trudnoby się wśród nich zoryentować. Rozdzielone malutkimi domkami i płotami przegniłymi, chylącymi się ku ziemi, plączą się one ze sobą i najróżniejsze posiadają kształty: wąziuchne są a długie i kręte, niby kurytarze, to kwadratowe lub okrągłe, w czarne stajenki i składziki zaopatrzone, stosami śmiecia zjeżone, z kałużami, wiecznie stojącemi wśród ostrych kamieni tu i ówdzie, z nagromadzeniem starych desek, na których w dzień huśtają się gromady dzieci, a które nocami skrzypią i stukają pod powiewem wiatru.
Zdarza się czasem, że Chaimek uprzedza babkę i pierwszy z wycieczek po mieście wraca do izdebki. Roztropne to dziecko. Wśród mroku, panującego w izdebce, wynajduje zapałki, roznieca ogień w małej lampce i stawia ją na okienko, aby przyświecała krokom babki, gdy przebywać ona będzie podwórko, mające kształt długiego, krętego kurytarza. Wszystko to czyni z powagą, zwolna, ostrożnie; potem zaczyna odbywać po izdebce geograficzne poszukiwania. Pogrąża się naprzód w mrokach zapiecka i z szelestu, który tam czyni, poznać można, iż rozgrzebuje nagromadzone tam stare papiery, potem zagląda pod stół, pod pierzynę i poduszkę babki, i pod swoją własną, w kątku na ziemi leżącą, pierzynkę. Niekiedy poszukiwania te pozostają całkiem jałowe; najczęściej jednak, za piecem albo pod pierzyną, Chaimek znajduje zczerstwiałą bułkę, obwarzanek, albo kawałek chleba czy sera. Wtedy ze zdobyczą swoją siada w kącie izdebki i, zajadając z apetytem znaleziony przysmak, oczekuje przybycia babki.
Wkrótce też daje się słyszeć za okienkiem uderzanie o kamienie bruku przydeptanych trzewików Chaity; nizkie drzwiczki rozwierają się szeroko, i wsuwają się przez nie: najprzód gorąco żółta chustka, oblekająca głowę starej kobiety, potem zgarbione jej plecy, a potem wielki kosz, sterczący cały różnobarwnemi szmatami, które go przepełniają, i połyskujący tu i ówdzie metalowym guzikiem jakimś, przystrajającym znoszoną odzież. Wtedy Chaimek zrywa się z ziemi, przyskakuje do babki, pomaga jej zdjąć z pleców ciężar, a następnie wyciąga ku niej rączkę z niedojedzonym kawałkiem obwarzanka lub sera i woła: »Jedz, Bobe!« Chaita bierze czasem podawaną jej żywność i je, najczęściej jednak tak jest zmęczoną, że z głośnem stęknięciem siada na ziemi obok kosza, i bezzwłocznie opuszcza ręce. Chaimek zdejmuje lampkę z okna, stawia ją też na ziemi, a sam naprzeciw babki siada i obie ręce chciwie w koszu zatapia. Jakaż radość! ileż tam wtedy wykrzyków zachwytu! świetności za świetnościami występują długim szeregiem. Czasem np. ciekawe i niecierpliwe ręce Chaimka z trudem pewnym wyciągają z kosza babki wielką, długą, falbaniastą suknię z liliowego muślinu. Suknia ta pełna plam i dziur, ale Chaimek ich nie dostrzega, widzi tylko piękny kolor liliowy, i z otwartymi usty przygląda się gałązkom deseniu. Po sukni występuje z kosza kapelusz słomiany, zmięty bardzo, z dnem wydartem, ale ozdobiony wielką różą i opaską z różowej wstążki. Chaimek na widok róży aż chwyta się za głowę obu rękoma, potem, dla lepszego zapewne przypatrzenia się prześlicznemu przedmiotowi, wkłada go na głowę babki. Chaita nie wzbrania mu czynić tego, owszem, oczy jej błyszczą i uśmiechają się z pod róży, ocieniającej żółte czoło, gdy uszczęśliwiony Chaimek przypatrując się jej, przechyla głowę na obie strony i woła: »Szejne Bobe! a! szejne Bobe!« Po kapeluszu następują buciki, drobne dziecinne obuwie, podarte, zbrudzone, ale z ponsowej skórki. Chaita nie kupiła ich, lecz podjęła z ziemi na obszernym dziedzińcu, u okna pięknego jakiegoś domu. W mgnieniu oka ponsowe buciki znajdują się już na nogach Chaimka. Skacze w nich po izdebce, a co chwila staje, i nisko schylając się, przypatruje się im z uwielbieniem nadzwyczajnem. Chaita, patrząc na uszczęśliwione dziecko, odpoczywa.
Chaimkie, czy ty dziś nic na mieście nie dostał? — Gdy wymawia te słowa, usta jej drżą trochę i powieki okrywają niespokojnie migocące źrenice. Widocznie wstydzi się własnego pytania.
Kiedy Chaimek odpowiada, że nic nie dostał, Chaita nic mu na to nie mówi, tylko z cicha coś mruczy do siebie, głową trzęsie i wzdycha; lecz jeśli tylko sięgnie on do kieszonki i wydobędzie miedzianą lub srebrną monetę, stara babka wyrywa mu pieniądz z ręki, ciska go o ziemię, i w gniew wielki wpada.
— Ty znów żebrał — woła, zrywając się z ziemi i rozpostarte ramiona wyciągając groźnie ku dziecku, które cofa się ku swej pierzynce. — A co ja tobie mówiła? czy ja tobie nie mówiła, że żebrać to wstyd i grzech; ja ciebie za to rózgą wybiję.
Gdy tak woła, wyraz oczu jej tak jest rozsrożony, głowa i ręce tak się trzęsą, że chociaż sceny podobne powtarzają się często, Chaimek za każdym razem czuje się mocno strwożonym i chowa się pod pierzynkę swą caluteńki, z głową. Tylko malutkie nóżki jego w ponsowych bucikach wyglądają z pod pierzynki, a z innej strony, przez małe uchylenie jej, wygląda jeszcze czarne oko, na-pół filuternie na babkę spoglądające. Chaita staje nad parą ponsowych bucików, i miewa do nich długą jeszcze przemowę o wstydzie i grzechu żebraniny. Przy końcu woła gniewnie:
— Zdejm buciki! czy ja je dla ciebie tu przyniosłam?
Bobe! — odzywa się z pod pierzynki jękliwy głosik.
— Zdejm zaraz buciki, nu!
Bobe, pozwól mi w nich tę jedną noc przespać!
Głosik przybrał tym razem tak przejmująco błagalne tony, że Chaita czyni pobłażliwy gest ręką i odchodzi ku swemu łóżku. Stamtąd zwraca się raz jeszcze, i spostrzegłszy głowę dziecka, która, zjeżona kasztanowatemi kędziorkami, wygląda już z pod pierzynki, uśmiecha się ku niej i szepce:
Fiszele! (rybko).
Nazajutrz, gdy Chaimek otwiera ze snu oczy, za okienkiem, na wąskiem podwórku, dnieje, błękitnawy brzask poranku napełnia izdebkę, a na mglistem tle tem wydatniej odbija się przygarbiona postać Chaity, w szafirowy kaftan bez rękawów przyodzianej, i z twarzą, zwróconą ku oknu, modlącej się żarliwie. Z szybkimi, krótkimi pokłonami, półgłosem wymawia ona:
— Błogosławionym bądź, Panie świata, który prostujesz zgiętych w łęk!
— Błogosławionym bądź, Panie świata, który dajesz siłę strudzonym!
— Błogosławionym bądź, Panie świata, który sen z oczu a drzemanie z powiek moich spędzasz!
Chaimek wydobywa się z pod pierzynki i w szarej koszulince, a ponsowych bucikach stanąwszy za babką, zaczyna kłaniać się, tak jak ona i mówić:
— Błogosławionym bądź, Panie świata, za to, żeś nie stworzył mię niewolnikiem ani bałwochwalcą!
— Błogosławionym bądź, Panie świata, za to, żeś stworzył mnie mężczyzną!
I dalej odmawia poranny pacierz, którego, przez litość nad ubogiem, zaniedbanem dzieckiem, nauczył go uczony Szymszel, ojciec serdecznego przyjaciela jego, małego Mendele.
Stara babka niczego nauczyć go nie mogła, bo oprócz tego, że po całych dniach w domu nie bywała, wiedzy najmniejszej nie posiadała sama.
Napatrzywszy się do syta wymalowanemu na szyldzie olbrzymowi, Chaimek zwrócił kroki swe w stronę placu miejskiego, który, otoczony nizkiem ogrodzeniem i osadzony mizernemi drzewami, nosi w Ongrodzie wspaniałą nazwę bulwaru. Inne dzieci podążyły w tym samym kierunku, ale ponieważ starszemi były, pobiegły prędzej. Chaimek z serdecznym przyjacielem swym, młodszym od niego o rok Mendelkiem, szli z wolna, trzymając się za ręce. Po drodze zatrzymywali się przed niektóremi z wystaw sklepowych, tu przypatrując się złotym i połyskującym wyrobom jubilera, gdzieindziej uśmiechając się z rozkoszą na widok bułek i rogali, zdobiących okna piekarni. Do tych ostatnich malutki Mendele, w różowym spencerku i niezmiennie zwisających z pod spencerka białych tasiemkach, wyciągał nawet ręce. Ale Chaimek, o rok starszy, perswadował mu, że bułek i rogali tych brać nie można, a gdyby nawet i dostały się one w ich ręce, na nicby się im nie przydały, ponieważ są trefnemi. Mendele nie miał jeszcze zupełnie jasnego pojęcia o znaczeniu trefu. Chaimek znał fakt, ale wytłómaczyć go przyjacielowi nie umiał; powiedział więc, że gdy tylko zobaczą Enocha, dziewięcioletniego brata Mendelka, który od pięciu już lat uczy się i bardzo już jest uczonym i nabożnym, zapytają go o to.
Jakoż, gdy, rozmawiając w ten sposób, weszli na bulwar, ujrzeli siedzącego na ławce wyrostka, w długiej, szarej surducinie i czapce, nizko na czoło nasuniętej. Był to Enoch, syn uczonego Szymszela, a brat Mendelka. Dokoła niego zgromadziło się kilku chłopców równego z nim wieku, którzy gwarząc, zwracali się wciąż ku niemu, niby ku sędziemu, albo mistrzowi swemu. Widocznie mały Enoch, słynący z wczesnej uczoności i nabożności, zajmował wśród rówieśników stanowisko takie, jakie ojciec jego, uczony Szymszel, posiadał wśród mężów dorosłych. Względnie do młodocianego wieku Enocha, stanowisko to było świetnem i zdawało się przyrzekać mu przyszłość najpiękniejszą. Tylko, że ściągła, prześlicznie zarysowana, twarz małego mędrca była bladą i chudą, a oczy jego czarne, ogromne, głęboko zapadły i na świat patrzały z wyrazem dziwnie jakoś cierpiącym i dziwniej jeszcze poważnym!... Wyglądał tak, jak gdyby wielka owa ilość wiedzy, z której słynął, gromadząc mu się w głowie, wsiąknęła w siebie wszystką krew jego, i jak gdyby owa wielka nabożność, którą tak wcześnie się odznaczał, zjęła mu małą, szczupłą postać nieruchomą sztywnością i owiała nieokreślonym smutkiem.
Chaimek stanął naprzeciw Enocha, obu łokciami wsparł się o jego kolana i, podnosząc ku poważnej twarzy starszego towarzysza twarzyczkę swą okrągłą, ruchliwą, figlarnie orzuconą zwojami kasztanowatych kędziorów, zapytał:
— Enoch! powiedz ty nam, mnie i Mendelkowi, co to jest tref i koszer? dlaczego nie wolnoby nam jeść bułek tych, których tam, za oknem piekarni, tak wiele?
Usłyszawszy pytanie to, Enoch, rozjaśnił nieco twarz i już — już odpowiadać zaczynał dwom, stojącym przed nim, malcom na ich pytanie, gdy inni chłopcy, siedzący na ławce i za nią stojący, jednogłośnie zawołali, że oni o tem już dawno wiedzą, zatem i słuchać nie chcą, a proszą i żądają, aby Enoch opowiadał im lepiej piękną jaką historyą. Enoch mnóstwo pięknych historyi umie. Nauczył się ich w hederze (przeszedł już bowiem cały pięcioksiąg i znajduje się obecnie w studyum elementarnej nauki Talmudu z komentarzem Rasze). I teraz więc w krótkich słowach wyjaśniwszy Chaimkowi znaczenie trefu i koszeru, z poważnymi giestami rozpowiadać zaczął o poprzedzających wyjście Izraela z domu niewoli plagach egipskich. Była to jedna z najstraszniejszych historyj Enocha. Plagi po plagach następują długim szeregiem, a jedna od drugiej jest straszniejszą. O grubych ciemnościach, które zaległy były Egipt, dzieci słuchają w niemem osłupieniu, mniejsze już wrażenie wywierają na nie spadające na Egipt chmury szarańczy, różdżka Mojżesza za to, przemieniająca się w węża, zajmuje ich niezmiernie. Coby to było, gdyby każdy z nich przemieniać mógł w ten sposób przedmioty różne we wszystko, czego żąda! Mały Mendele naprzykład przemieniłby natychmiast kamyczek, leżący u stóp jego, w piękną, pulchną chałę, a Chaimek rozkazałby uschłej gałązce, którą trzyma w ręce, ażeby stała się taką piękną różą, jak była owa róża, zdobiąca stary kapelusz, znaleziony kiedyś przez niego w koszu babki.
Jakkolwiek przecież gromadkę małych słuchaczy zajmuje żywe opowiadanie Enocha, przerywają je od czasu do czasu drobne epizody, związku z nią niemające. Tak np. gburowaty Mordko, chcąc znaleźć się bliżej opowiadającego, popchnął Mendelka tak silnie, że zachwiał się on, na tasiemki swe nastąpił i upadł. Chaimka oburzyła krzywda, wyrządzona przyjacielowi. Z zaiskrżonem okiem, ściśniętą pięścią uderzył on parę razy w plecy Mordka, poczem nachylił się, podniósł Mendelka, pocałował go w czoło zwalane piaskiem, pogładził policzek zalany łzami i mocno go potem objąwszy ramieniem, do siebie przytulił. Mendelek przestał płakać, ale w gronie całem powstał, wypadkiem tym wywołany, gwar pewien, na który przecież Enoch w najmniejszej mierze nie zważał i bez względu na to, że przez pół go tylko słuchano, opowiadał dalej.
Wytrwałość ta przyniosła, jak zwykle, skutki pomyślne, bo gdy opowiadanie dosięgło kulminacyjnego punktu swego, więc jednoczesnego wymierania wszystkich pierworodnych egipskich dzieci, uwaga słuchaczy na nowo i w zupełności ku opowiadającemu wróciła. Jednoczesna śmierć pierworodnych wzbudziła przerażenie ogólne. Słuchano o niej z pootwieranemi szeroko ustami, z wyrazem trwogi i głębokiego żalu w oczach. Widocznie dzieci te nie czyniły jeszcze różnicy pomiędzy narodowościami, świat ten zamieszkującemi i nie wiedziały o tem, że jedna z narodowości tych nienawidzieć może drugiej i cieszyć się z jej nieszczęść. Mądrość ich nie dosięgła jeszcze stopnia tego, na którym znajduje się wiedza o nienawiści i zemście. Żałowały też pierworodnych egipskich tak zupełnie, jak gdyby były one izraelskiemi. Ale Enoch zbliżał się już do wspomnianego wyżej stopnia mądrości, i nad pierworodnemi egipskiemi litości najlżejszej nie uczuwał.
Z błyszczącem okiem i szerokimi giestami opowiadać właśnie zaczynał o płaczach i lamentach, które po owem fatalnem wydarzeniu rozlegały się w Egipcie, gdy nagle...
— Patrz! patrz! — zawołali wszyscy słuchacze i wszyscy w kierunku jednym powyciągali wskazujące palce, a Chaimek aż zadrżał cały z radości.
Na bulwar weszła kobieta w białej, lekkiej jak obłok, sukni, z ciemnymi splotami jedwabistych włosów nad czołem i ogromną więzią prześlicznych kwiatów w ręku, obciągniętem rękawiczką. Była to piękna i strojna pani; po obu stronach jej szli też piękni i strojni panowie.
Enoch sam jeden już siedział na ławce, ale nie zwracając uwagi na to, iż odbiegali go słuchacze, prawił z coraz większym zapałem historyę swą dwom drzewkom, melancholijnie powiewającym nad ławką mizernemi gałązkami. Przechodząca przez bulwar piękna pani i cudowne kwiaty, które niosła ona w swej dłoni, nie zdołały obudzić w nim zajęcia, od dawna już bowiem próżności i blaski światowe nęcić go przestały, a umysł utonął całkiem w studyach poważnych.
Lecz nic dorównać nie zdoła pośpiechowi, z jakim bardziej lekkomyślni i światowi towarzysze Enocha gonili za zjawiskiem, zachwyt ich budzącem. Gromadą całą biegli oni za panią w białej sukni, chmura kurzawy wzbijała się z pod stóp ich, a krzyki napełniały powietrze. Chaimek szczególniej nie mógł oderwać oczu od prześlicznego bukietu. Dotąd widywał on tylko kwiaty, malowane na starych sukniach, wtłoczonych w kosz starej Chaity, albo te, które z nikłą barwą i zmiętem, martwem obliczem przyozdabiały dziurawe, na śmietnikach podejmowane, kapelusze. Nigdy jeszcze w życiu swem nie widział kwiatów żywych. Teraz zobaczył je i aż zadrżał cały od zachwycenia niewymownego. W zapale swym zapomniał nawet o małym Mendelku, który, nie mogąc dorównać biegowi towarzyszy, usiadł na środku bulwarowej ścieżki i, rzewnie płacząc, wrzeszczał przeraźliwie. Inni chłopcy, mniej śmieli, albo może mniej namiętnie rzucający się ku rzeczom pięknym, biegli za panią w bieli w pewnem oddaleniu, palcami tylko ukazując ją i jej bukiet. Ale Chaimek zabiegał jej wciąż drogę i wyciągając obie ręce ku kwiatom, błagalne oczy podnosił. Ona nie zważała zrazu ani na dziecko, ani na ruchy jego w pół nieśmiałe, w pół gwałtowne, gdy nagle Chaimek pochwycił suknię jej i z lekka ją ku sobie pociągnął. Stanęła wtedy i z uśmiechem na dziecko spojrzała. Źrenice jej łagodne spotkały się z roziskrzonemi jak czarne brylanty, oczyma dziecka. Schylona nieco, zapytała:
— Czego chcesz, mały?
Chaimek nieśmiałym ruchem, dotknął końcem palca jej kwiatów. Zaśmiała się, dłoń jej spoczęła na gęstych dziecka kędziorach.
— Poproś ładnie — rzekła.
Chaimek stał nieruchomy i patrzał jej w oczy zalęknionem trochę spojrzeniem, zarazem wargi jego drgać zaczynały, jak gdyby wnet miał się rozpłakać. Nie dziw. Języka, którym przemawiała do niego, nie rozumiał.
— Powiedz mały: daj kwiatek!
Chaimek domyślił się, że kobieta uczy go wymawiania nieznanych jakichś wyrazów. Pojętność i uwaga odbiły się mu w oczach, które rozwarły się szerzej.
Wyjąkał i bełkotał zrazu coś niezrozumiałego, lecz po chwili z wybuchem radości i po dziecinnemu przeinaczając trudny wyraz, zawołał wyraźnie i głośno:
— Daj kwiatek!
Wtedy kobieta w białej sukni wesoło i razem głęboko popatrzyła mu w oczy, odłączyła od bukietu swego sporą część kwiatów i podała je dziecku.
Chaimek zawiesił się u jej ręki i okrył ją namiętnemi pocałunkami.
W minutę potem biegł ulicą, wiodącą ku żydowskiej dzielnicy. Trzymał kwiaty w wysoko podniesionem ręku, biegł szybko, nie słyszał wołań goniących go towarzyszy, a od tych, którzy go doganiali, bronił się rękoma i nogami. W ten sposób przebiegł kilka wązkich zaułków, kilkanaście różnokształtnych dziedzińczyków i wpadł do mieszkania babki.
W chwili tej właśnie słońce zachodziło. Ukośny promień jego padał na drobne szybki i spróchniałe ramy okienka. O! błogosławionem bądź słońce, które ozłacasz niekiedy czarne ściany takich nizkich izdebek, szkarłatnemi smugami opasujesz takie niezgrabne, gliniane, piece, i ciepły pocałunek składasz na czole zmarszczonem takiej przygarbionej, zmęczonej, starej, łachmaniarki!
W różowym płomieniu zachodzącego słońca, z kwiatami w wysoko podniesionej ręce, stanął zdyszany Chaimek przed babką, która, na stołku siedząc, drżącemi rękoma przebierała podarte łachmany. Śnieżne lilie, stulistne róże, błękitne jak niebo niezapominajki, wysokie trawy ze srebrnemi brzegami rozbłysły w słońcu, niby spadły z nieba odłam tęczy; woń ich upajająca, napełniła izdebkę od czarnego sufitu do glinianej podłogi. Chaita klasnęła w ręce, oczy i usta szeroko ze zdziwienia otwierając.
Chaimkie! — zawołała — aj! aj Chaimkie — a zkąd ty wziął te piękności? gdzie ty znalazł takie brylanty? Daj ty mi ich tu, ja im przypatrzę się! Aj! jak one pachną!
Uczucie niewymownej błogości rozlewało się na twarzy Chaity, gdy, wziąwszy piękne kwiaty z rąk wnuka, przyglądała się im z daleka i z blizka, przymrużała oczy, nos, uzbrojony w wielkie okulary, kryła całkiem prawie w kielichu lilii, a szerokie trawy o srebrnych brzegach gładziła dłonią, jakby to były dzieci ukochane, wciąż wołając.
— Aj! aj! jakie to piękne! a jak to pachnie! a jak to błyszczy!...
I trudno-by rozpoznać, które z dwojga tych istot, dziecię czy babka, cieszyło się namiętniej temi arcydziełami natury, co zajaśniały nagle w ciemnem i dusznem ich miejskiem więzieniu, tym błyskiem zbytku, który rozświecił przed nimi — mrok nędzy. Cieszyli się oboje naiwnie, głośno, ale uciecha dziecka dłuższą była. Chaita po kwadransie poczęła głową trząść smutnie jakoś, westchnęła.
— Kiedy ja byłam młoda — szepnęła — i długo potem o czemś szeptała, głową trzęsła, wzdychała, a Chaimek siedział w kątku na pierzynce, opowiadał babce o pięknej pani, o sposobie, w jaki kwiaty od niej otrzymał i całował od chwili do chwili róże i lilie. Lecz babka po wielkiej radości posmutniała, a wśród nocy budziła się, stękała, wzdychała i słyszała, jak w ciemnościach, głosik dziecinny, z dźwiękiem prośby wymówił przez sen: »Daj kwiatek!«.
Chaimkowi śniła się kobieta w białej sukni i śniły się kwiaty; nie dziw, bo oddychał, owiany był cały ich wonią. Nocy tej, niby drugi Heliogabal, spał on na kwiatach. W obawie, aby mu gdzie nie zginęły, włożył je sobie pod poduszkę, pod biedną poduszeczkę, powleczoną sinem płócienkiem.
Bolesne obudzenie! Nazajutrz Chaita, odmawiając, jak zwykle, o wschodzie dnia poranne modlitwy, usłyszała za sobą głośne szlochania. Odwróciła się, i oto jaki obraz przedstawił się jej oczom.
Na wiązce słomy, przykrytej cienką pierzynką, siedział Chaimek z włosami wśród snu rozczochranymi, a kolana jego, przykryte starą koszuliną, i drobne nagie stopy osypane były trupami kwiatów. Otworzywszy oczy ze snu, sięgnął wnet pod poduszkę i wydobył skarby swe, lecz w jakimże stanie! Atłasowe liście lilii zżółkłe były i porozdzierane, róże, na-pół ogołocone z koron, sterczały uwiędłemi łodygami, szerokie zielone trawy zmieniły się do niepoznania... Nie były to już kwiaty, lecz słabe o nich zaledwie wspomnienia, Chaimek z obwisłemi rękoma patrzał na nie i płakał, szlochając głośno. Daremnie pocieszała go babka, to znowu łajała, grożąc, że go rózgą wybije... Chaimek, nie słyszał nic i nie widział! Łzy duże, rzęsiste, strumieniem lały się mu z oczu i, spadając na uwiędłe kwiaty, skrapiały je obfitą rosą. Jedna tam była tylko gałęź niezapominajek, która zachowała jeszcze trochę świeżości i barwy. Błękitne gwiazdki ze złotemi oczyma zdawały się łagodnie patrzeć na płaczącego chłopczynę...
Był raz wieczór jesienny i smutny. Za okienkiem izdebki Chaity po wązkiem podwórku, z żałosnem gwizdaniem przelatywały wichry, a gdy umilkły na chwilę, słychać było szmer deszczu, spadającego na kamienie bruku. Chaita leżała na łóżku, stękała i wzdychała. Wązki promień lampki migotał po twarzy śpiącego obok niej Chaimka, a ona w twarz tę wlepiła nieruchome oczy i, według zwyczaju swego, półgłosem do siebie mówiła:
— Oj! biedne, nieszczęśliwe ty moje dziecię, co z tobą stanie się, kiedy dusza moja rozwód weźmie z mojem ciałem! Co z tobą będzie, kiedy Przedwieczny zawoła duszę moją, aby szła ztąd i połączyła się w światłości jego z duszami matki mojej i ojca mego, męża mego Lejby i brata mego Abrahama, dwóch synów moich i kochanej córki mojej Małki? A co ja Małce mojej powiem, kiedy ona mię na tamtym świecie zapyta się: Matulu, co ty zrobiłaś z małym synkiem moim, Chaimkiem? czy ty zostawiłaś tam przy nim kogo, kto chleb w usta jego, a rozum w jego głowę wkładać będzie? Jak ona mię tak zapyta się, ja z wielkiego wstydu oczu na nią, na moją kochaną Małkę, podnieść nie będę mogła, i tylko cała łzami zaleję się, bo miłego synka jej, Chaimka, ja samego jednego na tym świecie zostawię... On tak mały i żadnej rady sobie dać jeszcze nie może... U niego ręce takie małe, że on sobie niemi nic nie zapracuje, a głowa taka głupia, że będzie go do złych rzeczy, do wielkich nieszczęść prowadzić! Oj! biedna, nieszczęśliwa głowa moja!...
Tak rozmyślała i wyrzekała Chaita. Wieczoru tego myślała o śmierci, bo na świecie smutno było i ciemno, wichry żałośnie jęczały, a ją bolały kości i bolała głowa, żółtą chustką owiązana, i koło serca tak się jej jakoś robiło boleśnie, iż myślała, że z każdem odetchnieniem cząstka duszy jej ulatuje z jej ciała. Przytem srogich od dni kilku doświadczyła zgryzot. Czy to, że sił niedostawało jej do gorliwych zachodów, czy, że rywalka jej, Jenta, jako młodsza i zdrowsza, w targu i na śmietniskach ją wyprzedzała, od tygodnia może nie zarobiła nic prawie. Już nawet parę razy otwarcie powiedziała Chaimkowi: Nu, wyproś dziś tam u puryców kilka groszy.
Wieczór był już późny i dawno pora było rozebrać się i wsunąć pod pierzynę; ale stara babka leżała w ubraniu i długo mruczała półgłosem, oczu nie spuszczając z twarzy śpiącego wnuka. Potem podniosła się z ciężkością, narzuciła na głowę i plecy dziurawą chustkę i, nie zważając ani na ciemność nocną, ani na deszcz i wicher, wyszła z izdebki. Zgarbiona, z ręką wyciągniętą naprzód, wśród fal deszczowych, które uderzały jej w twarz i przenikały dziurawą odzież, przebywała kręte dziedzińczyki i wązkie uliczki. Stopy jej usuwały się co chwila z ostrych kamieni, albo zapadały w głębokie kałuże, szła bardzo powoli. Doszła nakoniec do celu wędrówki, i wsunąwszy się w ciemną sionkę nizkiego domowstwa, zastukała do drzwi, które znalazła omackiem.
— Kto tam? — zapytał z wewnątrz głos męzki.
Chaita z cicha wymówiła swe imię.
— Wejdź!
Izba, do której Chaita weszła, dość obszerną była, ale ubogą. W głębi jej, na prostym stołku, przed stołem, na którym leżała wielka, rozwarta księga, siedział człowiek, w długiem do ziemi, wyszarzanem ubraniu, z obliczem ciemnem i całkowicie prawie obrosłem ciemnemi włosy. Człowiek ten wczytywał się w księgę z wielkiem snadź wytężeniem władz duchowych, bo, gdy podniósł wzrok na wchodzącą kobietę, źrenice jego omglone były, jak bywa u tych, którzy z trudnością oderwać się mogą od przedmiotu swych myśli. Nie rozgniewał się jednak, że mu przeszkodzono w zajęciu, i łagodnym głosem zapytał:
— Czego przychodzicie do mnie o tak późnej porze? czy stało się u was jakie nieszczęście?
— Odkąd opuściłam dom moich rodziców, nieszczęście stało się towarzyszem wszystkich dni moich — odszepnęła kobieta.
— Taką widać jest wola Przedwiecznego — surowiej nieco odparł mężczyzna i zapytał: — Czego chcecie odemnie?
Chaita pochyliła się i pochwyciwszy ciemną jego rękę, do ust swoich ją przyłożyła.
Rebe! — rzekła — ja przyszłam prosić cię za wnuka mego, za małe niewinne dziecko, które może bardzo nieszczęśliwem stać się, jeżeli ty nie ulitujesz się nad niem!
Tu rozpowiadać zaczęła o troskach i niepokojach, któremi napełniał ją przyszły los dziecka.
Rebe — mówiła u końca mowy swej — ja przed tobą serce moje otworzę. Wielki ja grzech popełniłam, sama dziecko to żebractwa uczyłam... Rebe! niech twoje oko z gniewem na mnie nie patrzy... mnie ciężko żyć.. Ale ja o dziecko to w wielkim strachu jestem. Ono nauczyło się żebrać, a nauka to zła jest... ona prowadzić może do tego, że on będzie kraść! Aj! aj! Rebe! ja tego nie chcę! ja tego bardzo boję się!
I zaczęła w istocie trząść się na całem ciele, jak gdyby miała febrę.
Rebe! ja grzech nie jeden mam na sumieniu mojem! Zdarzało się, że łachman nędzny ja za dobry sprzedam, a kupując rzecz dobrą, zapłaciłam za nią, jak za nędzny łachman. Zdarzało się, że ja oczom ludzkim pokazywałam towar mój z tej strony, z której on cały był, a tę stronę, która była dziurawą, chowałam, jak mogłam! Zdarzało się, że ja dla Jenty, tej, co także łachmanami handluje, wielką zazdrość i nienawiść w sercu mojem miałam, kłóciłam się i biłam z nią o lichy zarobek! Widzisz ty, Rebe, że ja przed tobą całe serce moje otwieram, ale ty nie patrz na mnie za to, co ja zrobiłam, z gniewem i pogardą, bo... bo mnie tak ciężko żyć!... Ale ty, Rebe, pomyśl sobie, że ja nie chcę, żeby Chaimek mój musiał tak grzeszyć, jak ja grzeszyłam! ja tego bardzo boję się! Ulituj ty się nad małem, niewinnem dzieckiem! Ono takie piękne i takie rozumne i takie jeszcze małe! Weź ty, Rebe, wnuka mego pod opiekę swoją, jak tyle już dzieci biednych nieraz brałeś! Zrób ty tak, żeby on mógł uczyć się i rozum do swojej głowy brać, i żeby, jak dusza moja rozwiedzie się z ciałem, ustom jego kawałka chleba nie zbrakło! Ty dobry jesteś, Rebe, nad biednymi ludźmi litujesz się zawsze! Miłosierdzie twoje, tak jak mądrość twoja, na cały świat słynie! Niechże i ja znajdę łaskę w oczach twoich i litość w twem sercu!
Drżącej mowy starej kobiety Rebe słuchał w milczeniu, z uwagą. Myślał potem chwilę, aż rzekł:
— Bądź ty spokojną! ja prośbę twoją spełnię i wnukiem twoim zaopiekuję się! Ja go do domu mego wezmę, składkę na niego zbiorę, do Talmud Tory posyłać i sam go uczyć będę!
Twarz Chaity, zbolała i błagalna przed chwilą, zajaśniała radością i wdzięcznością niewypowiedzianą. Zapłakała głośno.
— Czegoż płaczesz? — zapytał Rebe.
— O, Rebe! przebacz ty moim łzom! głupie to są łzy, ale rzucają się one z serca mego do oczu moich, i ja ich zatrzymać w sobie nie mogę. Jak ty Chaimka mego do domu swego weźmiesz, rozstanę się z dzieckiem mojem... Niema u mnie nikogo na świecie całym, tylko jest on jeden... Ja i on, żyliśmy do tego czasu, jak te dwie krople wody, które wiatr rzuci na piasek, i które ciągle na siebie patrzą. Jak ty, Rebe, Chaimka mego do domu swego weźmiesz, zostanę się ja bez niego, jak oko bez źrenicy, jak ciało bez duszy. Pozwól ty, Rebe, żebym przynajmniej często do domu twego przychodziła i, na niego patrząc, pocieszała stare oczy moje...
Nazajutrz do izdebki Chaity wszedł Reb Nochim, i wziąwszy za rękę strwożonego i płaczącego Chaimka, zaprowadził go do domu swego.
Kimże jest Reb Nochim? Reb Nochim słynie szeroko wśród izraelskiego plebsu z uczoności, pobożności i miłosierdzia. Talmudystą jest biegłym wielce i naukę kabały studyuje z niezmordowaną pracowitością. Powiadają niektórzy, iż dla oczu jego nic niema skrytego na niebie i ziemi, ale ja o tem z pewnością twierdzić nie mogę. Wielkiej litości jego za to mam dowody niezbite, bo czyny jej i następstwa widziałam nieraz przed własnemi oczyma. Widziałam nieraz dzieci izraelskie, ubogie, obdarte, głodne, które gromadami całemi przygarniał on ku sobie; widziałam starców niedołężnych, zgarbionych, którym ramię swe za podporę dawał... Ale o tem mówić nie pora... Wspomnę tylko o tym rysie usposobień Rebe Nochima, który wywrzeć może, jak mi się zdaje, silny wpływ na przyszłe ukształcenie moralne i umysłowe Chaimka. Reb Nochim, oprócz hebrajskiego języka i pospolitego żydowskiego żargonu, żadnej innej mowy, ani wyrazu jednego nie rozumie i nie wymówił nigdy. Pogrążony całkiem w studyach religijnych, w badaniu szczególniej tajemnic kabały, nad któremi praca, wierzajcie państwo, żartem wcale nie jest, nie miał może czasu wyuczyć się języka kraju, który dla pra-pra-dziadów jego był już krajem rodzinnym. Przypuszczam jednak, że oprócz braku czasu, nieumiejętność ta Rebe Nochima posiada jedną jeszcze przyczynę...
Może jednak te lilie białe, na których przespał Chaimek noc jedną, może te niezabudki, które błękitnem wejrzeniem zdawały się mu mówić: »pamiętaj!«...
...Chaimek mieszka u Rebe Nochima i uczęszcza do Talmud-Tory, ale wieczorami Reb Nochim często sam go naucza. Prowadzi on z dzieckiem długie rozmowy, opowiada mu wiele historyj, zaczerpniętych ze świętych ksiąg Izraela, a ofiara to niemała, gdyż rozmowy te zabierają mu czas drogi, odrywając go od ulubionych studyów i modłów. Ale czegoż Reb Nochim nie uczyni, gdy widzi, że ktoś biedny potrzebuje pomocy jego, albo, że w jakiemś malutkiem sercu wzniecić może wielką miłość dla izraelskiego ludu i wiary jego!
Onegdaj wieczorem Reb Nochim nauczał Chaimka. Siedzieli obaj w nizkiej szarej izbie, jeden naprzeciw drugiego; mąż z ciemną twarzą i gęstym zarostem wspierał łokieć na stole a rękę podnosił w górę; dziecię, z okrągłą, pojętną twarzyczką siedziało na wysokim stołku, z nogami w powietrzu, z drobnemi rękoma splecionemi na stole, wyprostowane, uważne, z dwojgiem wielkich oczu utkwionych w oblicze mistrza.
Reb Nochim jest mistykiem. Wierzy on we wszystkie nadprzyrodzone jestestwa, o których opowiadają księgi, lecz dla niektórych aniołów szczególnie serce jego goreje miłością tkliwą. Miłością tą chce on podzielić się ze swym uczniem. Opowiada mu o aniele Sandalfonie, który, stojąc w niebieskich wrotach, pochwytuje modlitwy, lecące z ziemi do nieba, zmienia je w kwiaty przedziwnej piękności, i splata z nich wieńce, które składa u stóp Jehowy.
Chaimek słuchał o aniele modlitwy z zachwyceniem niezmiernem, i jakby ujrzeć go zapragnął, podniósł w górę oczy. Wtedy, nagle, przed wyobraźnią jego stanęła kobieta w białej sukni, ujrzana kiedyś na bulwarze miejskim; zobaczył schylającą się ku niemu twarz jej łagodną, ze srebrzyście połyskującem okiem i, zapatrzony wysoko, głośno, z uśmiechem wymówił:
— Daj kwiatek!

Rebe Nochima zdziwiły bardzo nieznane mu wyrazy, które wymówiło dziecię...
NOWY ABRAHAM.


Chaim Szostak był krawcem damskim i życie całe poświęcił na przyozdabianie pięknych i mniej pięknych pań swego rodzinnego miasta. Poświęcił! Szczytne to słowo, bez nadużycia jego doniosłości, literalnie zastosowane być może do wielu lat jego mozolnego żywota. Od najwcześniejszej młodości do dni ostatnich, które mu już mocno ubieliły głowę, wszystkie dni, a często noce, oddawał najsumienniej upiększaniu swoich współobywatelek. Przez długoletnią praktykę doszedł był nawet do takiej wprawy, że wszystkie ubierające się u niego panie wypuszczał z rąk swoich na jeden typ umodelowane; zdawaćby się mogło, że w jego pojęciach tkwił jeden jedyny ideał piękna, niezmienny i nieśmiertelny, który on przystosowywać lubił do każdej postaci i każdego wieku, każdego wzrostu i każdej objętości. Klientki jego również przywykły do niewzruszoności owego typu i podobno żaden krój inny nie mógłby im przypaść do smaku. Chociaż obstalunki, wychodzące z rąk Chaima, nie były przyjęte i ocenione, jak on się tego spodziewał, chociaż wszystkie panie, powierzające mu materyał i rachujące na terminowe wykończenie, również otrzymywały nie to i nie tak, jak się tego spodziewały, skąd wynikały różne turbacye i mniej lub więcej ożywione rozprawy, — mimo to wszystko panie trzymały się zawsze swego krawca, a krawiec ów swoich pań. Interes między nimi zagajał się przyjemnie, niemal wesoło: panie były ożywione nadzieją nowego przyodziewku, podniecone rozbudzoną w dziedzinie form i kolorów wyobraźnią — krawiec również ożywiony był i podniecony nadzieją zarobku oraz usiłowaniem wpadnięcia na tor niedość sformułowanych zachceń klientki. Nie brakło tu kombinacyj wszelkich, obrachowań i obietnic, nie brakło żartów nawet i dobrego humoru. Niestety, przyszłość nie odpowiadała nigdy tak pięknie zarysowanemu początkowi. Mija dzień jeden, drugi, tydzień dobiega końca; Chaim siedzi od rana do nocy, kraje, przymierza, przerabia i przypomina sobie wszystkie zalecenia — jedne przypomni, drugich nie pamięta — dobywa sił wszelkich, aby uniknąć zastrzeżonych, zwykłych swych omyłek, a nie przeczuwa, że palce jego i igła zawsze starej trzymają się drogi, nożyce przy ostatecznem wygładzaniu fasonów zawsze na stary tor schodzą. Dziwnym też jakimś sposobem mimo rzetelnego pośpiechu i gorliwego przysiadywania fałdów, robota przeciąga się zawsze daleko poza termin. Upływa dzień oznaczony; Chaim otrzymuje pierwsze zawezwanie, potem drugie i trzecie; w pośpiechu plączą się nici, zszywają niewłaściwe kawałki, trzeba pruć i przerabiać na nowo; a tu na dobitek jego Małka traci resztki krótkiej swej cierpliwości i poczyna wyrzekać, że doczekać się nie może spodziewanych pieniędzy, a siedmioro małych Chaimków i Małek dopomina się coraz natarczywiej przyobiecanych przysmaków. Wśród tego wszystkiego Chaim znajduje jednak dość siły ducha, aby krzepić się i pocieszać myślą, że gdy ostatecznie wszystko zostanie posklejane i przypasowane, suknia, ten owoc tylu dni gorzkich, przejdzie wykończeniem wszystkie dotychczasowe jego roboty i niezawodnie podkopie kredyt nienawistnego Josielka z Wołowskiej ulicy, a nawę jego rodziny popchnie na lepsze, spokojniejsze fale, gdzie widmo nędzy tak często grozić jej nie będzie.
Właśnie widzimy go w jednej z owych chwil pełnych niepokoju, oraz spodziewanego tryumfu. Nizko pochylony nad robotą, pod słabe światło lampki, szyje pilnie, aby dziś jeszcze wykończyć. Wydaje się całkiem skupiony w sobie i nic nie znamionuje nurtujących go niepokojów. Wysoka, chuda jego postać zawsze ma te same powolne, nacechowane godnością ruchy i twarz mizerna, o pięknej, na piersi spływającej brodzie, posiada swykły swój wyraz zmęczenia i poważnej zadumy. Pogrążony w swych myślach nie bardzo uważa, że mały Mendelek z mniejszą jeszcze Ryfką wiodą za jego plecami zażarty spór o część przykrojonego rękawa, zarówno ich oboje zachwyca ten szmatek barwnej materyi i zarówno oboje usiłują stać się jej posiadaczami. Nie uważa również, że zakopcona lampka cienką strugą czarnego dymu wystrzela ku poczerniałym a nawisłym belkom pułapu; nie uważa jak dym ten osiada mu na policzkach, na oczach, płucach — na oczach i płucach ośmiorga jego bachorów. Nie zważa, a może wysila się nie zważać, jak mu coś świdruje między łopatkami, jak zgięta od piętnastu godzin kość pacierzowa woła wszystkiemi siłami: wyprostuj mnie, bo nie wytrzymam! — jak go coś ssie w piersiach bardzo dokuczliwie, a między robotą i wpatrzonym w nią wzrokiem staje od czasu do czasu widmo kawałka śledzia z okruszyną chociażby chleba.
Ale te myśli natrętne Chaim bardzo energicznie odpędza od siebie; pojutrze szabas, podje sobie dobrze, choćby całą połowę śledzia — a teraz spieszyć trzeba, bo pani aptekarzowa trzy razy dziś już przysyłała i koniecznie przed dziewiątą wykończyć kazała. A z poczuciem akuratności łączy się tym razem wzgląd o wiele donioślejszej natury.
— Nu, Chaim, czy ty aby dziś skończysz? — od czasu do czasu odzywa się Małka.
I co tu pytać? Jeśli nie skończy, jutro zapalić nawet nie będzie czem w piecu, ani za co kupić nafty, aby szyć dalej. Toć wszystkie Małki jego, Ryfki i Mendelki głodne będą piszczeć dzień cały — a serce strasznie boli, gdy dziecko tak kwili, toż blade będą, aż przeźroczyste, a malutki Josielek do reszty nie podźwignie swoich nóżek krzywych. On to wie wszystko i ręce mu się trzęsą, tak spieszy; po co go jeszcze pędzić!
— Małke — mówi do żony, nie podnosząc głowy — zawołaj Lejzorka, niech on pomoże troszkę.
Małka podnosi kudłatą swą głowę z nad balii, w której coś pierze i błyska ku niemu płonącemi oczyma.
— Waryat jesteś! — wybucha — albo to Lejzorek nie szył od rana; albo to przez trzy dni ostatnie nie siedział na tym stołku, jak przykuty? Trzeba mieć litość nad dzieckiem, toż się rozchoruje nakoniec, i tak kaszlał dziś bardziej. Ani myślę go wołać, niech sobie pośpi trochę.
— Aj, ta Małke, jak ona boleśnie umie mówić!
Jemuż to wspominać o litości, ojcu nad własnem dzieckiem! Niby to on nie widzi, jak ten cienki, wysmukły chłopak w swem obcisłem i długiem ubraniu wygląda niby pochylone źdźbło suchego siana? Alboż to on nie wie, skąd taka papierowa barwa jego twarzy i taki apatyczno-smutny wyraz jego oczu? I Chaim był kiedyś młodym; wie, że jeśli teraz ciężko jest siedzieć nad igłą po piętnaście godzin na dobę, to gdy się widziało inne dzieci biegające swobodnie, gdy młode mięśnie na gwałt domagały się ruchu i młoda pierś świeżego powietrza, wtedy — wtedy owe 15 godzin były jeszcze cięższe. Chaim dobrze to pamięta; ale również pamięta, że robotę na dziewiątą skończyć musi, a bez pomocy syna nie dokaże tego.
— Małke — zawołał niepewnym głosem.
— Wue? — odzywa się z nad balii Małka.
Chaim milczy chwilę, jakby słowa nie chciały mu przejść przez gardło; aż ona powtarza raz jeszcze pytanie.
— Zbudź Lejzorka — mówi nieśmiało Chaim.
— Rozbójnik! — zakrzyknęła małżonka — on dziecko chce zabić, na śmierć chce je zabić!
— Oj, Małke, jakie ty straszne słowo powiedziała — poruszył się jak igłą ukłuty Chaim. — Na co takie straszne słowa gadać? A co będzie, jak nie obudzisz Lejzorka? Jak nie obudzisz jego, to on nie wstanie i nie siądzie mnie pomagać, a jak on nie będzie mnie pomagać, to ja roboty nie skończę.
— A to już nie kończ lepiej!
Chaima znowu igła jakaś ukłuła.
— Aj, aj, co ty dziś gadasz, Małke! Jak zaraz nie skończę, to aptekarzowa spać pójdzie.
— To niech sobie idzie.
— A kto mnie zapłaci, jak ona spać pójdzie? Aj, Małke, ty zupełnie źle dziś gadasz. Skąd my jutro weźmiemy drzewa, kartofli, chleba, jeśli ona spać pójdzie i nie zapłaci mnie? A jak dziś nie zapłaci, to może i jutro nie zechce, jak tamta z Juwolskiej ulicy, co to kazała Bóg wie ile czekać za to, że niby jakiś głupi tydzień robota przeleżała u mnie.
Smutny, monotonny ton tej przemowy wywarł na Małkę pewne wrażenie. Otarła mokre, czerwone swe ręce, bujne kędziory nawisłych włosów wsunęła pod rozluźnioną chustkę i ciężko wzdychając, zbliżyła się do pieca.
W tej małej, suterynowej izbie o dwóch oknach i nizkim, pełnym pajęczyn suficie, piec zajmował poczesne miejsce i majestatycznie wysuwał się na środek. Między jego tylną ścianą a ścianą mieszkania znajdował się wązki i ciemny zaułek, przybytek wszystkich tych wstrętów, jakie dają na współkę nędza, ciasnota i brak czystości. Tam to na kupie jakichś niewyraźnych łachmanów leżał trzynastoletni wyrostek, owe źdźbło suchego siana, współżywiciel rodziny, Lejzorek. W mroku, na ciemnem tle szmat, odbijała niewyraźnie twarz jego blada i pociągła; rzekłbyś, sylwetka przeświecającego przez mgły nowiu.
Matka zatrzymała się nad nim chwilę, schylona, żałując go rozbudzić; wreszcie zawołała nań zcicha. Na szept ten chłopak otworzył wielkie, zdziwione oczy i podniósł się tak prędko rzeźko, jakby wcale nie spał.
— Idź, ojciec woła — dodała matka.
Narzucił na siebie długi surdut, który mu w nocy służył za kołdrę i po chwili siedział już przy ojcu, powoli a nieprzerwanie wyciągając swą długę nitkę, jakby od rana siedział tak, nie wstając.
Chaim wydawał mu rozporządzenia, starając się jednak na niego nie spojrzeć.
Powoli gwar dzienny w izbie ucichał. Dzieci, jedno po drugiem, zostawały zanoszone za piec, na łóżko, na podłogę, każde na swoje posłanie. Zamiast płaczu, wykrzyków i tupania czternastu nóg, zewsząd rozlegały się teraz oddechy śpiących, przerywane niekiedy cichem, półsennem łkaniem. Najtrudniej było ułożyć Ryfkę. Z wielkim wysiłkiem zdobyta od brata część ponsowego rękawa taką napełniała ją dumą i zachwytem, że zarówno o spoczynku, jak o zwróceniu zdobyczy mówić sobie nie dała. Rękami przyciskała szmatkę do pół-obnażonej, żółtawej piersi i energicznym lamentem protestowała przeciw wszelkim próbom matczynym odprowadzenia jej do łóżka. Matka zrazu krzyczała, niemniej jak ona, próbowała nawet przemocy, ale gdy i to nie pomogło, a zwinne ciało dziecka jak węgorz wiło się w jej rękach, zostawiła je w spokoju i wpadłszy w nagłą czułość, w namiętnych uściskach formalnie dusić je zaczęła. Poczem zwróciła się do męża i w żywych słowach opowiadała, co to jest za rozumne dziecko, najrozumniejsze ze wszystkich ich dzieci, najrozumniejsze na całej kuli ziemskiej. Mówiła tak spiesznie, dużo i długo, że słowa zlewały się w jedną bez końca i początku kaskadę, w której tylko intonacya głosu wznosiła się i opadała. Dziecko tymczasem zbliżyło się do ojca, wsparło się o jego kolano i podniósłszy do góry kudłatą, całą w kasztanowatych pierścionkach głowę, pojętne oczy wlepiało w twarz matki. Chaim słuchał opowiadania żony i czuł na swem kolanie miękkie dotknięcie dziecinnego ciała. Twarz jego rozpogodziła się, usta przybrały wyraz błogiego uśmiechu. Oderwał oczy od roboty i spojrzał na dziecko. Ono, przechyliwszy główkę, podniosło na niego szafirowe, w świetle lampy jak brylanty błyszczące źrenice. Patrzyła na ojca badawczo, a cała jej postać śmiała i świadoma swych zachceń zdawała się mówić: nie oddam! Tu już Chaim nie mogł wytrzymać; ręka jego utonęła w bujnych kędziorach dziewczynki, schylił się i pocałował rumiany jej policzek.
— Nu, bierz ty jego sobie, już ja tobie odbierać jego nie będę.
Odnosiło się to do owego skrawka materyi, który dziecko ciągle do piersi tuliło. Tego tylko trzeba jej było. Zawróciła się i klepiąc głośno bosemi nogami po zabłoconej podłodze, pobiegła ze swym skarbem ukryć się za piecem.
Małka tymczasem przysiadła się do męża i poczęła przerzucać kawałki i skrawki wykończającej się roboty.
— Chaim — ozwała się przeciągle.
— Nu?
— A czy tu z tego wszystkiego nie będzie spódniczki dla Ryfki?
Potrząsł głową przecząco.
— Chaim — ozwała się znowu po chwili — a jakby jej z tych oto małych skrawków uszyć sukienkę, to byłaby fejne — ustami cmoknęła i głowę na bok przychyliła.
— Nie można — powoli odpowiedział Chaim.
— Ćć! — cmoknęła znowu Małka — co by to była za suknia, co za rarytna sukienka! Na szabas w niej iść można, choćby na sam środek bulwaru! Jaka Ryfka byłaby w niej ładna, jak cukier!
Chaim już milczał.
— Ja dużo nie wezmę: ot te dwa skrawki; czy to jej wiele potrzeba? Okruszynka ta złota! Jeszcze te, widzisz! A ten, co ona sama wzięła — och, jakie to rozumne dziecko! — i wszystko będzie. Tobie już to przecie niepotrzebne. Nu, Chaim, ja biorę?
— Tamta krzyczeć będzie — półgłosem odzywa się Chaim.
— Co to krzyczeć! Czego krzyczeć! — wybuchła nagle Małka, błyskając oczami. Na co to jej? Czy drugą suknię z tego uszyje? Może handlować tem będzie? Czy to ona nie pani, czy to u niej nie będzie leżeć bez żadnego użytku i dwa, i cztery, i dziesięć lat! Pewno, niech leży, niech gnije, a biedna Ryfka nago chodzić będzie, taka śliczna, taka rozumna!
Desperacki lament brzmiał w tym wykrzykniku i wysokimi tonami rozlegał się po izbie. Chaim milczał już i szył pilnie, jakby niemy i głuchy; usta tylko ułożyły mu się w taki wyraz, jakby żuł wielką jakąś gorycz.
Małka, wykrzyczawszy się, spojrzała z pod oka na męża, pozbierała wybrane skrawki, zwinęła je i wziąwszy z sobą, cofnęła się w głąb izby.
Przez chwil kilka panowała cisza, w której tylko plusk wody w balii i turkot rozklekotanej maszyny słyszeć się dawał.
Ciszę tę przerwał naraz głos Lejzora.
— Tate, ja już skończył — ozwał się głos powoli i z cicha.
— Daj — odrzekł ojciec, nie podnosząc oczu.
Odkąd Lejzor zasiadł przy jego boku, Chaim unikał w tamtą stronę spojrzenia. Chłopak podał robotę i w oczekiwaniu dalszych rozporządzeń pozwolił sobie wyprostować się. Zdawało się, że urósł niespodzianie, tak sucha ta postać umiała kurczyć się nad robotą. Sucha bo też była! Istne źdźbło siana. Dziwić się należało, gdzie tam w takiej nędznej klatce piersiowej pomieścić się miały wszystkie organy. Odgiął się w tył, odrzucił wystające ostro ramiona, i nagle jęknął głucho; jak rozpalonem żelazem przeszył go ból. Obie ręce podniósł do piersi i śpiesznie skulił się znowu. Ojciec i teraz nie zwrócił nań oczu, igła tylko żywiej zamigotała mu w palcach. Po chwili podał synowi przygotowaną robotę; Lejzor wziął ją w milczeniu, pochylił się i zaczął wyciągać wysoko ponad głowę, długą jak lejc, nitkę.
Cisza znowu zapanowała w izbie. Lampka kopciła, dopalając się ostatkami nafty, powietrze stawało się duszne, mrok coraz gęstszy nastawał. Ręka Chaima przechodziła w ruch coraz szybszy, ceglasty rumieniec zaczął przebijać przez ciemną skórę jego chudych policzków.
— Czy zaraz? — pyta od czasu do czasu Lejzora.
— Zaraz — odpowiadał chłopak przeciągle i cicho. I jakby naprzekór tym słowom stawał się coraz powolniejszy; igła nieznacznie zmieniała tempo swych poruszeń — zdawało się, że palce mu zastygają. W mdłem świetle dogasającego płomyka twarz jego przybierała znów wygląd księżyca, a z pod spuszczonej powieki patrzyły oczy duże, smutne, omdlałe.
— Czy zaraz? — pyta znów Chaim.
Lejzor usta otwiera, lecz zamiast zwykłego »zaraz« — wychodzi z nich parę krótkich, głębokich kaszlnięć.
Chaim niżej opuścił głowę.
Niema już teraz pytań, ani odpowiedzi; cisza, a w niej od czasu do czasu krótkie, głuche kaszlnięcia.
Nakoniec! Chaim podnosi się ze stołka tak szybko, jakby nigdy nie miał swoich ruchów powolnych. W wielką płachtę składa ukończoną robotę, wciąga na siebie watowane palto, starą czapkę wciska na wierzch jarmułki i jest już gotów do wyjścia.
Lejzorek zawsze towarzyszy ojcu; Chaim wprawdzie nie daje mu nieść ciężkiego nieraz zawiniątka, ale dzwoniąc u drzwi, wchodząc na schody, Lejzor weźmie je od ojca — nie wypada bowiem, aby krawiec sam odnosił robotę, a przytem i chłopcu kapnąć coś może za fatygę.
Idą szybko słabo oświetlonemi ulicami miasteczka. Śnieg skrzypi pod nogami, mróz tęgi ciśnie; dachy i ulice iskrzą się od brylantów śniegowych. A nad nimi, ponad szeregami domów, zagłębiają się nieskończoności szafirów, pełne drżących, dużych gwiazd złotych. Chaim gwiazd nie widzi i chłodu nie czuje; on ma w sobie jedną myśl tylko: przybyć w porę. Natomiast oczy jego chłopca podnoszą się do góry, błądzą od gwiazdy do gwiazdy i wyryty w nich wyraz apatyi powoli zmienia się w głęboką zadumę.
Nareszcie w jakiejś uliczce zatrzymali się u bramy. Chaim ostrożnie furtkę otwiera, aby, Broń Boże, nie zbudzić psa, który zawsze czuje szczególniejszy apetyt do długich pół jego kapoty. Szybko, chyłkiem, jakby przychodzili w najgorszych zamiarach, skradają się wzdłuż płotu i dopadają wreszcie drzwi małej sionki kuchennej. W sam raz, bo oto z za węgła słyszeć się daje jedno, drugie szczeknięcie tak basowe, że nie widząc, odgadnąć można, co to za olbrzymi potwór być musi. Chaim zrazu cicho, potem coraz natarczywiej dobija się do drzwi, ale i szczekanie staje się coraz groźniejsze, a wreszcie z za domu wysuwa się olbrzymia, kudłata głowa potwora.
— Tate — odzywa się Lejzor, szeroko otwierając przerażone oczy — czemu ty od ulicy nie zadzwonił?
— Aj, Lejzorke, czy ty nie wiesz, że panowie się gniewają, kiedy im żydzi od ulicy dzwonią? Aj, aj, jaki u niego głos gruby! Milor, Milor, panie Milorka, to ja, pański przyjaciel!
Ale uprzejmy, błagający niemal ton głosu irytuje coraz bardziej potwora. Przystępuje tak blisko, że wyraźnie można widzieć jego białe, potężne zęby i groźnie zjeżoną sierść na karku. Szczekanie przechodzi w ujadanie, i to właśnie ratuje wylękłych do ostatka żydów. Z głośnem skrzypnięciem otwierają się drzwi od kuchni i Chaim, pchnąwszy przed sobą syna, wpada za zbawczy próg.
— Że też przyszliście nakoniec! — zawołała kucharka — szczęście wasze, bo pani okrutnie jest zła. Nogi wytrzeć! Dopiero co uprzątnęłam, jeszcze brakowało, aby mi żydy wszystko błockiem zanieśli!
— Nu, niema o co się gniewać — łagodnie odzywa się Chaim, myśląc sobie, że w porównaniu z gniewem brytana ten jeszcze jest bardzo znośny; lecz jednocześnie uczuwa pewien niepokój w przewidywaniu trzeciej, bodaj z tych wszystkich najgroźniejszej, burzy. Jakoż nie myli się. Zaledwie zamknęły się drzwi za kucharką, zaledwie mieli dość czasu, aby otrzeć nogi ze śniegu, gdy na progu stanęła pani aptekarzowa. Jedno na nią spojrzenie dało znać Chaimowi o groźnym tej niewiasty nastroju.
— Myślałam, że chyba nigdy nie zjawicie się. Skaranie boskie z takimi krawcami! Mało to dnia było? Trzeba koniecznie doczekać się nocy, aby ludziom spokoju nie dawać.
— Dużo było roboty — wtrącił półgłosem Chaim.
— Dużo roboty! słyszeliście go? A nie trzymaliście to jej blizko miesiąc? Partactwo a nie robota. Zobaczymy jeszcze, czy to da się włożyć.
— Fajne wyszła sukienka — ozwał się Chaim tak uprzejmie, jakby odpowiadał na dobór najmilszych komplementów.
— Nie zachwalaj mnie tylko, bo cierpieć tego nie mogę. Zawsze wtedy chwalicie, gdy najgorzej jest uszyte, wam się już zdaje, że ludzie sami oczów nie mają. Pokaż no.
— Chaim, milcząc, rozwinął pakunek i, ująwszy suknię w dwa palce, tryumfalnie podniósł ją do góry.
Oczy aptekarzowej zrazu zabłysły zadowoleniem; lecz prędko opanowała wzruszenie, wzięła suknię z rąk Chaima i do gruntu opatrywać ją zaczęła, ostrej krytyce poddając każdy szew, każde zagięcie kroju.
— Partactwo i tyle! — zakończyła wyczerpawszy cały zapas słów oburzenia i, unosząc suknię, wyszła do pokoju. Chaim wielce zafrasowany, wśliznął się za nią na palcach.
Przykra to jest rzecz widzieć zawiedzione swe nadzieje; tem przykrzejsza, gdy one opierały się na żmudnej i długiej pracy, z gorliwością podjętej. Aptekarzowa nazwała go niedbałym, lekceważącym swoich pracodawców robotnikiem, i nie ona jedna; zarzut ten spotykał go często. A jednak on sam wie tylko, ile szczerej chęci było w dogodzeniu im, ile sumiennej pracy w wykonaniu. Czem się to dzieje, że nigdy odrazu nikogo zadowolić nie może?
Z niepokojem wyczekiwał rezultatu przymierzania. Niestety, i tym razem aptekarzowa wynalazła tyle niedokładności, takie rażące rozminięcie się z wszelką symetryą, że o przyjęciu roboty mowy nawet być nie mogło. Długa przeszła godzina, zanim przy wspólnej naradzie zdecydowano, co i jak zmienić należy. W toku rozpraw Chaim musiał wysłuchać mnóstwa utyskiwań i wyrzutów, które przyjmował w milczeniu z tem przeświadczeniem, że im bardziej są sprawiedliwe, tem boleśniejsze. Z wielkiem westchnieniem ulgi ujrzał nakoniec, jak aptekarzowa zdjęła suknię, a oddając mu ją, zastrzegła, aby nieodbicie na jutro rano była gotowa. Nareszcie koniec będzie wszystkiemu.
O, nie koniec! Zapomniał Chaim, czy może spodziewał się, że ona zapomni o jednym, ostatnim szczególe.
Już zabrał robotę i gotował się do wyjścia, zapewniając o swej na jutro akuratności, gdy nagle zabrzmiało głośne a nieuniknione nigdy pytanie:
— A kawałki?
Odnosiło się to do owych skrawków materyi, które mu zabrała żona, które mają tak pięknie przystrajać jego małą Ryfkę na ogólnej prezentacyi bulwarowej w dzień szabasu.
Lecz mógłże to jej powiedzieć?
— Nu, jakie tam kawałki; zdaje się nawet niema — odzywa się nieśmiało.
— Niema? — krzyknęła desperacko pani aptekarzowa. — Tyle łokci materyi! Agatko, Agatko, czy słyszysz? Nie przyniósł mi kawałków! Toż to czyste szachrajstwo! A, łotr! a, złodziej! Myślisz może, że ja pozwolę tak się oszukiwać?
I tak dalej, i tak dalej. Na Chaima spływały takie potoki wymówek, przezwisk, obelg, że nawet w najbardziej stulone uszy spora ich część dostać się musiała.
Zrobiło mu się niewymownie przykro.
— Biegaj do domu, weź od matki parę tych szmat — szepnął półgłosem do syna.
— Nie odda — odparł ten równie cicho, ale tak przekonywająco, że Chaim odrazu zaniechał zamiaru. Co miał począć? Musiał wymyślić jakieś nadzwyczajne kombinacye, jakieś kłamstwa, któreby choć w części honor jego uratowały a zarazem uspokoiły rozdrażnioną kobietę. Trudno mu to szło; nie lubił kłamać, nie zgadzało się to z jego poważną naturą, ani nawet z sumieniem. Tłómaczenie się więc swoje co najprędzej zakończył, dodając obietnicę, że szmat tych w domu poszuka i jeśli się znajdą, odniesie jutro z robotą.
Opodal stojący Lejzorek był niemym świadkiem tej sceny. Po bladej jego twarzy żaden wyraz żywszy nie przemknął; oczy z pod spuszczonych powiek jak zawsze apatycznie spoglądały; patrząc nań, zdawaćby się mogło, że myśl jego usnęła albo daleko stąd uleciała. Nie tak jednak było. Słyszał i rozumiał wszystko. Słyszał i rozumiał, że jego ojca robią oszustem i złodziejem, że ojciec ten siwizną i zmarszczkami pokryty przed rozgniewaną i pomiatającą nim kobietą wysila się na kłamstwa. Wprawdzie w małej a cichej duszy Lejzora tkwi i szeroko się rozrasta pogarda dla wszystkiego, co żydostwem nie jest: wprawdzie od lat najmłodszych wie, że najbardziej upokarzające słowa »goja« są wiatrem po wierzchołkach lasu wiejącym, który do głębin nie sięga nigdy; wie to — a jednak po jego chorem, zmęczonem ciele dreszcze jakieś przechodzą i chciałby tego wszystkiego nie słyszeć i nie rozumieć. Nie chciałby nigdy być ani tak poniżanym, ani tak zmuszonym do kłamstwa, tembardziej nie życzy sobie, aby to trafiało się jego staremu, spracowanemu ojcu. Rozumie przytem, że wszystkie te słowa uniesionej gniewem kobiety wraz z całem »przeklętem żydostwem« zagarniają i jego, i nad jego również zmąconą duszą kładą się ciężką, ciemną chmurą. Jakże odetchnął głęboko, gdy nareszcie cała ta sprawa jakoś ukończona została. Kiedy nakoniec zamknęły się za nimi drzwi, kiedy chłód i cienie nocy ujęły go w swoje majestatycznie spokojne objęcia i znowu ujrzał nad sobą dalekie, tajemnicze gwiazdy, zdało mu się, że budzi się nagle z brzydkiego snu ziemi i że to oczy jego ducha widzą już świat zaziemski; niech tylko gwiazd tych doleci, ujrzy złote skrzydła serafinów z pieśnią ku Panu lecących. W myślach pogrążony szedł machinalnie za ojcem, i z całej tej wrzawy, co go tak przed chwilą męczyła, został mu tylko jakiś bezwiedny ból na dnie duszy zaległy, jakaś gorycz, nad którą nie zastanawiał się, a która poza promieniami jego samowiedzy kładła swe piętno na szlakach jego myśli. Te złote gwiazdy, myślał sobie, to pewno takie wielkie jasne pochodnie, które Adonaj zapala na granicach naszego świata; niech świecą ludziom i opowiadają o chwale, która po drugiej ich stronie panuje. Jak tam pięknie być musi w tym przybytku jasności i tonów, gdzie przed płomiennym tronem Jehowy przelatują pułki aniołów, nucąc hymn uroczysty, śmigając złotemi skrzydłami! Jak tam te stare patryarchy i króle siedzą sobie poważnie w spokoju i majestacie, zapatrzeni w oblicze swojego Boga! Czy oni wiedzą, że tu na ziemi zawsze tak samo czarno, zimno i smutno! Gdyby Lejzorek mógł teraz przedostać się za te świetlane granice i stanąć w obecności proroków, to niechciałby latać z aniołami, a upadłszy na twarz przed nimi, jęczałby i szlochał. Możeby wtedy usłyszał go który, możeby twarz swą zwrócił ku niemu i spytał: czego tak się skarży.
Obudził go z zamyślenia głos ojca.
Chłopak oczy zawieszone na gwiazdach przeniósł na starego.
— Tate — ozwał się, nie czekając, co mu ten powie, a głos jego był żywszy i brzmiał głębokimi tonami — będziemy szyć dzisiaj?
— Nie, ty kładź się, ja sam przerobię.
— Nie skończysz i tamta znowu będzie nas łajać.
— Niech ona zginie — mruknął żyd półgłosem.
— Nie mów tak, tate; kto da nam robotę, kiedy oni wszyscy poginą?...
Chaim zamilkł, przywykły poważać głębokie sentencye syna.
— Czy ona nic ci nie dała?
— A któż da, skoro robota nie wykończona? Choćbyś cały miesiąc nad nią przesiedział, jeśli braknie jednego ukłucia igłą, to tak jakbyś nic nie zrobił, nic nie dostaniesz.
— A dużo jest do przerobienia?
— Niby to mało, ale jak pruć trzeba, a przykrajać, a szyć znowu, to się nazbiera tego dosyć.
— Będziemy szyć dziś jeszcze — cicho, bardziej do siebie powiedział Lejzorek.
Potem widać wątpliwość jakaś przyszła mu do głowy, bo z pewnym niepokojem spytał znowu.
— A masz pieniądze?
Chaim przywykł już i do tego, że syn podzielał z nim wszystkie troski życiowe.
— Było dziś dwadzieścia groszy; matka na mleko wzięła cztery, a sześć na kartofle, a pięć na drzewo, a dwa na sól, a za resztę mydła kupiła — ciągnął śpiewnie tchem jednym, podczas gdy Lejzor robił w myśli rachunek.
— Będziemy szyć dziś jeszcze — powiedział głośniej i zupełnie stanowczo. Przyśpieszył kroku, nie patrzył już na gwiazdy i z niespokojnego blasku jego oka można zgadnąć było, że nie marzenie, ale despotyczna dłoń rzeczywistości mdlejącą jego duszę rozbudza do życia.
W domu spali już wszyscy, może by się nawet nie obudzili, gdyby nagła zmiana powietrza nie sprowadziła gwałtownego ataku kaszlu do chorej piersi Lejzora. Na odgłos ten kudłata głowa Małki podniosła się z głębi wysokich poduszek i czarne, w wielkich białkach osadzone źrenice zatrzymały się na szkarłatnej z wysiłku twarzy syna.
— Spać idź zaraz! słyszysz, spać w tej chwili! — wykrzyknęła ze zwykłym sobie impetem.
I w tej samej chwili równie gwałtownie zwróciła się do męża. Widok odniesionego napowrót zawiniątka powiedział jej wszystko.
Przyniósł znowu! Źle więc zrobił, znowu poprawiać będzie, znowu nie dostał pieniędzy! Niedołęga, czy on co kiedy potrafi! Głodem tylko umie morzyć ich wszystkich, ją i te dzieci, i tego nieszczęśliwego Lejzorka!
Chaim w milczeniu krzątał się po izbie, szukając nafty dla dolania do wygasłej lampy. Zapaliwszy, postawił na stole i zwrócił się do Lejzorka, który w ubraniu, jak przyszedł, usunął się na stołek i dotąd jeszcze uporać się nie mógł z kaszlem. Parę sekund popatrzył na syna badawczo, poczem zaczerpnął wody z kubełka i podał mu ją.
Spieczone usta chłopaka z chciwością przylgnęły do napoju: bez oddechu wysączył go do ostatniej kropli. Skończywszy, podniósł na ojca krwią jeszcze nabiegłe oczy.
Chaim położył rękę na głowie syna i spojrzał mu w twarz, drgającą jeszcze od resztek kaszlu. Krótkie to było spojrzenie, ale głębokie — jak boleść rozbitego serca. W ponurym jego ogniu naprężał się i wołał cały ból ojcowskiego serca, streszczający się w jednym wykrzyku: moje dziecko! Smutne oczy chłopca zdawały się rozumieć to nieme wołanie; zdjął rękę ojca ze swej głowy i do ust ją przycisnął.
— Idź spać — rzekł ojciec.
— A robota?
— Sam ją dokończę.
— Nie skończysz sam; nie chcę, abyś sam kończył...
— Idź, moje dziecko, będziesz kaszlał bardziej jeszcze.
— A pieniądze na jutro?
Na to słowo magiczne twarz Chaima drgnęła, jakby po wszystkich jej mięśniach przebiegł prąd elektryczny. Oderwał wzrok od twarzy syna i bezwiednie przesunął nim po rozłożonych na łóżku, ławie, podłodze i zapiecku innych członkach swej rodziny. Patrzył na nich chwil kilka i ciemna jakaś chmura zstępowała mu na czoło, posępnym cieniem powlekając twarz całą. Tysiące zmarszczek zdaje się wypełzły z ukrycia i drobną siecią rozłożyły się na czole i policzkach, długą i chudą twarz przeciągając niepomiernie. Niezdecydowany stał tak czas jakiś, a półsiwa głowa coraz niżej spuszczała mu się na piersi.
Tak, pieniądz jest magicznem słowem, czegóż żyd nie poświęci dla niego!
Wkrótce obaj, ojciec i syn, siedzieli już na zwykłych swych miejscach. Znowu mdły promyk lampki w krąg swój obejmował dwie pochylone głowy: starca o srebrnych włosach, przykrytych małą czapeczką, a w skroni wijących się w dwa długie pukle, o policzkach mizernych, porysowanych zmarszczkami dokoła ust i tego wyrostka o bladej, przeźroczystej niemal twarzy, w której drgała skupiona uwaga i ukrywane cierpienie. Długie jak lejce nitki znowu wyciągały się nad pochylonemi głowami; to jeden, to drugi przeciął ją niekiedy zębami i z pośpiechem brał się do szwu następnego. Lampka kopciła i monotonnie z cicha skwierczała, a z chorej piersi chłopaka wciąż rzężał skrzypiący, krótki, urywany oddech. Chaim szył i nie patrzył na syna. Czyżby nie słyszał tych kaszlnięć i tego oddechu? Czyżby niepokój nie zmusił go spojrzeć na te niknące, straszną bladością pokrywające się, a chwilami ogniem gorączki rozpłomienione rysy chłopaka? Czyżby nie czuł i nie rozumiał, on stary, że to dziecko zabija się? Oczy jego utkwione były w robotę, spuszczone powieki nie zdradzały tajemnic ich głębi, blade światło nie rozjaśniło nizko pochylonej twarzy. Czyżby ojcowskie serce tak zastygło, tak zaparło się swej cząstki najdroższej, tej cząstki milszej i świętszej, niż własne »ja«? Lecz czegóż żyd nie poświęci dla grosza!
Gwiazdy zaczęły już blednąć w pierwszych blaskach dnia lutowego. Robota była na ukończeniu, parę godzin wspólnej pracy i wszystko będzie gotowe. Ale Lejzorek składa na stół niedokończone falbanki, zdejmuje naparstek i kładzie igłę.
— Tate, ja spać pójdę — mówi głosem tak cichym, a przytem tak chrypliwym, że zdaje się być raczej chrzęstem trzciny wodnej, wiatrem poruszanej. Wstał, opierając się o stół obiema cienkiemi i długiemi rękami, postał tak parę chwil, jakby zbierał siły, potem powoli, chwiejąc się w obie strony wysmukłą postacią, posunął się ku zapieckowi. Teraz dopiero podniosły się oczy Chaima i w ślad za synem pobiegły — szeroko otwarte, od pracy zaczerwienione, łzą zaciągnięte, wielkie, smutne. Zdawało się, że zastygł w tem spojrzeniu, tak mu ręka z wyciągniętą nitką zawisła w powietrzu, tak cały zamarł z pochyloną głową, z wpółotwartemi ustami. Chwil kilka łowił uchem dolatujący go z zapiecka szelest; słyszał, jak syn zdjął ubranie, jak ułożył się, jak kaszlnął parę razy, wreszcie westchnął cichutko i — wszystko ucichło. Wielkie westchnienie podniosło piersi Chaima, parę razy w lewo i w prawo poruszył się wahadłowo i przeciągłym szeptem, raczej jękiem, wyrzucił: Boże, Boże!...
Poczem znowu pochylił się nad robotą i z większym jeszcze, niż uprzednio, pośpiechem szyć zaczął. Na dziewiątą wspaniała, wizytowa suknia pani aptekarzowej była już ukończona i tym razem z obu zachwycająco systematycznymi bokami. Chaim mimowoli zapatrzył się na tę robotę, takie to gładkie było, piękne, szykowne. Gwoli większego swego tryumfu i ostatecznej pewności, postanowił ujrzeć to arcydzieło w całym jego blasku. Więc przywołał Małkę, która właśnie w tej chwili kończyła spłukiwanie garnków, od dnia wczorajszego spoczywających na półce z resztkami jadła, a dziś pełnych przeróżnych ruchliwych organizmów, z resztek tych wyprawiających sobie wspaniałą ucztę. Małka wiedziała już, o co chodzi; otarłszy więc fartuchem po łokieć niemal umurusane we wszelkich możliwych pomyjach ręce, zbliżyła się do męża, wzięła suknię z rąk jego i wgramoliwszy się na stołek, wrzuciła ją sobie przez głowę. Chaim cofnął się o krok i badawczym wzrokiem zaczął badać.
Dziwnie, co prawda, wyglądała ta szata, pełna jedwabnych upstrzeń i błyszczących guzików, zarzucona na brudny, pokryty plamami kaftan Małki; dziwniej jeszcze — wynurzająca się z jedwabnego ponsowego kołnierza kudłata, z mydłem i grzebieniem żadnej styczności niemająca głowa żydówki; ale Chaim nie zwracał na to uwagi, porwał go już był zapał artystyczno-krawiecki; widział tylko swoje dzieło i nad niem się zagłębiał.
Wyraz zadowolenia rozgładził twarz jego ze wszystkich niemal zmarszczek, przeciągnął ręką po brodzie, poprawił jarmułki i powoli, z upodobaniem wymówił:
Ganz recht!
Po chwili suknia była już zawinięta i Chaim sam, nie chcąc budzić Lejzorka, tryumfalnie wyruszył z nią na miasto.


∗             ∗

Jasne zimowe słońce jaskrawie ubrylantowało, przeczyście rozjaśniło dzionek. Mróz wprawdzie był tęgi, ale taka czystość, taka niezmąconość panowała w błękitach, w powietrzu, na ziemi, że cały świat zdawał się uśmiechać wesoło. Przechodnie wprawdzie kulili się i zasuwali ręce w rękawy, furmani musieli bić mocno rękami, aby im nie zesztywniały zanadto, konie stawały się kosmate od oszronionego włosa, a wąsy ludziom przymarzały do futrzanych kołnierzów — mimo to tak jakoś wszystkim było rzeźko i lekko, że całe miasteczko zdawało się prędzej i weselej poruszać.
Chaim również rzeźko szedł z powrotem do domu. Nie daremnie przepracował dziś noc całą; aptekarzowa była ostatecznie zadowolona, a tak rada z niepraktykowanej słowności Chaima, że mu już nic nawet nie wspominała o skrawkach. Lecz co najgłówniejsza, niósł pieniądze w kieszeni, które go wyżywić mogły cały tydzień może, a do tego miał obietnicę nowej i prędkiej roboty. Wesół więc był i czuł potrzebę w jakikolwiekbądź sposób radość tę uzewnętrznić. Zbliżając się już do domu, wstąpił do kramiku i za całe dziesięć groszy kupił obwarzanków dla dzieci. Niosąc je, uśmiechał się na myśl, jak jego mała Ryfka wyciągnie rękę do tych łakoci i zanim się jeszcze ze swą porcyą upora, zacznie odbierać innym, mniej, niestety, rozumnym braciom i siostrom. Ta Ryfka, to oko jego głowy, to słodycz jego życia. Jeśli Lejzorek jest jego pomocnikiem, doradcą i przyjacielem, to ta mała jest jego za wszystkie trudy nagrodą. Dziś jeszcze uszyje jej tę sukienczynę ze skrawków — och, jaka ona będzie w niej śliczna, istotnie jak cukier.
Z twarzą rozjaśnioną i myślą pełną pociech rodzicielskich wstępował w bramę swego dziedzińca, który dziś — nawet ten dziedziniec! — dzięki mrozowi wydawał się czystym i lśniącym. Gdy jednak po urwistej, lodem oszklonej pochyłości zstępował do rudery, w której suterenach miał swoje siedlisko, ucho jego uderzył jakiś gwar niezwykły. Donośne, pełne lamentu zawodzenie Małki akcentowało się w nim złowrogo. Przyspieszając kroku i nieco blednąc, dobiegł drzwi swego mieszkania. Wrzawa cała zwróciła się ku niemu. Zrazu nic pojąć nie mógł; Małka krzyczała, płacząc i przeklinając, dzieci jej wtórowały, nawet mały Josiel, pozostawiony samemu sobie, piszczał co miał siły. Obejrzał się Chaim dokoła i nagle okropne przypuszczenie błyskawicą mózg mu przebiegło.
— Lejzerke! — jęknął i rzucił się ku zapieckowi.
W półmroku leżał tam, jak legł wczoraj, jego pierworodny. Nie zmienił nawet postawy. Długie, wyciągnięte ciało, jak kłos użęty, spoczywało bezwładnie na kupie łachmanów; pełna czarnych punktów głowa zapadła głęboko w brudną poduszkę i blade rysy niknęły wśród tej podwójnej osłony: włosów i posłania. Chaim nizko pochylił się nad nim; cienka struga krwi sączyła się z ust chłopaka i spłynąwszy z posłania, utworzyła małą kałużę na zabłoconej podłodze, tuż przy nogach ojca. Cichy, głuchy jęk uleciał z piersi Chaima. Ostrożnie, lecz z siłą, jednem wytężeniem ramion podniósł chłopca z posłania; ręce jego i nogi zwisały bezwładnie, głowa z przymkniętemi powiekami, z strasznie otwartemi ustami, pełnemi krwi zaskrzepłej, spuściła się po przez ramię ojca. Uniósł go tak Chaim i położył na łóżku. Małka z rykiem rzuciła się ku dziecku; wyciągniętem ramieniem Chaim zabronił jej padnięcia na syna.
— Wody! — wymówił ochrypłym głosem, ale tak nakazująco, że kobieta bezwiednie rzuciła się do wypełnienia rozkazu.
Po długich chwilach oblewania, cucenia, ocierania, udało się Chaimowi uciekające życie rozbudzić w piersi syna. Małe serce uderzyło głośniej, parę głębokich westchnień poruszyło suchą pierś i zwolna, ciężko podniosły się wreszcie powieki.
W chacie tymczasem stało się ludno od przybyłych z całego dziedzińca na krzyk Małki sąsiadów. Były to wszystko kędzierzawe głowy, niemyte twarze, od warsztatu, od handlu, od rondli lub balii odbiegłe; wszyscy cisnęli się do łóżka chorego. Drzwi stały otworem i z sieni kłębiła się para chłodnego, świeżego powietrza.
— Czy doktór nie przejeżdżał jeszcze? — spytał Chaim pierwszego bliżej stojącego człowieka.
Między zebranymi zaczęty się szepty, pytania, informacye.
— Jeszcze nie — odezwał się ktoś ode drzwi.
— Małka, skocz do bramy — zwrócił się Chaim do żony.
Małka nie poprzestając jęczeć, wysunęła się za drzwi. Codzień przed południem przejeżdżały tędy sanki starego doktora. Stawał nieledwie co drugą bramę, wdrapywał się na schody, schodził do suteren, przebywał długie i brudne jak ścieki dziedzińce, a zawsze odprowadzany przez kaleki i schorzałych, którzy w przejściu nawet korzystali z jego wiedzy lekarskiej. W mieście nazywano go doktorem żydowskim, szepcząc sobie do ucha różne ucieszne anegdotki, ale w oczy ubliżyć mu nikt nie śmiał; ufano jego nauce i — jak mówiono — szczęściu.
Jego to wyczekiwała Małka. Tuląc się w wielką chustkę z drgającem od chłodu i łkań ciałem, z wielkiemi jak gałki, zaiskrzonemi oczami, w głąb ulicy wpatrzonemi, podobna była do zwierzęcia, czyhającego na zdobycz. Całe życie skupiło się w tych oczach i w wielkiej żądzy zobaczenia oczekiwanego. I możeby żadne inne oko nie dostrzegło go tak prędko. Zaledwie w dalekiej perspektywie długiej ulicy ukazał się biały łeb znajomego siwosza, już ona go dostrzegła, już rozróżniła wśród innych przejeżdżających koni i krzyżujących się wozów. Daleko był jeszcze, gdy leciała ku przybywającemu, potrącając przechodniów, narażając się na odwet, nie słysząc zaklęć woźniców. Gdy sań dopadła, tchu jej zabrakło i słowa wymówić nie mogła. Ale stary doktór wiedział, co znaczą takie rozpaczne, błagające oczy, czego żądają takie półgroźne, półproszące, wyciągnięte dłonie. Usunął się nieco na siedzeniu, dał znak, aby obok niego siadła i kierując się jej wskazówkami, kazał skręcić furmanowi do bramy ich dziedzińca. Dróżka, wijąca się wśród kup śmietnikowych, powietrze nawet mimo mrozu przesycone wyziewami, domek skrzywiony, stary, sień nizka, czarna, cuchnąca — wszystko to aż nadto mu znane; torując sobie drogę grubym kijem, kroczył tak swobodnie, jak zwykł był wchodzić do buduarów swoich bogatych pacyentek. Wszedłszy do izby, jednym rzutem oka ogarnął całe jej wnętrze. Bez zmiany w fizyognomii, bez oznaki wstrętu lub litości przesuwał się wśród rozpełzłego po całej podłodze Chaimowego potomstwa. W głębi, na wysoko usłanem łóżku, Lejzorek leżał blady i nieruchomy, z ręką spoczywającą w dłoniach ojca, który przysiadł się na brzegu łóżka i oka z niego nie spuszczał. Krótka była konsultacya. Jedno wejrzenie rzucone na twarz chorego dość powiedziało staremu praktykowi. Paru słowami jednak uspokoił alarmującą Małkę, zalecił chłodne kompresy, lód, w końcu jakąś miksturę, którą na kartce z notesu wydartej zapisywał na własnem kolanie. Podał receptę Małce z napomnieniem, aby natychmiast do apteki pobiegła. Ale widać jakaś myśl przyszła mu do głowy; powiódł raz jeszcze wzrokiem dokoła po dzieciach, po nierozpalonym dotąd piecu i znowu sięgnął do swego notesu, a skreśliwszy na kartce słów parę, podał ją Małce.
— Oddasz to w aptece — powiedział — to ci nic nie każą za lekarstwo zapłacić.
Poczem raz jeszcze zwrócił się do Lejzora i ucho ku jego ciężko robiącej piersi pochylił. Chaim tymczasem usunął się ku oknu i wyjąwszy z kieszeni dopiero co otrzymane pieniądze, zaczął je na dłoni przerzucać. Małka, której niespokojne oczy widziały wszystko, rzuciła się do męża i badawczo przez ramię mu spojrzała.
Hörste! — syknęła z cicha, spostrzegłszy sporo miedziaków zostawionych na ręku. — Nu, na co tego aż tyle! Czy to my bogacze!
Palcem przesunęła pieniądze; cofnęła z nich jeden, potem dwa, wreszcie zgarnęła wszystkie, pozostawiając jedne tylko dziesięć groszy.
— Nie można tak — perswadował szeptem Chaim.
Oczy żydówki błysnęły groźnie, ciemny rumieniec przeleciał po jej twarzy. Zgarnęła z dłoni męża ostatnią dziesiątkę i wszystko razem wsunęła sobie do kieszeni. Chaim spojrzał na nią pytająco.
— Już ja wiem, zrobię to lepiej od ciebie — powiedziała tonem stanowczym.
Chaim nie protestował; dobrze znana mu była praktyczność jego małżonki, w głębi ducha głowę przed nią uchylał, uznając niższość swoją w tym względzie. Zostawiwszy więc tę kwestyę jej praktycznemu rozsądkowi, pospieszył do Lejzorka.
— A cóż panie doktór? Co łaskawy pan na niego myśli? — spytał z jakąś smutną powagą, niespokojne oczy w twarz jego wpijając.
Doktór twarz odwrócił i nie patrząc na niego, rzekł z cicha:
— Albo to doktór Bóg? Robi się co można.
Chaim nisko głowę pochylił.
— Macie tu tego dosyć — powiedział znów doktór, wskazując na cisnące się do kąta dzieci. — Gdzie ich tak wiele, trudno wszystkich zdrowo wyhodować.
Machnął ręką, jakby z własnych słów niezadowolony, obejrzał się za kijem, nasunął czapkę na oczy i podążył do wyjścia.
Chaim ocucony z zamyślenia postąpił za nim.
— Ach, panie doktór — ozwał się z powagą — ja panu doktorowi bardzo dziękuję, niech pan doktór zawsze będzie zdrów...
U drzwi czatowała Małka. Osypała doktora podziękowaniami, błagając zarazem, aby jutro także ich odwiedził; przytem podała mu maluchny zwitek, w kawałek bibuły zaciśnięty. Lekarz, niewiele uwagi zwracając na jej żywe, donośne trzepanie, podany zwitek wsunął do kieszeni i raz jeszcze zaleciwszy dla chorego spokój i ścisłe wypełnienie jego poleceń, wyszedł.
Gdy wsiadł już do sanek, sięgnął do kieszeni. Dobroduszność pojawiła mu się na twarzy, gdy rozwijał tak pracowicie ułożoną bibułę, lecz przeszła ona w cichy, ucieszny śmiech, gdy w zwitku spostrzegł trzy stare guziki. Śmiejąc się wciąż, wsunął je napowrót do kieszeni paltota i szepnął do siebie:
— Ho, ho, dzisiejsze żniwo będzie bodaj jeszcze obfitsze niż wczorajsze.
Dzień cały Lejzorek leżał nieruchomy, nic nie mówiąc. Znosił cierpliwie chłodne okłady, wypijał mikstury, poddawał się gwałtownym wybuchom matczynej troskliwości, lecz ulgi mu to nie przyniosło. Już gasł. Powoli się wkradała i brała go w posiadanie swoje ta wielka władczyni, co oporu nie znosi i błagań nie słucha, ta moc niezwyciężona, co gdy tchnieniem na kogo powieje, to go niepowrotnie zagarnie, ta siła potężna dzierżąca porządek świata, ta noc dnia wszechbytu, która do wszelkich świateł swoje cienie miesza i z mroków swoich urabia kolebkę życiu.
Dzień się kończył, ostatnie promienie słońca dogasały i z nimi gasły blade promyki nędznego żywota. Flaszka mikstury była już opróżniona; mokrą szmatę, którą Chaim niósł mu do głowy, Lejzorek powolnym ruchem ręki usunął; chciało mu się odpocząć. Przycichł bardziej jeszcze, przestał nawet kaszleć i twarz mu zaczęła się wypogadzać, z wszelkich cieni boleści wyjaśniać.
— Śpisz? — spytała Małka, pochylając się nad nim.
— Czy spać będziesz? Czy ty już śpisz? — wołała potrząsając go za ramię.
— Będę spał — odrzekł cicho, podnosząc na nią oczy pełne niewypowiedzianej przykrości.
— Śpij, moje dziecko — dodała, poprawiając poduszkę tak energicznie, że głowa chorego zapadła pod ścianę. — Po mąkę tymczasem polecę.
— Idź już, idź, ja z nim posiedzę — odezwał się Chaim, może odczuwając w chorym potrzebę spokoju.
Po kilku chwilach, gdy w izbie ucichło zupełnie, Lejzorek oczy otworzył.
— Czy poszła? — spytał.
— Poszła.
— Ja spać nie będę, ja spać nie chcę. Mnie już nic nie boli, jest mi lepiej... gdybym tylko mógł westchnąć, głęboko, raz jeden... Duszno tu.
Chaim przysiadł się na krawędzi łóżka i chudą dłoń chłopca ujął w obie swe ręce.
— Tate, a gdybyś ty okienko otworzył?
— Dzisiaj mróz wielki.
— Ale będzie dużo powietrza... Dużo świeżego, czystego powietrza. Czy tego nie można?
Chaim obejrzał się po izbie. Nikogo w niej nie było, oprócz dwojga najmłodszych, ukrytych za piecem; wstał i drzwi nieco uchylił.
Struga chłodnego powietrza wpadła do izby i wsiąkać poczęła w duszną jej atmosferę.
Lejzorek westchnął głębiej.
— Tak dobrze — wyszeptał. — Tate, weź moją głowę i odwróć ją do okna. Ot tak, jeszcze trochę! Chcę widzieć, czy gwiazdy już świecą? Ale u nas nigdy gwiazd nie widać, ani słońca...
Nagle uczuł Chaim drgnięcie drobnej dłoni.
— A czyś ty jej odniósł suknię? — zapytał chory z zaognionemi nagle oczyma.
Chaim położył rękę na falujących włosach chłopca.
— Odniosłem, odniosłem. Jak ty to wszystko pamiętasz?
— I rada była? nie łajała? i dała pieniędzy?
— I dała, i nie łajała; nie myśl już o tem.
— To dobrze, to bardzo dobrze. Nie lubię, jak ciebie łają. Nikt ciebie nie powinien łajać, prawda? Ty ciągle pracujesz i nic nikomu złego nie robisz; na co łajać tego, co ciągle pracuje i nic złego nie robi?... Czy gwiazd jeszcze nie widać?
— Na ulicy świecą już może.
Nastało milczenie. Zmrok szary napływać zaczął przez małe okienka chaty. Chaim wpatrywał się w rysy dziecka, które przy gasnącem świetle traciły ostrość linii i rozpływać się niejako zdawały.
— Czy to tam jest niebo za temi latarniami? — zapytał chory.
— Za latarniami?
— Za gwiazdami. To przecie są latarnie Boga. On tam mieszka; siedzi na pięknym tronie, wysoko... a anioły tańczą przed nim, śpiewają...
Mówił to cicho, do siebie raczej; ostatnie słowa w szept się rozpłynęły.
Wpatrzonemu weń Chaimowi twarz syna w mrokach wieczornych wydała się jasną i przeźroczystą, jak twarz śpiewającego anioła; mimowoli palce jego zacisnęły się silniej dokoła drobnej ręki.
— Tate — odzywa się znowu Lejzorek — w niebie lepiej być musi, niż u nas? Czy tam nikt nie szyje?
— Tamte suknie pewno nie zdzierają się — odparł Chaim.
— I nikt nigdy przez cały dzień nie siedzi tak, co aż w piersiach zaboli?
I zaraz sam sobie marzeniem własnem odpowiadać począł:
— Tam wszystkie dzieci, wszystkie chłopcy małe chodzą sobie tylko po niebie i bawią się z aniołami. Nic im robić nie każą. Niema stołów takich, przy których cały dzień siedzieć trzeba, ani igieł, ani nożyc; maszyna nie huczy, głowa nie boli i tak jest cicho, cicho...
Zamilkł, pogrążony w marzeniach nad rozkoszami nieba; snać jednak nie bardzo były bogate, bo wkrótce błądząca myśl innego przedmiotu szukała.
— Tate — przemówił głośniej nieco — powiedz mnie co o Jakóbie lub o Józefie; ty tak to ładnie opowiadać umiesz.
— Nie, Lejzorke, jesteś słaby, jak wyzdrowiejesz...
Głos nagle ugrzązł mu w gardle, coś mu serce jakby kleszczami ścisnęło; nie mógł dokończyć.
— Powiedz — prosił Lejzorek — jeśli nie chcesz o Józefie, to choćby o Izaaku.
— Och, dziecko moje — jęknął Chaim.
— Czy Abraham bardzo płakał, kiedy Bóg mu kazał oddać syna?
— Nie myśl ty teraz o tem; po co ty mówisz o tem — prosił ojciec.
Ale chory zdawał się go nie słyszeć.
— Izaak pewno nie płakał. On myślał sobie, że jak przyjdzie do nieba, to i stamtąd będzie mógł patrzeć na swoją chatę, a będzie tam prosił Boga, aby odjął troszkę pracy jego ojcu, aby mu przysłał błogosławieństwo swoje, aby aniołom kazał pamiętać o nim...
Znowu ostatnie słowa w szept się rozpływały. Oczy zbladły i przysłoniły się powiekami, po twarzy przeszedł cień, jakby tchnienie nicości już nań powiało. Po chwili jednak otworzył oczy i z nowem pytaniem zwrócił je na ojca.
— Dlaczego to... Nie pamiętam, dlaczego? Co to jest, że ja nie pamiętam? — przerwał sobie zaniepokojony. — Szpektor będzie się gniewał; tate, powiedz ty, ja już zapomniałem.
Błagał tak pokornie i ściskał zlekka dłoń ojca.
— Nu, czego ty chcesz...
— Dlaczego to... O co to chciałem pytać? Nie pamiętam już — szepnął cicho i głowa bezsilnie spadła mu na piersi.
Nastała dłuższa chwila ciszy; słychać w niej tylko było oddech ciężko robiącej piersi.
Po chwili w oczach chorego znowu zatliło się życie. Ale tylko już w oczach; twarz ciemniała i stygła. Życie wygnane z całego organizmu ześrodkowało się w spojrzeniu i miało jakąś olbrzymią, ostatnią moc.
— Tate — zaszeptał, wpierając w ojca ten wzrok palący i nieruchomy — tate, dlaczego Izaak miał ginąć?
Chaim pod mocą tego spojrzenia tchnąć nie śmiał.
— Ofiara — głos naginając, wyjąkał.
— Ofiara? Po co ta ofiara? Po co na ofiarę dawać dzieci? Czy ich nie szkoda? — badał syn, nie zdejmując zeń oczu.
A gdy ojciec milczał, on uniósł się nagle z posłania, ręce wyciągnął ku oknu i wychylając głowę, pełną wzburzonych kędziorów, zawołał ku jakimś niewidzialnym istotom:
— Po co wam ta ofiara? Nie bierzcie mnie, nie bierzcie!
Nagle struga chłodnego powietrza, od uchylonych drzwi idąca, owiała jego wpół nagą pierś. Chwycił w usta powietrza raz, drugi, zachłysnął się, drgnął przewróconemi białkami i zsiniały, ściśnięty w sobie, opadł na poduszki.
Chaim rzucił się ku niemu.
— Lejzerke, Lejzerke! — wołał rozpacznie, układając go, otulając, rzeźwiąc wodą i resztkami lekarstwa.
Długa jednak chwila upłynęła, zanim chory resztkami płuc potrafił uchwycić powietrza.
— Nie mów ty już nic, leż spokojnie — błagał ojciec.
Chory leżał już spokojnie i nie mówił nic. Ogromny wysiłek zabrał mu sił ostatki; leżał bezwładny z przysłoniętemi oczami, z rękami nieruchomo wzdłuż ciała spoczywającemi, z głową nizko na piersi spuszczoną i stawał się już bryłą ziemi, lampą, z której ostatni płomień ostatnią kroplę ssał. Gdyby nie ruch piersi i głucha w nim gra, zdawaćby się mogło, że zastygł. A Chaim wciąż siedział na krawędzi łóżka; siwą głowę pochylił nizko, złożywszy ją na rękach o kolana opartych; palce weszły głęboko i mocno w siwe włosy. Siedział i myślał.
Szukał tej prawdy, któraby go nauczyła, dlaczego to dziecko opuszcza go tak nagle i tak niepowrotnie? Dlaczego ginie tak marnie, jak istne źdźbło suchej trawy, które na nic już nikomu nie jest potrzebne? On — niepotrzebny! Za co go Bóg karze tak srogo? Zakon ich uczy, że grzechy ojców karane są śmiercią dzieci, lecz daremnie usiłuje przypomnieć sobie tak wielkie przewinienie, któreby zasługiwało na podobną karę. W życiu ustawicznej pracy, w którem niewiele więcej widział nad stół do zajęcia i mało co więcej słyszał nad wołanie o chleb żony i płacz dzieci, miejsca nawet dla strasznych grzechów nie było. Wół, który jarzma nigdy nie zrzuca, nie może być ani tygrysem, ani szakalem — ani człowiekiem. I nie wie napewno Chaim, czy nie jest drugim Abrahamem, który musi syna poświęcić i sam własnoręcznie być jego ofiarnikiem? Wprawdzie żaden anioł nie zwiastował mu tego rozkazu, ale czyż nie on sam, jak tamten ojciec, budował stos dla swego dziecka? I zdaje mu się nawet, że tam ot ten stołek, ten stół do roboty, w ciemnościach wieczoru szarzejący, rosną jakoś olbrzymio i przybierają kształty owego stosu, na wysokości Moria wzniesionego. Zdaje mu się, że ta maszyna, te nożyce, odbijające na swej stali ostatnie blaski dnia, są owym nożem ofiarnym, którym on cios śmiertelny dziecku swemu zadał. Stos ten przepala się w głębi własnego jego serca, ten nóż zatapia się gdzieś w samo dno jego duszy. Lecz porównywając siebie z owym patryarchą z lat dawnych, spostrzega, że oprócz ofiary nic między nimi wspólnego niema. Z wyobraźni lat dziecinnych odtwarza mu się w pamięci wyniosła postać owego biblijnego starca. Widzi go w szatach białych, z twarzą ku niebu podjętą, z nożem ofiarniczym w ręku. Majestat wielki, moc i groza biją od tej białej postaci, a twarz jego pełna jest spokoju, wszelką walkę z samym sobą ukończył i z sercem wzniesionem ku niebiosom bóstwu ze swych ukochań ofiarę składa. Lecz w sobie Chaim nie czuje zgoła owego spokoju. On tej ofiary nie dał dobrowolnie, wzięto mu ją — i żal, okrutny, głęboki go dojmuje. Więc myśli znowu, że miłosierny Jehowa nie brałby od biednego, prostego człowieka tak wielkiej ofiary, tak niechętnem sercem czynionej; wszak on nawet nad owym patryarchą miłosierdzie swoje okazał i w ostatniej chwili zesłał anioła, aby rękę ofiarnika powstrzymał. A nad wezgłowiem jego syna żaden anioł ochronnych skrzydeł nie rozpostarł; tu ofiara będzie spełniona. Zdaje mu się, że z posiniałych ust dziecka wypływa szept cichy, skarżący i pytający: po co ta ofiara?
I objął go przestrach wielki; dla kogo i w imię czego budował lat tyle ów stos synowski? Aby owe siedmioro żyło krwią ósmego?
Myśl starego żyda, tak rzadko nad poziomy lecąca, teraz w zaczarowanem kole wątpień, jak ptak uwięziony skrzydłami o ściany biła, a w głębi jej, z samego dna duszy podnosiło się i szemrało echo pytania: po co ta ofiara? I zdaje mu się, że skądś, z mroków dalekich, wzbiera i płynie ku niemu jakieś morze ciemne, głębokie, jękami szumiące, pieniące się łzami. A rozpościera się ponad niem i króluje ta moc tajemnicza, straszna, nienasycona.
Podniósł Chaim ciężką swą głowę i oczy w oblicze syna utopił. Ale twarz ta była już biała i chłodna, wielki jej, kamienny spokój na pytania życia odpowiedzi dać nie mógł.





CZĘŚĆ TRZECIA.
9. KONOPNICKA M. »MENDEL GDAŃSKI«.
10. SZYMAŃSKI A. »SRUL Z LUBARTOWA«.
11. GOMULICKI W. »CHAŁAT«.
12. ORZESZKOWA E. »GEDALI«.
13. BRODOWSKI F. »STRĄCONE LIŚCIE«.
14. ORZESZKOWA E. »SILNY SAMSON«.
15. KONOPNICKA M. »JAKTON«.




MENDEL GDAŃSKI.


Od wczoraj jakiś niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi się i częściej, niż zwykle, nakłada krótką fajkę, patrząc w okno. Tych ludzi nie widział on tu jeszcze. Gdzie idą? Po co przystają z robotnikami, śpieszącymi do kopania fundamentów pod nowy dom niciarza Greulicha? Skąd się tu wzięły te obszarpane wyrostki? Dlaczego patrzą tak po sieniach? Skąd mają pieniądze, że idą w pięciu do szynku?
Stary Mendel kręci głową, smokcząc mały, silnie wygięty wiśniowy cybuszek. On zna tak dobrze tę uliczkę cichą. Jej fizyognomię, jej ruch, jej głosy, jej tętno.
Wie, kiedy z za którego węgła wyjrzy w dzień pogodny słońce; ile dzieci przebiegnie rankiem, drepcąc do ochronki, do szkoły; ile zwiędłych dziewcząt, w ciemnych chustkach, z małemi blaszeczkami w ręku, przejdzie, po trzy, po cztery, do fabryki cygar na robotę; ile kobiet przystanie z koszami na starym, wytartym chodniku, pokazując sobie zakupione jarzyny, skarżąc się na drogość jaj, mięsa i masła; ilu wyrobników przecłapie środkiem bruku, ciężkim chodem nóg obutych w trepy, niosąc pod pachą węzełki, a w ręku cebrzyki, kielnie, liny, siekiery, piły. Ba, on i to nawet wie może, ile wróbli gnieździ się w gzymsach starego browaru, który panuje nad uliczką wysokim, poczerniałym kominem — w gałęziach chorowitej, rosnącej przy nim topoli, która nie ma ani siły do życia, ani ochoty do śmierci, i stoi tak czarniawa, przez pół uschnięta, z pniem spustoszonym, z którego na wiosnę wynika nieco bladej zieloności. On, może nawet nie patrząc w okno, samem uchem tylko rozpoznałby, czy Paweł, stróż, zamiata ulicę nową swoją, czy też starą miotłą.
I jak tego wszystkiego nie ma Mendel Gdański wiedzieć, kiedy już od lat dwudziestu i siedmiu w tej samej izbie, pod tem samem oknem, swój warsztat introligatorski ma, i tak już przeszło ćwierć wieku przy nim w fartuchu swoim skórzanym stoi, a podczas kiedy sucha, żylasta, a dziś już nieco drżąca ręka dociska drewnianą śrubę prasy, oczy jego z pod brwi gęstych, nawisłych, siwych, patrzą w tę uliczkę, która jest wśród wielkiego miasta jakby odrębnym, zamkniętym w sobie światem.
Świata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy się powiększa a kiedy zmniejsza kaszel starego archiwisty, który mu przynosi do oprawy grube, pełne kurzu foliały zatęchłych papierów, wie, jak pachnie pomada małego dependenta, któremu zszywa akta pana mecenasa; wie, kiedy przyjdzie Joasia od pani radczyni, z żądaniem, aby jej za »śkło pieknie wsadził« laurkę z powinszowaniem, na której złocisty anioł odkrywa się i pokazuje kawalera z bukietem róż w ręku; wie, kiedy nie je obiadu student, mieszkający na strychu, wie, z której strony nadbiegnie zdyszana pensyonarka, żądając, aby jej »niebiesko i ze złotymi sznurkami« oprawił przepisane na listowym papierze poezye Czesława i Gawalewicza.
On wszystko wie. Wszystko, co można widzieć na lewo i na prawo siwem, bystrem okiem, co można na prawo i na lewo usłyszeć uchem i co przemyśleć można długiemi godzinami, stukając jak dzięcioł młotkiem introligatorskim, równając i obcinając wielkie arkusze papieru, warząc klej, mięszając farby.
I jego też znają tu wszyscy. Obcy człowiek rzadko zajrzy; każdy jakby swój, jakby domowy.
Stary, łysy zegarmistrz z przeciwka, przez otwarte okno krzyczy mu latem »dzień dobry« i pyta o Bismarcka; suchotniczy powroźnik zaczepia o jego klamkę swoje długie, konopne sznurki, które, dysząc, kręci w wąskiej, wpół widnej, sionce kamieniczki; chudy student z facyatki, z nogami jak cyrklowe nożyce, wsadza zmierzchem w jego drzwi głowę na długiej cienkiej szyi i pożycza od niego łojówkę, którą »zaraz odda, tylko jeszcze z godzinkę popisze...« Straganiarka poda mu czasem przez okno rzodkiew czarną, w zamian za kolorowe skrawki papieru, z których sobie jej chłopaki sporządzają latawce, słynne na całą ulicę; synek gospodarza całemi godzinami przesiedzi u niego, czekając na wolną chwilę, w której Mendel da mu tektury do podklejania wyciętych z arkusza żołnierzy, a tymczasem dziwuje się wielkim uszom nożyc, waży w ręku młotek, wtykając nos w garnczek z klajstrem, próbując go niemal. Wszystko to tworzy jakąś atmosferę wzajemnej życzliwości. Staremu Mendlowi dobrze w niej być musi. Mimo sześćdziesięciu i siedmiu lat, rzeźki jest jeszcze w sobie. Spokój i powaga maluje się na jego typowej, zawiędłej w trudach twarzy.
Włosy jego są mocno siwe, a długa broda zupełnie siwa. Pierś zaklęsła pod pikowanym kaftanem często zadychuje się wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy jakoś nie chce rozprostować, ale tem niema się co trapić, póki nogi i oczy starczą, póty i w ręku siła jest. Kiedy mu duszność dech zapiera, a w zgiętym grzbiecie ból jakiś krzyże łamie, stary Mendel nakłada w małą fajeczkę tytoń z poczerniałego, związanego sznurkiem pęcherza i kurząc ją, wypoczywa chwilę. Tytoń, którego używa, nie jest zbyt wyborny, ale daje taki piękny siny dymek i tak Mendlowi smakuje. Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie szczególnego, że widać w nim różne rzeczy oddalone i takie, które już dawno minęły.
Widać w nim i Resię, żonę jego, z którą dobrze mu było na świecie przez trzydzieści lat, i synów, którzy się za chlebem rozbiegli, jak te liście wichrem gnane, i dzieci synów tych, i smutki różne, i pociechy, i troski; a już najdłużej to w nim widać jego najmłodszą dziewczynę Liję, tak wcześnie wydaną i tak wcześnie zgasłą, po której mu tylko jeden wnuk pozostał. Gdy stary Mendel rozpala swoją fajeczkę, jakieś ciche mruczenie dobywa się z ust jego. W miarę, jak pali i jak dymek siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które już nie wrócą, mruczenie to rośnie, potężnieje, staje się jękiem niemal. Ta dusza ludzka, dusza starego żyda, ma też smutki swoje i tęsknoty, które zagłusza pracą.
Tymczasem sąsiadka przynosi w jednej ręce garnczek z rosołem, w którym pływają kawałki rozmiękłej bułki, a w drugiej przykryty talerz z mięsem i jarzyną. Stary Mendel odbiera od niej ten skromny obiad; nie je go wszakże, tylko pozostawiwszy na małym, żelaznym piecyku, czeka. Czekanie to trwa niedługo. O samej drugiej drzwi izdebki otwierają się głośno, hałaśliwie, a w nich ukazuje się mały gimnazista; w długim, na wyrost sporządzonym szynelu, w dużej zsuniętej na tył głowy czapce, z tornistrem na plecach. Jest to chłopak dziesięcioletni może, który po matce, najmłodszej córce starego Mendla, wziął piwne, o złocistych blaskach oczy, długie, ciemne rzęsy i drobne usta, a po dziadzi nos orli i wązkie wysokie czoło. Szczupły i mały, chłopak mniejszym się jeszcze i szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel i zostanie tylko w szkolnej, szerokim pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest w ciągłej o niego obawie. Przezroczysta cera chłopca, jego częsty kaszel, jego wątłe piersi i pochylone barki, budzą w dziadzie nieustanną troskę. Wybiera też dla niego najlepsze kawałki mięsa, dolewa mu i dokłada na talerz, a kiedy chłopak się naje, klepie go po ramieniu i zachęca do zabawy z dziećmi w podwórku.
Malec rzadko kiedy namówić się pozwala. Jest zmęczony lekcyami, ciężkim szynelem, siedzeniem w szkole, drogą, dźwiganiem tornistra; ma też dużo zadań na jutro. Powłóczy nogami chodząc, a nawet wtedy, kiedy się uśmiecha, piwne jego oczy patrzą z melancholią jakąś.
W kilka chwil po obiedzie malec zasiada przy prostym sosnowym stole, dobywając z tornistra książki i zeszyty, a stary Mendel zabiera się do swego warsztatu. Choć chłopak cicho się sprawia i, tylko szeptem półgłośnym powtarzając lekcye, kiedy niekiedy zaledwie stuknie stołkiem, na którym się buja, podparłszy na stole oba chude łokcie, znać przecie, że staremu introligatorowi przeszkadza coś w robocie. Co i raz odwraca on głowę, by spojrzeć na chłopca, a choć po klajster ręką sięgnąć może, obchodzi z boku warsztat, gdy mu go potrzeba, aby po drodze uszczypnąć wnuka w liczko blade, przejrzyste, lub pogłaskać go po krótko przyciętych, miękkich i ciemnych, jak krecie futerko, włosach. Chłopiec przyzwyczajony jest widać do tych pieszczot, nie przerywa przy nich bowiem ani swego żarliwego szeptu, ani kołysania się na stołku. Stary introligator wszakże zupełnie i tem jest zadowolony, a przyciszając klapanie pantofli, powraca na palcach do swego warsztatu.
W piątek przed wieczorem scena się odmienia: malec uczy się przy oknie, kołysząc się mozolnie na stołku, nie mającym tu swojego rozpędu, a na sosnowym, pokrytym serwetą stole sąsiadka zastawia rybę, makaron i tylko co przyniesioną od piekarza tłustą, pięknie zrumienioną kaczkę. Cynowy, o dziwnie powykręcanych ramionach świecznik z gałkami oświeca izbę uroczyście, świątecznie.
Stary Mendel ma na sobie wytarty już nieco, ale jeszcze piękny, żupan czarny, przepasany szerokim pasem, za który z lubością zakłada spracowane ręce. Siwe jego włosy pokrywa jarmułka, a skrzyp nowych z długiemi cholewami butów, napełnia izbę jakimś radosnym szmerem. Gdy już stół zastawiony został, chłopak się myje, przyczesuje swoje krecie futerko na drobnej, podłużnej głowinie, zapina świeży kołnierzyk i czyste mankiety, a założywszy ręce w tył, stoi poważny i wyprostowany, podczas kiedy dziad sięga na policę po zwinięty tałes i po modlitewnik.
W chwilę potem rozlega się wargowy, brzęczący śpiew modlitewny starego żyda; głos jego przechodzi wszystkie spadki od nizkich, śpiewem brzmiących, do wysokich, na których śpiew jego przechodzi w jęk i w żarliwy jakiś lament, w akcenty namiętne, błagalne, łkające. Pod wpływem śpiewu tego mały gimnazista odczuwa dreszcz nerwowy, blada jego twarzyczka staje się bledszą jeszcze, wielkie oczy to rozszerzają się nad miarę, to mrużą się i zachodzą łzami; patrzy na dziada jakby urzeczony, a spazmatyczne ziewanie otwiera mu usta. Na szczęście, dziad zamyka wkrótce stary modlitewnik i błogosławieństwem rozpoczyna szabasową ucztę.
Zdarzyło się raz latem, że chłopaki od Kołodziejskiego ślusarza i od szewca Pocieszki zebrali się przed otwartem oknem starego introligatora, a zaglądając przez nie do oświetlonej szabasowem światłem izby, robili sobie z tej modlitwy śmieszki i głupią uciechę.
W tej chwili wszakże przechodził tamtędy stary proboszcz, a spojrzawszy przelotnie w okno i widząc modlącego się żyda, który z takim jękiem wołał po swojemu do Boga, uchylił kapelusza. Scena była niema, ale nad wyraz wymowna. Chłopaki zemknęły, jakby ich wiatr zdmuchnął i nie było odtąd wypadku, aby spokój tej ubogiej izby zamieszany został.
Przedwczoraj dopiero...
Właściwie i przedwczoraj nie stało się nic. Tylko malec powrócił ze szkoły bez czapki, zdyszany, jak zając zgoniony. Zrazu nic mówić nie chciał; dopiero po długich badaniach wyznał, że jakiś obdartus krzyknął na niego: »żyd!... żyd!...« więc on uciekał i czapkę zgubił i nie śmiał wracać po nią.
Fala gniewu uderzyła staremu Mendlowi do twarzy. Wyprostował się, jakby urósł nagle, splunął, a potem chłopaka twardo za ramię ująwszy, do stołu pchnął i obiad w milczeniu spożył.
Po obiedzie nie wrócił do warsztatu i fajki nie nakładał, tylko sapiąc, po izbie chodził. Malec także do lekcyi się nie brał, ale patrzył na dziadka zalęknionym wzrokiem. Nigdy go jeszcze tak gniewnym nie widział.
— Słuchaj ty! — przemówił wreszcie, stając przed chłopcem, Mendel. — Jak ja ciebie małego sierotę wziął, i chował, i za niańkę także był, i piastował ciebie, nu, to nie na to ja ciebie chował i nie na to ciebie piastował, coby ty głupi był! I jak ja ciebie uczyć dał, jak ja ciebie do szkoły posyłał, jak ja tobie książki kupował, to też nie na to, coby ty głupi był! A ty ze wszystkiem głupi rośniesz, i niema u ciebie żadnej mądrości! Jakby u ciebie mądrość była, toby ty tego nie wstydził się, nie płakał, nie uciekał, że kto na ciebie »żyd« krzyknie. A jak ty tego płaczesz, jak ty uciekasz i jeszcze taką piękną nową czapkę gubisz, co pięć złotych bez sześciu groszy kosztuje gotówką, pieniędzmi, nu, to ty ze wszystkiem głupi jesteś, a te szkoły, te książki, te nauki, to wszystko na nic!
Odsapnął i znów mówić zaczął:
— Nu, co to jest żyd? Nu, jaki ty żyd? — mówił już łagodniejszym głosem. Ty się w to miasto urodził, toś ty nie obcy, toś swój, tutejszy, to ty prawo masz kochać to miasto, póki ty uczciwie żyjesz. Ty się wstydzić nie masz, żeś żyd. Jak ty się wstydzisz, żeś ty żyd, jak ty się sam za podłego masz, dlatego żeś żyd, nu, to jak ty możesz jakie dobro zrobić dla to miasto, gdzie ty się urodził, jak ty jego kochać możesz?... Nu?...
Zachłysnął się i znów przed chłopakiem stanął. Tym razem jednak patrzył na jego zlęknioną twarzyczkę z jakiemś rozrzewnieniem. Położył mu na głowie rękę i rzekł z naciskiem:
— Uczciwym żydem być jest piękna rzecz! To pamiętaj sobie! A teraz się ucz, żeby ty głupim nie był, a czapkę to ja tobie inszą kupię, to ty nie potrzebujesz płakać, bo to głupstwo jest!
Malec pocałował w rękę dziada i wziął się do książek. Stary introligator bardziej jednak był poruszony tą sprawą, niż to chciał dziecku okazać. Długo bowiem po izbie chodził, nie kończąc pilnej, zaczętej roboty, i spluwając po kątach, jakby się goryczą jaką nakarmił. Nie przetrawił on tej goryczy w sobie i przez noc widocznie, gdyż bardziej zgarbiony i postarzały, niż zwykle, nazajutrz wstał; kiedy chłopiec, podpiąwszy rzemienie tornistra, do szkoły ruszył, stary poszedł do okna i patrzył za nim niespokojnie, długo.
Niepokój ten nie opuszczał go i przy pracy nawet. Częściej niż zwykle, pod wpływem jakiegoś rozdrażnienia, nakładał krótką fajeczkę i podchodził do okna i patrzał podejrzliwie w tak dobrze, w tak dawno znaną sobie uliczkę. Pod wpływem też tego rozdrażnienia zapewne, ruch jej, jej głosy, jej tętno, inne mu się jakieś, niż zwykle, wydały.
Gdy jednak malec powrócił ze szkoły wesół, bo piątkę dostał, rozbawiony nową czapką, która mu na oczy wjeżdżała, stary o swoich przywidzeniach zapomniał i czy to sam dla siebie, czy dla uciechy dziecka, gwizdał przy robocie, jak za młodych czasów!
Po obiedzie wpadł po akty dependent, pachnący piżmem.
— Co słychać? — spytał.
— Wszystko dobrze, broń Boże od złego! — odrzekł Mendel Gdański.
— Podobno żydów mają bić?... — rzucił pachnący dependent z głupkowatym uśmiechem.
— Nu, jak bić, to bić! — odrzekł Mendel, pokrywając wrażenie, jakie na nim te słowa wywarły. A kto ich ma bić? Urząd?...,
— I... Urządby tam — rozśmiał się mały dependent.
— Nu, jak nie urząd, to i chwała Bogu! — rzekł Mendel.
Rozśmieli się obaj. Młody dependent głupkowato, żyd z przymusem widocznym.
Zły był, że ta rozmowa toczyła się przy dziecku. Spojrzał na chłopca z pod brwi nasuniętych. Malec wlepił w dependenta wielkie swoje oczy i dopiero, kiedy ten za progiem był, spuścił je na karty książki pociemniałe, pałające. Stary Mendel, jakby nie widział tego, zaczął znowu gwizdać. Ale gwizdanie to miało coś w sobie ze świstu przytłoczonej wielkim ciężarem piersi, nuta przycichała, głuchła, zasypiała, aż urwała się zgrzytem czy jękiem.
Zmierzchało już w izbie, kiedy przez nizkie drzwi wcisnął się gruby zegarmistrz w popielatym haweloku, jakiego stale używał w tej porze.
— Słyszałeś pan nowinę? — zapytał, siadając na brzegu stołu, przy którym uczył się malec.
— Nu — odparł Mendel — co mnie po nowinów? Jak ona będzie dobra, to ona i wtedy będzie dobra, kiedy ona nie będzie nowina, a jak zła, nu, to na co ja ją słuchać mam?
— Podobno żydów mają bić — rzekł tłusty zegarmistrz, kiwając nogą w wyciętym trzewiku z błyszczącą stalową sprzączką.
Stary Mendel zamrugał kilka razy nerwowo, koło ust przebiegło mu nagłe drgnięcie. Wnet opamiętał się jednak, i przybrawszy ton jowialnej dobroduszności, rzekł:
— Żydów? Jakich żydów? Jeśli tych, co uni złodzieje są, co uni ludzi krzywdzą, co uni po drogach rozbójstwo robią, co uni z tego biednego skórę ciągną, nu, to czemu nie? Ja sam pójdę ich bić!
— Ale nie! — rozśmiał się zegarmistrz. — Wszystkich żydów...
W siwych źrenicach Mendla zapalił się błysk nagły. Przygasił go jednak wpół spuszczoną powieką i niby obojętnie zapytał:
— Nu, za co oni mają wszystkich żydów bić?
— A za cóżby? — odrzucił swobodnie zegarmistrz. — Za to, że żydy!
— Nu — rzekł Mendel, mrużąc siwe oczy — a czemu uni do lasa nie idą i nie biją brzeziny za to, że brzezina, albo jedliny za to, że jedlina?...
— Ha! ha! — rozśmiał się zegarmistrz — każdy żyd ma swoje wykręty! Przecie ta jedlina i ta brzezina to nasze, w naszym lesie, z naszego gruntu wyrosła!
Mendel aż się zachłysnął, tak mu odpowiedź na usta nagle wypiała. Pochylił się nieco ku zegarmistrzowi i głęboko zajrzał mu w oczy.
— Nu, a ja z czego wyrósł? A ja z jakiego gruntu wyrósł? Pan dobrodziej mnie dawno zna? Dwadzieścia i siedem lat mnie pan dobrodziej zna! Czy ja tu przyszedł jak do karczmy? Zjadł, wypił i nie zapłacił? Nu, ja tu nie przyszedł jak do karczmy! Ja tu tak w miasto urósł, jak ta brzezina w lesie! Zjadł ja tu kawałek chleba, prawda jest. Wypił też wody, i to prawda jest. Ale za tego chleba i za tej wody ja zapłacił. Czem ja zapłacił? Pan dobrodziej chce wiedzieć, czem ja zapłacił?
Wyciągnął przed siebie obie spracowane, wyschłe i żylaste ręce.
— Nu — zawołał z pewną porywczością w głosie — ja tymi dziesięciu palcami zapłacił! Pan dobrodziej widzi te ręce?
Znów się pochylił i trząsł chudemi rękami przed błyszczącą twarzą zegarmistrza.
— Nu, to takie ręce są, co ten chleb i te wode próżno do gęby nie nosiły! To takie ręce są, co się pokrzywiły od noża, od obcęgów, od śruby, od młota. Nu, ja niemi zapłacił za każdy kęs chleba i za każdy kubek wody, co tu zjadł i wypił. Ja jeszcze i te oczy przyłożył, co już dobrze patrzeć nie chcą, tego grzbietu, co nie chce już prosty być i te nogi, co nie chcą mnie już nosić!
Zegarmistrz słuchał obojętnie, bawiąc się dewizką. Żyd sam się roznamiętniał swą mową.
— Nu, a gdzie ta zapłata moja jest? Ta zapłata moja jest w szkole u dzieci, u tych paniczów, u te panienki, co się uczą na książke, co piszą na kajetu, nu. Una i w kościół jest, jak tam z książkami ludzie idą... Nu, una i u wielmożnego proboszcza jest, bo ja i jemu oprawiał książki, niech un zdrowy żyje!
Tu uchylił jarmułki, a potem dodał:
— Moja zapłata w dobrych rękach jest!
— Tak się to mówi — odparł dyplomatycznie zegarmistrz — ale żyd zawsze żydem!...
Nowe iskry zagorzały w oczach starego introligatora.
— Nu, a czem un ma być? Niemcem ma być? Francuzem ma być?... Może un koniem ma być? Nu, bo psem to un już dawno się zrobił, to un już jest!
— Nie o to chodzi! — rzekł patetycznie zegarmistrz. — Chodzi o to, żeby nie był obcym!...
— O to chodzi? — odparł żyd, przechylając się w tył i cofając łokcie. — Nu, to niech mi tak od razu pan dobrodziej powiada! To jest mądre słowo! Ja lubię słyszeć mądre słowo! Mądre słowo to jest jak ojciec i jak matka człowiekowi. Nu, ja za mądre słowo tobym milę drogi szedł. Jak ja mądre słowo usłyszę, to mnie za chleb starczy. Jakby ja wielki bogacz był, wielki bankier, nu, to jaby za każde mądre słowo dukata dał. Pan dobrodziej powiada, coby żyd nie był obcy? Nu, i ja tak samo powiadam. Czemu nie? Niech un nie będzie obcy. Na co un obcy ma być, na co ma obcym się robić, kiedy un i tak swój? Pan dobrodziej myśli, co jak tu deszcz pada, to un żyda nie moczy, bo żyd obcy? Albo może pan dobrodziej myśli, co jak tu wiatr wieje, to un piaskiem nie sypie w oczy temu żydowi, bo żyd obcy? Albo może pan dobrodziej myśli, że jak ta cegła z dachu leci, to una żyda ominie, bo un obcy? Nu, to ja panu dobrodziejowi powiem, że una jego nie ominie. I wiatr jego nie ominie i deszcz jego nie ominie! Patrz pan dobrodziej na moje włosy, na moje brode... Uny siwe są, uny białe są... Co to znaczy? To znaczy, co uny dużo rzeczy widziały i dużo rzeczy pamiętają. To ja panu dobrodziejowi powiem, co une widziały wielgie ognie, i wielgi pożar, i wielgie pioruny na to miasto bić, a tego, coby od te ognie i od ten pożar i od te pioruny żydy były uwolnione, to uny tego nie widziały! Nu, a jak noc jest na miasto, to una i na żydów jest, to i na żydów wtedy niema słońce!
Odetchnął głęboko, ciężko.
— Pan dobrodziej na zabawy chodzi? Pan dobrodziej na tańce bywa?
Gruby zegarmistrz skinął głową i zakołysał się na stole, brzęcząc dewizką.
Pochlebiało mu to, że introligator uważa go za człowieka światowego i mogącego jeszcze zabawiać się tańcami.
Żyd gorejącemi oczyma patrzył w jego twarz płaską, ozdobioną szerokim, mięsistym nosem.
— A smutku swego, swego kłopotu pan dobrodziej ma?
Zegarmistrz podniósł brwi, przybierając minę niezdecydowaną. Właściwie pragnął się on okazać wyższym nad podobne drobnostki, jak kłopot i smutek, ale że nie wiedział, do czego żyd zmierza, milczał więc dyplomatycznie.
Stary introligator odpowiedzi też nie czekał, tylko mówił dalej głosem wezbranym, pełnym:
— Nu, jak pan dobrodziej na tańce bywa i swego smutku też ma, to panu dobrodziejowi wiadomo jest, że się ludzie do tańca, do wesołości zejdą, i po wesołości się rozejdą, i nic. Ale jak te ludzie do smutku się zejdą, jak się uni do płakania zejdą, nu, to już nie jest nic. To już ten jeden temu drugiemu bratem się zrobił, to już ich ten smutek jednym płaszczem nakrył. To ja panu dobrodziejowi powiem, co ja w to miasto więcej rzeczy widział do smutku niż do tańca, i że ten płaszcz to bardzo duży jest. Ajaj, jaki un duży!... Un wszystkich nakrył, i ze żydami też!
Odwrócił się bokiem i spojrzał za siebie w okno.
— Mój panie Mendel — rzekł zegarmistrz tonem wyższości. — Gada się to tak i owak, ale każdy żyd, byle pieniądze miał.
Stary introligator nie dał mu dokończyć, ale podniósłszy rękę, trząsł nią jakby się od natrętnego owadu opędzał.
— Niech mi pan dobrodziej nie powie te mowe! To jest mowe od wszystkie głupie ludzie. Jakby żydowi pieniądz za wszystko miał być, to by jemu Pan Bóg od razu kieszeń w skórę zrobił, abo i dwie. A jak jemu Pan Bóg kieszeń w skórę nie zrobił, nu, to na to, że żydowi pieniądz tyle ma być, co i każdemu.
— Ma być! — zawołał tryumfalnie zegarmistrz, podnosząc tłusty podbródek i muskając się po nim. — Ale nie jest! W tem sęk, że nie jest...
Uśmiechnął się Mendel wpół smętnie, a w pół filuternie.
— A ja panu dobrodziejowi powiem, co tam właśnie sęka niema, tylko jest dziure. Ajaj, jakie dziure!
Spoważniał nagle i kiwał głową, patrząc w ziemię.
— Pan dobrodziej myśli, co ja te dziure nie widzę? Ja ją widzę. Że una się zrobić mogła, to jest źle; ale że una dotąd niezałatana jest, to jeszcze gorzej. W te dziure, to dużo mocy wpada i w słabość się obraca. I dużo rozumu wpada, a w głupstwo się obraca. I dużo dobroci wpada, a w złość się obraca... Chce mi pan dobrodziej wierzyć? Te dziure, to nie żydki zaczęły pierwsze drzeć. Nu, że uni ją potem darli, to ja wiem, to ja nie skłamię, nie powiem że nie! Ale najpierw, to ją zaczęła drzeć zapomniałość na to, co wszystkie ludzie od jednego Boga stworzone są.
Złożył dwa pierwsze palce w ręku, jakby tabakę brał, a wystawiwszy mały, dodawał tym gestem precyzyi dowodzeniu swemu.
— To była pierwsza nitka, co tam w to miejsce pękła. Nu, tak jedni zaczęli do siebie ciągnąć, a drudzy znów do siebie i tak się już dalej rwało. Pan dobrodziej powiada, co dla żyda pieniądz wszystko jest? Nu, niech i tak będzie! A wie pan dobrodziej czemu? Nie wie pan dobrodziej? Pan dobrodziej myśli, temu, co żydki chytre są? To się pan dobrodziej myli. Pan dobrodziej zna ten słup na Ujazdów? Nu, pan dobrodziej się śmieje! To tam na ten słup położony będzie hunor, i wielga familia, i wielgie urzędy, i pieniądze też, nu, to jeden wlizie na słup po ten hunor, a drugi po te mądrość, a trzeci po te herby, a czwarty po te sławność, a i taki się znajdzie, co po te pieniądze wlizie, choć insze rzeczy przy nich są. Ale jak na ten słup położone będą tylko pieniądze, a nie będzie ani honoru, ani sławności, ani mądrości, to po co ludzie będą na ten słup liźć? Jak pan dobrodziej myśli? Po pieniądze uni będą liźć i po nic więcej? A te z dołu, co się przypatrują, to będą krzyczeć: ajaj, jaki to chytry naród, po pieniądze tylko lizie, pieniądze u niego wszystko! A im kto mniejszy będzie, albo na głębszym dołu stał, to mniej widzieć będzie a głośniej jeszcze krzyczeć. A tylko te wysokie ludzie, te na górze stojące, widzieć będą, co na ten słup nic innego położone nie jest, i tym, co po to lizą, co tam położone jest, nie będą się dziwowali, a krzyczeć, to uni też nie będą. Co na nasz słup leży? Pieniądze tylko leżą, tak my po pieniądze idziem. Ale to nie jest pierwsze złe. Pierwsze złe, to jest takie, co dwa słupy są i co na nich nierówne rzeczy leżą.
— Jeszczeby! — rozśmiał się impertynencko zegarmistrz.
— W teoryi zresztą — dodał poważniej — masz pan może i słuszność. Ale w praktyce inaczej się to okazuje. Was, żydów, lęgnie się jak tej szarańczy, a zawsze to żywioł cudzy...
Stary introligator znów zamrugał nerwowo razy kilka, i znów siwe swoje oczy w połowie rzęsami przysłonił.
— Mądry człowiek, choćby w garści dwa kamienie miał i trzy choćby miał, to tylko jednym w psa ciska. A pan dobrodziej dwoma kamieniami odrazu cisnął na starego żyda... Ale to nic nie szkodzi. Ja ten jeden podniosę i ten drugi też podniosę. Mój grzbiet już się sam do ziemi schyla...
Musnął dwa razy białą swą brodę i pomyślawszy chwilkę, rzekł:
— Pan dobrodziej wie, jak ja się nazywam? Nu, ja się nazywam Mendel Gdański. Że ja się Mendel nazywam, to przez to, co nas było dzieci czternaście, a ja się piętnasty urodził, tu, na Stare Miasto, w te wązkie uliczke, zara za te żółte kamienice, gdzie apteka. Pan dobrodziej wie? Nu, jak ja się tam urodził, to nas było dzieci piętnaście, cały mendel. Przez to ja się Mendel nazywam. Czy nas ojciec nieboszczyk potopić miał? Nie miał nas potopić! Raz, że się un Pana Boga bał, a drugi raz, że un te swoje piętnaście dzieci tak kochał, że jak matka przyniosła śledź, to un tylko główkę sobie urwał, a całego śledzia to dzieciom dał, coby się najadły, coby nie były głodne. Tak ich kochał.
Zachłysnął się. Poczerwieniał, oczy mu się zapaliły nagłem przypomnieniem. Wnet się jednak pohamował i mówił dalej z jowialnym uśmiechem, w którym gorzką ironię dostrzedz było można.
— Ale ja, Mendel, widział, co mendlowi całemu źle na świecie, tak sam już tylko pół tuzina dzieci miał, a moja córka, Lija, nu, una tylko jednego syna miała i od boleści wielkiej umarła. Żeby ona żyła, a sześć synów miała, a patrzała, na co ja patrzę, nu, to una by sześć razy od boleści umierać musiała!
Mówił szybko, coraz szybciej, głosem namiętnie przyciszonym, pochylając się ku zegarmistrzowi i przenikając go pałającym wzrokiem. Po chwili wyprostował się, wciągnął w starą pierś głęboki ciężki oddech i uśmiechnąwszy się smętnie, rzekł:
— To już my go nie nazywali Mendel, to już my go nazwali Jakób.
— Kubuś, pójdź tu! — zawołał, jakby pierwszy raz przypominając sobie obecność chłopca. A gdy malec wstał ze stołka i szastnąwszy buciętami przed zegarmistrzem, do dziada się przytulił, stary pogłaskał go po głowie i rzekł:
— Kubuś, to takie imię, co go i pan dobrodziej, na ten przypadek, godnemu synkowi może dać. To jest takie imię, co to jak na tym sądzie króla Salomona: niech nie będzie ani mnie, ani tobie. To dobre imię jest! Po te imię, to jak po te kładke, przejdą ludzie z te niedobre czasy do te dobre czasy, kiedy jeden drugiemu nie będzie liczył, czy w domu dużo ma kołyski... Bo w te dużo kołyski, dużo pracy jest, i dużo głodu jest, i dużo mogiłki też...
I nie na tem mądrość jest, coby mało ludzi było; ale na tem mądrość jest, coby uni dużo dobrego zrobili, dużo ziemi obsiali, dużo obkopali, dużo obsadzili. Coby uni dużo przemysłowców mieli, dużo rozumu się uczyli, dużo dobrości znali w sercu jeden dla drugiego. Mnie jeden stary chłop powiadał, co jak bocian więcej dzieci ma, niż ich wyżywić może, to jedno albo dwa z gniazda zruci. Tak niech już pan dobrodziej kłopotu o to nie ma. To i nad ludźmi taka moc musi być, co te gęby liczy i te ziarna w kłosie też...
Trząsł siwą brodą, coraz silniej tuląc malca do swego boku.
— Nu, ja nie tylko nazywam się Mendel, ja jeszcze nazywam się Gdański. Nu, co to jest Gdański? To taki człowiek, albo taka rzecz, co z Gdańska pochodząca jest. Pan dobrodziej wie?... Wódka gdańska jest, i kufer gdański jest, i szafa gdańska jest... tak uny gdańskie mogą być, tak ja jestem Gdański. Nie jestem paryski, ani nie jestem wiedeński, ani nie jestem berliński, — jestem Gdański. Pan dobrodziej powiada, co ja cudzy. Nu, jak to może być? Jak ja Gdański, to ja cudzy? Tak pan dobrodziej powiada? Czy to tam już wyschła Wisła? Czy tratwy tam nie idą od nasze miasto? Czy tam te łapciuchy nasze flisy już nie są?... To już wszystko cudze?... To pan dobrodziej taki hojny? Nu! szkoda, co ja przód nie wiedział o tem, co pan dobrodziej taki hojny, bo jabym poprosił pana dobrodzieja choć o połowę sklepu, choć o połowę te wszystkie zegarki, co tam są...
Zegarmistrz śmiał się i chwytał za boki.
— A niechże pana nie znam! A toś pan wywiódł sztukę, że i Bosko lepiej nie potrafi! Że Gdański, to już swój! Cha! cha! cha!...
Stary żyd kiwał głową i uśmiechał się także. Filuterya sofisty błyszczała mu w oczach, ale uśmiech był gorzki, kolący...
— Mendel Gdański i Jakób Gdański — rzekł po chwili z powagą, zwracając się do wnuka, i jakby przekazując mu dostojność swojego nazwiska i swojej tradycyi.
— Nu, co un jest ten Mendel Gdański? Un żyd jest, w to miasto urodzony jest, w to miasto un żyje, ze swojej pracy, w to miasto ma grób ojca swego, i matki swojej, i żony swojej i córki swojej. Un i sam w to miasto kości swoje położy.
— Nu, co un jest ten Kubuś Gdański? — ciągnął dalej, odsunąwszy od siebie chłopca na środek izby na długość swej ręki i nie puszczając jego ramienia.
— Nu, un uczeń jest. Un w szkole siedzi, w ławkę, przy swoich kolegi un siedzi, w książkę patrzy, pisze, uczy się. Nu, na co un się uczy? Un się na to uczy, coby rozum miał. Nu, czy un ten rozum gdzie poniesie, jak un go będzie miał? Un go nigdzie nie poniesie w obce miejsce. Un go nie poniesie do wody utopić, ani do ognia spalić, ani do ziemi zakopać. Un tu mądry będzie, na ten kraj, na to miasto będzie rozum miał. To będzie w ten kraj cały rozum, coby bez niego był, i jeszcze ten rozum będzie w ten kraj, co un go Kubuś będzie miał. Czy pan dobrodziej myśli, co to będzie za dość? Zadużo? Nu, pan dobrodziej takie głupstwo nie może myśleć?
Nu, a jak un rozum będzie miał, to un będzie wiedział takich rzeczy, jakie ja nie wiem i pan dobrodziej nie wie. Un może i to będzie wiedział, co wszyscy ludzie dzieci są od jednego Ojca, i co wszyscy ludzie kochać się mają, jak te bracia...
Przyciągnął do siebie napowrót chłopca, a objąwszy jego szyję, pochylił się do zegarmistrza i szepnął:
— Bo to delikatne dziecko jest... sierota jest... bardzo miętkiego serca...
Pogłaskał chłopca po twarzy i dodał:
— Idź, kochanku, połóż się spać, bo jutro do szkoły pójdziesz.
Malec znów szastnął buciętami przed zegarmistrzem, dziada rękę do ust przycisnął i zniknął za ponsową firanką, dzielącą izbę od małej alkowy.
Stary żyd błysnął oczami raz i drugi, zachłysnął się, i unosząc brodę, spytał:
— Nu, z przeproszeniem pana dobrodzieja, kto to powiadał, co żydów mają bić? Ja się przy to dziecko pytać nie chciał, żeby go broń Boże nie przestraszyć, bo to bardzo delikatne dziecko jest, ale teraz, to ja się pana dobrodzieja o to bez urazy spytam...
Uśmiechał się pochlebnie, ujmująco, siwe jego oczy patrzyły z przymileniem.
Zegarmistrz, zbity nieco z tropu poprzednimi wywodami żyda, natychmiast uczuł swoją przewagę.
— Powiadają... — bąknął niedbale, wydymając wargi.
— Nu, kto powiada? — pytał żyd, a oczy już z aksamitnych stawały się ostre, kłujące.
— Ludzie powiadają... — bąknął tym samym tonem zegarmistrz.
Stary żyd odskoczył nagle na dwa kroki, ze zwinnością, którejby się nikt w nim nie domyślał. Wzrok jego pałał, wargi parskały, głowę postawił jak kozieł.
— Ludzie?... Ludzie powiadają? — pytał głosem syczącym, w coraz wyższe wpadającym tony.
— Ludzie?...
I za każdym wymówionym wyrazem pochylał się coraz bardziej naprzód, przysiadał niemal.
Zegarmistrz patrzył obojętnie, bawiąc się dewizką i kiwając nogą w trzewiku. Uważał jednak, że ta postawa żyda jest wobec niego niewłaściwą i śmieszną.
— Cóż to pana tak dziwi? — zapytał chłodno.
Ale stary introligator już się uspokoił. Rozpatrywał się, ręce wparł w biodra, brodę wyrzucił do góry, oczy zmrużył.
— Pan dobrodziej się myli — rzekł. — Ludzie tego nie powiadają. To powiada wódka, to powiada szynk, to powiada złość i głupota, to powiada zły wiatr, co wieje.
Wzniósł rękę i machnął nią wzgardliwie.
— Niech pan dobrodziej śpi spokojnie. I ja będę spokojnie spał, i to dziecko będzie spokojnie spało! Nasze miasto bardzo dużo smutku ma, i bardzo dużo ciemności, i bardzo dużo nieszczęścia, ale na nasze miasto jeszcze to nie przyszło, coby się w niem ludzie gryźli jak psy. O to może pan dobrodziej spokojny być!
Zacisnął usta i sięgnął z powagą po ciężki cynowy lichtarz, jakby chciał zaraz świecić gościowi do sieni. Zsunął się pan zegarmistrz ze stołu, nacisnął hawelok, umocnił na głowie kapelusz, który mu gdzieś na kark zjechał i rzuciwszy: dobranoc, wyszedł.
Wtedy żyd odedrzwi wrócił, lichtarz na stole umieścił, a przyszedłszy na palcach ku alkowie, ponsowej firanki uchylił i ucha nadstawił.
Z wewnątrz alkowy słychać było oddech dziecka gorączkowy, nierówny, chrypliwy. Mała lampka o zielonej szklanej banieczce paliła się tam na stołku. Stary pantofle zrzucił, do łóżka podszedł i zapatrzył się w rozognioną twarzyczkę chłopca niespokojnie, badawczo. Chwilkę tak stał wstrzymując dech w piersi, poczem westchnął i wysunąwszy się z alkowy, na stołku ciężko siadł, oparł dłonie o kolana i zakołysał siwą swoją głową.
Zgarbiony był teraz i jakby postarzały o jaki lat dziesiątek. Usta jego poruszały się bezdźwięcznie, pierś dyszała ciężko, oczy utkwione były w podłogę. Cienka świeca dogasała, skwiercząc w cynowym lichtarzu.

.........................

Nazajutrz rano uliczka obudziła się cicha, jak zwykle, i jak zwykle spokojna. Gdański od wczesnego ranka stał w skórzanym fartuchu przy swoim warsztacie. Wielkie jego nożyce zgrzytały po papierze zapalczywie, twardo, śruba prasy piszczała dociskana do ostatniego kręga, nóż wązki, długi, błyskał pod ranne słońce zużytą swą klingą, skrawki papieru padały z szelestem na prawą i na lewą stronę. Stary introligator pracował gorączkowo, żarliwie; na jego zwiędłej, głęboko zbrużdżonej twarzy znać było noc niespaną. Gdy przecież wypił lichą kawę, którą mu sąsiadka w dużym fajansowym imbryku przyniosła, raźniej mu się jakoś na sercu zrobiło, nałożył krótką fajeczkę, zapalił i poszedł budzić wnuka.
Chłopak zaspał dziś jakoś. Długo w noc na posłaniu rzucał się, jak ryba, a teraz spał snem głębokim, cichym. Cienki promień słońca, wpadający do alkowy przez otwór ponsowej firanki, kładł mu się na oczach, na ustach, na wątłych, odkrytych piersiach; to znów w ciemnych, miękich włosach i w długich spuszczonych rzęsach zapalał złoto-brunatne, migotliwe płomyki.
Stary patrzył się z lubością na dziecko. Czoło jego wygładzało się, usta rozszerzały, oczy mrużyły i nabierały blasku. Rozśmiał się wreszcie szczęśliwym cichym śmiechem, a wciągnąwszy wielki kłąb dymu z fajeczki, pochylił się i puścił go pod sam nos chłopaka. Malec się zakrztusił, zerwał, szeroko otwarł złote swoje oczy i zaczął je trzeć złożonemi w dwie chude piąstki rękami. Spieszył się teraz niezmiernie, był zafrasowany; jedno z zadań zostało niedokończonem, książki, kajety niepoukładane leżały dotychczas na stole. Już i kawy nie dopił i bułki na pauzę, przełożonej dwoma plasterkami zimnego jajka na twardo, nie chciał wziąć, tylko w tornister książki rzucał, niepewny, czy się nie spóźni. Kiedy wszakże, szynel na ramiona wziąwszy, do drzwi zmierzał, drzwi otwarły się gwałtownie, a chudy student z facyatki pchnął go napowrót do izby:
— Uciekaj, bo żydów biją!
Rozdrażniony był widocznie bardzo. Jego ospowata, długa twarz zdawała się jeszcze dłuższą i jeszcze bardziej spustoszoną; krok, jaki z sieni do izby zrobił, oddalił cienkie jego nogi na niezmierną odległość od siebie, małe bure oczy sypały iskry gniewu. Wylękły malec kłębkiem potoczył się aż ku stołowi, upuszczając szynel i tornister...
Stary osłupiał. Ale wnet oprzytomniawszy, ogniami z twarzy buchnął: jak żbik do studenta skoczył...
— Co to uciekaj?... Gdzie un ma uciekać?... Na co un ma uciekać?... Czy un tu ukradł co komu, coby un uciekać miał?... Czy un tu w cudzej stancyi siedzi?... W cudzy dom?... Un tu w swojej stancyi siedzi! w swój dom! Un tu nikomu nic nie ukradł! Un do szkoły idzie! Un nie będzie uciekał!...
Przyskakiwał do stojącego we drzwiach studenta, skurczony, zebrany w sobie, syczący, parskający i trzęsący brodą.
— Jak tam pan chcesz! — rzucił szorstko student. — Ja powiedziałem...
I zabierał się do wycofania z izby swej niezmiernie długiej nogi. Stary introligator uchwycił go za połę wytartego paltota.
— Jak ja chcę?... Nu, co to jest za gadanie, jak ja chcę! Ja chcę, cobym ja spokój miał. Ja chcę spokojnie zjeść mój kawałek chleb, co ja na niego pracuję! Nu ja chcę wychować te sierote, ten chłopiec, coby z to dziecko człowiek był, coby nikt na niego nie pluł, kiedy un nic winny nie jest!... Nu, ja chcę, coby nie było ani mojej, ani niczyjej krzywdy, coby sprawiedliwość, coby się ludzie Boga bali!... Nu, ja tego chcę! A uciekać to ja nie chcę! Ja w to miasto się urodził, w ten dom dzieci miał, ja tu nikogo nie skrzywdził, ja tu warsztat mam...
Nie skończył, kiedy od załamu uliczki ozwała się głucha wrzawa, jakby zdaleka gdzieś przeciągającej burzy. Po twarzy studenta przeleciał kurcz nagły, wpół głośna klątwa wypadła mu przez ściśnięte zęby.
Stary introligator umilkł, wyprostował się i wyciągnąwszy chudą szyję, nasłuchiwał chwilę. Wrzawa zbliżała się szybko. Słychać już było gwizd przeciągły, śmiechy, wołania, wybuchy krzyków i płaczu lament. Uliczka zawrzała. Zamykano bramy, tarasowano sklepy, jedni biegli wprost na wrzawę, drudzy uciekali od niej.
Nagle malec wystraszony rozszlochał się głośno. Student z naciskiem drzwi zamknął i zniknął w pustej sionce.
Stary żyd słuchał. Ani szlochania dziecka, ani wyjścia studenta zdawał się nie spostrzegać. Wzrok miał jak gdyby cofnięty w siebie, dolną wargę obwisłą, ucho nastawione. Mimo skórzanego fartucha, widać było drżenie jego starych kolan; twarz z czerwonej stała się brunatną, z brunatnej żółtą, z żółtej kredowo-białą. Wyglądał jak człowiek trafiony postrzałem. Chwilka jeszcze, a to stare, osłabłe ciało złamie się i runie.
Coraz bliższa, coraz wyraźniejsza wrzawa wpadła nareszcie w opustoszałą uliczkę z ogromnym wybuchem krzyku, świstania, śmiechów, klątw, złorzeczeń. Ochrypłe pijackie głosy zlewały się w jedno z szatańskim piskiem niedorostków. Powietrze zdawało się pijane tym wrzaskiem motłochu; jakaś zwierzęca swawola obejmowała uliczkę, tłoczyła ją, przewalała się po niej dziko, głusząco. Trzask łamanych okiennic, łoskot toczących się beczek, brzęk rozbijanego szkła, łomot kamieni, zgrzyt drągów żelaznych, zdawały się, jak żywe, brać udział w tej ohydnej scenie. Jak płatki gęsto padającego śniegu, wylatało i opadało pierze z porozrywanych poduszek i betów. Już tylko kilka lichych kramów dzieliło izbę Mendla od rozpasanej ciżby. Malec przestał szlochać i trzęsąc się cały jak w febrze, przysiadł się do dziada. Jego wielkie, ciemne oczy pociemniały jeszcze i świeciły ponuro z pobladłej twarzyczki. Dziwna rzecz! To przytulenie się dziecka i to blizkie już niebezpieczeństwo, skrzepiły starego żyda. Położył rękę na głowie wnuka, tchu w piersi nabrał szerokim oddechem, a choć twarz miał jeszcze jak opłatek białą, do źrenic już przywołał i ogień i życie.
— Sz... — szepnął uspokajająco.
Teraz dopiero uciszał płacz, który już sam umilkł, zduszony wielkim strachem. Teraz dopiero to przedchwilowe szlochanie dziecka dochodziło do jego świadomości.
W tej chwili do długiej wązkiej sionki wpadło kilka kobiet: powroźniczka z dzieckiem na ręku, stróżka, straganiarka.
— Dalej, Mendlu! — krzyknęła od progu stróżka — zejdźta im z oczów! Ja tu duchem w oknie obrazik postawię albo krzyzik. Już ta po inszych izbach stoi... To tam nie idą!...
Chwyciła malca za rękę.
— Dalej, Kubuś! do alkowy!...
Obstąpiły ich, zasłaniały sobą, pchały ku ponsowej firance. Znały tego żyda tak dawno, był usłużnym, dobrym człowiekiem. Za kobietami zaczęli się wsuwać inni mieszkańcy małej kamieniczki. Izba zapełniała się ludźmi.
Stary Mendel jedną rękę oparł ciężko na ramieniu chłopca, a drugą odsunął kobiety. Oprzytomniał już zupełnie przez tę jedną chwilę.
— Dajta spokój, Janowa! — mówił twardym, brzmiącym jak dzwon głosem. — Dajta spokój! Ja wam dziękuję, bo wy mnie swoją świętość chcieli dać, mnie ratować, ale ja do moje okno krzyż nie chcę stawić! Ja się nie chcę wstydzić, co ja żyd. Ja się nie chcę bać! Jak uny miłosierdzia w sobie nie mają, jak uny cudzej krzywdy chcą, nu, to uny i na ten krzyż nie będą pytali, ani na ten obraz... Nu, to uny i nie ludzie są. To uny całkiem dzikie bestye są.
A jak my są ludzie, jak uny są chrześcijany, nu, to dla nich taka siwa głowa starego człowieka i takie dziecko niewinne, też jak świętość będzie.
— Pójdź, Kubuś...
I pociągnąwszy za sobą chłopca, mimo hałaśliwych protestów zebranych, do okna podszedł, oba jego skrzydła pchnięciem ręki otworzył i stanął w niem w rozpiętym kaftanie, w skórzanym fartuchu, z trzęsącą się brodą białą, z głową wysoko wzniesioną, tuląc do swego boku małego gimnazistę w szkolnej bluzie, którego wielkie oczy otwierały się coraz szerzej, utkwione w wyjący motłoch.
Widok był tak przejmujący, że kobiety szlochać zaczęły.
Spostrzegła stojącego w oknie żyda uliczna zgraja, i omijając pozostałe kramy, rzuciła się ku niemu.
Tę heroiczną odwagę starca, to nieme odwołanie się do uczuć ludzkich tłumu, wzięto za zniewagę, za urągowisko. Tu już nie szukano, czy jest do wytoczenia jaka beczka pełna octu, okowity, jaka paka towarów do rozbicia, jaka pierzyna do rozdarcia, jaki kosz jaj do stłuczenia. Tu wybuchła ta dzika żądza pastwienia się, ten instynkt okrucieństwa, który przyczajony w jednostce, jak pożar opanowywa zbiegowisko, ciżbę...
Jeszcze nie dobiegli pod okno, kiedy kamień rzucony z pośrodka tłumu, trafił w głowę chłopca. Malec krzyknął, kobiety rzuciły się ku niemu. Żyd puścił ramię dziecka, nie obejrzał się nawet, ale podniósłszy obie ręce wysoko, ponad wyjący motłoch wzrok utkwił i szeptał zbielałemi usty:
— Adonai! Adonai!... — a wielkie łzy toczyły się po jego zbrużdżonej twarzy.
W tej chwili był to prawdziwy »Gaon«, co znaczy: wysoki, wzniosły.
Kiedy pierwsi z tłumu pod okno dopadli, znaleźli tam wszakże niespodziewaną przeszkodę w postaci chudego studenta z facyatki.
Z wzburzoną czupryną, w rozpiętym mundurze, stał on pod oknem żyda, rozkrzyżował ręce, zacisnąwszy pięście i rozstawiwszy nogi, jak otwarty cyrkiel. Był tak wysoki, że zasłaniał sobą okno niemal w połowie. Gniew, wstyd, wzgarda, litość, wstrząsały jego odkrytą piersią i płomieniami szły po jego czarnej, ospowatej twarzy...
— Wara mi od tego żyda! — warknął jak brytan na pierwszych, którzy nadbiegli. — A nie, to wal we mnie jeden z drugim, gałgany! psubraty! hultaje!
Trząsł się aż cały, i nawet pełnego głosu dobyć nie mógł, tak go gniew dławił. Z małych jego burych oczu iskry sypać się zdawały.
Był w tej chwili pięknym, jak Apollo...
Kilku trzeźwiejszych z bandy zaczęło się cofać. Postać młodzieńca i jego słowa uderzyły ich swą siłą. Skorzystał z tego długi student, a skoczywszy przez nizkie okno do izby, odepchnął żyda, a sam w oknie stanął. Tłum przeciągnął mimo tego okna z głuchą wrzawą. Szyderstwa, pogróżki, wrzaski, złorzeczenia, towarzyszyły pochodowi temu; poczem wrzawa oddalała się, cichła, aż przeszła w huk niewyraźny, daleki.

............

Tego wieczora nikt się przy sosnowym stole nie uczył, i nikt przy warsztacie nie pracował. Z za ponsowej firanki, z alkowy, dobywał się niekiedy cichy jęk dziecka; zresztą spokój panował tu zupełny. Gdyby nie rozbita szyba w okienku, gdyby nie porzucony na podłodze szynel i tornister uczniowski, nie znać byłoby tej burzy, która tu przeszła rankiem.
W alkowie, za ponsową firanką, leżał mały gimnazista z obwiązaną głową. Zielona lampka paliła się przy nim, chudy student siedział na brzegu łóżka, trzymając rękę malca.
Twarz studenta była już tą samą, co zwykle, dziobatą, brzydką twarzą; w oczach tylko paliły się niedogasłe ognie, z dna duszy ruszone. Siedział milczący, namarszczony, gniewny, i od czasu do czasu rzucał niecierpliwe spojrzenie w ciemny kąt alkowy. W kącie tym siedział stary Mendel Gdański, bez ruchu, bez głosu. Skulony, z łokciami wspartymi o kolana, z twarzą ukrytą w rękach, siedział on tak już od południa, od chwili, w której dowiedział się, że chłopcu niebezpieczeństwo nie grozi.
Ta nieruchomość i to milczenie starego introligatora niecierpliwiły studenta.
— Panie Mendel! — burknął wreszcie — wyleźże pan już raz z tego kąta! Bosiny pan odprawiasz, czy co u licha? Trochę gorączki i nic więcej. Chłopak za tydzień jaki do szkoły pójdzie, byle się trochę tylko skóra zrosła. A pan tak na marze zasiadł jakby co panu umarło.
Stary żyd milczał.
Po chwili dopiero podniósł głowę i odezwał się głosem namiętnie drgającym:
— Pan się pyta, czy ja na bosiny siedzę? Nu, ja siedzę na bosiny! Ja popiół na głowę mam, i wór gruby na głowie mam, i na popiele ja siedzę, i nogi bose mam, i pokutę wielką mam, i wielką boleść mam, i wielką gorzkość...
Zamilkł i twarz znowu w ręce ukrył. Mała zielona lampka dawała jego siwej głowie jakieś szczególne widmowe niemal oświetlenie. Malec jęknął raz i drugi i znów zaległo milczenie.
A wtedy wśród tej ciszy podniósł Mendel Gdański raz jeszcze głowę i rzekł:

— Pan powiada, co u mnie nic nie umarło? Nu, u mnie umarło to, z czem ja się urodził, z czem ja sześćdziesiąt i siedem lat żył, z czem ja umierać myślał... Nu, u mnie umarło serce do tego miasto!
SRUL Z LUBARTOWA.


Było to w roku... ale mniejsza o rok, dość że było a było w Jakucku w początku listopada, w kilka jakoś miesięcy po moim przyjeździe do stolicy mrozów.
Ciepłomierz spirytusowy Reaumura wskazywał 35 stopni zimna. Ze strachem więc myślałem o przyszłym losie mego nosa i uszu, które, jako niedawno przywiezione z zachodu, dotąd zawsze dotkliwie dla mnie znaczyły swój protest cichy przeciw aklimatyzacyi przymusowej, a dziś właśnie miały być wystawione na przydłuższą próbę. Groziła im ta próba, ponieważ parę dni temu w szpitalu miejscowym umarł jeden z członków naszej kolonii, Kurp’ Piotr Bałdyga i dziś rano mieliśmy oddać mu ostatnią usługę: złożyć w ziemi zamarzłej jego sterane kości.
Czekałem tylko na jednego ze znajomych, który miał zawiadomić mnie o czasie pogrzebu; czekałem niedługo i zabezpieczywszy najstaranniej nos i uszy, podążyłem za innymi ku szpitalowi.
Szpital był za miastem.
W podwórzu, trochę opodal od innych budynków, stała szopa niewielka — trupiarnia.
W tej to trupiarni leżało ciało Bałdygi. Otworzono drzwi, weszliśmy i wnętrze na całej naszej garstce przykre wywarło wrażenie; było nas z dziesięciu, może kilkunastu, i wszyscyśmy mimowoli spojrzeli po sobie; staliśmy wobec rzeczywistości zimnej i nagiej, nie okrytej żadnym łachmanem pozoru... W szopie, nie mającej ani stołu, ani stołka, nic okrom ścian, ubielonych śnieżnym szronem, na podłodze śniegiem zasypanej, leżał również ubielony, zawinięty w jakieś prześcieradło czy koszulę, ogromny, wąsaty trup. Był to Bałdyga.
Ciało zmarzło okropnie i aby łatwiej je włożyć w przygotowaną już trumnę, przysunięto je do drzwi, ku światłu.
Nigdy nie zapomnę twarzy Bałdygi, którąm ujrzał teraz w świetle dziennem, oczyszczoną ze śniegu. Surowe oblicze nacechowane było dziwnym jakimś, nieopisanym bólem, a z szeroko otwartych oczu wielkie źrenice, zda się z wymówką, sterczały het daleko ku mroźnemu, surowemu niebu.
— Zmarły był chłop zacny — opowiadał mi tymczasem jeden z sąsiadów, widząc wrażenie, jakie na mnie wywarł widok Bałdygi, — zawsze był zdrów i pracowity, więc zawsze przygarniał i przytulał koło siebie kogoś z biedniejszych; tylko że to i uparty był, jak Kurp’, więc wierzył do końca, że wróci nad Narew. Widocznie jednak przed śmiercią zrozumiał, że tak nie będzie.
Włożono tymczasem skamieniałe zwłoki do trumny, postawiono na małe, jednokonne sanki jakuckie, i gdy krawcowa W., pełniąca w danym razie, jako praktyk religijnych świadoma, obowiązki księdza, zaintonowała donośnie: »Witaj Królowo nieba w smutku i radości«, podtrzymując ją urywanemi głosami, ruszyliśmy ku cmentarzowi.
Szliśmy prędko, mróz krzepł i zachęcał do pośpiechu. Jesteśmy nareszcie na cmentarzu, rzucamy po grudce zmarzłej ziemi na trumnę, kilkanaście wprawnych uderzeń rydlem... i po chwili tylko mała, świeżo usypana kupka ziemi świadczy o niedawnem jeszcze istnieniu Bałdygi na świecie. Świadczyć jednak będzie niedługo, kilka miesięcy zaledwie; nadejdzie wiosna, ogrzana słońcem kupka mogilna roztaje; zrówna się z ziemią, porośnie trawą i zielskiem; po roku, dwóch, wymrą lub rozejdą się po świecie szerokim świadkowie pogrzebu i choćby cię matka rodzona szukała, nie znajdzie już nigdzie na ziemi! Aleć i szukać tu nikt zmarłego nie będzie i pies nawet o cię nie zapyta.
Wiedział o tem Bałdyga, wiedzieliśmy i my i w milczeniu rozchodziliśmy się do domów.


∗             ∗
Nazajutrz po pogrzebie mróz stężał jeszcze. Po drugiej stronie dość wązkiej ulicy, na której mieszkałem, nie było widać ani jednego budynku; gęsta mgła śnieżnych kryształów, jak chmura, zawisła nad ziemią. Z poza mgławicy tej nie wyzierało już słońce, ale, chociaż na ulicy żywej duszy nie było, powietrze, niepomiernie od wielkiego zimna zgęszczone, donosiło ciągle do mych uszu to metaliczne dźwięki skrzypiącego śniegu, to huk rozsadzanych w ścianach domów, grubych bierwion lub pękającej szerokiemi szczelinami ziemi, to podobny do jęku, żałosny śpiew Jakuta. Widocznie zaczynały się owe mrozy jakuckie, wobec których bledną najokropniejsze zimna biegunowe, wobec których strach jakiś niewypowiedziany ogarnia człowieka, a każdy organizm żywy, czując swą niemoc zupełną, choć skupia się w sobie i kurczy, jak pies znędzniały, otoczony zgrają ciętych brytanów, wie dobrze, że to napróżno, że wróg nieubłagany prędzej czy później zwycięży.

I Bałdyga, jak na jawie, coraz częściej stawał przedemną. Od godziny siedziałem nad rozłożoną robotą; robota jednak nie kleiła mi się jakoś, pióro samo wypadało z ręki i myśl nieposłuszna wyrywała się daleko poza granice śnieżnej i mroźnej ziemi. Napróżnom odwoływał się do mego rozsądku, napróżnom powtarzał sobie po raz dziesiąty rady lekarza; dotąd, trawiącej mnie od kilku tygodni, chorobie stawiłem jaki taki opór, dziś czułem się zupełnie obezwładniony, bezsilny. Tęsknota za krajem pożerała mnie, trawiła nielitościwie.
Tyle już razy nie mogłem oprzeć się ułudnym marzeniom, czyżbym dziś mógł się ostać pokusie? I pokusa była silniejszą, i ja sam słabszy niż zwykle.
Precz więc mrozy i śniegi, precz rzeczywistość jakucka! Rzuciłem pióro i otoczony chmurami dymu tytoniowego, puściłem wodze rozgorączkowanej wyobraźni.
Więc i poniosłaż mnie swywolna!...
Przez tajgi i stepy, góry i rzeki, przez carstwa i ziemie niezliczone, pomknęła myśl lotna na daleki zachód, roztaczając przedemną czary prawdziwe: nędzy i złości ludzkiej pozbawione, piękna i harmonii pełne, moje niwy nadbużne. Ustom mym dziś nie opowiedzieć, pióru nie opisać tych czarów!
Widziałem łany pozłociste, łąki szmaragdowe, lasy starce, dawne dzieje mi szemrzące.
Słyszałem szum fal kłosistych, gwar bożych piewców skrzydlatych, howor dębów olbrzymów, hardo wichrom urągających.
I napawałem się wonią tych lasów balsamicznych i tych pól kwiecistych, ubarwionych dziewiczą świeżością chabrów niebieskich, krasą wiosny — fiołkiem niewinnym.
Każdy mój nerw czuł muskanie powietrza rodzinnego... Czułem ożywcze działanie promieni słonecznych, a choć na dworze mróz zgrzytał jeszcze wścieklej i coraz groźniej szczerzył do mnie na szybach swe zęby, krew jednak żywo zakrążyła w mych żyłach, zapalała głowa i jak zaklęty, zapatrzony, zasłuchany, nie widziałem i nie słyszałem już nic około siebie...


∗             ∗

Nie widziałem i nie słyszałem, jak drzwi się otwarły i wszedł ktoś do mnie; nie spostrzegłem kłębów pary, buchających tu za każdem drzwi otwarciem w takiej ilości, że wchodzącego i nie dojrzysz odrazu; nie czułem zimna, które z jakąś bezczelną, rozmyślną natarczywością wrywa się tu do ludzkiej siedziby; nie widziałem i nie słyszałem nic i dopiero, gdym poczuł blizko siebie człowieka wprzód zanim go dojrzałem, mimowoli rzuciłem mu zwykłe w Jakucku pytanie:
Toch nado?[3].
— To ja, proszę pana, z miełoczem torguju[4] — brzmiała odpowiedź.
Podniosłem oczy. Nie wątpiłem, że przedemną, pomimo wpakowanego nań przeróżnego ubrania, skór bydlęcych i jelenich, stał typowy, małomiasteczkowy żyd polski. Kto go widywał w Łosicach lub Sarnakach, ten pozna go nietylko w jakuckich i w patagońskich skórach. Poznałem go przeto odrazu. A ponieważ, jak to rzekłem, i pytanie swe, niezupełnie jeszcze przytomny, rzuciłem mu prawie bezwiednie, więc żyd, stojący teraz przede mną, nie przerywał mych dumań zbyt brutalnie, nie był dla nich kontrastem zbyt przykrym. Przeciwnie. Z pewną przyjemnością wpatrywałem się w znajome mi rysy; zjawienie się żyda w chwili, gdym myślą i sercem przeniósł się do ziemi rodzinnej, wydało mi się dość naturalnem, parę zaś słów polskich mile pogłaskały ucho. W pewnem tedy jeszcze zapomnieniu przyglądałem się mu przyjaźnie.
Żyd postał trochę, następnie odwrócił się, cofnął ku drzwiom i pospiesznie zaczął ściągać z siebie przeróżną swą odzież.
Wtedy dopiero opamiętałem się i spostrzegłem, żem mu nic nie odpowiedział i że domyślny współziomek, wytłómaczywszy sobie najopatrzniej moje milczenie, zechce mi rozłożyć swój towar. Pospieszyłem wyprowadzić go z błędu.
— Bój się Boga, człowieku, co robisz?! — zawołałem żywo. Nic nie kupuję, nic mi nie potrzeba, nie rozbieraj się napróżno i ruszaj z Bogiem dalej!
Żyd przestał się rozbierać i pomyślawszy chwilkę, wlokąc za sobą napoły ściągniętą dochę[5], zbliżył się do mnie i głosem urywanym, prędko i bezładnie tak mi prawić zaczął:
— To nic; ja wiem, że pan nic nie kupi. Widzi pan, ja tu dawno już jestem, bardzo dawno... Ja dotąd nie wiedziałem, że pan przyjechał. Pan z Warszawy przecie? Wczoraj mi dopiero powiedzieli, że pan tu już cztery miesiące przeszło. Co za szkoda, żem się tak późno dowiedział! Byłbym zaraz przyszedł. Dziś szukałem pana z godzinę; byłem aż na końcu miasta, a tu mróz taki, niech go dyabli wezmą!... Niech pan pozwoli, ja długo przeszkadzać nie będę, kilka słówek tylko...
— Cóż ty chcesz odemnie?
— Ja tylko chciałbym pogadać trochę z panem.
Odpowiedź ta nie zdziwiła mnie wcale; ludzi rozmaitych, przychodzących jedynie po to, aby »pogadać trochę« z człowiekiem niedawno przybyłym z kraju, spotykałem już niemało; byli pomiędzy nimi i żydzi. Przychodzący interesowali się przedmiotami najróżnorodniejszymi: bywali i prości ciekawscy i gadulscy, bywali i ludzie, którzy o krewnych tylko pytali, bywali i politycy, pomiędzy którymi niejednemu już się zupełnie w głowie przewróciło. Wogóle jednak pomiędzy przychodzącymi polityka miała zawsze szczególny mir i poważanie. Nie zdziwiło mnie więc, powtarzam, żądanie nowego przybysza i chociaż radbym był uwolnić mą chatę co prędzej od nieprzyjemnego zapachu źle zwykle wyprawianych, bydlęcych skór dochy, poprosiłem go uprzejmie, aby się rozebrał i usiadł.
Żyd widocznie ucieszony, po chwili już siedział koło mnie i teraz mogłem mu się przyjrzeć uważniej.
Wszystkie najordynarniejsze rysy plemienia żydowskiego, zdaje się, wcieliły się w siedzącą obok mnie postać: i gruby, pałkowaty, trochę na bok zakrzywiony nos, i przenikliwe, jastrzębie oczy, i broda klinowata, barwy dojrzałego ogórka, i wreszcie czoło nizkie, grubym włosem okolone, wszystko to posiadał mój gość, lecz, rzecz dziwna, wszystko to, razem wzięte, być może, skraszone wyrazem twarzy znędzniałej, tchnącej jakąś szczerą otwartością i przyjaźnią, nie sprawiło na mnie w tej chwili złego wrażenia.
— Powiedzże mi, skąd jesteś, jak się nazywasz, co tu porabiasz i czego chcesz się dowiedzieć odemnie?
— Jestem, proszę pana, Srul z Lubartowa, może pan dobrodziej wie, to zara kiele Lublina; nu, bo u nas wszyscy myślą, że to tak bardzo daleko, dawniej i ja tak myślałem, ale teraz, dodał z przyciskiem, to my wiemy, że Lubartów od Lublina bardzo blizko, zara kiele niego.
— A dawno tu jesteś?
— Bardzo dawno, trzy lata bez mała.
— To jeszcze nie tak dawno przecie, są tacy, co po 20 lat przeszło tu mieszkają, a w drodze spotkałem staruszka z Wilna, co blisko 50 lat tu mieszka; ci rzeczywiście są dawno. Ale żyd mnie ofuknął:
— Jak oni, to ja nie wiem, ja wiem, że jestem tu bardzo dawno.
— Zapewne sam tylko jesteś, jeżeli ci czas tak długim się wydaje?
— I z żonem i z dzieckiem — z córkiem; miałem czworo dzieci, kiedy tu szedłem, ale to podróż taka, niech Bóg zachowa, szliśmy rok cały: pan wie, co to etapy?... Troje dzieci odrazu mi umarło, w jednym tygodniu, to jakby odrazu. Troje dzieci?! Łatwo powiedzieć... nawet pochować nie było gdzie, bo cmentarza naszego tam niema... Ja husyt jestem, dodał ciszej, pan wie, co to znaczy... zakonu pilnuję... i Bóg mnie tak karze...
I umilkł wzruszony.
— Mój kochany, w takiem położeniu trudno już o tem myśleć, wszystko to jedno przecie, ziemia boża wszędzie — starałem się go choć czemkolwiek pocieszyć, ale żyd skoczył jak oparzony.
— Boża! jaka boża! co za boża! co pan mówisz? To psia Tfu! tfu! Boża ziemia? Nie mów pan tak, wstydź się pan! Boża ziemia, co nigdy nie rozmarza? To przeklęta ziemia! Bóg nie chce, żeby tu ludzie mieszkali: żeby on chciał, nie byłaby taką. Przeklęta, podła! Tfu! tfu!
I zaczął pluć koło siebie i tupać nogami; z zaciśniętemi usty, skurczonymi palcami groził niewinnej ziemi jakuckiej, szeptał jakieś przekleństwa żydowskie, aż zmęczony wysiłkiem, upadł raczej, niż usiadł, na stołku koło mnie.
Wszyscy zesłani, bez względu na religię i narodowość, nie lubią Syberyi; widocznie jednak fanatyczny chasyd nie umiał nienawidzić połowicznie. Czekałem, aż się uspokoi. Wychowany w twardej szkole, żyd prędko przyszedł do siebie, prędko owładnął wzruszeniem, i gdym po chwili spojrzał mu w oczy pytająco, odpowiedział mi natychmiast:
— Niech pan daruje, ja z nikim o tem nie mówię, bo i z kim tu mówić?
— Alboż żydów tu mało?
— Czy to żydzi, panie? to już tacy jak tutejsi... zakonu nikt nie pilnuje. Bojąc się jednak nowego wybuchu, nie dałem mu już skończyć, postanowiłem skrócić rozmowę i zapytałem wprost, o czem tu on chciał ze mną pogadać.
— Chciałbym się dowiedzieć, co tam słychać, panie. Tyle lat tu jestem i jeszcze nigdy nie słyszałem, co się tam dzieje.
— Kiedy pytasz trochę dziwnie, nie mogę ci przecież opowiedzieć odrazu wszystkiego; nie wiem, co cię interesuje, polityka może?
Żyd milczał.
Sądząc, że gość mój, jak i wielu innych, interesuje się polityką, nie rozumiejąc samej nazwy przedmiotu, zacząłem stereotypową już dla mnie, ze względu na wielokrotne powtarzanie, opowieść o politycznem położeniu Europy, naszem i t. d., ale żyd zakręcił się niecierpliwie.
— Więc to cię nie interesuje? — zapytałem.
— Nigdy o tem nie myślałem — odparł otwarcie.
— A! teraz wiem, o co ci chodzi, pewno chcesz wiedzieć, jak się żydom powodzi, jak handel idzie?
— Im się lepiej powodzi, jak mnie.
— Słusznie. W takim razie pewno chcesz wiedzieć, czy życie u nas teraz drogie, jakie ceny na targach, po czemu mąka, mięso i t. d.
— Co mi z tego przyjdzie, kiedy tu nic dostać nie można, choćby tam najtaniej było.
— Jeszcze słuszniej; ale ostatecznie o cóż u licha ci chodzi?
— Kiedy ja nie wiem, proszę pana, jak to powiedzieć. Widzi pan, ja tak nieraz miślę, miślę, że aż Ryfka, to moja żona tak się nazywa, pyta się: »Srul, co tobie?« A co ja jej mam powiedzieć, kiedy ja sam nie wiem, co mi jest. Bo to może nawet i ludzie śmieliby się ze mnie? — dodał, jakby badając, czy i ja zeń śmiać się nie będę.
Ale ja się nie śmiałem. Byłem zaciekawiony: widocznie gniotło go coś, z czego sam sobie sprawy zdać nie umiał i wypowiedzenie czego w języku, którym władał nadzwyczaj słabo, było dlań jeszcze trudniejszem. Aby dopomódz mu, uspokoiłem go, żeby się nie spieszył, że robota moja, niepilna, nic na tem nie straci, jeżeli pogadamy z godzinę i t. d. Żyd podziękował mi wzrokiem i po krótkim namyśle rozpoczął taką rozmowę:
— Kiedy pan wyjechał z Warszawy?
— Podług ruskiego kalendarza w końcu kwietnia.
— A czy wtedy zimno tam było, czy ciepło?
— Ciepło zupełnie, jechałem z początku w letniem ubraniu.
— Nu, patrz pan? A tu mróz!
— Cóż to zapomniałeś czy co, przecież w kwietniu pola już u nas zasiane, wszystkie drzewa zielone.
— Zielone? — radość błysła w oczach Srula — a tak, tak zielone, a tu mróz!
Teraz już wiedziałem o co mu chodzi; chcąc się jednak upewnić, milczałem; żyd ożywił się widocznie.
— Nu, niech mi pan powie, czy jest u nas teraz... tylko, ot widzisz pan, nie wiem już jak się nazywa, już po polsku zapomniałem — tłómaczył się zawstydzony, jak gdyby umiał kiedy — to jest białe takie, jak groch, tylko nie groch, koło domów w ogrodach latem, na takich wielkich kijach?...
— Fasola?
— A to właśnie! Fasola, fasola — powtórzył sobie kilkakrotnie, jak gdyby chciał wrazić sobie to słowo na zawsze.
— Rozumie się, jest i dużo, a tu czyż niema?
— Tu! Bez całe trzy lata ani jednego ziarnka nie widziałem, tu groch taki, co u nas, z przeproszeniem tylko... tylko...
— Świnie jedzą — podpowiedziałem.
— Ny tak! tu na funty sprzedają i to nie zawsze dostać można.
— Czy tak lubisz fasolę?
— Nie to że lubię, ale to właśnie, ja sobie tak nieraz miślę o tem, bo to ładnie przecie, nieprzymierzając jakby lasek rośnie wedle domu. Tu nic niema!
— A teraz — zaczął znowu — teraz niech mi pan powie, czy u nas są jeszcze małe, ot takie — i na palcu pokazywał — szare takie ptaki? także zapomniałem, jak to się nazywa. Dawniej dużo ich było! Bywało modlę się koło okna, a tego maleństwa, jak mrowia się nazbiera. No, ale ktoby tam na nich patrzył? Wie pan co, nigdybym nie uwierzył, że o nich kiedy myśleć będę!? Bo tu, tu wrony nawet na zimę uciekają, to maleństwo takie tembardziej nie może wytrzymać, ale u nas pewnie są jeszcze? Ny, panie, są?...
Ale teraz ja mu nie odpowiadałem, nie wątpiłem dłużej, że żyd stary, chasyd fanatyczny, tęsknił za krajem tak samo, jak i ja, że obaj byliśmy chorzy na jedną chorobę; niespodziane takie znalezienie współkolegi cierpienia, rozrzewniło mnie wielce, wziąłem go za rękę i sam z kolei zapytałem:
— Więc to o tem pogadać ze mną chciałeś? Więc ty nie myślisz o ludziach, o swej doli ciężkiej, o biedzie, która cię gniecie, lecz tęsknisz do słońca, powietrza, ziemi rodzinnej?... Myślisz o polach, łąkach i lasach, o ich mieszkańcach bożych, których w życiu swem biednem nie miałeś nawet czasu poznać dobrze, i dziś, gdy obrazy miłe znikają z twej pamięci, boisz się pustki, która cię otoczy, sieroctwa wielkiego, które cię dotknie, gdy się zatrą drogie wspomnienia? Chcesz, żebym ci je przypomniał, odświeżył, chcesz, abym ci opowiedział, jaką jest ziemia nasza?...
— O tak, panie, tak, panie! po to tu przyszedłem... i ściskał me ręce i śmiał się, jak dziecko, radośnie.
— Słuchajże, bracie!...

........................

I słuchał mnie Srul, cały w słuch zamieniony, z otwartemi usty wlepionym we mnie wzrokiem; wzrokiem tym palił mnie i podniecał, wyrywał mi słowa, chwytał je spragniony i kładł głęboko, na dnie swego serca gorącego... kładł tam, nie wątpię, bo gdym kończył swą opowieść: O wej mir, o wej mir! zajęczał żyd boleśnie, zatrzęsła się broda ryża i łzy duże, łzy czyste, potoczyły się po znędzniałej twarzy... I długo szlochał chasyd stary i ja płakałem z nim razem.


∗             ∗
Dużo wody od tego czasu upłynęło w zimnej Lenie i łez ludzkich niemało zapewne spłynęło po twarzach zbolałych. Dotąd jednak, choć to dawno już było, w ciszy nocnej, w czasie nocy bezsennej, często staje mi przed oczyma posągowa, stygmatem bólu wielkiego ożywiona twarz Bałdygi i obok niej zawsze się zjawia zżółkła i pomarszczona, łzami czystemi oblana, twarz Srula. I gdy wpatruję się dłużej w te widziadła nocne, nieraz, zda mi się, widzę, jak się poruszają drżące i blade wargi żyda i głos cichy, rozpaczliwy, szepce koło mnie: »O Jehowo, czemuś taki niemiłosierny dla jednego z najwierniejszych Twych synów?...«




CHAŁAT.


Aż do samej Jabłonny szło wszystko jak najlepiej. Słońce jasno przyświecało; konie biegły żwawym truchtem; podróżni, ściskając się na małej przestrzeni, nawzajem ciepła sobie udzielali.
Czasem tylko ktoś wstrząsnął się, szczelniej futrem otulił i przez zęby mruknął:
— Ależ psie... dyabelskie... siarczyste mrozisko!
Wszyscy (z wyjątkiem mnie) palili; większość pociągała dość często z oplatanych i nieoplatanych, płaskich i pękatych butelek.
»Humory« były wyśmienite. Opowiadano anegdotki, wybuchano śmiechem. Rej wodził młodzieniec z »kozią« bródką, z wąsami, których końce, dzięki pomadzie węgierskiej, posiadały piękny kształt »mysich ogonków«.
Młodzieniec był ubrany niezwykle. Miał na sobie ogromny kożuch barani, na nogach buty z cholewami lakierowanemi, na głowie lekki, filcowy kapelusz barwy zielonej.
Jego stanowisko społeczne nie było dla nikogo tajemnicą. Jeszcze w Warszawie, zaledwie zdążył wśrubować się pomiędzy czerwono-fioletowego dzierżawcę i pomarańczowo-szkarłatną gospodynię proboszcza, natychmiast przedstawił się współpodróżnym jako »farmaceuta«.
Nie wiem czemu, przy końcu każdego ze swych opowiadań, zwracał się on zawsze do mnie, i mrużąc filuternie oko, zapytywał:
— Nieprawda, kolego?
Przytakiwałem głową w milczeniu, trochę dumny a trochę zmieszany brataniem się zemną tak odznaczającej się osobistości.
Miałem lat piętnaście, a więc byłem w wieku, gdy człowiek sam nie wie: z kim towarzystwo trzymać, do jakiej zaliczać się »kategoryi?«
Miałem lat piętnaście i tytuł szóstoklasisty. To również tytuł i stanowisko nieokreślone. Nauczyciele mówią ci »panie« — a ładne dziewczęta, na które ośmielasz się zerknąć na ulicy, mianują cię głośno: »sztubakiem«, »scyzorykiem« i z wyraźnem lekceważeniem śmieją ci się prosto w oczy.
Dopiero od kwartału uczyłem się w Warszawie, i te święta były pierwsze, na które z pomiędzy obcych spieszyłem do swoich. Spieszyłem najszybciej jak mogłem i właśnie dla tego pośpiechu, który mnie o gorączkę przyprawiał, uprzedziłem o całą dobę termin wyjazdu, przez rodziców wskazany.
Myśl, że za kilkanaście godzin swój dom i swoje miasto zobaczę, przyprawiała mnie o gorączkę — grzała mnie poprostu — i to była właściwie moja jedyna ochrona przed zimnem, któremu nader słabą zaporę stawiały: lekki, »wiatrem podszyty« szynel, szalik włóczkowy i gumowe na zwykłych »kamaszkach« kalosze.
Gdybym miał cierpliwość czekać do dnia następnego, przysłanoby mi z domu futro, koc na nogi i berlacze. Prócz tego, pojechałbym zamkniętą karetą pocztową, w towarzystwie najdobrańszych »pasażerów« i »pasażerek«, przy raźnych dźwiękach trąbki, budzącej echa leśne.
Niestety! odkładać na dwadzieścia cztery godzin rozkosz, przez cały kwartał marzoną, przechodziło moje siły. Rzecz to znana, że w epoce, gdy człowiek ma przed sobą życie całe, bywa najniecierpliwszy i najtrudniejszą dlań rzeczą — czekać.
Ta niecierpliwość sprawiła, że zamiast we środę na Przedmieściu Krakowskiem, przed »Starą Pocztą«, znalazłem się we wtorek na ulicy Wałowej vel Wołowej, wśród obszernego dziedzińca zajazdu »pod Jeleniem«.
Tam znajdowała się główna stacya omnibusów, bryk krytych i otwartych, które przedsiębiorcy żydowscy wysyłali na wszystkie trakty, współzawodnicząc zwycięsko z pocztą i kolejami żelaznemi. Tam jedno z miejsc naczelnych zajmował Josek, utrzymujący stałą komunikacyę osobowo-towarową pomiędzy Warszawą a miastem P., — do którego mnie właśnie droga wypadała.
Z tym więc Joskiem jechałem — na wielkiej, odkrytej, trzęsącej, brzęczącej, ludźmi oraz towarami wyładowanej i przeładowanej bryce.
Nie poszło to z łatwością; nie obyło się bez ofiary. Aby traktować z Joskiem, na jego brykę siąść i w sposób tak prostacki do domu jechać, musiałem zadać gwałt wielu swym, jeśli nie przekonaniom — to upodobaniom.
Ale te upodobania były w owym czasie nadzwyczaj wykwintne. Przechodziłem okres »estetyzmu«, byłem rozmiłowany w pięknych kształtach, w zewnętrzności wytwornej, we wrażeniach przyjemnie oddziaływających na duszę.
Ten stan nie jest osobliwością u chłopców i dziewcząt w epoce dojrzewania — u mnie tylko wystąpił nieco wcześniej, niż u rówieśników.
Byłem w owym czasie wybredny w jedzeniu, w odzieży, w stosunkach z ludźmi. Poszukiwałem ciastek o nadzwyczajnym smaku; używałem mydła i pomady z niezwykłymi zapachami; nakładałem czapkę przed zwierciadłem; nosiłem rękawiczki.
Kilku zaledwie z licznego grona kolegów dopuściłem do poufałości. Byli to uczniowie, celujący albo nauką, albo tytułem rodzinnym, albo wytwornością. Doszedłszy do przekonania, że złe stopnie są rzeczą nieestetyczną, zrobiłem się uczniem pilnym i dążyłem wytrwale do zdobycia nagrody.

Upajała mnie poezya, ale tylko pięknie rymowana. Dzwoniły mi w uszach dumki i szumki Bohdana Zaleskiego; powtarzałem sam przed sobą, często na ulicy, wśród turkotu kół i wrzawy rozmów, strofy w rodzaju następnej:

Złote słonko do gospody
Zaszło do snu złożyć skroń;
Mgły wilgotne wstają z wody,
Z łąk rozkoszna wstaje woń;
W wieńcu gwiazd,
W płaszczu chmur,
Cicha noc
Schodzi z gór...

Piękny obraz, ładna rycina o dreszcz mię przyprawiały. Codziennie, wracając ze szkoły, zatrzymywałem się przed wystawą obraźnika, przyglądając się z rozkoszą tym samym wiecznie sztychom i chromolitografiom.
Brzydota pod wszelką postacią była mi nienawistna, sprawiała cierpienie prawie fizyczne. Nie byłem w stanie uczyć się z książki brudnej, źle oprawionej, niedbale drukowanej. Stare, szpetne twarze działały na mnie odpychająco. Rozmawiając z brzydką służącą, starałem się nie patrzeć na nią. Gdym obdarzał żebraka, czyniłem to zawsze z przymkniętymi oczyma, rzucając pieniądz z pewnej odległości, aby nie dotknąć wypadkiem brudnej dłoni, palców czarnych, pokurczonych.
Wstrętny był mi zwłaszcza gmin żydowski. Ponieważ do szkoły wypadało iść przez Grzybów, wstawałem wcześniej i nadkładałem duży kawał drogi, aby tylko uniknąć ocierania się o czerń chałatową...
Jakąż mękę dla takiego estety stanowić musiał stosunek z Joskiem, który był brzydki i brudny, i od którego zdaleka zalatywały: cebula i pot koński!
Mimo wszystko, trzymilową przestrzeń od Warszawy do Jabłonny przebyliśmy dość szczęśliwie. Mróz był bo był, kąsał bo kąsał — ale od natłoczonej masy ciał i futer płynęły ciepłe prądy, które ostrość zimna łagodziły. Przytem, co najważniejsze, mieliśmy wiatr za sobą.
Najgorzej było z pakunkami, którymi Josek wyładował przód, tył, boki i spód swego rozłożystego pojazdu. Tuż za mojemi plecami trzęsła się w słomie wielka głowa cukru, niby stożkowy pocisk armatni, którego cieńszy koniec wprost we mnie był wymierzony. Co pewien czas ten pocisk uderzał mię pod łopatkę, to słabiej, to silniej, jakby chciał powoli prześwidrować na wylot. Zrozumiałem wówczas, co czuje owad, gdy go małoletni miłośnik przyrody tępą szpilką przewierca.
Odpoczynek w Jabłonnie pogodził mię częściowo z losem. Przez godzinę przeszło siedziałem w ciepłej izbie zajazdu, nie czując za sobą głowy cukru, nie widząc przed sobą rozczochranej głowy Joska i jego wielkiej, zatłuszczonej, obszarpanej czapy.
Tę izbę bardzo lubiłem. Wydawała mi się zawsze uroczyście piękna, niby sala w starym zamku, niby kaplica. O każdej porze roku i dnia panował w niej półmrok. To właśnie sprawiało ów nastrój uroczysty. Nie słyszało się tam nigdy krzyków pijackich ani wybuchów głośnego, mazurskiego śmiechu. Podróżni zachowywali się milcząco, przyzwoicie, powściągliwie, jak w poczekalniach kolejowych pierwszej i drugiej klasy.
Na »bufecie«, mrocznym, poważnym, jak stalle kanonickie, stały wielkie ptaki wypchane. Za bufetem siedziała piękna, blada, dostojnie smutna kobieta. Wydawała służbie rozkazy, poruszając jedynie ustami; głosu jej nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć. Otaczały ją naczynia dziwnych kształtów, ze srebra, bronzu, kryształu; pęki suchych traw i kwiatów tkwiły obok niej w ciemnych wazonach, hypnotyzując swym sennym, sztywnym bezruchem. Dzwonek, poruszany ręką tej kobiety, wydawał dźwięki nadzwyczajne: brzmiał jękliwie, tajemniczo, nabożnie, jak północne dzwonienie w pustelni Kamedułów...
Tak przynajmniej przedstawiało się to wszystko wówczas moim zmysłom i mojej wyobraźni.
Nastrój podniosły wzmagały dwie okoliczności, bardzo odmiennego rodzaju.
Najpierw, całą Jabłonnę wypełniała dla mnie światowo-rycerska postać księcia Józefa Poniatowskiego. Z okna izby zajezdnej przyglądałem się bramie żelaznej, wiodącej do jego niegdyś parku. Przy podjeździe leżały tam dwie olbrzymie kule kamienne; przez kratę było widać zwężającą się perspektywicznie aleję nagich, skostniałych od mrozu, drzew parkowych. Zdawało mi się nieraz, że z mgły, przesłaniającej głębię parku, wysuwa się bez szmeru biały łabędź sani książęcych, a na nim młodzieniec w burce, z małymi na rumianej twarzy »bakenbardami«, z oczyma ciskającemi błyskawice...
Drugą, podniecającą mnie okolicznością, był fakt, czy też pogłoska, że »austeryę« w Jabłonnie trzymają dwie siostry — baletnice. Dla piętnastoletniego estety, baletnica, ballerina, była czemś prawie nadziemskiem. Zaprowadzono mnie raz do teatru na balet »czarodziejski«, i wyrobiłem sobie wówczas przekonanie, że baletnica jest czemś pośredniem pomiędzy Mickiewiczowską Świtezianką a Wergiliuszową Nimfą...
Ciemne, wysokie drzwi lekko skrzypnęły; ukazał się Josek, granatowy od zimna, w długiej, obszarpanej opończy, z wielkim biczem w ręce.
Pokornie stanął przy progu, bicz z ręki do ręki przełożył, zakaszlał...
— Żymnoo... — wyrzekł przeciągle, drżąco, zwracając mowę razem do wszystkich i do nikogo.
Nikt nie spojrzał nań nawet.
Zaszurał ciężkiemi buciskami, biczyskiem w podłogę zastukał — jakby dla zwrócenia na siebie uwagi.
— Żymnooo... Wielgie żymnooo — powtórzył nieco głośniej, ale zawsze z powściągliwą pokorą.
Byłem domyślniejszy, czy też tylko naiwniejszy od swych głuchych i milczących towarzyszów: zrozumiałem, że przeziębły woźnica przymawia się o poczęstunek. Chętnie kazałbym mu podać herbaty gorącej z arakiem, kawał chleba z pieczenią... cóż kiedy był tak odpychająco brzydki, brudny, prostacki!
Odwróciłem się pośpiesznie do okna, aby nań nie patrzeć. Wytężonym, niecierpliwym wzrokiem upatrywałem książęcego łabędzia...
Do Joska przystąpił służący — za ramię silnie go ujął.
— Tu żydom nie wolno! — oznajmił głosem dobitnym.
— Nu, to sobie pójdę — rzekł woźnica z rezygnacyą. I proszę państwo na brykie — dodał, obracając się do podróżnych. Czas jechacz!
Zaraz za Jabłonną szosa załamuje się pod kątem prawie prostym. Wskutek tego wiatr, wiejący nam dotąd w plecy, zaczął teraz nacierać z boku. Nie był to wiatr silny; w lecie nazwalibyśmy go »zefirkiem« i z rozkoszą pewnie nadstawialibyśmy mu rozgrzane twarze — ale przy mrozie kilkunastostopniowym, każde muśnięcie tego zefirka równało się dotknięciu rozpalonem żelazem.
Towarzysze pochowali się z głowami w swe wielkie futra; mój kołnierz od szynela nawet całych uszu nie mógł zasłonić. A na bryce nie było już tak ciepło i przytulnie jak wpierw. Część podróżnych wysiadła w Jabłonnie i na siedzeniu potworzyły się luki.
Mniej dowcipkowano i mniej śmiano się. Gospodyni proboszcza dokuczała fluksya. Co pewien czas objawiała ona swe cierpienie jękiem przytłumionym, który z pod mnóstwa szali, szalików, chustek, chusteczek dobywał się jak z pod ziemi. Farmaceuta doradzał miłosiernie użycie jakichś kropli, gospodyni jednak, mając uszy zatkane watą, nie słyszała, co do niej mówi. Głowę tylko chwiała w prawo i lewo, oczy podnosząc do nieba.
Upewniony, że go osoba interesowana nie zrozumie, młodzieniec z kozią bródką i mysimi wąsikami, odważył się na radę następującą:
— Najusilniej zaś zalecam pani dobrodziejce napełnić dziurawy ząbek wodą zimną, następnie siąść na rozpalonej blasze u komina i nie wstawać, aż się woda w ząbku zagotuje. Próbę tę powtarzać wypada do trzech razy, poczem i fluksyę i ząbek dyabli wezmą...
Zerknął na mnie.
— Nieprawda, kolego?...
I dał nurka w swe olbrzymie barany.
Zrobiło się trochę weselej. Ten i ów zaopatrzył się w Jabłonnie w świeży zapas »pocieszycielki«, więc znów dało się słyszeć miłe dla ucha bulgotanie płynów, przelewane do gardła przez wązkie szyjki butelek.
Łyknął chudy, milczkowaty mieszczanin i butelkę chustką czerwoną otarłszy, podał dzierżawcy; dzierżawca przepił do farmaceuty i otwór szyjki osuszył rękawem od futra; farmaceuta pociągnął raz i drugi, chuchnął, językiem mlasnął, zagwizdał...
— Kolej na kolegę — zwrócił się do mnie zachęcająco. Nie zaszkodzi — słowo aptekarskie!...
Dałbym się pewnie skusić, ale mię zaleciał szynkowniany odór anyżówki.
— Dziękuję — rzekłem. — Prostych wódek nie używam.
Aptekarz podniósł brwi wysoko, kozią bródką kilkakrotnie poruszył i w milczeniu oddał butelkę mieszczaninowi.
— Rany boskie! Święta Weroniko!... — zaśpiewała w tej chwili gospodyni proboszcza, której nagle i słuch i mowa powróciły. — Jakże można delikatną chłopczyninę taką — Panie odpuść — śmierdziuchą częstować. Mam ja tu cości rarytniejszego. Mój dobrodziej panienki tem traktuje, jak na plebanię przyjdą.
Wydostała z torby podróżnej niedużą butelkę »Goldwasseru« i małą, rżniętą czarkę. Nalała gęstego, słodkiego trunku, w którym połyskiwały drobne płatki złota malarskiego.
— Niech pan student pije na zdrowie...
Barwa, zapach, a najbardziej podobno połysk iskrzących się w słońcu drobinek złota, podziałały na moją wyobraźnię.
Sięgnąłem bez namysłu po czarkę — wypiłem.
Zrobiło mi się cieplej — bardzom zaś już tego potrzebował.
— A co to pan student tak lekko? — spytała właścicielka »Goldwasseru«, obrzucając wymownem spojrzeniem mój szynel bardzo pięknie skrajany, ale mający wiatr za podszewkę. — Przeziębić się można, Boże uchowaj!...
— Eeee! — rzekłem z udanem lekceważeniem. — Nic mi nie będzie. Przyzwyczajony jestem. Zresztą — skłamałem dla ocalenia pozorów — mam pod spodem kożuszek.
Wydąłem policzki i dmuchnąłem przed siebie, jak to czynią ludzie, którym bardzo gorąco.
Pokiwała głową, oczy zmrużyła i zapadła w poprzednie, cichymi jękami przerywane, odrętwienie.
Mróz stawał się coraz większy; jechaliśmy zaś coraz wolniej. Żydowskie, słomą żywione, konięta wyczerpały już swój zapas energii i fantazyi, i nie biegły teraz, lecz szły stępa, potykając się, poślizgując.
Dzień, jak zawsze w grudniu, szybko szarzał i gasnął. Słońce rozczerwieniło się, roziskrzyło; długie, ukośne smugi purpurowego światła ślizgały się po rażąco białej, szklistej powierzchni pustych, bezbrzeżnych pól...
W powietrzu wirowały, nakształt pyłu dyamentowego, maleńkie, śnieżne gwiazdeczki, które pod słońce mieniły się złotem i szkarłatem. Bawiło mię to wirowanie, bawiła gra kolorów; goniłem wzrokiem iskierki, wybiegałem spojrzeniem aż tam, gdzie linia horyzontu, łuną zachodnią zaróżowiona, zlewała się z niebem, na które padał mleczny odblask śniegu.
Pozwalało mi to zapominać o dojmującem zimnie, o szpilkowych ukłóciach mrozu, o tem, że jeszcze połowa drogi nie przebyta, a konie zwalniają wciąż biegu...
Tymczasem alkohol robił swoje.
Mieszczanin, milczący dotąd jak ryba, rozgadał się nagle i plótł trzy po trzy o swej żonie, o »fajerkasie«, o »żydach odszczepieńcach«, o »kwaterunkowem«, o prosięciu, które zagryzł pies komisarski. Zakończył głośnem śpiewaniem pieśni adwentowej.
Dzierżawca skulił się, uszu opuścił. Do jego właściwości należało widocznie to, co Francuzi le vin triste nazywają. W urywanych, melancholii pełnych zdaniach, uskarżał się na »psie czasy«, na »podłe ceny«, na »straszny ucisk obywatelstwa«, na »pijawki żydowskie«...
Farmaceuta stał się jeszcze gadatliwszy.
— Ja na miejscu pana dobrodzieja — dowodził rolnikowi — hodowałbym tylko barany. Z baranów największy profit. Profesor Hans Peter Piperment z Dyseldorfu dowiódł, że baran, byle miał kawałek soli do lizania i dużo wody do picia, niczego więcej nie potrzebuje. A teraz policz pan dobrodziej korzyści. Strzygę barana — i mam wełnę, z wełny kort, z kortu ubranie dla siebie i dla dzieci. Ściągam z niego skórę razem z wełną — i mam pyszności futerko, takie, jak to oto, które mi krewniak przysłał na drogę. Doję go...
— Barana? — zadziwił się szlachcic, wytrzeszczając okrągłe oczy.
— Barana czy jego żonę, to w gruncie rzeczy wszystko jedno. Doję go zatem i mam mleko, a z mleka serki wyśmienite. Zarzynam wreszcie poczciwe stworzenie — wówczas opływam we wszystko. O baranich kotletach, o combrze baranim, mówić panu dobrodziejowi nie potrzebuję. Nasz sławny ksiądz Skarga pięknie o tem się wyrażał: »Niczem jest wszystko w porównaniu z wiecznością, i niczem wieczność w porównaniu z pieczenią baranią z czosnkiem!« Prócz mięsa, mam tłuszcz. Niosę tłuszcz do apteki, sprzedaję go i zarabiam grrrrube pieniądze. Pozostają mi jeszcze nogi, rogi i kości. Kąpiel z nóg baranich jest zalecana niemowlętom; można też z nóg przyrządzać wyborną galaretę. Rogi kupuje odemnie fabryka guzików. Z kości wygotowywam klej, tak potrzebny w gospodarstwie. Myślisz pan dobrodziej, że na tem koniec?... A skórka? a kiszeczki? Na skórce »Towarzystwo« drukuje mi liściki zastawne; z kiszeczek wyrabiają dla mnie struny, które naciągam na skrzypce i wygrywam sobie mazurki, sztajerki, obertaski, pocieszając się we wszystkich biedach i frasunkach..
W tej chwili bryka zatrzymała się przed dużym, murowanym budynkiem. Dojechaliśmy do Zegrza, który nazywano także, nie wiem dlaczego, Zagrobami. Ostatnia nazwa brzmiała zawsze w mych uszach żałobnie.
Lubiłem to miejsce, lecz nie lubiłem zajazdu w niem. Miejsce było piękne, dla blizkości rzeki — ukochanej, »błękitnej« Narwi mojej; zajazd wydawał się brzydkim, bo czuć go było zawsze wilgocią, stęchlizną, pustką.
Wszedłem do środka po to tylko, aby wypić, nie siadając, kilka szklanek osłodzonego ukropu z zapachem siana, poczem zaraz wybiegłem przed zajazd.
Słońce dogasało. Zbladła już jego czerwień; osłabła jaskrawość. Zmętniało, nakształt oka zaciągnionego kataraktą i pogrążyło się w mgłach kolorowych. Już można było patrzeć na nie bez zmrużenia powiek; już stało się olbrzymem powalonym, dogorywającym, niestrasznym nikomu.
Mgły na zachodzie były podobne szalom z gazy jedwabnej, z którymi igrają tańczące bajadery. Miały te szale barwę jutrzenkową i barwę wody morskiej i barwę bzu świeżego, rozkwitłego. Zdawały się falować, nakształt lekko rozkołysanego morza i zdawały się, przy pląsach niewidzialnych tanecznic, zbliżać do siebie, łączyć się, splatać ze sobą.
I zwolna wszystkie barwy tych wstąg smużystych, drżących, powiewnych zaczęły stapiać się w jedną: w różowawy fiolet. Z początku ten fiolet był tylko chłodny; potem z nadzwyczajną szybkością ciemniał i stygnął, przechodząc w tony stalowe, zimne, mogilne, wreszcie stał się tak mroźny, że aż ból sprawiał oku i duszy.
Przymknąłem oczy w przerażeniu. Wydało mi się, że już tam, w górze, wszystko, wszystko zamarło.
Gdym je po chwili otworzył — jakaż zmiana! Cmentarna przed minutą pustka przestrzeni iskrzyła się miliardami świateł, a każde światło było światem, a każdy świat wołał przez otchłanie eteru: »Żyję«!...
Półdziecinny, ale tem czulszy i bliższy Boga duch mój podniósł się do wysokości, na jakiej nigdy dotąd nie przebywał. Doświadczyłem uczucia, jakbym skrzydeł dostawał i ziemię tracił pod stopami...
— Panyciu! Josek napiłby się śnapsa! — zaharkotano mi nagle nad uszami.
Wstrząsnąłem się jak lunatyk, gdy bosą stopą na prześcieradło mokre nastąpi, i — uciekłem do zajazdu.
A tam już farmaceuta mrugając powiekami, trzęsąc kozią bródką, rozsuwając i zesuwając mysie ogonki wąsów, krzyczał do dzierżawcy, co rozczerwieniony jak piwonia, kiwał się sennie nad niedopitą szklanką herbaty z arakiem:
— A mnie co, panie dobrodzieju, po strzelbie! Strzelba, panie dobrodzieju, to przesąd, czasów barbarzyńskich zabytek! Dziś — patrz pan dobrodziej, gdzie chowamy cały arsenał...
Rozpiął kurtkę, wsunął dwa długie, chude palce do kieszonki od kamizelki i wyciągnął małe, owalne pudełeczko.
Pilulae... Triginta duo... — przeczytał, stukając palcem w wierzch pudełka. Trzydzieści dwie pigułek — to znaczy: trzydzieści dwa trupów. Trupów wilczych, lisich, niedźwiedzich, lamparcich — do wyboru panie dobrodzieju! Jedna pigułka na osobę. Popić wodą ocukrzoną i dyetę zachować.
Tamten nic już nie słyszał — zajęty całkowicie wybijaniem pokłonów przed stygnącą herbatą. Pokłony były coraz głębsze, coraz uniżeńsze — aż wreszcie przy jednym z nich czoło pana brata uderzyło o brzeg stołu, a on sam zbudził się i na cały głos zawołał:
— Czy to już Syrock?
Wymawiał »Syrock« tak samo, jak »syr« — co, za moich lat chłopięcych, w tamtej okolicy nietylko nie należało do osobliwości, ale było jakby obowiązujące.
— Proszę państwo na brykie — czas jechacz! — obwieścił Josek, stając w otwartych drzwiach z biczem wielkim w łapie, fioletowy od zimna, dygoczący jak w febrze.
O zmiękczenie kamiennych serc »pasażerów« już się tym razem nie kusił...
Na bryce znaleźliśmy się we czterech. Ubyła posiadaczka »Goldwasseru«, na którą w Zegrzu czekały konie proboszcza. Za to Josek pozyskał dwóch brodatych, nadzwyczaj rozmownych, towarzyszów. Trójka na koźle rozgrzewała się gwałtowną gestykulacyą oraz paleniem w wielkich porcelanowych fajkach zielska, zwanego tytoniem »Trzech królów« (czemu raczej nie »Siedmiu złodziejów«?).
Noc była zupełna, gdyśmy z miejsca ruszyli. Nadzwyczajna cisza wypełniała całą przestrzeń, która zdawała się nie mieć granic. W tej ciszy nadzwyczajnej każde uderzenie kopyta o zmarzniętą ziemię równało się grzmotowi; każde skrzypnięcie śniegu pod kołami było prawie krzykiem.
Z góry, wytrzeszczone oczy gwiazd patrzyły na zalękłą, oniemiałą ziemię z wyrazem niewysłowionej grozy i zimnej a okrutnej ciekawości. Takiemi oczyma przyglądał się Neron męczonym w cyrku ofiarym.
Zaraz za Zegrzem trzeba było przebyć rzekę. Dziś stoi tam most żelazny, wsparty na wysokich filarach; wówczas drewniane przęsła mostu leżały prawie na powierzchni wody. Gdy woda obniżała się, most wraz z nią zapadał, jakby w przepaść. Ta przepaść wydawała się tem głębszą, że brzeg był bardzo wysoki.
Nocą, na dnie przepaści, widziało się drżące światło olejnej, wiatrem chwiejnej latarni, a przy niej, w brudno-żółtym kręgu światła, czarne, żywo poruszające się cienie. Dalej była otchłań, pocentkowana ułożonemi w zygzak, matowemi światełkami. Latem dochodził z dołu jękliwy plusk niewidocznej fali, z którym łączyło się niekiedy żałosne zawodzenie orylów, nocujących przy moście na tratwach.
Wjazd na most równał się wówczas skokowi w przepaść. Gdy już dopełniono wszystkich formalności i gdy z dołu nadbiegło hasło, że »szlaban« podniesiony, konie ruszały z kopyta, a nabierając na stromej pochyłości wielkiego rozpędu, wpadały na most, jak wicher. Latarnia, ludzie przy niej, domek poborcy, słupy szlabanowe migały, jak cienie — potem wszystko nagle nikło, uspokajało się, i nic już nie było słyszeć, prócz miarowego, powolnego dudnienia kopyt na drewnianym pomoście, oraz plusku wody, piosenki orylskiej i rechotania żab...
Szalenie lubiłem te zjazdy — choć łączyły się ze strachem okropnym, i choć przed każdym z nich żegnałem się, jakbym szedł na śmierć pewną...
I teraz odbyło się wszystko zwykłym trybem — z tą jedynie różnicą, że muzykę letniej nocy zastąpił przeraźliwy, dzwoniący, szczękający i zgrzytający klekot bryki żydowskiej.
Wstrząśnienie przy przeprawie oddziałało na wszystkich dobroczynnie. Dzierżawca częściowo wytrzeźwiał, mieszczanin zaprzestał płaczliwych monologów, mnie zrobiło się cieplej, a farmaceucie powróciła werwa, które mróz zaczynał ostudzać.
Przez czas pewien było na bryce tak prawie wesoło jak przy wyjeździe z Warszawy. Mnie tylko udręczał cuchnący dym »drajkenigu«, który z trzech fajek i trzech gąb buchał, jak z sześciu kraterów.
Mój wstręt do Joska, w równym stopniu estetyczny jak nerwowy, wzrósł tak bardzo, że stał się prawie nienawiścią. Miałem nieledwie żal do Boga, że zepsuł harmonię świata, stwarzając tak brzydkie i tak zabójczą atmosferą otoczone, istoty.
Zrobiłem silne postanowienie unikania w życiu wszelkiego rodzaju Josków. Umyśliłem też nie wyruszać nigdy w drogę bez butelki z wodą kolońską w kieszeni.
Jechaliśmy umiarkowanym truchtem, wśród niezmiernych, białawych, słabo odbijających światło gwiazd, przestrzeni. Śnieg skrzypiał przeraźliwie, bryka dzwoniła, jakby samem szkłem napełniona. Mieszczanin, zaprzestawszy lamentów, milczał jak ryba. Dzierżawca rzucał co chwila zdania krótkie, energiczne, ale że był zakopany z głową i czapką w olbrzymich szopach, nie można było zrozumieć, co mówi. Nad wszystkiem panował ostry, przenikliwy głos farmaceuty.
Ten nerwowy, balsamem peruwiańskim woniejący młodzieniec czynił wrażenie człowieka, który z długiego zamknięcia wyrwał się nagle na swobodę. Wiadomo, że na takich świeże powietrze działa jak wino. Cóż dopiero, gdy prócz powietrza podniecać ich zaczną inne rozweselające czynniki...
Farmaceuta, podrygujący nieustannie na siedzeniu, to śpiewał półgłosem, to ustami trąbę i bęben naśladował, to wreszcie do Joska zwracając się, wykrzykiwał zachęcająco:
— Fur, fur, Mojsie!... Fur, fur!...
Na koźle gwałtowny szwargot na chwilę nie ustawał.
— Cicho żydy, niech sam rabin krzyczy! — upominał rozgadaną trójkę, która na niego uwagi nie zwracała.
Aby tę uwagę zbudzić, przesiadł się bliżej kozła i Joska za pejs pociągnął.
— Mojsie! Mojsie! — wesoło zawołał — a czy ty słuchałesz o taki wypadek, że na Łowickie jarmark żyd koniowi uczeknął?

Ten koń miał felru małego
Że był trochę — ukradziowanego!

— Mnie nic do tego... — dokończył mimowolnym rymem woźnica, i jął na nowo szwargotać.
— Ho, ho, toś ty widzę wcale nie ciekawy! Ale jak ja ci zaśpiewam jeden delikatny kawałek, to zaraz uszy postawisz jak zając.
Odchrząknął, papierosa na śnieg cisnął, wykrzywił się zabawnie i zaśpiewał:

Radujcie się, zidziowie,
Dobrze szlichać w Wlesiowie.
Już szkolników śpiewają
Mesyasza witają..
Ej, wej! taj, daj dum!
Ach waj! bim, bom, bum!

Żydzi szturknęli się łokciami i trochę przycichli.
— Acha! to wam zakręciuło koło serca. Posłuchajcież dalej:

Trzysta zidziech i dwieście
Zgromadził się bul w mieście.
Wszystkich krzyknął: — Ach! ach! ach!
I wystrzelił: — Pach! pach! pach!
Ej, wej! taj, daj, dum!
Ach, waj! bim, bom, bum!

Z wielkim pompem wjeżdziował,
Sam go rabin witowal.
Bardzo smacznych potrawie
Postawił mu na ławie:
Rzodkiew czarne z lupinem,
Co go wędził w kuminem,
Parę śliwek i śledzia,
Cztery flaki z niedźwiedzia...
Witaj Lejbuś parsiwy!
Nasz miłośnik prawdziwy!
Niech z wieciora do rana
Żyje dziecko kochana...
Ej, wej, taj, daj, dum!
Ach waj, bim, bom, bum!...

Dowlekliśmy się w ten sposób do Serocka.
Dopiero przy wysiadaniu poczułem, że mam jedną nogę skostniałą od mrozu. Długom rozcierać ją musiał, zanim wróciła mi w niej władza.
W Serocku czekał na »gości« znany dobrze pokoleniom podróżnych właściciel zajazdu z »numerami«, mąż niezłomnych przekonań, który latem i zimą, w piątek i świątek, o południu i o północy, na zapytanie: »co jest do jedzenia?« — odpowiadał twardo:
— Jest pieczeń z kapustą.
Mówiono, że ogromny zapas tej pieczeni z kapustą nabył wraz z zajazdem od swego poprzednika, i przez lat kilkanaście częściowo go wysprzedawał.
Był to zarazem eks-obywatel i eks-krawiec, człek sztywny, mrukliwy, z wielką łysą głową, nieruchomo na karku osadzoną. Pod nosem miał dwie kępki rudawo-siwych, szczecinowatych włosów, które nieustannie szczoteczką przeczesywał. Ponieważ dopełniał tego za »bufetem«, dokąd brudna dziewka przez drzwi uchylone wsuwała talerze z gorącemi »porcyami«, zawsze pieczeń, prócz kapusty, przysmaczana bywała jakimś rudawo-siwym dodatkiem.
Farmaceuta był widocznie spraw tych świadomy, gdyż, zamawiając jedzenie, ze szczególnym naciskiem rozkazał:
— Włosy oddzielnie!...
Podwójny tytuł eks-krawca i eks-obywatela wydawał się niejednemu zagadką. Żadnej jednak zagadki w tem nie było. Krawiec na rzemiośle swem w Warszawie prowadzonem, dorobił się dużych pieniędzy, a mając przez długie lata do czynienia z wszelkiego rodzaju »stanami«, wyobraził sobie, że przy odpowiednim majątku i stan obywatelski będzie doń pasował. Znaleźli się tacy, co go utwierdzili w tem przekonaniu i właścicielem dóbr zrobili. Wyszedł z nich rychło »o kijku«, a za okruchy fortuny, cudem ocalone, zrobił się właścicielem zajazdu z numerami oraz niewyczerpanych zapasów pieczeni z kapustą.
Jako pomiątka po »obywatelstwie« pozostała mu jedynie chęć (daremna, niestety) zadzierania wąsów do góry. Warsztatowych nawyknień zachował więcej, a objawiały się one głównie w sposobie obchodzenia się z »gośćmi«.
Gdy zbliżał się do kogo z zapytaniem: »Czem mogę służyć?... jest gotowa pieczeń z kapustą«... czynił to tak, jakby miał brać miarę na surdut lub kamizelkę. Podawał jedzenie ruchem szybkim, energicznym, jakby wbijał igłę w twardy materyał: przy zabieraniu zaś próżnego talerza, gwałtownie cofał ramię, jakby z »gościa« nić długą wyciągał.
Znałem ten zajazd lepiej, niż wnętrze swej teki uczniowskiej.
Dziś jeszcze mógłbym powiedzieć, jakie rośliny doniczkowe zieleniły się w niewielkich okienkach jego izby gościnnej, długiej, wązkiej, nizkiej, do której wchodziło się »bokiem«, z bramy brukowanej, po kilku, również brukowanych, stopniach. W samym końcu stał niewielki, żółty »bufet«; na nim, pod szklanemi pokrywami, schły i pleśniały odwieczne przekąski. Za plecami eks-krawca, podczesującego rude wąsy, widać było szafeczkę oszkloną z butelkami, które on nieustannie to wyjmował, to wstawiał napowrót.
Obok był »pokój damski«, znacznie mniejszy, z okrągłym stołem na jednej nodze i meblami wyścielanymi — razem poczekalnia przejezdnych niewiast i bawialnia gospodarstwa. Odpoczywały tam kobiety, podróżujące w towarzystwie dorosłych i dorastających panienek oraz zupełnie małych dzieci. Przez uchylone drzwi, widziało się zawsze piramidy pakunków, słyszało głośne, cienkie śmiechy i płacz niemowląt. W pokoju damskim czyniła posługę żona eks-krawca; nie zanoszono tam nigdy nic więcej, prócz herbaty, kawy białej i bułeczek z masłem.
Dość lubiłem i ten zajazd i jego właściciela. Gdyby mię jednak spytano: co mi się tam najbardziej podobało? odrzekłbym bez namysłu, że... rycina wisząca wprost środkowego okna, obok drzwi, zawsze zamkniętych i niewiadomo dokąd prowadzących. Ta rycina była kolorowym, poczerniałym przez czas, sztychem angielskim, wykonanym podług rysunku Orłowskiego. Przedstawiała cesarza Pawła, odwiedzającego Kościuszkę w więzieniu.
Za każdą bytnością w zajeździe długie chwile przed starym sztychem wystawałem. Tym razem jednak nieszczęsny bohater i nieszczęsny monarcha napróżno dawali mi znaki porozumienia.... Nie śpieszyłem z przywitaniem. Niestety! zbyt jasno oświetlała ich lampa wisząca — ja zaś rozmyślnie w cień się chowałem. Pocóż eks-obywatel, dobrze znający mnie i moją rodzinę, miał wiedzieć, że tę podróż odbywam z brodatym i pejsatym Joskiem!
Zająwszy miejsce przy stoliku, najbardziej od ogniska światła oddalonym, zażądałem herbaty i pieczeni — »bo głód był jeszcze sroższy od żałości«. Ale choć kołnierz podniosłem i głos zmieniłem, poznano mię.
— Cóżto, bez mamy?... — usłyszałem inkwizycyjne zapytanie gospodarza, stawiającego przedemną swą najdoskonalszą, bo jedyną potrawę.
— Phi! — odparłem, piersi wyprężając. — Czy to ja dziecko, żebym bez matki ruszyć się nie mógł?
Wyglądałem zaś nad podziw dziecinnie.
— Mrozik mamy petersburski — ciągnął tamten, szczoteczki dobywając.
Przy tych słowach prześwidrował mię na wylot doświadczonym wzrokiem eks-krawca — tym wzrokiem ostrowidzowym, który w jednej chwili dostrzega i oszacowywa nietylko krój, materyał i robotę ubrania zwierzchniego, ale i jego podszycie oraz wszystko co znajduje się pod niem — do kamizelki, koszuli i wełnianego kaftanika włącznie.
— Czy nie za lekko? — spytał, sumując dopełnione spostrzeżenia i wniosek z nich wyciągając.
Namyślał się przez chwilę, jakby chciał jeszcze coś dodać, lecz tylko wąsy szczoteczką podrapał i odszedł w milczeniu do innego stolika
W Serocku ubyło dwóch towarzyszów. Pierwszym, zupełnie mi obojętnym, był milczący mieszczanin. Ledwie bryka wtoczyła się na wyboisty bruk miasteczka, zniknął mi z oczu, w mrok wsiąknął — przepadł.
Wkrótce po nim opuścić nas miał niezrównany farmaceuta, który jednak tymczasem zawijał pieczeń z kapustą, aż mu się uszy trzęsły. Właśnie skórką chleba wycierał resztki sosu z talerza, gdy za oknami ozwała się trąbka pocztowa.
Połknął skórkę, uszu nadstawił, uśmiechnął się tryumfująco.
— To na mnie! — wyrzekł, posyłając znaczące spojrzenie obecnym. »Ekstra!«... czy może być co rozkoszniejszego? Niema pięciu minut, jak pchnąłem żydka na pocztę, już pocztylion zajechał. To się nazywa punk-tu-al-ność! Dwie są tylko na świecie instytucye tak punktualne: poczta i — apteka.
Odszukał mnie wzrokiem w ciemnym kącie i spytał.
— Nieprawda, kolego?
— Pan łaskawy do?... — zagadnął gospodarz, odbierając od farmaceuty zapłatę i szybkim ruchem wyciągając zeń nitkę niewidzialną.
— Do Trznadlego Ogonka.
— Do Ogonka?... Nie znam.
— Nic nie szkodzi. Stąd trzy wiorsty i kawałek. Przelecę w dziesięć minut. Niema jak ekstra!
— Pan łaskawy żartuje. A kolej?
Młodzieniec rozparł się i spojrzał na eks-krawca z wysoka.
— Kolei nie uznaję — oświadczył tonem stanowczym. — Kolej mój panie — to półśrodek, a ja gardzę półśrodkami. Podług mnie, trzy są tylko możliwe środki podróżowania: ekstra, hukolot i pstryko-elastyk.
— Pan łaskawy powiedział?...
— Hu-ko-lot i pstry-ko-e-la-styk — wyskandował farmaceuta, wydostając z kieszeni świeży papieros.
Gospodarz wysunął się z za bufetu.
— Nie słyszałem dotąd o tych wynalazkach — rzekł, podając młodzieńcowi płonącą zapałkę, a przy tej sposobności wbijając weń swą ostrą, dla zwykłych oczu niedostrzegalną, igłę.
— Wcale mnie to nie dziwi. O czem w Honolulu już zapomniano, to dla Serocka nowość niesłychana. Tymczasem australczycy nie podróżują dziś inaczej, jak tylko w hukolotach.
— I cóż to takiego, panie najłaskawszy?
— Armata, panie najszanowniejszy. Otwór tej armaty jest tak duży, aby pomieścić mógł kulę tej wielkości, co zwykły omnibus pocztowy. Kula ma wnętrze próżne, miękko wysłane. W chwili odejścia pociągu, pakują pasażera do kuli, kulę do armaty i — paf!... pasażer kicha na jednej stacyi, a na drugiej mówią mu już: na zdrowie!
Eks-krawiec zatrzymał w powietrzu niesioną do wąsów szczoteczkę i usta otworzył — ale nic nie powiedział.
— Co się zaś tycze pstryko-elastyka — kończył tamten — wynalazek ten nie zdobył sobie jeszcze uznania, na jakie zasługuje. Szkoda! jest bowiem nadzwyczaj prosty i praktyczny. Wyobraź sobie pan dobrodziej grubą, ale to bardzo grubą, linę z gumy elastyki, zwanej inaczej »gumulastyką«. Jeden koniec tej liny jest przytwierdzony na stacyi A., a drugi, za pomocą odpowiednich przyrządów, wyciągnięty aż do stacyi B. Na tej ostatniej, przyczepia się do niego wagon z pasażerami, poczem, na znak dany przez zawiadowcę, konduktor linę puszcza, i — pstryk!...
Za oknem pocztylion zatrąbił powtórnie, przerywając młodzieńcowi wykład.
Wstał, odział się we wspaniałe barany, zielony kapelusz przed zwierciadełkiem zawadyacko nasadził. Następnie zabrał się do żegnania towarzyszów podróży.
Drzemiący dzierżawca został przezeń zbudzony i w oba policzki »siarczyście« ucałowany. Przyśniło mu się pewnie, że na jarmarku w Pułtusku odnawia przyjaźń z dawno niewidzianym sąsiadem.
Potem farmaceuta do mnie przystąpił.
— Żegnam kolegę! — wyrzekł, silnie wstrząsając moją rękę. — Żegnam i życzę dobrego apetytu na kluski z makiem.
Przymrużonemi oczyma spojrzał na moją zwierzchnią, wiatrem podszytą, odzież.
— Kolega, widzę, hartujesz się. To bardzo chwalebne, ale — radzę nie przesadzać. Czasem z takiej sztuki można dostać feleru w płucach albo w żołądeczku. O nóżkach i krzyżyku nie wspominam, bo na to dla kolegi czas jeszcze.
Zamilknął nagle, ręki mojej nie puszczając. Zamyślił się przytem tak samo, jak przed chwilą właściciel zajazdu. W tem zamyśleniu, dziwnym wzrokiem to po szynelu moim wodził, to obracał go na dzierżawcę, który miał ze mną dalej jechać, to wreszcie zdawał się oczami próbować grubości futer, których kilka przy dzierżawcy leżało.
W tej chwili wydał mi się innym, niż zwykle — poważnym.
Nagle bródka kozia zadrgała, mysie ogonki rozsunęły się...
— Na wypadek, gdyby kolega zanadto przeziąbł — rzekł głosem zwyczajnym, w którym odzywało się zawsze jakby powstrzymane parskanie — proszę przyjść do mnie na rozgrzewkę. Ale nie prędzej, niż po Trzech Królach. Wcześniej do domu nie wrócę. Adres mój: Warszawa, róg Podwala i Placu Zamkowego, apteka. Dam koledze kropli własnego wynalazku, które nazwałem »Kroplami wiecznie młodej nieśmiertelności«. Działają cudownie. Przed rokiem, napiła się ich przez omyłkę dziewiędziesięcioletnia matrona, i — wiesz kolega co? W tydzień później wyszła za mąż za swego prawnuka, a dziś ma śliczną córeczkę, której jest zarazem: matką i pra pra-babką. Do widzenia!
Potrząsnął rękę moją tak silnie, jakby mi ją z ramienia chciał wyrwać, i wyszedł, z wielkim hałasem drzwi za sobą zamykając.
Po chwili usłyszeliśmy dziarskiego krakowiaka, wygrywanego na trąbce i stopniowo cichnącego w oddaleniu.
Josek nie zjawiał się; postanowił widocznie urządzić tu dłuższy postój. Po wielkiem zimnie, ciepło izby gościnnej oddziałało na mnie w sposób zwykły: osłabiło i rozmarzyło. Zdjąłem szynel, wyciągnąłem się na dwóch stołkach — zasnąłem.
Towarzysz mój zrobił to już od dawna — z tą różnicą, że nie dwa, lecz cztery stołki za łoże mu służyły.
Spałem długo; sny miałem przyjemne. Zbudziło mię silne kołatanie w okienicę, któremu towarzyszył chrapliwy, niewyraźny bełkot. Rozróżniłem z trudnością słowa: »siadacz...« »jechacz...«
Dreszcz mię przebiegł; przetarłem oczy, wzdrygnąłem się. Izba wyglądała ponuro. Lampę wiszącą u powały dawno już zgaszono; tliła się tylko na bufecie mała, nocna lampka, wydzielająca więcej kopciu, niż światła. Potworne, ruchome cienie drgały na ścianach i podłodze. Było zimno; powietrze przesycała wilgoć, zbutwiałość.
W izbie nie było nikogo, prócz mnie i dzierżawcy. Gruby szlachcic spał w najlepsze, wydając nosem i ustami nizkie, głębokie tony trąby.
Przez chwilę zdawało mi się, że to sen. Zamknąłem oczy i ułożyłem się napowrót, aby spać dalej. Ale w tejże chwili drzwi skrzypnęły, do izby wtoczył się rzeczywisty Josek, wzywając głosem chrapliwym »na brykie«.
Zrobiło mi się niewymownie smutno. Więc znów wychodzić mam na mróz i noc, kostnieć od zimna, znosić niewygodę, cierpieć towarzystwo wstrętnego chałaciarza, cuchnącego cebulą i tytoniem ordynarnym? Gdybyż to chociaż było niedaleko — ale do P. jeszcze trzy mile, trzy okropne mile, najdłuższe ze wszystkich, jakie mi kiedykolwiek w życiu przebywać wypadło!
Rozżaliłem się nad samym sobą — omałom nie rozpłakał się, jak dziecko. Była chwila, gdym chciał dać za wygranę wszystkiemu, i do Joska, do dzierżawcy, do właściciela zajazdu, do świata całego powiedzieć stanowczo:
— Róbcie ze mną co chcecie; zabierzcie wszystko, co mam przy sobie: popsuty zegarek srebrny, portmonetkę z dziesięcioma złotemi, walizkę z brudną bielizną, ale — spać mi dajcie i nie budźcie mnie aż na sąd ostateczny!
Ten protest nerwów znużonych i instynktu zachowawczego objawił się na zewnątrz tylko długiem, jękliwem ziewnięciem.
W kilka minut później siedziałem już na bryce Joskowej, obok dzierżawcy, w połowie zaledwie rozbudzonego. Na koźle, prócz woźnicy, nie było nikogo.
Mróz wzmógł się. Poznałem to zaraz po wyjściu z zajazdu po wielkiej trudności oddychania. Atmosfera wydała mi się nalana płynem szklistym, który z wielkim jedynie wysiłkiem można było wciągać w płuca.
Była godzina trzecia lub czwarta po północy. Gwiazdy straciły poprzednią jaskrawość, ciemny granat nieba rozjaśnił się, jakby spłowiał — zbliżała się chwila wschodu księżyca.
Na bryce, tak dotąd gwarnej, panowała teraz cichość zupełna. Prócz skrzypienia kół, przerywały ją dwa tylko głosy: sapanie dzierżawcy, zakopanego w płaszczu szopowym i parskanie koni, którym szron nozdrza zapychał.
Josek ani fajki nie palił, ani majufesów nie nucił, ani do koni nie przemawiał. Skulony w milczeniu na swym twardym, sieczką wypchanym worku, wydawał się bryłą martwą, bezkształtną, tchnącą wyrazem bezgranicznej apatyi.
Po raz pierwszy od chwili wyjazdu, doznałem uczucia strachu; po raz pierwszy tknęła mię myśl, że ta wyprawa skończyć się może — nieszczęściem.
Dotąd, w walce z mrozem, miałem różnego rodzaju posiłki — teraz stałem naprzeciw niego sam jeden, najzupełniej bezbronny. On to natychmiast ocenił. Zaledwie ruszyliśmy z miejsca, chwycił mię, jak w kleszcze, ścisnął mocno i dał poznać, że — nie puści.
Choć jechało nas trzech, czułem się zupełnie samotny. Jeśli Josek był bryłą, wyrażającą apatyę, to szlachcica można było przyrównać do zaklętego w bryłę samolubstwa. Od tych dwóch brył szło na mnie zimno duchowe, gorsze jeszcze od fizycznego.
Na szerokiem siedzeniu, mogącem pomieścić cztery osoby, ja i towarzysz mój zajmowaliśmy miejsca krańcowe. Pomiędzy nami leżała sterta futer. Była tam niedźwiedziowa algierka dzierżawcy, — strój świąteczny, »od miasta«, który zaraz po przejechaniu rogatek został zastąpiony wytartemi szopami — nowy, krótki kożuszek, używany przy gospodarstwie i stara skóra barania, do okrycia nóg służąca.
Jedno z tych futer mogło mnie było zbawić — tyle jednak miałem z nich pożytku, co Tantal z legendowych jabłek. Mimo to, ciągnęły mnie magnetycznie. Wpatrywałem się w nie z uporem rozpaczliwym, a ból i żałość rozdrażniała myśl: — Jak rozkosznie byłoby zanurzyć się w ciepłym puchu tych niedźwiedzi i — roztajać!...
Ale nawet widok ich miał mi był wkrótce odebrany. Szlachcic na wyjezdnem z Serocka zapowiedział, by wysadzono go w karczmie przed Łubienicą, gdzie czekać nań miały jego własne »kunie«.
Być może, iż gdybym przemówił do tego grubego człowieka głosem płaczliwym, wyznał mu, jak bardzo zmarzłem i o współczucie go prosił, pozwoliłby mi okryć się przynajmniej swą wyszarzaną baranicą. Ale mój estetyzm, nawet pod groźbą śmierci, zrobić tego nie pozwalał.
Kostniałem więc z wyniosłą pogardą wszelkiej, zarówno fizycznej, jak i moralnej brzydoty. Jeśli to było bohaterstwo, to zwracały na nie uwagę chyba tylko gwiazdy, przypatrujące mu się z wysoka gasnącemi oczami. Jaki wszakże był ich sąd o dumnem, sny fantastyczne rojącem, dziecku? Przyklaskiwały mu, czy też zeń szydziły? Może tylko litowały się nad niem — lekceważąco?
Zajmowały mnie te pytania i starałem się znaleźć na nie odpowiedź. Pragnąłem wogóle wejść w blizki stosunek z gwiazdami, a o ziemi zapomnieć. W tej chwili ziemia mi bardzo dokuczała.
Mróz kłuł mię tysiącami igieł, zaczynając od palców u nóg, potem obejmując całe stopy i w górę się posuwając. Pod działaniem tego kłucia, stopy, a następnie i nogi do kolan traciły stopniowo czucie i stawały się podobne szczudłom drewnianym. Aby je bronić od zupełnego zdrętwienia, uderzałem stopami w dno bryki, słomą wysłane. Słoma kruszyła się i rozstępowała; z pod słomy wychylały się twarde, zimne deski, oraz źle przymocowane i podskakujące pakunki.
Jednocześnie mróz nacierał na mnie od góry i uderzał w twarz, niedostatecznie osłonioną. Ból, sprawiany przezeń uszom, nosowi, brodzie, policzkom, już nie dawał się przyrównywać do kłucia drobnemi ostrzami. Doświadczałem poprostu wrażenia, jakby w moje ciało zatapiały się, raz po razu, ostre zęby.
Trwoga moja wzrastała i zaczynała przybierać rozmiary tragiczne. Niedawno właśnie czytałem opowiadanie Andersena o »Dziewczynce z zapałkami«. Stanęła mi ona teraz przed oczami, jak żywa. Widziałem ją skuloną za węgłem kamienicy, siną od mrozu, nędzną i — uśmiechniętą. Srebrne gwiazdki śniegu iskrzyły się na jej jasnych, rozplecionych włosach; oczy wielkie, błyszczące, patrzały z natężeniem w niebo; twarz całą opromieniał wyraz wielkiej, nadziemskiej szczęśliwości. Przy niej, na śniegu, dopalało się pudełko zapałek, a dym wznosił się wysoko i zwijał w kłęby fantastyczne. Z kłębów wynurzyły się główki aniołków oraz miłośnie wyciągnione ramiona przyzywającej ją do siebie babki.
— I ja zmarznę — pomyślałem z goryczą — ale śmierć moja nie utworzy tak poetycznego obrazka...
Ta uwaga do żalu dodała gniew. Roiłem zawsze o śmierci pięknej, którą możnaby opiewać dźwięcznymi wierszami. Gniew jest bodźcem dodającym energii. Zawziąwszy się na wroga, postanowiłem nie dać mu się. Jąłem żwawo poruszać nogami, rękami, głową, całym tułowiem. Rzucałem się na bryce, jak opętany.
Rozgrzało mię to cokolwiek, ale zmęczyło. Uczułem osłabienie, a wraz z niem senność. Gwiazdy, w które wpatrywałem się nieustannie, również mrużyły oczy, zasypiając i mnie nęcąc do spoczynku. Zdawało mi się, że wszystko dokoła do snu się układa...
Opierałem się z wysiłkiem temu pociągowi, wiedząc jak jest zdradziecki. Strzegłem się zwłaszcza zamykać oczu. Aby myśl utrzymać w natężeniu, skandowałem głośno wiersze z »Enejdy«. Wybijałem średniówkę tak dobitnie, że mój dobry nauczyciel Gomolewski dałby mi za nią piątkę i jeszcze w nagrodę obrzucił z ponad okularów swem bystrem, życzliwem i jakby ciepłem spojrzeniem.
Jednak w mózgu zaczynało mi się zwolna mącić. Rzeczywistość i urojenie zespalały się chwilami tak silnie, że już ich rozróżniać nie mogłem. Myśli moje zataczały kręgi, to znów biegły po liniach spiralnych — stawały się barwami, światłami, dźwiękami...
Otrzeźwiło mnie silne wstrząśnienie. Bryka stanęła; wyciągano z podemnie futro dzierżawcy, o które wsparłem się bezwiednie. Ciemna bryła, zasłaniająca mi po lewej ręce kawał widnokręgu, zniknęła z siedzenia.
Usłyszałem silne, ale jakby zmatowane huknięcie:
— Wa-lek!... ku-nie!...
Ozwało się szczekanie psa, potem twarda, chłopska mowa.
Głosy te nagle ścichły, jakby pod ziemię zapadły. Bryka znów zaczęła dzwonić, skrzypieć, zgrzytać. Jechaliśmy dalej.
Wschodził księżyc. Srebrna poświata ukazywała się na niebie i ziemi. Wytężyłem wzrok i myśl, aby wszystko widzieć i ze wszystkiego zdawać sobie sprawę dokładną.
Josek jeszcze bardziej skulił się, i był tak nieruchomy, jak wór, na którym siedział. Starą szmatą owiązał głowę, a ten dziwny strój czerniał na niebie liniami ostro łamiącemi się, jak kaptur mnicha. Wydawał mi się teraz postacią prawie fantastyczną, obcą i straszną.
Co pewien czas dobiegało mię ciche, drżące, przeciągłe jęczenie. Czy to bryka ten głos żałosny wydawała? — czy nadbiegał on z lasów, spływał z powietrza lub też dobywał się z piersi Joskowej?
Nie byłem w stanie rozwiązać tego pytania.
Oto Łubienica. Długie, prostolinijne, murowane budynki stoją na zwykłych miejscach. Nie ludzie w nich mieszkają, lecz barany. Ciepło im być musi pod dachem, wśród grubych murów, przy wrotach szczelnie zamkniętych...
Oto kapliczka na wysokiem wzgórzu, tuż nad drogą. W świetle wschodzącego księżyca, wydaje się rażąco białą. Prosta i smukła, przedstawia podobieństwo do placówki obozowej — a także do widma o niepewnych, rozpływających się zarysach.
W tej kapliczce, z poza szybki zakurzonej, wyziera śniada twarz »Częstochowskiej«. Przypomina mi to, że niedawno, za jej przyczynieniem się, powstałem ze śmiertelnej niemocy. Gdybyż i teraz miłosierną dla mnie być chciała!...
Za kapliczką wzgórze obniża się i droga bieży spadzisto. Niewielka to pochyłość, i zwykle bardzo szybko zjeżdża się z niej na zupełnie równą płaszczyznę. Teraz jednak tej pochyłości i temu zjeżdżaniu końca niema. Bryka, wśród przeraźliwego chóru szklanych i metalicznych dźwięków, stacza się w dół, coraz niżej i niżej, a dna dosięgnąć nie może...
Liczę w myśli sekundy, z sekund układam minuty, z minut kwadranse. W rachunku mylę się nieustannie. Usiłuję omyłkę naprawić, wracam do początku — i brnę w gorszy jeszcze zamęt. Nudzi mię to wreszcie; rzucam rachunki, daję za wygranę wysiłkom myśli. Wolę marzyć...
Marzenia moje byłyby rozkoszne, gdyby nie ból dotkliwy, odzywający się w całem ciele. Na ruchy energiczne nie mam już siły; kurczę się tylko i kulę, tak samo prawie, jak Josek. Spać mi się chce okropnie. Myślę, że byłoby rzeczą rozkoszną: zsunąć się z siedzenia na dno bryki, zagrzebać się w słomie, oczy zamknąć, zapomnieć o wszystkiem.
Czuję, że sen uspokoiłby bóle przez mróz sprawiane. Pozwoliłby także spokojnie i przyjemnie pomarzyć. Ale wiem, że z tego snu jużbym się więcej nie zbudził.
Nie zsuwam się na dno, pomiędzy słomę, bo byłoby to nieestetyczne; nie chcę też zamykać oczu na zawsze, bo jeszcze mam na ziemi wiele do oglądania. Prócz matki, czeka mię w domu brat ukochany, brat nie ze krwi tylko, lecz i z ducha, czekają egzaminy z wymarzoną nagrodą, czeka tyle książek nieprzeczytanych, tyle snów wołających o ziszczenie...
Mimo wszystko — zasypiam.
Zasypiam z uczuciem strachu okropnego, który może nawet wydobywa mi z piersi jęk głośny.
Takim samym snem zasypiałem przed dwoma laty, w pewną noc marcową, nie mogąc i nie chcąc odpowiadać na wołania zebranej przy łóżku mojem rodziny. Ale wówczas strachu nie doświadczałem żadnego — owszem, czułem błogość niewymowną. Wielkie też było moje zdziwienie, gdym, po przebudzeniu, ujrzał wszystkich łzami zalanych i witających mnie, jakbym z tamtego świata powracał. Później dopiero powiedziano mi, że z wyroku lekarzy owa noc miała być dla mnie — ostatnią...
Teraz jednak wiem, że już się nie przebudzę.
Otacza mię chaos, mrok. Widzę rzeczy, których plastycznie odtworzyć niepodobna; słyszę dźwięki, których nie zna skala tonów ziemskich; doświadczam uczuć, na których odmalowanie mowa ludzka daremnieby się siliła.
Wreszcie przestaję widzieć, przestaję słyszeć, przestaję czuć.
..........................
Obudziłem się.
Obudziłem się nagle, w jednej chwili, bez żadnych przejść pośrednich od snu do jawy. Wahadło, nieruchomo wiszące, zostało przez kogoś czy przez coś popchnięte i zegar napowrót iść zaczął.
Było mi dobrze, rozkosznie, a przedewszystkiem — ciepło. Doświadczałem błogich uczuć człowieka, który, miotany długą burzą morską, znajduje wreszcie ziemię pod stopami i słońce nad głową.
Ciekawem spojrzeniem powiodłem dokoła. Wszystko pławiło się w olśniewająco białem, błyszczącem świetle. Niebo i ziemię zalewał księżyc falami płynnego srebra. Gwiazdy, co do jednej, roztopiły się w tem srebrze.
Bryka toczyła się szybko. Na koźle nie było Joska. Biegł on przy bryce, poganiając konie. Butami podkutymi mocno uderzał w zmarzłą ziemię, nogami gwałtownie przebierał, w dłonie chuchał, rękami bił się silnie po bokach.
Josek miał na sobie tylko krótki kaftan watowany, a na głowie, oprócz czapki, podartą szmatę. Co zrobił ze swym grubym, ciepłym chałatem, podszytym tu i ówdzie wytartemi skórkami zajęczemi?
Blask księżyca, szybkość jazdy, żwawe ruchy woźnicy podnieciły mnie, rozweseliły. Zapomniałem o przebytych dolegliwościach i o niedawnej trwodze śmiertelnej. Rozglądając się po znanej dobrze okolicy, badałem, jak daleko jeszcze do domu. Wynik badania był pocieszający: na prawo i lewo błyskały chaty, kościółki, karczemki, zapowiadające blizkość miasta.
Zwróciłem wreszcie uwagę na siebie.
Nie zajmowałem już poprzedniego miejsca. Siedziałem wygodnie na dnie bryki, na dwóch pękach słomy, których tam wpierw nie było. Osłaniała mnie całego, z nogami, rękami i głową, ciepła opończa, którą niewiadomo kto okrył mnie i otulił.
Nie myślałem, nie chciałem myśleć, ani o tem, ani o niczem zgoła. Nasycanie się rozkoszą istnienia, jakby po raz drugi mi darowanego, starczyło mi za wszystko. Zresztą zajęty byłem marzeniami o domu, o gwiazdach, o książkach, o poezyi...
Szybko biegły chwile; szybko mijały słupy wiorstowe.
Księżyc pobladł i zmalał; na wschodzie zrzedniały mroki. Niebo i ziemia ze srebrnych stały się matowo białe.
Otóż i Kleszewo, chowające się latem w wieńcu, a teraz tylko w rózgach bezlistnych wierzbiny i olszyny...
Oto Kacice, ze swym białym, pustelniczym kościółkiem, otoczonym lipami staremi.
Purpura wschodzącego słońca zalała ziemię. Pod kołami zaturkotał bruk wyboisty.
Jeszcze chwila — bryka stanęła przed domem moich rodziców. Zerwałem się lekki, wesoły i odrzuciłem przykrywającą mnie opończę. Odrzuciłem ją ze wstrętem, bom poznał przy słońcu, że to był — chałat Joskowy.
W minutę później, kołatałem już do drzwi swego domu. Zbudzonej służącej kazałem znieść rzeczy swe z bryki i zaraz rzuciłem się do miski z letnią wodą i do mydeł pachnących.
Joskowi nie powiedziałem nawet »Bóg zapłać«.
Nie spodziewał się on zresztą tego i — nie liczył na to.
A jednak mówią, że oni zawsze na coś liczą...



GEDALI.


Na szeroką równinę wieczór letni spuszczać zaczynał ten zmierzch przeźroczysty, w którym wszystko przyćmionem jest, ale widzialnem. W tym powstającym zmierzchu ścierniska nie utraciły swej żółtej barwy i chropowatej powierzchni, drogi odcinały się od pola piaszczystą linią, kwitnąca gryka mętnie bielała, grusze polne przybrały kształty pękate, a włoskie topole, jak kolumny, sterczały nad zmąconemi liniami zabudowań małego folwarku. Na jednym skraju nieba błądziły jeszcze ogniste szkarłaty zachodu; na innym zgęszczone obłoki stanęły murem tak ciemnym, że można byłoby w nich dojrzeć upostaciowanie wstępującej na widnokrąg nocy. Powietrze było ciepłe i ciche. W ścierni odzywały się przepiórki; nad białą gryką zaczerniał czasem nietoperz i, zakreśliwszy w locie półkole, kędyś przepadał; od niedalekich pastwisk dolatywało rżenie koni. Zresztą, zwierzęta, ptaki i owady spały; ludzi nigdzie widać, ni słychać nie było. Istnienie ich objawiało tylko kilka światełek, migocących sród zabudowań folwarku.
W zmroku i milczeniu rozległych sennych pól jeden tylko człowiek szedł drogą, nad którą ze stron obu stare wierzby pochylały swe węzłowate, dziwacznie powykręcane gałęzie. Nie zmierzał ku folwarkowi; owszem, minął go i zarazem wyszedł z pod gęstych gałęzi wierzb na czyste pole. Tu ostatki świateł słonecznych, tułające się jeszcze na zachodzie nieba, ogarnęły postać jego wysoką, cienką, zgarbioną, pod obarczającym mu plecy tłómokiem. Ubranie miał długie, aż do stóp sięgające, zgniecioną czapkę z podartym daszkiem, obuwie ciężkie i białe od pyłu. W ręku trzymał kij, na którym się wspierał. Szedł bardzo powoli. Od kilku tygodni panowała na stronach posucha, która drogę uczyniła piaszczystą; przytem znajdowało się na niej mnóstwo kamieni. Stopy idącego uderzały o kamienie, albo grzęzły w piasku, podnosząc zarazem małe tumany krztuszącego pyłu; że zaś, niosąc tłómok, twarz musiał ku ziemi pochylać, chwytał kurzawę w usta i gardło, a oddech jego ciężki i spieszny szemrał i chrypiał w ciszy, głuszony czasem krzykiem przepiórki, rzucającej z ciernisk jasne, wesołe nuty. Raz światło zachodu, nietrwałe i blade, przemknęło mu po twarzy. Była ona podłużną, ciemnym zarostem otoczoną; miała białość opłatka zaprawionego woskiem, kości szczęk sterczące, usta wpółotwarte i oczy utkwione w ziemi.
Stanął, aby odpocząć, lecz wyprostować się nie mógł, bo tłómoka z pleców nie zrzucił. Stał więc zgarbiony, na kiju wsparty i, tylko wzrok podniósłszy, patrzał w górę na gęstniejący płaszcz zmroku, czy przerzynający go górą pas białej mgławicy. Wtem powiała nań świeżość obficie spadłej rosy, zmieszana z rzeźwą wonią bujnej roślinności. W gęstwinie jakiejś zaszumiał cichy szelest; było to jakby przemknięcie się zająca czy kota, a może zatrzepotanie skrzydeł obudzonego w nizkiem gnieździe ptaka. Spojrzał na pole; rośna świeżość biła z łanu, okrytego gęstą zielenią grochu, w której sennie szemrało mnóstwo istot żyjących. Tu i ówdzie na puszystej powierzchni bielały jeszcze spóźnione kwiaty, długie, zwikłane łodygi, gniotąc się wzajem, kładły się na ziemię pod ciężarem wielkich, dojrzałych strąków.
U brzegu piaszczystej drogi, człowiek zgarbiony pod ciężarem grubego tłómoka pochylił się jeszcze niżej; po chwili kij wypadł mu z ręki, a obie dłonie, popchnięte jakby wolą od niego niezależną, wyciągnęły się ku zielonym łanom. Cofnął je przecież i zdawać się mogło, że wnet pójdzie dalej, lecz nogi jego jakoby w ziemię wrosły.
— Aj, aj! aj! och!
Były to westchnienia żądzy. Głową w obie strony poruszył, językiem o podniebienie cmoknął, tłómok z pleców na drogę zrzucił i, na klęczki padając, obie dłonie w gęstwinie grochu zatopił. Teraz słychać było chrzęst odłamywanych strąków i głośne chrupanie ich w chciwych zębach. Czołgał się na klęczkach coraz dalej. Szczęki jego poruszały się szybko i ręce latały od gęstej zieloności do ust i od ust do zieloności. Strąki grochu były oblane rosą i trudno byłoby powiedzieć, czy łakomie pożerający je człowiek zaspokajał bardziej głód, czy pragnienie. Co pewna, to, że jadł i pił zarazem, więcej nawet pił, niż jadł. Czoło miał spieczone skwarem dziennym i usta pełne pyłu; więc schylił się tak nizko, że całą twarz utopił w mokrej gęstwinie i — jeść przestając, zdawał się odpoczywać w cichej rozkoszy.
W tej samej chwili, niedaleko, o kroków kilkadziesiąt, podniósł się z ziemi człowiek inny, wsłuchiwał się i wpatrywał przez chwilę w mroczną przestrzeń, poczem rzucił się na miedzę i z podniesionym kijem, dokonawszy kilku elastycznych podskoków, klęczącego człowieka pochwycił za kołnierz ubrania. Zarazem, głos młody i świeży zawołał:
— A co ty tu robisz, złodzieju, włóczęgo! Groch nasz depcesz i zjadasz i pewno jeszcze kieszenie nim sobie napychasz! Złapałem cię, psia ty duszo! Wstawajże! no! i chodź ze mną na sądy, bo jak cię walnę kijem, to zaraz jak koń pogalopujesz za mną!
Czy mógłby galopować, nawet pod bodźcem kija? — pytanie. Ale zerwał się z ziemi bardzo prędko, od głowy do stóp trzęsąc się z przestrachu. Tak nagle schwytano go, w chwili tak błogiej! Kilkakrotnie zgiął się nizkimi, prędkimi ukłony, ochrypłym głosem i bezładnie mówiąc:
— Oj, oj! niech mnie wielmożny panicz puści! ja do szynkarza w Szumnej na nocleg idę! Aj, aj! ten groch, tak sobie przy drodze... taki piękny groch... ja sobie tylko troszeczkę... Niech mi wielmożny panicz daruje i puści... czy to taka szkoda, czy co?
Niesłuchając go prawie, chłopak krzyczał:
— A! czy to wielka szkoda? A cóż? może nie szkoda? Może przybytek nam z tego, że takie złodzieje jak ty, wszystek groch z brzegu objadają. Było (trzeba było) jeszcze kartofli naszych nakopać? Miałbyś czem bałabostę w szabas potraktować. Przez was człowiek, jak pies, na polu nocować musi, aby swojej rodzonej własności pilnować, a tu jeszcze ojciec krzyczy, że nigdy żadnego złodzieja nie złapię. Ot i złapałem! Ot i złapałem! Chodź do ojca. Na sądy! Będzie tobie! popamiętasz!
Ramionami rozmachiwał szeroko i krzyczał wciąż tak głośno, aż się po polu rozlegało. Ochrypły, cichy głos wciąż znowu odpowiadał:
— Oj! oj! niech mnie wielmożny panicz puści... ja do szynkarza w Szumnej na nocleg — Oj, sąd! ten groch tak sobie przy samej drodze rośnie! a na co przy drodze rośnie? Ja tatkę wielmożnego panicza znam... żeby on taki szczęśliwy był, jak ja jemu życzę... żeby on drugi taki folwark kupił... żeby jemu na tem polu same złoto rodziło... żeby on, nu! sto takich pięknych synów jak panicz wyhodował!
W zmroku nie widać było wyrazu jego twarzy, ale co kilka słów zginał się nizkim ukłonem, a krępy chłopak, w krótkiej siermiężce, ochłonął snadź z gniewu, czy z natury już nie był srogim, bo parsknął śmiechem.
— A to błogosławi! — zawołał. — Sto synów! Piękniebym ja na tem wyszedł, gdybym miał dziewięćdziesiąt dziewięć bratów! No, duszo niechrześciańska, nic nie wskórasz, nic u mnie swemi błogosławieństwami nie wycyganisz! Marsz przedemną, a ja za tobą, jak sołdat za aresztantem. Do tatki na sądy! Ein, zwei, drei, marsz!
Naśladując ruchy żołnierskie, kij wziął do ramienia i następował na żyda, który z trudnością i stękając wkładał tłómok na plecy. Ośmielony wesołością tego, który go pojmał, z cichym śmiechem zaczął:
— Nu, pójdę, pójdę! a czemu ja niemam pójść? czy to ja paniczowego tatki nie znam? czy ja nie wiem, że on biednemu Gdalu nic złego nie zrobi. Ja pana Ignaca Korejbego znał jeszcze wtedy, kiedy on w Korejbach... w swojej okolicy żył... a ot, teraz to już pięć latów, jak on sobie ten folwark kupił... Daj Boże, żeby jemu na zdrowie było! ja jego nie boję się! on miłosierny człowiek!
Jednak w drżeniu głosu, i nawet w cichym śmiechu jego czuć było, że się bał. Zaczął iść znowu ze zgiętemi plecami i schyloną twarzą. Oddech jego stał się głośniejszym, głos bardziej zachrypł, kilka razy zakaszlał i splunął. Karciciel jego tuż za nim postępował. Wkrótce znaleźli się obaj u wejścia do wierzbowej alei.
— Na prawo, marsz! — donośnie zakomenderował syn właściciela folwarku.
Pojmany zaśmiał się ochryple.
— Chi, chi, chi, chi! jaki panicz wesoły! daj Boże zdrowie paniczowi!
— Będziesz ty mi winszował, jak tatko za ten groch chałat ze skóry zedrze!
— Chi, chi, chi, chi!
Znowu zakaszlał i za chwilę przystanął.
— No, idźże prędzej, bo w kark palnę!
Ściśniętą pięść podniósł nad zgiętemi plecami żyda; nie uderzył jednak, tylko przez czas jakiś uderzeniem groził.
W głębokim cieniu wierzb zaszemrało przeciągłe westchnienie.
— Och, och, och!

∗             ∗

W folwarku Ignacego Korejby dom mieszkalny niewielki, słomą pokryty, rozdzielony był sienią na dwie połowy, z których w jednej mieściła się czeladź wraz z ptactwem domowem, druga była mieszkaniem właściciela folwarku i jego rodziny.
Roboty dzienne przed chwilą dopiero ukończono. W izbie czeladnej przy wielkiem ognisku gotowano wieczerzę dla parobków, pastuchów i dziewcząt służebnych. Słychać było gwar grubych głosów męskich, rubaszne śmiechy kobiece, czasem wesołe poszczekiwanie psa i przeraźliwe gdakanie kur, które blask ognia i głosy ludzkie obudziły w ciemnych podpieckach. Z drugiej strony sieni izbę obszerną, mającą podłogę z desek, ściany czysto wybielone i nieco odymiony sufit, oświecał także ogień, palący się jednak nie w wielkiem piecowisku, jak w izbie czeladnej, ale w głębokim i rozłożystym kominie. Gotowało się coś przy nim w sporym garnku, jaskrawy blask ognia padał na wiszące po ścianach święte obrazki, na czerwone ławy, stoły i stołki, na zalegające kąt izby krosna tkackie i przez drzwi otwarte, zaglądając do sąsiedniego pokoju, niewyraźnie ukazywał zarysy porządnie usłanych łóżek, żelazem okutych skrzyń, worów wypchanych wełną czy mąką, wiszących na ścianie koszów, kobiałek, motków i także świętych obrazków. Izba tamta służyła za sypialnię i skarbiec, ta za jadalnię a po części i kuchnię.
Ignacy Korejba przed kwadransem dopiero wrócił z pola, gdzie wraz z parobkami napełniał wozy zżętym jęczmieniem i, z powodu gorąca surdut zdjąwszy, w płóciennej kamizelce siedział za stołem, na którym pachniał bochen razowego chleba, stały talerze fajansowe i leżały cynowe łyżki. Nizki był, krępy, z szerokiemi plecyma, twarzą okrągłą jak księżyc w pełni i głową zjeżoną siwiejącymi, krótko ostrzyżonymi włosami. Aż do wiśniowej barwy ogorzała skóra twarzy i karku, czoło pełne zmarszczek i ręce grube, z palcami w dziwne węzły, świadczyły, że mały lecz żyzny ten folwark nie przyszedł mu darmo, lecz został przezeń wydobyty z morza krwawego potu i mnóstwa przecierpianych utrapień. Mimo to wszystko jednak, z całej postaci tego zaściankowego szlachcica biły niepospolita siła i kwitnące zdrowie, a twarz tryskała rubaszną wesołością i szczerem zadowoleniem z siebie i ze wszystkiego, co zdobyć potrafił.
Wcale inaczej wyglądał siedzący tuż przy stole wysoki i chudy ekonom z Szumnej, człek lat średnich, na długich nogach, z twarzą długą, z przebiegłemi oczyma i ostrym krzakiem czarnych wąsów nad chytremi usty. Miał on na sobie czarny surdut i czerwony krawat pod szyją. Wiedzieli wszyscy, że był bardzo próżnym, podobno też bardzo zręcznym człowiekiem i ze wszystkich i wszystkiego drwił. Dziś, wracając z sąsiedniej wioski, gdzie robotników zamawiał, tłustego konika do płotu przywiązał i wstąpił do Korejbów na pogadankę sąsiedzką i świeże kartofle, które właśnie gotowały się na ogniu. Z gospodarzem domu wiodąc rozmowę o żniwach, wciąż przebiegłemi oczyma zerkał na młodziutką Korejbiankę, która, jakkolwiek miała lat dopiero piętnaście, częstych już gości do ojcowskiej chaty sprowadzała; ten jednak nie był jej snadź miłym.
Niedorosła dziewczynka, w perkalowej sukience, która nie zakrywała ani bosych stóp, ani ogorzałej szyi, stała w pobliżu ognia i, profilem do konkurenta zwrócona, palcem wodziła po chropowatej powierzchni komina. Ogień złocił jej twarz, przypominającą rumiane jabłuszka, przeglądał się w siwych źrenicach i rozżarzał czerwoność wstążeczki, opasującej włosy złotawe, luźnie na plecy spuszczone.
W odblasku tego ognia, doglądając garnka i nie mieszając się do rozmowy mężczyzn, stała i matka rodziny, wysoka, koścista, z czołem tak samo, jak u jej męża, zmarszczonem i tak samo grubemi rękami, nie tak przecież jak on silna i zdrowa, owszem, może trochę chora, może zahukana, gapiowata, wciąż usta otwierająca. Długie lata przepracowała w domu i na polu, wiele dzieci zrodziła, wypielęgnowała i pogrzebała na parafialnym cmentarzu. Troje tylko wyrosło jej zdrowo; ta oto rumiana dziewczynka, palcem po szorstkiej powierzchni komina wodząca, i dwaj jeszcze synowie.
O synach w tej chwili rozmawiał z sąsiadem Ignacy Korejba. Miał on ciężkie zgryzoty. Oto Stefek, który teraz pilnuje na polu kartofli i grochu, na świętego Piotra i Pawła dwadzieścia lat skończył. Za rok do wojska! A jak on bez tego syna na gospodarstwie zostanie? Starzeje się już, ciężko mu będzie. I na tak długo! Bo kiedy Stefan był dzieckiem, nie wiodło się im jeszcze tak dobrze, jak teraz. Więc czytać i pisać uczył się tylko w domu i żadnej lgoty (ulgi) nie ma. Na sześć lat pójdzie w sołdaty. Ani go może potem oczy nasze nie zobaczą... Wszak wojna zaskoczyć może... a tu tymczasem prawej ręki ojcu zabraknie...
Korejbina zwróciła się twarzą do ognia i rękawem koszuli po oczach sobie przesunęła. Zaś ekonom z Szumnej teścia swego in spe z przymileniem zapytał:
— No — a Janek? Ten już do wojska nie pójdzie, jak szkoły skończy?
Na czerwoną twarz Korejby jakby promień słońca spłynął.
— Janek — panie dobrodzieju! oho! i on pójdzie, pewnie pójdzie... tylko, że nie na sołdata, ale na adwokata.... cha, cha, cha! Zdolna błaznota, że niech Pan Bóg broni, i do książek, jak żyd do biblii! »Ja, tatku, powiada, jak szkoły skończę, do uniwersytetu pojadę!« »Jedź, synku, mówię, ucz się, królem będziesz«. A on: »Nie królem, tatku, ale adwokatem!« Niechaj będzie i tak! Niechaj choć jeden Korejba na ludzi wyjdzie. Chwała Bogu! stać mię teraz na edukacyę syna... Stefek jej nie dostał, co robić? Inne czasy były. Zato, jeżeli szczęśliwie służbę wojskową skończy, więcej ziemi dostanie... po sprawiedliwości... ja żadnego z moich dzieci krzywdzić nie chcę i wszystkie troje równiuteńko obdzielę... równiuteńko... u mnie i dziewczyna to także rodzone dziecko, a jakże! tyle będzie miała co i bracia... ot.
Dziwnym fizyologicznym objawem, czerwieniące się wśród czarnych włosów uszy ekonoma z Szumnej, poruszyły się bardzo widocznie w chwili, gdy Korejba rozprawiał o zamiarze równego podzielenia majątku swego pomiędzy wszystkie swe dzieci. Latające jego oczy zapłynęły masłem i miodem i zwróciły się ku stojącej u komina dziewczynce. Najzupełniej nagle i niespodziewanie, głosem tak podniesionym, że aż Korejba szeroko oczy wytrzeszczył, zawołał:
— Budzę panią, panno Jadwigo!
Był to niezmiernie zręczny sposób zawiązania rozmowy z młodziutką bogdanką. Ale zamiast, jak wypadało, odpowiedzieć wzajemnem pytaniem: »w jakim kolorze?«, bogdanka zerwała się jak strzała, przebiegła izbę i wybiec z niej miała, gdy nagle w drzwiach rozległo się głuche stuknięcie i zaraz potem dwa wybuchy dźwięcznego śmiechu! Stuknięcie pochodziło z nagłego spotkania się z sobą dwu młodych głów, a było tak silnem, że aż rozległo się po izbie. Nic to! Dziewczyna, trzymając się ręką za skroń, śmiała się tak, że aż od śmiechu zataczała się po izbie i głośno śmiał się także szesnastoletni chłopak, który w płóciennej bluzie i ze strzelbą na plecach wbiegł do izby, a jedną ręką zrywając z głowy czapeczkę, zdobną w znak szkolny, drugą rzucił na stół dwa zabite ptaki. Za nim wpadł i po izbie z radosnem skomleniem wić się zaczął pies nieduży, trochę wyżeł, więcej kundel, zabłocony tak, że trudno było rozpoznać kolor jego sierści. Z ubrania chłopca poznać można było, że wracał z myśliwskiej wycieczki, obuwie miał zabłocone, całą odzież przesiąkłą wilgocią mokrych łąk. Twarz, jak u siostry, okrągłą i drobną, tylko znacznie mizerniejszą, oblewał mu pot kroplisty i rozpromieniał wyraz tryumfu. Pierwszy-to raz w wakacyjnej porze ojciec pozwolił mu zdjąć ze ściany strzelbę i iść z nią na polowanie.
I oto teraz zabił dwa bekasy! Dla gieniusza rodziny poruszyło się wszystko, co w izbie żyło. Korejba w grubych dłoniach macał i ściskał przyniesione ptaki.
— Dubelty, panie dobrodzieju, tłuste, jak masłem oblane, patrzcie-no, jak ta błaznota strzelać umie... cha, cha, cha!
I śmiał się na całe gardło, a ekonom z Szumnej wtórował mu basowym głosem, dopytując się Janka, na których łąkach polował, doradzając inne, ofiarując psa swego, prawdziwego, »słowo honorowego człowieka«, prawdziwego wyżła-pontera.
Korejbina zdejmowała synowi strzelbę z ramion i fartuchem mu pot z twarzy ocierała. Jadwinia, niezupełnie jeszcze śmiech utuliwszy, rzuciła się do stojącego w ogniu garnka. Młodziutki myśliwy wyszedł z domu zaraz po południu i głodnym być musiał.
Wnet na stole zjawiły się talerze z kwaśnem mlekiem i ogromna misa dymiących się, zaskwarzoną słoniną oblanych, kartofli. Hej! zrobiło się tam wesoło i jasno.
Ogień na kominie wciąż buchał szerokim płomieniem, a Korejbina jeszcze i świeczkę w mosiężnym lichtarzu postawiła na stole. Na intencyę gościa z szafy wydobyte cynowe łyżki połyskiwały jak srebro i dzwoniły o fajansowe talerze, czerpiąc z nich mleko, okryte warstwą różowawej śmietany.
Korejba w ręce sąsiada pił wiśniówkę domowego wyrobu. Korejbina, z szerokim uśmiechem na kościstej twarzy, dolewała i dokładała jedzenia gościowi i dzieciom. Ekonom z Szumnej, ręką ze złotym pierścionkiem ocierając co chwila zsiadłe mleko ze sterczących wąsów, miodowe spojrzenia rzucał na Jadwisię, która klęcząc na ławie, a połową ciała leżąc na stole, jadła z jednego talerza z bratem, bosemi piętami wybijała o brzeg ławki wesołe takty i zdecydowała się nawet, z chmurną trochą figlarnością, odpowiadać na zaczepki niemiłego konkurenta.
— Panna Jadwiga czegościś zła dzisiaj.
— Ja wcale nie zła, tylko się tak panu Tomkiewiczowi zdaje.
— A czy panna Jadwiga wie, że złość piękności szkodzi...
— To niech się pan Tomkiewicz nigdy nie gniewa, boby zeszpetniał...
— Czy to ja mam sobie w ten sposób zrozumieć, że w oczach pani jestem teraz pięknym!...
Wszyscy obecni zajadając śmieli się i tylko Janek, na koncepty siostry i Tomkiewicza wcale nie zważając, ani na chwilę nie przestawał opowiadać o swem dzisiejszem polowaniu. Dźwięczny, cienki, wpółdziecinny jeszcze głos jego nieustannie górował nad wszystkimi innymi głosami. Jadł, giestykulował i gadał. Najwięcej mowę swą zwracał do ojca, którego policzki wydęte były od pożeranych kartofli, a oczy błyszczały od gorąca i zadowolenia.
— Patrzę ja, tatku!... Trezor stoi... waruj! — krzyczę. — Stoi jak mur! Fuzyę do oka... idę... Pójdź dalej! — mówię. — Trezor idzie dalej! pójdź dalej! dubelt foor! pif, paf, upadł...
Trezor, słysząc swe imię, biegał dokoła stołu, radośnie skomląc; dano ma talerz kwaśnego mleka.
— Cha, cha, cha, cha! — na całą izbę śmiał się Korejba — jak ta błaznota do wszystkiego staje! I do książki, i do fuzyjki... Tylko mi się nie postrzel, smarkaczu...
W tej chwili otworzyły się drzwi od sieni i, ręką czyjąś popchnięty, do izby wpadł człowiek w długiej, podartej odzieży, w obuwiu białem od pyłu, z tłómokiem na plecach, z kijem i czapką w ręku. Popchnięto go tak silnie, czy też sam był tak słabym, że od progu zatoczył się jak pijany i stanął dopiero wtedy, gdy dłonią oparł się o ścianę; stanął pomiędzy drzwiami a kominem, w cieniu nieco i, zgarbiony pod swym ciężarem, głowę na złote światło ognia wysunął.
Ta postać chuda, łachmanami okryta, chyląca się w nizkim ukłonie, z ciężarem na plecach, kijem w ręku, włosami rozrzuconymi i twarzą sterczącą szczękowemi kośćmi a obleczoną skórą, podobną do żółtawego opłatka, — w tej wesoło oświetlonej izbie, wśród tych zdrowych, ogorzałych twarzy, ciał bogatych w kości i tłuszcz, śmiechów rubasznych i skromnych dostatków, ukazała się, jakby nagle z ziemi wyrastający duch cierpienia.
— W imię Ojca i Syna... — niosąc rękę do czoła, zaczęła Korejbina.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — z drwiącym śmiechem krzyknął Tomkiewicz.
— Jezus, Marya! — jęknęła Jadwisia i oczy schowała za plecy brata, który łyżkę na talerz opuścił i swawolą rozogniony wzrok wlepił w oczy przybyłego, zapadłe, błyszczące, olśnione i przerażone.
Ku stołowi szerokim krokiem zbliżył się krępy, silny chłopak, w krótkiej siermiężce i wysokich butach. Był to żyjący portret ojca. Tak niegdyś pewno wyglądał stary Korejba. Błękitne oczy młodzieńca błyszczały, czoło białością swą odcinało się od ogorzałych policzków; włosy miał jasno-złote jak u siostry, a ręce zgrubiałe od pracy na roli, jak u obojga rodziców. Niedbale skinął głową ekonomowi z Szumnej i stanął przed ojcem.
— Złodzieja, tatku, przyprowadziłem... groch nasz żarł, aż mu za uszami trzeszczało, a może też i w kieszenie nabrał. Niech tam tatko robi sobie sąd nad nim! ja swoje zrobiłem.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy mu matka wepchnęła w ręce talerz, pełen kartofli i skwarek, a Ignacy Korejba, podniósłszy się nieco z ławy, pięścią w stół stuknął tak silnie, że aż podskoczyły na nim talerze i łyżki. Na nizkiem i nawskróś zbrużdżonem czole starego rolnika żyły nabrzmiały jak błękitne sznurki, oczy mu zapłonęły, policzki zaszły purpurą. W tem mgnieniu oka dostrzedz można było, że gdy się rozgniewał, mógł być strasznym.
— A psie przeklęty! będziesz ty mnie moją krwawicę marnował!
Krzyk ten podobnym był do ryku lwa, tak jak sarkanie Stefana przypominało mruczenie młodego niedźwiadka. Choć wzbogaceni, ojciec i syn nie przestali własnemi rękami orać, siać, kosić; bronili więc swej krwawicy, jak wilki ciężko zdobytego łupu. Nagle przecież stary Korejba przestał krzyczeć i jak ludzie z osłabionym wzrokiem, dłonią sobie oczy przysłaniając wpatrzył się w pojmanego.
— Co to? — zapytał — Gedali, czy co? Czy ty Gedali z Wołpy? No, gadajże! czyś oniemiał?
Zapytywany kilka razy poruszył ustami i po kilku sekundach zaledwie, znowu kłaniając się nizko, wybełkotał:
— Gedali! wielmożny panie! Ja... Gedali z Wołpy... ten sam, do którego wielmożny pan kiedyś po sól i żelaztwo zajeżdżał... ten sam, który tę brykę miał i parę tych pięknych koniów... co to pan wie... oj!...
Ochłonął nieco z przestrachu i głową żałośnie wstrząsał. Korejba dobrze go snadź sobie przypominał, bo sapiąc opuścił się znowu na ławę i z gniewem jeszcze, ale znacznie już mniejszym, sarknął:
— Ślicznieś się wykierował, na złodzieja, co po cudzych polach chodzi i kradnie...
Żyd chudą ręką uderzył się w piersi.
— Wielmożny panie! ja nie kradł, żeby mnie nieszczęście spotkało, jeżeli ja kradł! żeby ja jutrzejszego dnia nie doczekał...
— A cóżeś robił? — W jednem ręku trzymając talerz, a drugą w pięść ścisnąwszy, przyskoczył do niego Stefan; — a cóżeś to robił, niedowiarku, kiedym cię tam przy grochu schwytał? he?
— Nu! przepraszam!... niech wielmożny panicz nie gniewa się, ja tego grochu nie kradł...
— Cóżeś robił? — ze wzmagającym się znowu gniewem krzyknął Korejba.
Tomkiewicz, który na żyda spoglądał z przygnębiającą wzgardą, zażartował:
— On pewno patrzył, czy w tym grochu ruble czasem nie rosną...
Żyd cicho wymówił:
— Ja jego jadł... to prawda....
Korejba wybuchnął znowu:
— A cóż to ty sobie myślisz, że ja groch sieję dlatego, aby każdy włóczęga objadał się nim podostatkiem. Poczekaj... nie daruję... musisz zapłacić, albo cię do mirowego (sędziego pokoju) zaciągnę...
Żyd znowu pokłonił się nizko.
— Oj, — jęknął — niech wielmożnemu panu sto lat życia i zdrowia będzie, kiedy wielmożny pan Gedalu daruje... ja do Szumnej na nocleg szedł i ten groch spotkał... On przy drodze rośnie! a czemu on przy samej drodze rośnie! Aj! wiele ja tam zjadł! troszeczkę...
Tomkowicz, który widocznie dowcipem swym olśnić chciał ulubioną, figlarnie na Jadwinię zerknął i z grubym śmiechem zawołał:
— To wam, żydzie, słowo honorowego człowieka, wasza religia wiele kraść nie pozwala, ale troszeczkę pozwala, co?
Żyd dziwnie jakoś oczyma ku mówiącemu błysnął i ze szczelnie zaciśniętemi usty milczał chwilę. Potem, w ziemię patrząc, odrzekł:
— Na co tu religia? Ona nikomu kraść nie pozwala.
I jeszcze ciszej kończył:
— Ja był głodny...
— Kiedyś był głodny, trzeba było prosić, ale nie bez pozwolenia brać... — zaczął Korejba; lecz Tomkiewicz, akcent żydowski naśladując, mowę mu przerwał:
— A jeżeli ten groch był trefny, to co teraz będzie?
Żółte wargi Gedalego poruszyły się niespokojnie; Tomkiewicz dotknął snadź drażliwej strony jego sumienia. W ziemię patrząc i zwiędłe czoło pod opadającą gęstwiną siwiejących włosów marszcząc, dumał. Nagle wyprostował się o tyle, o ile tylko pozwalał na to tłoczący mu plecy tłómok, giestem rozpaczliwego postanowienia szeroko rozłożył ręce, twarz ku sufitowi zwrócił i po raz pierwszy, odkąd tu wszedł, głos nieco podnosząc, zawołał:
— Aj, aj! żeby sam rabin koło tego grochu chodził, toby go trochę zjadł: taki groch!
W wykrzyku tym było tyle zapału, którym głodny żołądek przejął się dla pięknego grochu, że nikt z obecnych nie zaśmiał się, ale owszem stary Korejba i obaj jego synowie trochę pochmurnieli. Jeden Tomkiewicz miał widoczną ochotę strzelić znowu dowcipem, ale powstrzymał się, bo zauważył, że ulubiona jego zsunęła się z ławki i u komina stanąwszy, dużemi swojemi, siwemi oczyma ciekawie i poważnie na żyda patrzyła.
— Patrzcie-no, — po chwili ozwał się gospodarz domu, — toś ty tak zbiedniał, Gdalku! Jużem cię chyba z dziesięć lat nie widział, ale gdym często jeszcze bywał w Wołpie, pamiętam, że miałeś się wcale dobrze...
— Zbiedniałem panie, zbiedniałem...
Tomkiewicz wytrzymać już nie mógł.
— A żeby tak ślepy gołego okradł — huknął — jak to prawda jest, że on biedny! Który z nich biedny? Oni wszyscy, to pijawki, krwią ludzką napojone... słowo honorowego człowieka.
Gedali powolnym ruchem twarz zwrócił ku mówiącemu i patrząc nań, nie rozgniewanym, ale zamyślonym i nieruchomym wzrokiem, kij z ręki wypuścił i obie ręce ku piersi podniósłszy, rozwarł okrywające ją strzępy chałatu. Pod strzępami temi ukazała się koszula tak podarta, że ciemne, chude ciało zaświeciło przez wielkie jej dziury. Jednocześnie piersią tą wstrząsnął kaszel krótki i ochrypły, z za podartych rękawów chałata widać było nagie ramiona.
— Niechlujstwo! — mruknął Tomkiewicz i głośno na środek izby splunął.
Stojąca przy kominie Korejbina odwróciła twarz, szepcząc: »Matko Boska!« Korejba grubymi palcami zabębnił po stole, a Janek najniespodziewaniej w świecie swym cienkim, chłopięcym głosem zawołał:
— Dlaczego pan swojej torby z pleców nie zdejmie? Niech pan będzie łaskaw zdjąć z siebie tę torbę!
Tomkiewicz parsknął śmiechem.
— Pan! no, pan! Cha, cha, cha, cha! Słowo honorowego człowieka, jeszcze, jak żyję, nie słyszałem, żeby takich łapserdaków panami tytułować. Widać, że pan Jan wielkiej już grzeczności wyuczył się w mieście.
Chłopak zaczerwienił się jak wiśnia i z dumą szesnastoletniego gimnazisty głowę podnosząc, odparł:
— Może być, że pan Tomkiewicz o wielu rzeczach jeszcze nie słyszał, ale my to już dawno wiemy, że człowiek cywilizowany dla każdego grzecznym być powinien.
— Cicho, Janek, cicho! — ulubieńca swego oburknął Korejba, lecz wnet łaskawie dodał:
— No, zdejm już, Gdalu, ten wór z pleców i wyprostuj się, kiedy panicz tak chce.
Gedali, widocznie ucieszony, począł przez ramiona i głowę zdejmować grube sznury tłómoka. Nie mógł jednak tego uczynić odrazu: ręce mu drżały i zakaszlał się silnie.
— Jadwisiu! pomóżże mu! — zakomenderował Janek.
Dziewczynka, która stała najbliżej żyda, podskoczyła w mgnieniu oka i niemałemi wcale rękoma przerzuciła mu w tył głowy splot grubego sznura! Tomkiewicz oburzył się.
— Jezus, Marya! — krzyknął — jeszcze czego, żeby panna Jadwiga około żydowskich łapserdaków rączki swoje brudziła! Co nadto, tego już, słowo honorowego człowieka, i świnie nie jedzą!
— Ale Jadwisia, komendzie brata gimnazyasty posłuszna, dla innych zuchwały języczek w rumianej buzi miała.
— Niech pan Tomkiewicz o moje ręce nie dba! Jak je zabrudzę, to i umyję, a wody u pana nie poproszę.
— Cóż to macie w tej torbie? czy po jałmużnie chodzicie? — szeroko usta otwierając, głosem przewlekłym zapytała matka rodziny.
Gedali przecząco wstrząsnął głową.
— Ja nie żebrak...
— A cóż tam jest w tej torbie?
— Ja kramarz... po dworach i okolicach szlacheckich, nu i po wsiach chłopskich chodzę i towar sprzedaję.
— Jednakowoż — z zamyśleniem zaczął Korejba — jak ty mogłeś tak zbiednieć Gdalku? Toż ja pamiętam, że żonka twoja trzymała w Wołpie kramę z solą, żelaztwem i różnymi drobiazgami, a ty domek własny tam miałeś i furmaniłeś. Pamiętam, ho! pamiętam ja te czasy, kiedym jeszcze w łapciach, panie dobrodzieju, do Wołpy przyjeżdżał i do was zachodził. U żonki twojej kupowałem, co mi było potrzeba; roztropna była i przystojna żydowica, ta twoja Merka — a twoją bryką raz do strzecznego (stryjecznego) brata aż za Słonim jeździłem. Cóż to takiego stało się z tobą?
Gedali stał teraz prosto, o gzems komina oparty, zupełnie prawie już pewny, że mu się tu nic złego nie stanie. Na pytanie Korejby odpowiedział:
— Co? Ot co... Pan Bóg dopuścił. Mój dom w Wołpie spalił się.
— Szkoda! szkoda! — z widocznem współczuciem rzekł Korejba.
— I dobrze! — krzyknął Tomkiewicz. — Zjadał wilk, zjedli wilka! Albo to oni mało budynków ludzkich podpalili! W Krzewnie tej wiosny podwał wódczany podpalili, a w Pawłówce karczmę.
Cicho i zlekka ramionami wzruszając, Gedali odpowiedział:
— Ja nie podpalał.
— Ale-bo nie mogłeś, a żebyś tylko mógł, tobyś podpalił.
— Nie podpaliłby, — zaprzeczył Korejba — ja jego dawniej dobrze znałem. Człek był spokojny. A Merka twoja jak ma się? Czy i ona już w Wołpie kramy nie ma?
— Umarła.
— Patrzajcie! umarła! — Szeroko znowu usta otworzyła Korejbina; — a a a! jeszcze i nie stara była kobieta! a z czegoż-to ona umarła?
Żyd patrzył w ziemię.
— Pan Bóg dopuścił... nie tu wspominając, ze złej choroby...
— Znaczy, z cholery, — rzekł Korejba, a ekonom, szybko poruszając krzaczastymi wąsami, żywym ruchem zwrócił się do żyda.
— No, żydzie! — zawołał — jak jutro przez Szumną przechodzić będziesz, słowo honorowego człowieka, dam ci garniec świeżego grochu, tylko mi zaraz powiedz, jak nazywa się ta choroba, na którą twoja żona umarła! cha, cha, cha, cha!
Gedali niespokojnie poruszył wargami.
— Nu, nie tu wspominając, to zła choroba...
— Ale ty mnie gadaj, jak ona nazywa się?
— Jak ona nazywa się? A na co to mówić, jak ona nazywa się!
— Za nic bestya nie powie! Żeby go poćwiertować, nie powie — wybuchnął śmiechem Tomkiewicz.
— Taki już u nich głupi zabobon — przywtórzył Stefan.
Janek, czerwieniąc się znowu, sentencyonalnie i dobitnie wyrzekł:
— Jest to nieludzkość, bez żadnej potrzeby zmuszać kogoś do tego, co mu przykrość sprawia.
Widocznie zaczynał brać do serca sprawę żyda; przytem obchodziły go losy koni, które żyd ten niegdyś posiadał.
— A konie? — zapytał.
— Jeden zdechł a drugi oślepł i ja jego sprzedał za piętnaście rublów.
— Ale ty cościś dużo dzieci miałeś, — zaczął Korejba; — pamiętam, że kiedym u was bywał, z pięcioro tego uwijało się około twojej Mery.
— Siedmioro... — poprawił Gedali.
— A Jezus! — jęknęła Korejbina — siedmioro wykarmić i wyhodować, czy to żarty?
Na grubej dłoni kościsty policzek wspierając, żałośnie kołysała głowę. Ona dobrze wiedziała, co znaczy karmić i chować dzieci w lepszym nawet bycie, a cóż dopiero w takim mizernym! W głosie jej brzmiało jakby poszanowanie dla rodzicielskich boleści i trudów, gdy, łagodnie patrząc na żyda, zapytała:
— A w jakim wieku?
Powoli, to z gorzkimi nieco, to znowu z radosnymi niemal uśmiechy opowiedział, że jedno tylko z dzieci jego było zupełnie dorosłe: córka, która po śmierci matki doglądała i chowała wszystkie inne; że z tych innych syn jeden uczył się szewctwa, drugi uczęszczał do Talmud-tory, takiej sobie żydowskiej szkoły dla ubogich chłopców, trzeci niczego nie uczył się, bo mu Pan Bóg do niczego rozumu nie dał, czwarty zaś, Chaimek, był bardzo rozumny, ale jeszcze zupełnie mały. Co do dwóch młodszych córek, te, choć w służbę iść chciały, nie mogły, — bo nic nie umieją i żadnej siły w sobie nie mają.
— Siedzą sobie tedy w izbie i pończochy na sprzedaż robią. Jedna z nich, Małka, piętnaście lat ma i bardzo ładna, ale taka blada jak papier i nigdy nic nie mówi? Dlaczego ona nie mówi? Albo on wie! Ze smutku może, czy z biedy, bo ot, jejby trzeba jeść więcej i troszkę wesołości nabrać, a tu zkąd? W jednej izbie wszystkie osiem żyją i trzy ruble na tydzień mają, te trzy ruble, które on ze swego handlu zarabia. Całego majątku zostało mu osiemdziesiąt rubli; on za to nakupił towaru, co tydzień na szabas wraca do dzieci i przynosi im trzy ruble. Nu, jak Pan Bóg da, czasem cztery albo pięć, ale rzadko, — najczęściej trzy, i wtedy bieda; ażeby dobrze sobie przeżyć, trzebaby im mieć osiem rubli na tydzień. Och! och! żeby on miał osiem rubli na tydzień, jakie-by to było szczęście dla niego i dla jego dzieci...
Mówiłby pewno dłużej, ale kaszlać zaczął. Na palcach przeszedł część izby i do kąta splunąwszy, na poprzednie miejsce powrócił. Obecni milczeli chwilę. Zdawało się, że duch litości przez izbę tę przeleciał i miękkiem skrzydłem musnął wszystkie te grube twarze...
Korejba bębnił palcami po stole i myślał... o czem? Może o czasach ubogiej swej młodości, gdy w łapciach jeszcze zachodził do domu Gdala i wesoło gawędził z żoną jego Merą. Korejbina, z policzkiem na dłoni wspartym, myślała także może o jednej ze zmarłych swych córek, która na rok przed śmiercią, tak jak teraz córka Gdala, stała się białą jak papier i milczącą, jak zdławione ptaszę. Stefan siedział u okna, brodę oparł na ręku i marszcząc białe czoło, dumał; miał i on swoję zgryzotę: za rok precz z tej chaty, do wojska! Więc, słuchając o biedach cudzych, zasmucił się także. Jadwisia, która jeszcze żadnych smutków nie zaznała, przysiadła na ziemi i, odrzuciwszy na plecy złotą grzywę włosów, z podniesioną twarzą wlepiała w żyda siwe swe źrenice, zdziwione. Jeden Tomkiewicz, widocznie kwaśny, strzelił znowu konceptem:
— A lichoż-bo ci kazało, żydzie, tyle dzieci napłodzić?
Gedali odpowiedział:
— Wiadomo... u najbiedniejszych zawsze dzieciów najwięcej.
Tu zadzwonił znowu chłopięcy i pełen pewności siebie głos Janka:
— Niech pan siada, panie Gdalu, proszę pana siadać.
Gedali ukłonił się, a Korejba z zamyśleniem zaczął:
— Jednakowoż, jakie to na świecie bywają wypadki. Ot, on, człowiek spokojny i uczciwie pracujący, przepadł, a ten szelma Mendel z Szumnej, kręciciel taki, że niech Pan Bóg broni, wzbogaca się aż strach! Słyszę, już Szumnę w dzierżawę bierze.
Tu oczy jego przybrały wyraz trochę złośliwy i z ukosa na ekonoma zerknęły. Chodziły po świecie pogłoski, że Tomkiewicz z bogatym Mendlem okrutnie na niekorzyść dziedzica Szumnej szachrował. Zmieszał się też trochę ekonom, Korejba zaś powtórzył:
— Ha? czemu to tak? ten nic złego nie zrobił i w biedzie — a tamten, gałgan, bogaczem sobie jest... Ot, jak na świecie, lepszemu gorzej, gorszemu lepiej.
Gedali kilka kroków naprzód postąpił i nieśmiało zaczął:
— Przepraszam wielmożne państwo, u nas o tem jest przypowiastka.
Jadwisia uczyniła żywe poruszenie; nadzwyczajnie lubiła bajki i przypowiastki. Żyd wyprostował się i mówić zaczął:
— U nas tak napisane stoi. Kiedy Pan Bóg chciał temu światu biblię dać, to powiedział, żeby wszystkie góry do Niego przyszły. Góry, ma się rozumieć, posłuchały Pana Boga, ale te, co były wielkie, stanęły na przodzie bardzo pyszne z tego, że były wielkie, i czekały, której z nich Pan Bóg biblię da. Pan Bóg popatrzał, popatrzał i zawołał do siebie najmniejszą górę, taką małą, że ona za wielkiemi schowała się i myślała, że jej Pan Bóg i nie zobaczy. Ale Pan Bóg zawołał ją i powiedział: »Ja biblię tobie daję, bo ty, choć mała, ale więcej jesteś warta w moich oczach od tamtych wielkich. A dlaczego ty więcej warta? Dlatego, że one pysznią się, a ty nie pysznisz się, i dlatego, że z nich wiele kamieni na ludzi spadało, a z ciebie żaden kamień na nikogo nie spadł«. I dał Pan Bóg biblię najmniejszej górze, a jeden nasz wielki rabin — on nazywał się Ben-Jehuda — gadał, że ta przypowiastka pokazuje, jak maleńki człowiek może być więcej wart od wielkiego, jeżeli on nie pyszny i nikomu nie zaszkodził, a tamten pyszny i dużo złego ludziom narobił.
Dłonią o stół uderzając, stary Korejba z błyskiem oczu zawołał:
— To prawda! Ot, naprzykład, wiesz co, panie Tomkiewicz, kiedy mnie pan Palicki procesem dusił, aby mi niesprawiedliwie moją fortunkę odebrać, gryzłem się, panie, tak, że o mało nie chorowałem ze zgryzoty, a wszakże często myślałem sobie: choć on wielki pan, a ja chudy szlachcic łapciasty, lepszym od niego, bo on krzywdziciel i pyszny Herod, a ja nikomu wody nie zamąciłem, własną krwawicą swoją doszedłem wszystko, co mam, a czasem to jeszcze, panie, komu i dopomogłem...
— Przepraszam wielmożnego pana, — odezwał się Gedali — to, co pan teraz powiedział, to są takie winogrony, co na kolącym krzaku rosną... ja nie wiem, jak ten krzak nazywa się, co to tak kole?
Pytającym wzrokiem wodził po wszystkich twarzach.
— Może głóg — podpowiedziała Jadwisia.
— Aha! panienka dobrze wie... glog! glog! U nas i o tem jest przypowiastka ładna.
Dziewczynka klasnęła w dłonie. Gedali przygasłym swym wzrokiem popatrzał na nią i, uśmiechając się, zaczął:
— Aj! jaka panienka wesoła! jak to dobrze patrzeć, kiedy kto taki wesoły! Och! żeby to moja Małka była kiedy taka wesoła! Ona te same lata ma, co panienka i tego samego rostu (wzrostu), tylko biała jak papier i nigdy nic nie gada. Jeżeli panienka chce, to ja i tę przypowiastkę opowiem... U nas tak napisane stoi: Kiedy żydzi byli w niewoli babilońskiej, żył jeden bardzo uczony i pobożny człowiek, który nazywał się Uriel. I on był bardzo dobry, a dlatego, że on był taki dobry, to on żadnym sposobem tej niewoli przenosić nie mógł. Kiedy on widział, że żydów bardzo krzywdzili, on tak płakał, że jemu z wielkiemi boleściami całe serce wylewało się przez oczy. I on szedł do tych, co niesprawiedliwie cierpieli i dawał im wszystko, co miał. Jednemu dawał troszkę swego rozumu, a drugiemu troszkę pieniędzów, a trzeciego po twarzy gładził, jak matka swoje dziecko, kiedy ono chore. Ale to jemu nic nie pomagało i taki smutek jego przycisnął, że zaczął on do Pana Boga krzyczeć, żeby Pan Bóg jemu śmierć prędzej dał. Nu, Pan Bóg nie dał jemu śmierci, tylko spuścił na niego sen. Jemu przyśniło się, że on tak samo był w babilońskiej niewoli z całym narodem i że jeden z narodu przyszedł do niego i mówił: Rebe Urielu, poradź ty mnie, jak ja mam sobie w tym interesie dobrze zrobić; a on chciał radzić i nie mógł, bo język w gębie kołem mu stanął.
A drugi człowiek przyszedł i mówi: Rebe Urielu, naucz ty mego syna w świętych książkach czytać — a on chciał uczyć i nie mógł, bo sam czytać zapomniał. A trzeci człowiek przyszedł i mówił: Rebe Urielu, daj mnie co jeść — a on chciał dawać i nie mógł, bo cały jego majątek gdzieś przepadł. Aż Rebe Uriel krzyknął okropnie i obudził się i poczuł, że w głowie ma ten sam rozum, co pierwej, a cały majątek jego naokoło niego jest. Wtenczas on padł na twarz przed Panem Bogiem i modlił się: »Nie dawaj mnie jeszcze, Panie Boże, śmierci, bo choć ja bardzo nieszczęśliwy, ale ja szczęśliwy, bo mogę radościów robić tym, co smutne«!... A jeden nasz wielki rabbin — on nazywał się Ben-Akiba — gadał, co ta przypowiastka pokazuje, że jeżeli kto nieszczęśliwy i bardzo gryzie się, to niech ot tylko dobrze naokoło siebie obejrzy się: a pewno zobaczy, że na tym głogowym krzaku, w którym on siedzi, słodkie winogrona rosną.
— Patrzcie! — rzekł Korejba — jaki ty mądry Gdalu, tyle historyi na pamięć umiesz! I niczego sobie te twoje historye, dalibóg niczego, choć żydowskie. Siadaj-no, siadaj, teraz pogadamy sobie o tym grochu!
Ucieszony okazaną mu łaską, lecz znowu przerażony wzmianką o grochu, Gedali uśmiechał się, oczyma niespokojnie błyskał i kłaniając się, bełkotał, że nic nie szkodzi... on sobie... postoi... Ale Jadwisia zerwała się z ziemi, schwyciła stołek i, stawiając go obok żyda, ze ślicznym uśmiechem rumianych ust, rzekła:
— Proszę siadać! pewno już nogi od stania zabolały! Co tam, ot, proszę siadać!
To »co tam« odnosiło się do ruchu, jaki uczynił żyd, aby pocałować tę czerwoną rączkę, która mu siedzenie podawała.
— A siadajże do licha! — rozkazująco krzyknął Korejba.
Żyd drgnął z przestrachu i w mgnieniu oka usiadł. Znalazł się teraz blizko ognia, i wyraźnie widać było, że nogi i ręce mu drżały, pierś podnosiła się szybkim oddechem, a oczy tak zapadły, że pośród delikatnej i żółtawej skóry czoła i policzków, wyglądały jak dwie czarne, gorejące iskry.
— Ależ kiepsko wyglądasz! Lepszych od ciebie do trumny kładą — zaczął Korejba. — Chory jesteś, czy co?
— Chory, wielmożny panie, chory!
Opowiedział, że już od owego spalenia się domu i śmierci żony, zaczął kaszlać i tracić siły, ale od dwóch lat coraz mu gorzej. Coś go strasznie w piersiach gniecie i już taki słaby, aż strach! Żeby on nie był chory, mógłby chodzić prędzej i zarabiać więcej, możeby nawet jaki korzystniejszy interes sobie obmyślił. Ale to taka choroba, co bardzo siły odbiera...
Pod krzaczastemi brwiami, małe i bystre oczy Korejby zwilgotniały. Dobrze, dobrze teraz przypominał sobie świetne czasy Gdalka, kramę jego żony, podróż, którą w budzie jego do Słonima odbywał — i pożałował go bardzo. Syn ubóstwa i własnego ciężkiego dorobku, znał zblizka wszystkie biedy i w twardem swem ciele duszę miał miękką.
— Suchoty, czy co? — półgłosem przemówił — czemu ty do licha nie leczysz się, żydzie?
— Ja był u doktora.
— I cóż ci doktór powiedział?
— A co? on powiedział, żebym ja codzień mięso jadł, dużo mleka pił, mało chodził i co tydzień bańki stawiał.
Uśmiech przewinął mu się po ustach i wzniósł się aż na czoło, które zmarszczył aż po siwiejące włosy.
— Mięsa jeść i mleka pić ja nie mogę, bo to bardzo drogo kosztuje... Chodzić dużo ja muszę, bo z tego cały mój zarobek... to ja w jednem doktora posłuchałem... bańki co tydzień stawię... one tylko złotówkę kosztują... nu... złotówkę na tydzień, to ja mogę na swoją kuracyę wydać...
— Jezu! — zadziwiła się Korejbina — ale jakże wy możecie tak dużo chodzić przy takiej chorobie...
Przestał uśmiechać się i odpowiedział:
— Chodzę!
W tej chwili Jadwisia, która na kilka sekund wybiegła była do sieni, wróciła i z białym, sporym garnkiem w ręku zbliżyła się do żyda.
— Może mleka! — rzekła, podając mu garnek.
Gedalemu oczy błysnęły chciwością. Popatrzył chwilę na garnek, napełniony niedawno udojonem, jeszcze ciepłem mlekiem, i przecząco wstrząsając głową, rzekł:
— Dziękuję panience. Mnie tego nie można.
— Co? trefne? — ze śmiechem zawołał Tomkiewicz.
— Mnie tego nie można...
— To może choć chleba z masłem? — ozwał się Janek.
Gedali nic już nie rzekł, tylko przecząco znowu głową poruszył.
— Ot, zjedlibyście choć parę kartofli z solą, a to ze wszystkiem zesłabniecie — spoglądając w garnek, gdzie było jeszcze trochę kartofli, zaprosiła Korejbina.
Widocznie zakłopotany i twarz nieco od obecnych odwracając, Gedali odpowiedział:
— Dziękuję wielmożnemu państwu za wszystko... już ja sobie jutro u szynkarza w Szumnej podjem.
— No, żyjże-to z tymi ludźmi! — grubym basem krzyknął ekonom — kiedy oni z chrześciańskiej ręki kawałka chleba nawet nie wezmą, jakby wszystko, co nasze, zarażone im było! A! słowo honorowego człowieka! psiawiary oni, niech ich dyabli porwą z ich trefami i głodnymi bachorami razem!
— To prawda! — potwierdził Korejba. — Ten, naprzykład: jeść nie ma czego, leczyć się nie ma za co, a jeżeli dobry człowiek chce go trochę pożywić, to mu tam jakieś zabobony skorzystać z tego, panie, nie pozwalają. Przez to człowiek do nich, żeby i jak litował się, serce straci...
Gedali słuchał uważnie, głowę schylił pokornie i ciężko westchnął. Gdy po chwili twarz podniósł, była ona okryta wyrazem głębokiej rozwagi. Roztropność i nawet przenikliwość odmalowały się w nieśmiałem dotąd spojrzeniu. Zwykłym sobie, trochę ochrypłym i przyciszonym głosem zaczął:
— To jest prawda, co wielmożni panowie sobie mówią. Jest na świecie tyle nieszczęścia, wiele piasku w wielkiem more (morzu). Jedno nieszczęście idzie od biedy, drugie od choroby, trzecie od kłótni, a czwarte od tego, że człowiek rozumu nie ma. Ale tak zawsze na świecie nie będzie. Przyjdzie taki czas, że wszystko będzie dobrze. A od kogo ten czas przyjdzie? U nas i o tem piękna przypowiastka jest.
Wyprostował się, dłonie na kolanach złożył i twarz podniósł nieco. Widocznie spływało na niego błogie natchnienie. Może przypowieść, którą miał opowiadać, była mu ze wszystkich najulubieńszą; może ciepło ognia i łaskawość ludzka rozgrzały mu ciało i duszę.
— U nas tak napisane stoi. W starem mieście Jeszurum, na wysokiem krześle, siedział w wielkiej szkole wielki rabbin Mojżesz Ben-Majmon, a naokoło niego siedziało sto, może tysiąc, a może dziesięć tysiąców jego uczniów. On do nich gadał po arabsku i po grecku i różnie; bo to był taki rabin, który do żadnego narodu nienawiściów nie miał i gdzie tylko rozum znalazł, kłaniał się jemu tak samo, jak gdyby to był żydowski rozum. Kiedy on gadać przestał, podniósł się ze stołka najlepszy jego uczeń, który nazywał się Ben-Jehuda, i powiedział: »Rabbi, ja w biblii jednej rzeczy nie rozumiem! Może ty mnie co takiego powiesz, że ja ją zrozumiem«. »A czego ty nie rozumiesz«? — zapytał się Ben-Majmon. — Ben-Jehuda odpowiedział: »Ja tego nie rozumiem, kto te anioły, co śnili się naszemu przedku (przodkowi) Jakóbu, że po drabinie do nieba chodzili i znów na ziemię powracali?« Ben-Majmon pomyślał i zaczął tak gadać: »Te anioły, to wielkie ludzie, co robią się bardzo doskonałe i mądre, znaczy, coraz wyżej idą w górę. Im trudno w górę iść, ale oni idą, bo siły już takie mają i takie wielkie chęci, żeby tam dojść, zkąd im będzie można dużo słodkości nabrać. Niech oni się nazywają proroki, albo uczone, albo miłosierdnego serca, albo wielkiego głosu, ale oni wszyscy — to te anioły, co po drabinie chodzą do nieba«. Tak gadał Ben-Majmon; ale Ben-Jehuda jeszcze kontent nie był i pytał się: »A dlaczego rabbi, oni to w górę idą, to w dół? Kiedy oni tak żądają być w górze, czemu oni tam nie zostają, ale znowu nazad na ziemię zstępują?« Ben-Majmon białymi włosami jak lew potrząsnął i odpowiedział: »Żeby oni zostawali się w górze i na ziemię już nie powracali, toby oni nie byli anioły! Ale oni w górze nabierają dużo słodkości i światłości i powracają na dół, żeby te skarby po ziemi siać. A gdzie oni ziemię usieją, tam ona lepsze zboże rodzi, kłótnie z niej nie wyrastają, ale spokojność wyrasta i ludzie mniej płaczą, a więcej cieszą się. Ot, poco oni na ziemię powracają, choć im powracać trudno, i dlatego, Ben-Jehudo, oni są anioły«. Ben-Majmon przestał gadać, a Ben-Jehuda i wszyscy, co tam byli, cieszyli się, dziękowali jemu za to, że im taką piękną obietnicę dał. Beh-Majmon zapytał: »Jaką ja wam dał obietnicę?« A Ben-Jehuda odpowiedział: »Te anioły, Rabbi, kiedyś tak zrobią, że na świecie nie będzie ani głodu, ani kłótni, ani takich, co głupi, ani takich, co płaczą i w sercu swojem krzyczą, że im bardzo źle!«
Snadź nietylko Ben-Jehuda z Jeszurum, ale i późny potomek jego, Gedali z Wołpy, cieszył się bardzo obietnicą, zawartą w słowach Rabbi-Majmona. Uderzające zaszły w nim zmiany. Stopy w wykrzywionych i opylonych butach silnie o podłogę wsparł, w zamian ramiona, z których opadały podarte rękawy, podnosił nieco w górę. I twarz ku sufitowi podniósł tak, że broda, śpiczasta i prawie zupełnie siwa, sterczała nad jego szyją obnażoną i cienką jak srebrzyste skrzydło. Ruchomy blask ognia spadał mu na czoło, odkrywając na niem niezliczone bruzdy i zmarszczki, lecz z oczu rozgorzałych i zachwyconego uśmiechu tryskała słodycz mistycznej ekstazy...
Nagle tę obnażoną i cienką szyję objęło ramię sprężyste i młode, rumiane usta, schylając się nad tem zbróżdżonem czołem, wycisnęły na niem głośny pocałunek. Był to Janek, który, od stołu powstawszy i powoli zbliżając się ku kominowi, z błyszczącemi oczyma i niezmierną uwagą słuchał przypowieści żyda, a teraz, stanąwszy przed nim, ruchem może bezwiednym, dziecinnym jeszcze, objął mu szyję i pocałował go w czoło. Wnet potem odszedł i, plecami o róg komina wsparty, stał tam z pochyloną głową, zarumieniony, zmieszany. Coś w chłopcu tym zawrzało. Czy wielka litość nad tym nędznym człekiem, który z takim zapałem o zbawcach świata roił? Czy uwielbienie dla ludzi-aniołów? Czy paląca nadzieja, że on sam kiedyś takim aniołem zostanie?...
Przez drzwi od sieni ukazała się głowa kobieca, w czerwonej chustce na rudych włosach, i poszeptała chwilę z Jadwisią, która, spostrzegłszy ją, wesoło ku drzwiom podskoczyła.
— Tatku! dziewczęta i parobki chcą towary kramarza zobaczyć. Czy można?
— Może-by i można; ależ kiedy ty pewno bardzo tego nie chcesz? — zażartował stary Korejba.
Jadwisia ręce opuściła na suknię i błagającym wzrokiem na ojca patrzyła. Bardzo jej się chciało zobaczyć towary kramarza.
— Czy masz męskie kamizelki? — wstając od okna, zapytał Stefan.
— Otwieraj, żydzie, tłomok swój, kiedy panna Jadwiga tak chce — huknął Tomkiewicz.
O! nie trzeba było prosić go o to. Żwawy, jakby mu połowy lat i bied ubyło, sprężysty, jakby nigdy nie chorował, zerwał się ze stołka i przysiadł na ziemię, drżącemi od radości rękoma sznury worka rozwiązując. Co za szczęście! Przyszedł tu pojmany jak złodziej; mniemał, że wyszturchanym i złajanym, a może i do sądu zawleczonym zostanie; a tu, nietylko że, trochę pokrzyczawszy, siedzieć go proszono i po ludzku z nim rozmawiano, ale jeszcze i towary mu pokazać rozkazują... Może sprzeda, zarobi... Dziś środa, pojutrze do dzieci wracać trzeba... a tu jeszcze rubla do tygodniowych trzech brakuje. Zarobku! zarobku! na chleb i bańki dla niego, na chleb, kartofle i jakie takie łachmany dla dzieci!
Mistyk, rojący o przyszłym raju ziemskim, bezwiedny poeta, z pamięcią pełną starych przypowieści, wynędzniały suchotnik, z apatyczną rezygnacyą noszący po świecie swój głód i swoje łachmany — zniknęli, a na ich miejsce zjawił się kramarz wiejski, usłużny, żwawy, z biegającemi od twarzy do twarzy oczyma, z latającym w ustach językiem.
— Kamizelki męskie? a jakże! mam! czemu ja mam ich nie mieć? Panience może wstążeczki błękitnej? a paniczowi spinek do rękawów? Igły mam, szpilki, guziki, chustki różne, bardzo pięknych perkalów, złotne (złote) pierścionki, naparstki, nici, tasiemki... korunki... — Nawet drżenie nóg i chrypienie w piersi kędyś mu przepadły.
— Hej! Gdalku! — wpół seryo a wpół żartem zawołał Korejba — a cóż będzie z tym grochem, coś mi go zjadł? ha? może o tem pogadamy?
O! teraz już Gedali nie bał się wcale! Elastycznym krokiem i tylko dysząc głośno, przyskoczył do stołu, a kłaniając się przed gospodarzem domu, z filuternym uśmiechem zaczął:
— Przepraszam wielmożnego pana, u nas i na to przypowiastka jest.
— Król Salomon miał wielkie bogactwa — mówił dalej — a Joze, pastuch, był bardzo biedny. Raz ten Joze przyszedł w szabas do pałacu króla, obejrzał się, czy nikt nie widzi, i wziął ze stołu kawałek kugla. Ale jeden przyjaciel króla zobaczył jego, jak on kawałek kugla brał, i przyprowadził go do Salomona, a Salomon...
Tu Korejba, który patrząc na ruchliwą twarz żyda, aż za boki brał się ze śmiechu, zawołał:
— Ho, ho! Gdalku, tę przypowieść to już sam komponujesz; ja to z twojej miny widzę... to u was napisane nie stoi... Ale w twojej głowie tak stoi: Król Salomon Jozego za kawał kugla nie ćwiczył, ale dał mu jeszcze mąki na łokszynę, prawda, co?
— Prawda, wielmożny panie!
— No, to niech już sobie będę dziś królem Salomonem; niech moje przejdzie... dla starej znajomości z tobą. Nic ci złego za ten groch nie zrobię, a jesienną porą, jak będę miał okazyę do Wołpy, pół beczki kartofli dla dzieci twoich przyślę.
Żyd rzucił się do ręki mówiącego i całując ją z wielkiej radości, niewyraźnie bełkotał:
— Żeby wielmożny pan był taki szczęśliwy, jak ja panu życzę! Żeby pan sobie drugi taki folwark kupił! Żeby pan, nu, sto jeszcze takich pięknych synów i córek, jak te panicze i ta panienka wychował...
Korejbina na całą izbę wybuchnęła śmiechem z ostatniego życzenia żyda.
— A bodaj cię, żydzie! A bodaj cię! Oto plecie! Chory taki, a jeszcze język jak pytel!
Przed kominem gwarno było i tłumnie. Aby lepiej widzieć towary, dołożono na komin drzewa; ogień buchał ogromny i olśniewający. Gorąco zrobiło się w izbie jak w piekle, ale nikt na to nie zważał. Wszyscy tam byli przyzwyczajeni do wszystkiego. Dwaj młodzi parobcy, dwie dziewki i stara gospodyni wsunęli się pocichu i z rodziną pana domu utworzyli jednę, zaciekawioną i rozweseloną grupę.
Pośrodku, nad mnóstwem kolorowych lub połyskujących drobiazgów, siedział na ziemi Gedali, ożywiony, ruchliwy, zwracający się na wszystkie strony, rozwijający jaskrawe perkale i chustki, w dwóch palcach poruszający przed ogniem mosiężne naparstki, stalowe guziki, srebrne pierścionki. Jadwisia i Janek siedzieli także na ziemi grzebiąc w towarach, wybierając to i owo, szczebiocząc; Korejbina i Stefan stali za kramarzem, rozpościerając i oglądając kamizelki męzkie i kobiece chustki; parobcy i dziewki wychylali przed ogień szerokie bary, czerwone twarze, stara gospodyni nawet twarz skurczoną, bezzębną i szeroko roześmianą, zwieszała nad głowami Jadwisi i Janka, szepleniącym głosem wołając o dwa łokcie perkalu na fartuch.
Trezor nawet wylazł z kąta, wmieszał się pomiędzy ludzi i, poszczekując, wciąż odpędzany, wciąż zabłoconemi łapy próbował po towarach chodzić.


∗             ∗

Noc była ciemna i tylko w górze jaśniejąca niezliczonemi gwiazdami, kiedy Gedali z bramy folwarku znowu na pole wychodził. Wnet za bramą powitał go krzyk polnych świerszczów. W trawie przydrożnej i zielskach ugoru świerkały one wielkim chórem, ostro, przenikliwie i tak prędko, tak śpiesznie, jakby im pilno było wyśpiewać swoją pieśń i przed północą umilknąć. Na drodze, pod rozłożystemi wierzbami, było zupełnie czarno; po szerokich polach wiatr szumiał cicho i monotonnie. U stodoły, która tuż za bramą ciągnęła się nizkim cieniem, stała wysmukła i nieruchoma topola. Żyd przyszedł do topoli, zdjął z pleców tłómok i, przez chwilę szepcąc, rachował zarobek dzisiejszego wieczora. Sprzedał niemało, zarobił pół rubla i był bardzo kontent. Tylko było mu zimno i jeść chciał! Nic to! Jutro ogrzeje się na słońcu i podje sobie u szynkarza z Szumnej. Przestał rachować i spojrzał na gwiazdy. Pod nieruchomą topolą ramiona wzniósł w górę i mówił wieczorną modlitwę.
— Dziękuję ci, Panie świata, żeś naród mój wybrał pomiędzy wszystkimi narody!
Kaszel nim wstrząsnął; pod koszulą z wielkiemi dziurami po ciele wychudłem i ciemnem przebiegły dreszcze.
— Dziękuję Ci, Panie świata, że stworzyłeś mnie tak, jak chciałeś!
W kilka minut potem leżał nawznak, z głową na tłómoku, z rękami opadłemi na mokrą trawę. Zdaleka, z pola, dochodziło gwizdanie Stefana, który stróżował znowu nad kartoflami i grochem. W czarnej ciemności wierzbowej alei, zatętniały kopyta konia, na którym Tomkiewicz do domu odjeżdżał, i w dali umilkły. Folwark był pogrążony we śnie. Daleko gdzieś grała trąbka pastusza. Świerszcze śpiewać przestały.
Gedali nie spał. Myślał o niespodzianym zarobku, który był winną jagodą na jego głogowym krzaku. A może, pomiędzy gwiaździstem niebem a bezsennemi jego oczyma, gorączka suchotnika zawiesiła ludzi-aniołów, którzy szli w górę i zstępowali na dół, aby siać słodkość i światłość na ziemi, na której kiedyś nie będzie już ani biedy, ani kłótni, ani takich, co płaczą i w sercu swem krzyczą, że im bardzo źle....



STRĄCONE LIŚCIE.
(wspomnienie ze starej dzielnicy)


Liść żółty na ziemi leży. Drugi obok niego, trzeci, dziesiątki ich spoczywają pod lipą, nie dbającą o nie, kwitnącą, wonną, uśmiechającą się do słońca. Deszcze padały przez dni kilka, chłodne ranki zabiły liści wiele i strąciły je. Innym za to przestronniej. Inne weselą się. Słońcu się przekomarzają, pochwytując promienie jego — jak dzieci chwytają wodę w garść, i przelewają cienkie strugi ich na ziemię; chichoczą, gdy wiatr je zaczepi, trącają się pod bok, jak dziewczęta spłoszone, i wygrażają. Bawią się, słowem. Czasem, gdy się nachylą, dojrzą w dole punkta żółte, pociemniałe nieruchome, niby przyrosłe do ziemi, i rzadko kiedy — jeśli wiatr się bardzo rozhula, miotane w powietrzu ruchem słabych, bezwładnych istot. Gdy liście żywe dojrzą tamte — uśpione lub tęsknie ku nim spozierające, wtedy, jakby powiew nudy je znieruchomił, poważnieją nagle i szepleniącą mową prawią sobie jakieś kazania:
»My jesteśmy na swojem miejscu, my mamy stanowiska pewne, których nikt nam zaprzeczyć nie może, i koleje życia, z których nic nas nie wytrąci. Urodziłyśmy się w porę, dojrzały w porę i w porę pomrzemy. U nas wszystko w porę. Odżywiamy się systematycznie, a myśli nasze — nieliczne — i uczucia — jednostajne — mają czas, oznaczony dla nich, i foremki wygodne. My liście porządne«. Tak szepleniąc, uspakajają obawy mętne i trwogę niesłuszną, która przez jedno mgnienie lekkim dreszczykiem je wstrząsła. Uspokojone wracają do słońca i wiatru, udają wielkie damy, które się z wdziękiem wachlują. Bawią się.
A tamte senne, bezdomne, kolei w życiu nie mające, za jakie winy strącone zostały? Nie jestże to rzeczą straszną, przyjść na świat liściem, dowiedzieć się, żeś niepotrzebny i strąconym zostać. Ile żalów, ile pretensyj okrutnych, ile bólu pożerającego palić musi te listki nieruchome i milczące. Nie dziwno, że schną tak szybko.
Zdaje mi się, że widzę inne drzewo, na którem gęsto, jak liście, obsiadły myśli i uczucia ludzkie. Nastają chłody, padają deszcze i to drzewo traci liści wiele. Krążą one dokoła mej głowy i opadają na nią z jękliwą skargą, lecz gdy im się przyglądam, nie widzę, by one były najgorsze i nieużyteczne.
Więc zdaje mi się, że z nich ktoś uplecie wspaniałe wieńce i złoży je kiedyś na grobie uschłego drzewa, a ludzie żałować będą strąconych i utraconych liści.

∗             ∗

Przypomniał mi się pewien stary dom i pewien stary człowiek. Póki istnieli, istnieli razem i nie rozdzielali się, wkońcu doszli obaj do jednej furtki i obaj z zadowoleniem spojrzeli na napis, który dla domu brzmiał: zagłada, a dla człowieka: śmierć.
Dom był oznaczony tylko numerem, człowiek nosił nazwisko Baum, Netel Baum; jeden i drugi byli gratami nieużytecznymi i należeli do siebie. Ze zwyczaju mówiono, że dom jest własnością Netela, ale lepiej było powiedzieć, że Netel jest własnością domu. Dom był starszy, wyhodował Netela i zamierzał pogrzebać go w swoich gruzach.
Dom posiadał liczną rodzinę i był w tem podobny do Netela, ale rodzina domu była więcej warta, niż rodzina Netela, wyłączając chyba jednego małego Joela, który póki był małym Joelem, był wart wiele. Rodziną domu była cała dzielnica, najstarsza i najobszerniejsza w naszem mieście. Powstała ona prawdopodobnie tak samo, jak powstają dzielnice miast na całym świecie, ale że działo się to bardzo już dawno, więc o początkach jej bytu opowiadają różne dziwy, tyle warte, co bajka o bocianie, przynoszącym dzieci, czyli powtarzania nie warte. To tylko pewne, że przyszedłszy na świat, usiadła sobie na szczycie wzgórza i siedzi tam po dziś dzień, zająwszy jeszcze i boki jego.
Można ją nazwać rodziną, ale dodać należy, że jest to wygasająca rodzina istot przestarzałych i bardzo odmiennych od pokoleń nowych. Wszyscy tu są poważni i skromni. Ich wnętrza odstraszają dzisiejszych mieszkańców mrokiem i chłodem długich, sklepionych sieni, brukowanych w dole, wązkimi i spadzistymi schodami, obfitością ganków, oplatających piętra lub zawieszonych nad ciemnymi i ciasnymi dziedzińcami, jak mostki spozierające w przepaść. W załomach murów, pod arkadami w sieni, nad odrzwiami, we framugach okien, w łukowych niszach po bokach korytarzy, błąkają się okaleczone, zatarte coraz to nowemi warstwami pobiały wapiennej, ornamentacye i spłowiałe malowidła. Pierwsze uderzają prostotą lub pomysłem, zawikłanym dziecinną jakąś fantazyą, drugie uzmysłowiają marzenia współdziecinne, czyste i naiwne. Lecz te okruchy czyichś myśli i uczuć, te echa pogrzebanego już życia, wydają się dziś ludziom jakby niejasne i cudaczne, lub wioną na nich trwogą i zyskują życzenia, by je zniszczono.
Dlatego to, z murów tych, jeśli przyjrzeć się im uważnie, przeziera rozżalenie jakieś, starcze a głębokie, płynące z poczucia tego, że nikt ich już nie lubi, wielu się nimi brzydzi, a nikomu nie upływa w nich życie tak zacisznie, spokojnie lub wesoło, jak upływało tym, którzy, nie lękając się ciszy sklepień, rozpościerali je nad swą myślą czystą, niezmąconą. Taką wydawała się ona murom starym, gdy budziły w sobie zamarłe echa i opłakiwały przeszłość w milczeniu, smutku i pochyleniu starości. Roztęsknienie w nich czuć było wtedy do spoczynku i grobu, jaki zyskało życie, które wypełniało ją dawniej, i czuć było chęć usunięcia się z przed oczu tych, którzy widzieli w nich skrzydła tylko, starości widma, coraz mniej użyteczne rudery.
Te żale, tęsknoty i chęci wymownemi były w dzień, kiedy słońce ze śmiechem wyciągało na jaw wszystkie uszkodzenia, załamania, obnażenia cegieł z pod tynku, pęknięcia — wszystko, co ludzie usiłowali kleić, malować, łatać, a co nieustannie, uporczywie i jakby z woli samych murów nasuwało się oczom. Podobne były te wydrążone bryły kamienne do starców, którym podają leki, a oni je odrzucają, przeświadczeni o konieczności śmierci i stęsknieni do niej. Słońce się z nich śmiało, a one wołały do niego: »Więc proś, niech nas rozwalą, o proś!«
Gdy wieczór spowijał starą dzielnicę mgłami, a księżyc nad morzem ich płynąc, urabiał ze spowiniętych w nie budowli mgliste również i olbrzymie postacie, wtedy, choć cichem zawsze, lecz przenikliwszem jeszcze i bardziej wzruszającem było wołanie murów. Zdawało się, że zaklinają one kogoś, by ich nie budził, nie kazał im żyć i nie przywoływał słońca, by światła pogasił, a gwary życia stłumił. Wołały, że to nie mgły je pieszczą i tulą, lecz przyjazne tchnienia tych, którzy ich miłowali dawniej, że to przeszłość wraca i do snu ich kołysze, że one są już tylko widmem, skąpanem we mgle i cichości grobu.
Takie echa w starej dzielnicy płoszyły wieczorną porą przechodniów, którzy wyklinali, że ulice są ciemne, bruki na nich złe, a domy dokoła — podobne do zbójeckich kryjówek.
Lecz świt powracał, otwierając upust gwarom i ruchliwości ludzkiej, a mury półsenne z niechęcią przyglądały się znów nigdy niemilknącej i ruchliwej wiecznie fali życia i, stojąc nad nią a rozmyślając po starczemu, że była ona dawniej głęboka, głęboka i czysta, a dziś jest płytka, płytka i mętna, odsłaniały piętna swej starości, milcząco prosząc: na co my, rozwalcie nas!
Między przestarzałemi dzielnicy tej dziećmi, kamieniczka Netela była zgrzybiałą babką. Nie nosiła żadnych ozdób, była żółta, nizka, szczupła. Wątłe jej ściany trzymały się prosto dlatego tylko, że je ściskały budowle wprawdzie nie nowe, lecz potężne grubością murów. Dla ludzi, którzy nie patrzyli na nią złem i niechętnem okiem, kamienna ta staruszka wzruszającą się wydawała w skromności swej starczej i przytuleniu do bark synów — olbrzymów.
Do wnętrza jej wchodziło się po kilku kamiennych schodkach. Na pierwsze piętro trzeba było gramolić się po spadzistych, jak drabina, schodach. Kto z nich nie spadł, ten na pierwszej platformie, u skrętu schodów, zatrzymał się z pewnością dla przywitania dwóch wizerunków na ścianie. Jednym była głowa rycerza, drugim — króla. Każda z nich umieszczona była na niebieskiem tle i ujęta w ramkę — zielone kółko. Rycerz posiadał pióropusz i hełm, podniesiona przyłbica odsłaniała profil jego oblicza, któremu od bardzo dawna usiłował on nadać marsową minę, ale wcale nie był straszny i za życia, bezwątpienia, muchy nawet nie skrzywdził. Król, jak się każdy domyśla, nosił na głowie koronę; dwa zwoje zielonych włosów okalały jego twarz pociągłą i żółtą, a opadając na ramiona, zawijały się w dwa symetryczne kółka. Nikt nie zdoła opisać, jak ten król łagodnie spoglądał i jak niepojęcie dobrym być musiał.
Jeszcze kilka niebezpiecznych skoków i jesteśmy u Netela Bauma.


∗             ∗

Netel stary, Netel niedołężny, Netel niemądry już, jak dziecko.
Tak mówią ludzie, ale jacy?
Był pewien łotr, Glik, szalbierz Glik lub lichwiarz Glik, jeśli wolicie. Imienia nie pamiętam. Otóż Glik ten, który podobnie, jak Baum, żydem był a głównie złodziejem i niecnotą, prowadził od wielu lat proces z Baumem o stary dom. Nie wiem na czem opierał swoje pretensye i zdaje mi się, że nie miał nadziei wygrania w sądzie sprawy, ale był zmorą dla domu i dla Netela, gdyż pierwszemu groził, że go kupi i rozwali, a drugiego nazywał publicznie niedołężnym i głupim.
Nic na świecie nie wywołuje tak głośnego echa, jak nikczemność. Z tego to powodu wiele ust ludzkich powtarzało, że stary, żółty dom jest zakałą dla ulicy, a Netel zdziecinniałym starcem.
Wigdor i Szloma, synowie Netela nie zaprzeczali temu, ale kimże byli Wigdor i Szloma? Były to zwierzęta złe, ograniczone i szkodliwe. We dwóch dźwigali oni na swych sumieniach więcej ludzi rozpaczą zabitych i rękami ich do zbrodni popchniętych, niż wyliczyćby mógł najstraszniejszy rozbójnik, ukarany sprawiedliwością ludzką. Wigdor i Szloma nigdy sądownie karani nie byli, to więc, co czynili, czynili z takim spokojem, z taką pewnością siebie, z takim dobrodusznym uśmiechem, na jaki nie zdobyłby się żaden zbrodniarz, gdyby nie był upewniony, że to, co robi, jest dobrem, sprawiedliwem i pożytecznem. Oni byli upewnieni o tem w takim stopniu, że uważali lichwę, zysk, zdzierstwo, samolubstwo, nienawiść za zasadę, więcej niż za zasadę, za coś jedynego, swoistego każdemu człowiekowi, o ile nie jest zwaryowanym starcem, niedoświadczonem dzieckiem lub upośledzonym gojem, za coś takiego, o słuszności czego ani wątpić nie można, ani rozprawiać, ani jej dowodzić i o niej przekonywać, gdyż wypływa ona sama z siebie i leży w naturze rzeczy. Netel np. wątpił o tem i, sam będąc całe życie tylko kupcem win, nie zaś lichwiarzem, zdolny był żałować wyrobnika, którego narzędzia rzemieślnicze Wigdor za dług nieopłacony sprzedawał. Dlatego Wigdor i Szloma, podobni Glikowi, widzieli w ojcu swoim jakieś niezrozumiałe kalectwo duszy, które niczem innem być nie mogło, jak ułomnością lat starczych.
Starym on był, nawet bardzo, gdyż dobiegał ośmdziesięciu lat, ale umysł jego nie był jeszcze kalekim. Przeciwnie, od niewielu lat dopiero Netel zrzucił z myśli swojej ciężar, który ugniatał ją w ciągu całego prawie życia, i pozwolił jej pracować zupełnie swobodnie, nie dręcząc się obawą straconego czasu i korzyści. Starość przeszkadzała mu trochę w tej zapóźnionej robocie, myśli mu się wymykały i rozbiegały, męczyć się musiał, by je powiązać i światło w nich rozniecić, ale miał teraz na to czasu wiele, mógł myśleć, rozpamiętywać, rozważać i nikt nań nie wołał: »Netel, zaniedbujesz twoje kupieckie sprawy!«
Netel był kupcem win. »Byłem biednym żydkiem i musiałem się dorabiać — tak się zaczyna wątek jego wspomnień — z początku u obcych ludzi pracowałem wiele, by wyżywić siebie samego i nie miałem wtedy nic; później pracowałem dwa razy więcej, bom się ożenił; potem przybyły dzieci i musiałem pracować znów dwa razy i trzy razy więcej, ale wtedy pracowałem już na swojem. Przyszła taka chwila, że mogłem się nie troszczyć o to, co ja będę jadł, i moja żona, i moje dzieci; interes był już bardzo rozwinięty, szedł dobrze, nie godziło go się opuszczać. Więc prowadziłem dalej mój handel — uczciwy handel dobrem winem, wiedzą to wszyscy — aż do czasu, kiedy nie mając się kim wyręczyć, a sam stary będąc, sprzedałem go. Moi synowie nie mieli ochoty do tego handlu, ich głowy pełne były spekulacyi, które przynosiły im więcej zysków, niż mnie mój handel, więc wyposażyłem ich i pozwoliłem robić, co im się podoba, a sam zacząłem odpoczywać, bo to mi się należało. Teraz, jeśli patrzę przed siebie — to widzę grób, a jeśli za siebie — to widzę długie, uczciwe, pracowite życie, a przecież nie mam spokoju... Tak, ja Netel Baum posiadam czyste sumienie, ale nie zarobiłem sobie na słodki spokój, i gdy patrzę na ten grób, i na to życie moje, to mi jest żal czegoś, i wzdycham, i chce mi się przed kimś skarżyć«...
Takby Netel opowiadał swoje życie, gdyby słowa przybywały na wołanie jego myśli i gdyby ktoś chciał ich słuchać.
Netel źle sypia. Przed zaśnięciem czytuje którą z ksiąg Talmudu lub gazetę, ale już i oczy jego się męczą, już i głowa bezwładnie cięży na poduszce, a sen nie przybywa. Wtedy przygasza lampkę i nie próbując zasnąć, zaczyna myśleć. Oczy jego błąkają się długo jeszcze po tem, co go otacza, zanim myśl jego zaczepi o jakie wspomnienie.
Prócz oddechów śpiących ludzi nic nie mąci ciszy. Przygasłe blaski lampki, padając na ściany, wywołują na nich w mglistem przyćmieniu stare malowidła... Na jednej ścianie odmalowana jest purpurowa, rozchylona kotara, na innej jakieś naczynie z olbrzymiem winnem gronem, dalej zielony ptak z gałązką w dzióbie, dalej kwiaty dziwaczne, liście, owoce napiętrzone w stosach. W tem miejscu, gdzie rozchylają się zwoje purpurowej kotary, wisi portret Mozesa Montefiore. Kto uczcił dobrego żyda, umieszczając tam jego wizerunek? Ta, która w dziecięcym napoły i szalonym napoły wylewie uczuć swoich i uwielbień całowała siwowłosą głowę na tym portrecie wtedy, gdy Netel opowiadał jej o życiu, o wielkiem sercu i umyśle dobrego żyda. Mała, dziecięco mała rączka Esterki zawiesiła w tem miejscu stary, spłowiały wizerunek...
Od kilkudziesięciu lat Netel zna najdrobniejsze szczegóły tych malowideł i tego portretu, jak zna wszystko, co znajduje się w alkowie. Zdaje mu się, że do każdej z tych rzeczy przylgła jakaś część jego życia.
Winne grono przypomina mu podróże do węgierskich winnic. Podróże te zabrały mu niejedną chwilę życia, a w zamian dały mu tyle pięknych obrazów, że gdyby je pamiętał wszystkie, to teraz nie odrywałby od nich wzroku. Ale nie pamięta, czasem przypomni sobie jakąś górę porosłą lasem, to przypomina jakieś rozległe, bezgraniczne płaszczyzny, ozłocone zbożem. Pamięta, że winnice ładnie pachniały... A i to jeszcze, że w ciągu długich podróży skracał sobie czas, idąc pieszo; gdy zmęczony odpoczywał pod drzewem, na brzegu urwiska lub tylko w polu, przychodziło mu życzenie, żeby się nigdy z tem miejscem nie rozstawać, żeby nie wracać do miasta i żyć zawsze pod gołem niebem... Był wtedy bardzo młody i prędko zapominał o tych marzeniach. Teraz je sobie przypomina, uśmiecha się do nich i żałuje, czemu nie widział więcej gór, lasów, równin, oblanych złocistem morzem.
Malowidła tylko spłowiały i zbladły, lecz czas je zachował. Czemuż zniszczył, zabił istotę, która przez lat wiele patrzała na nie? Czemuż w tym domu niema już Esterki, ukochanej, jak zorza pięknej, dobrej Esterki, Netelowej żony? Czemuż choć cień jej nie został, choć obraz jej, choć ślad jej stopy, choć echo jej głosu! Gdy Netel brał ją za żonę, ona była dzieckiem prawie, on bardzo młodym chłopcem; oboje byli tak jeszcze niemądrzy, że ani cenić, ani pojąć, ani czuć w każdej chwili nie umieli tej miłości wielkiej, jaka ich związała. W tym czasie tyle musieli pracować, iż nie mieli czasu myśleć o sobie, dość im było, że czuli się przy sobie, że byli razem. A przecież nie mogło być nikogo piękniejszego od Esterki i nie mogło być większej rozkoszy, jak usiąść przy niej, patrzeć na nią i słuchać jej głosu zapomniawszy o całym świecie. Netel pozwalał sobie czasem marzyć o takiem życiu, i zawsze odkładał je na później. Nawet nie całował Esterki, nawet jej nie pieścił, gdyż głowa innemi myślami była zaprzątnięta i czasu na to nie było. Kiedyś będzie czas, kiedyś głowa będzie nie tak skłopotana. Tymczasem on postarzał, ona straciła urodę i umarła zmęczona, spracowana.
Teraz Netel przypomina sobie wszystko: jaki był kolor włosów Esterki, i jaki był jej uśmiech, i jaką piosnkę nuciła — kołysząc małego Wigdora, i w jakie suknie się ubierała, i jakie wstążki lubiła; pamięta, że nie cierpiała Glika, że była dobrą dla małej dziewczyny sierocej, z ulicy wziętej i w domu ich chowanej. Widzi ją tylko młodą i nie może przypomnieć, jak wyglądała później, gdy się zestarzała. Pod starczemi powiekami tkwi obraz jej pięknej główki, uśpionej na rozmiotanych po poduszce włosach; widzi jej pierś szczupłą, drobną jak u dziewczęcia, i nierówno, pospiesznie oddychającą; dostrzega drgania, które we śnie przebiegają lekko to po ręce jej, to po piersiach lub ustach... Wszystko pamięta i wszystkiego żałuje...
»Biedna Esterko moja, któż nam wróci naszą młodość? Gdzie i kiedy wypowiemy tę miłość, o której tylko milczeć umieliśmy? Życie nasze było szare, a w rękach ściskaliśmy brylanty, które je oświecić mogły«. Takby wypowiedział Netel żal swój, gdyby słowa posłuszne były jego myśli.
Gdyby Esterka żyła, ze swych wnuków wszystkich kochałaby najwięcej małego Joela, syna Wigdora. Chłopiec ten jest do niej podobny. Posiada jej oczy, szare, żywe, odbijające ruchliwą duszę, kąpiącą się w dobroci i słodyczy; jej kształtny, cienki nosek z ruchomemi nozdrzami; czystą i smagłą cerę, która prześwieca czasem bladością, a czasem pokrywa różowym cieniem; czyste białka i źrenice; drobne białe zęby i usta malutkie. W chłopcu tym, jak niegdyś w Esterce, coś nieustannie kipi, rzuca nim, lub rozmarza go. Będzie tak pięknym jak Esterka, ale czy będzie tak dobrym? Myśl ta bardzo niepokoi Netela.
Czemu Wigdor i Szloma nie są tacy, jakimi byli ich rodzice? Czemu dziś pełno takich ludzi, jak Glik? Dawniej nie było ich tylu i jeśli rodzice byli porządnymi, uczciwymi ludźmi, to i dzieci ich były takimi. Netel nie wyobrażał sobie nigdy, żeby można było urządzić życie nie tak, jak ono było u niego urządzone, żeby można było — nie pracować. Tymczasem nagle wyrosła koło niego masa Glików, a właśni jego synowie niewiadomo kiedy oswoili się z nowymi warunkami życia, pojęli je, zastosowali, dziś wierzyć nie chcą, że można żyć inaczej i są obcymi dla własnego ojca. Czy więc on, Netel, winien jest temu, że synowie jego nie pracują, tylko żyją z lichwy i zdzierstwa? Jakże on miał to uprzedzić, kiedy nie wiedział jak i kiedy nastąpiła jakaś wielka zmiana na świecie. Dziś wie tylko, że wiele rzeczy mu się nie podoba. W tym domu płacz ludzki nie był nigdy skargą skrzywdzonych, a teraz Wigdor i Szloma wyrzucają za drzwi tylu biedaków, którzy przychodzą prosić, by nie sprzedawano im za długi mienia. Jak uczynić, żeby Joel był lepszym od swego ojca? Jak uczynić, żeby Joel mógł zobaczyć góry, lasy wielkie i równiny bezgraniczne i żeby na starość nie żałował, iż nie miał czasu kochać nikogo.
Myśli Netela gubią się w jakimś wielkim niepokoju i pokrywają się żalem. Znów pragnie on skarżyć się przed kimś, »czemu starość moja nie jest zadowoloną i spokojną, czego brak było memu życiu?...«
Szabas.
Zbliża się cichy wieczór zimowy. Zejdźmy do żydowskiej dzielnicy.
Ulica zbiega w dół po lekkiej pochyłości wzgórza. Jest prawie pusta i z każdą chwilą staje się cichszą. Czasem jeszcze skrzypną gdzieś zawiasy u drzwi sklepionych, zamykanych spiesznie, rozlegnie się łoskot zasuwanych sztab żelaznych, lub zgrzyt klucza, obracanego ręką dziewczyny, wyrostka czy starca, którzy wnet znikają. Przed chwilą było tu gwarno i tłumno; niewiadomo kiedy wszyscy zdążyli się poukrywać, a jak spieszno im było, poznać można po zapóźnionych i biegnących pędem. Twarze mężczyzn nie wyrażają nic prócz gorączkowej niecierpliwości i pośpiechu, zdaje się, że po jednej odbytej pańszczyźnie czeka ich druga; za to dziewczęta są rozradowane, umykają jakby je gonił mróz, którego nie lubią, czy nuda, która więziła je w sklepach, trzymają się pod ręce po dwie, trzy, cztery, wstrząsają plecami z zimna, trącają się, śmieją, biegną, zabierając z sobą resztki gwaru i życia z ulicy.
Pustka. Czemś dziwnem i niewytłómaczonem wydaje się ona dla umysłu przechodnia, zbłąkanego w tej dzielnicy. Gdzie ludzie? Gdzie życie? Czy głos czyjś potężny przebiegł tędy i odwołał wszystkich od zajęć zwykłych i zebrał ich daleko od miejsc tych, dla wysłuchania jakiej mowy z innego świata?
Na bladem niebie księżyc, zaokrąglający się w pełnię, jarzy się srebrzysto-żółtawą jasnością. Na ulicę spada mrok pierwszy, najlżejszy, nieuchwytny; odgadnąć go można po tem tylko, że domy rysują się w czystości, jakby czyjaś ręka pościerała z nich brud, plamy, piętna zniszczenia.
Tu i ówdzie przez okna widać płonące, wieloramienne świeczniki. Bogacze poczynają święcić szabas, a biedni nie uporali się z robotą. Oto zaturkotał wóz, żyd stary pogania gwałtownie konia. U wejścia do piwnicy jakiejś, trzech, również starych żydów, z mozołem wielkim zatacza ciężką beczkę. Spieszą się, krzyczą, spychają swój ciężar z taką nienawiścią, jakby to był wróg zabity, którego jak najprędzej ukryć trzeba w ciemności grobu. Być może, iż wstydzą się tylko pracy zapóźnionej, obrażającej święto; za chwilę będą się modlili. Są starzy, zmęczeni, spracowani, biedni, ciemni, lecz goniąc sił resztą, usiłują na chwilę jedną zatoczyć swą beczkę, w której przelewa się biedne ich życie, do szopy spokoju, a sami pobiegną do zagadkowego miejsca, świątynią zwanego i utoną w kontemplacyi wielkiej i grubej zasłony, którą ręce rabinów będą szarpały, o którą uderzać będą głosy śpiewaków. Za tą zasłoną spoczywa nieskończoność i nieśmiertelność. Więc i tych biedaków ona nęci! Więc to jej tchnienie przeleciało nad dzielnicą, zgasiło życie, zdmuchnęło nikłą piankę codziennych i nędznych ziemskich zabiegów. Ah! ah! Netel modli się również, i mały Joel także. Czy ręka rabina i głos śpiewaka uchylą przed nimi choć rąbek, maleńki rąbeczek zasłony, okrywającej wielką jasność, niepojęte szczęście, słońce tak piękne, jak ich życie jest brzydkie!
Ulicę zamyka mały, kamienny mostek, wsparty na jednej, nad wązką rzeczułką przerzuconej, arkadzie. Dalej jest jeszcze kilka domów, uszeregowanych poprzecznie do ulicy, u podnóża wzgórka, którego boki obnażone, czerwieniejące gliną, przezierają miedzy murami domostw. Na szczycie wzgórza — kościół stary, stary.
Słyszycie? Znów czyjś głos wzywa do modlitwy. Cichy, srebrny głosik pękniętego dzwonka uprasza, by odmówiono wieczorną modlitwę. Czy z tego wzgórza widać nieskończoność? Wejdźmy tam.
Widać miasto i zachód. Pod gorejącym na połowie nieba zachodem leży miasto, to jest ogromna masa okruchów, bryłek, odłamków kamiennych. Zdaje się, że w tem miejscu strzaskano skałę i szczątkami jej obsypano wzgórze jakieś i podnóża jego. A zachód jest ze złota, więc ciężki niezmiernie, i coraz niżej, niżej nawisa nad miastem; już chmury ozłocone naległy ciężko na mury i kilka wieżyc, które, zdaje się, iż podpierają całą kopułę. Za wieżycami temi jest tło ogniste, a one same czarne, i im więcej przygniata je zachód, tem one wyższemi i potężniejszemi się stają. Pod niemi miasto zapada powoli w jakąś otchłań, dłoń mroku przeistacza je z dzieła rąk ludzkich w marę bezcielesną i pociąga je kędyś w dół. Coraz mniej już rozpoznać można dachów, ścian, kominów, murów — coraz więcej wyrasta widm, spowiniętych mgłą. Jeszcze chwila i dla złudzeń dziennych następuje koniec: niema zachodu, niema miasta. U stóp naszych zebrało się wiele mglistych, nieforemnych postaci, które przytulają się jedne do drugich, opierają się na sobie, tłoczą się, zlewają w jedno... Las się nam wtedy przypomina, spowijany rękami wieczoru na sen cichy...
Ach, zejdźmy stąd, czyjś oddech żałosny i tęskliwy przeleciał nad miastem, nad wzgórzem i niepokojem owionął duszę...
Ulica ożywia się na chwilę. Z wązkiego zaułka, prowadzącego do bożnicy, wysypuje się tłum czarnych postaci i szybko topnieje, rozprasza się po dzielnicy, zatrwożywszy usypiające domy echem głośnego szwargotu.
Zostają tylko dwa ciche cienie, które posuwają się bardzo wolno w mroku pod murami i przybierają kształty człowiecze wtedy, gdy ominąć nie mogą blasków księżycowych lub promiennego kręgu dokoła latarni.
Czemu Netel i Joel nie spieszą z powrotem do swych ognisk domowych, czemu idą tak wolno, jakby coś ich odpychało od miejsc, do których dążą, a zatrzymało ich u tych, z których wracają?
Bo dusze ich są rozmarzone modlitwą i śpiewem i oderwały się na chwilę od świata, w którym więdną. Usłyszeli w jakiemś ukryciu ich duchów zrodzony dźwięk, który w powszedniej piosnce życia wcale się słyszeć nie dawał i pragną w tej chwili, by dźwięk ten w słuchu ich nie zamierał i przywołał inne, równie piękne. Dlatego nie spieszą się z powrotem do domu, idą wolno i obierają najdłuższą drogę.
Domy, które mijają, podobne są do brzękliwych uli, ogarniętych we wnętrzu płomieniami, które łuną dobywają się z okien. Zamknięte w nich roje istot ludzkich sprawiają taki gwar, taki hałas, jakby to były pszczoły strasznie wylękłe i mające wszystkie wyjścia przed sobą zamknięte. Joel, przechodząc koło okien, zadziera główkę i ciekawie szuka tych spłoszonych pszczółek, lecz dostrzega tylko czapkę, trzęsącą się na czyjejś głowie, lub czepek, który zdaje się, iż sam biega, lub ułamek jakiegoś przedmiotu, trudnego do odgadnięcia. W brzęku pszczół Joel pochwytuje słowa modlitwy lub śpiewu, czasem słyszy tylko odgłosy kłótni, swarów, czy też krzykliwej rozmowy. Są to zwrotki powszedniej, dobrze mu znajomej piosnki, którą nauczył się już rozumieć, gdyż przysłuchuje się jej codziennie.
Szeregi kamienic, ogniem we wnętrzu wypełnionych, kończą się u wejścia do ciasnego i ciemnego zaułka, który wyprowadza Netela i Joela na drewniany most. Pod mostem starym, przegniłym, snuje się lodowata wstęga rzeczki. Nad brzegami jej czepiają się parkany wysokie, a stare, krzywe, chwiejne i ku ziemi ciążące; domostwa, których ściany rozpełzają się w strony różne; budynki dziwaczne, szopy jakieś, czy spichrze drewniane, natłoczone bezładnie, podpierając się wzajem, a tak za brzeg przechylone, że zdaje się, iż lada chwila runą i masą próchna zasypią rzeczkę. Jak kupy desek kędyś w kącie porzuconych, zapomnianych, przez czas poczerniałych i gnijących powoli, tak te gromady walących się budynków czekają, by je uprzątnięto, a tymczasem przytułkiem są nędzy.
Teraz, gdy mrok nastąpił, ukazują się w nich szczeliny ogniste — malutkie, czerwienią świateł gorejące okienka — i opowiadają o czyjemś życiu tak biednem, tak czarnem, tak zapomnianem, jak jego schronienie.
W rzeczkę wysypuje się, zrzuca, spycha — wszystko, czego nędza nawet zużyć nie może. Czarne, przemarzłe, wielkie jak wzgórza, kupy śmiecia spoczywają na lodowej powłoce. Rzeczka pod niemi znika, one ją pochłaniają, nie starczy wody by je zatopić, niema prądu, któryby je uniósł. Czekają uprzątnięcia swego, jak domostwa nad niemi, a tymczasem sterczą i piętrzą się na sobie, niekształtne, rozpłaszczone, jak istoty wstrętne, zdjęte wstydem, że ukryć się nie mogą. Wąziutka tylko wstążeczka lodu wolną jest i kapryśnymi zwroty omija nieczystość.
I lód ten jest brudny, lecz księżyc obsypuje powierzchnię jego brylantami.
Netel i Joel zatrzymują się na mostku.
Ile razy przechodzą tędy wieczorem, muszą choć na chwilę oprzeć się na wątłej, drżącej pod ich naciskiem baryerce i rozejrzeć się dokoła. Może każe im czynić tak jakaś istota niezmiernie dobra i piękna, choć niewidzialna. A może tylko cisza tych miejsc i księżyc.
Cisza i księżyc panują tu, choć dziwnem się wydaje, czemu te wybrzeża nędzy pieści cisza, a nie jęk lub głośna skarga, czemu całuje je księżyc, a nie ogarniają ciemności!
Małe, nizkie domki nie zasłaniają tutaj olbrzymiego stropu, po którym płynie krąg, blado świecący. Joel przygląda się temu kręgowi, i bezdennej, posępnej głębi, w której on pływa. Tam cicho, a w domach ludzkich gwar taki.
I tam cicho, dokąd zdąża wstęga lodu. Robi ona jeden zwrot, potem drugi, potem przesuwa się pod czemś, co jest białawe i niewyraźne, potem zaślizguje się pod mgły i znika. Co to jest to białe pasmo? Joel nie może sobie przypomnieć, dotyka leciutko czarnego, zgiętego na baryerce, łokcia dziadka, drugą rękę wyciąga i wskazuje:
— Co to jest?
Netel długo szuka przedmiotu owego w przestrzeni.
— To jest mur... dom tam był — zwalony już.
Mur. Joel widzi go teraz wyraźnie. A za murem wie, co jest: mgły spoczywają na polach, gdyż miasta już niema, i są białe ze śniegu wzgórza — niepodobne do tych, jakie widzi się latem.
Netel nie myśli o wzgórzach. Wzrok jego dostrzegł nikły snop światła, padający na kupę gnoju i śmiecia — czerwony blask szabasowy, który, wydarłszy się z małego okienka, bez wstrętu dotknął nieczystości. Ten blask niepokoi starego żyda, a potem wzruszać go zaczyna.
Netel patrzy na ozłocone śmiecie, na brylanty, rozrzucone po zabłoconym lodzie, i zdaje mu się, że to czyni sam Jehowa, który tak jest dobrym, że pozwala w bożnicy modlić się nie tylko bogatym i możnym, lecz i wyrobnikom i sługom ich najbiedniejszym. Netel pragnąłby wypowiedzieć swoją myśl Joelowi, lecz brak mu słów, więc trąca go tylko tak lekko, jak przed chwilą wnuk go dotykał, i wskazuje mu kupę ozłoconą, cienie i blaski, układające się na lodzie, potem głaszcze ręką jego ramię, dotyka jego głowy i milcząc pieści ją długo okiem.
I odchodzą. Znów idą tak wolno, jakby im żal kogoś czy coś opuszczać i jakby się lękali tego, co ich pociąga. Pociąga ich wielki, nieprzeparty prąd, który starców unosi do grobu, karmiąc ich żalami, a dobre, dziecinne serca topi w odmętach nienawiści i samolubstwa.
Netel już umarł, a mały Joel dziś jest Jonasem Baumem, lichwiarzem. Wejrzenie jego posiada zawsze tyle słodyczy, ile jej było w oczach Esterki, ale dusza jego pełna wzgardy dla... strąconych liści! On sam jest krzepkim liściem, który przed nadejściem zimy — nie spadnie.
Stary dom rozwalono.



SILNY SAMSON.
obrazek miejski.


Jeżeli kiedykolwiek zechcesz, czytelniku, znaleść w mowie ludzkiej jednoznacznik wyrazu: »żyd«, weź dykcjonarz historyczny, szukaj pod literą k, a gdy znajdziesz imię: »Krezus«, podkreśl je i pamiętaj, albowiem posiędziesz już wiedzę, której żądałeś.
Żyd i Krezus, to zupełnie wszystko jedno. Każdy przecież wie, że pomiędzy żydami są Rotszyldowie przedewszystkiem, a następnie też i inni bankierowie, posiadający, nie wiem już, jaką ilość milionów i pałace pełne złoceń, rzeźb, kobierców, zwierciadeł i t. p. Ztąd wniosek prosty, jak dwa a dwa cztery, że plemię, wydające z siebie Rotszyldów i owych innych bankierów, jest bardzo bogate i caluteńkie opływa w miliony, pałace, złocenia, rzeźby, zwierciadła i t. d. Jeżeli którykolwiek z synów plemienia tego nie opływa w to wszystko, to dlatego tylko, że sam nie chce, bo obyć się może byle czem: gdyby jednak chciał, opływałby z pewnością.
Bogate plemię, szczęśliwe tedy plemię! Uznaję w zupełności to szczęście jego i temu tylko dziwię się, dlaczego Szymszel, syn Gerszona, a mąż Cipy, nic a nic o bogactwie tem i wynikającem z niego szczęściu nie wie. Widząc tę zupełną nieświadomość Szymszela, myślałam z razu, że udaje on, kryje się, ku lepszemu wyprowadzeniu w pole gojów, pomiędzy którymi wybrał już sobie z pewnością Meropię jakąś, czyli ofiarę, na wyzyskiwanie przez zarząd kahalny skazaną i sprzedaną. Po bliższem jednak przypatrzeniu się, z najgłębszem zdziwieniem przekonałam się dowodnie, że Szymszel Meropii żadnej nie posiada, a o bogactwie i szczęśliwościach, których ona źródłem jest, nic zgoła nie wie. Co się tyczy złoceń, rzeźb i zwierciadeł, wątpię nawet, czy Szymszel widział je kiedykolwiek w życiu, chyba, że zwierciadłem nazwiemy lusterko, mające ćwierć łokcia długości, które w drewnianych ramkach, bez śladu złoceń i rzeźby, wisi nad kuferkiem Cipy, a ku któremu sześcioletnia Esterka, dziecię Szymszela, wspina się po kilka razy dziennie, w celu zapewne zobaczenia ognistych kędziorków swych, błękitnych oczu, śmiejących się do lusterka, i bladej twarzy ojca, który uśmiecha się patrząc na lusterko i na nią.
O innych więc zwierciadłach, niż to, w którem odbija się zawsze kawałek brudnej ściany, a czasem figlarny nosek Esterki, Szymszel nic a nic nie wie, tak jak zresztą nie wie o mnóstwie zjawisk i rzeczy dość pospolicie istniejących na tej ziemi, albowiem wyznać to muszę — krąg rzeczy i zjawisk znany Szymszelowi jest niezmiernie ciasnym, jakkolwiek zresztą z nieświadomości tej rzeczy ziemskich wyłączyć należy izbę, mającą dziesięć stóp długości, a pięć szerokości, którą Szymszel zna dokładnie i we wszystkich jej szczegółach, raz dlatego, że mieszka w niej od lat dwunastu, następnie, iż niema w niej nic do poznawania, prócz dwu łóżek, piętrzących się pościelą burakowej barwy, ogromnego pieca z czarnym jak otchłań otworem, wiecznie przy piecu suszących się szmat odzieży, okienka w spróchniałych ramach, stołu pod okienkiem, stołków trzech, kota jednego i pięciorga dzieci.
Pięcioro dzieci szczególniej Szymszel zna dobrze, bo bardzo je kocha. Jakżeby ich zresztą mógł nie kochać, skoro są to wszystko dzieci zupełnie niepospolite, piękne na podziw, rozumne nad wiek, a dobre!... no, co tu już o tem gadać!... Gada jednak o tem długo i często Cipa, a Szymszel nie przeczy jej bynajmniej. Owszem, czuje sam głęboko całą niepospolitość dzieci swych i cieszy się nią nie mniej od Cipy, choć w milczeniu, tworzącem sprzeczność z wymownością ich matki.
Każde z dzieci sprawia mu tak wielkie a coraz inne pociechy! Esterka, na przykład, iskrą jest, nie dzieckiem. Trzewiczki nosi tylko w sobotę, i to jakie! żal się Boże! wybrane z kosza starej łachmaniarki, znoszone już przez bogate dzieci, czasem atłasowe albo z safianowej skóreczki, czasem błękitne albo ponsowe, ale zawsze podarte. W trzewiczkach tych, lub bez nich, drobne jej nóżki drepcą po izbie, wskakują na matczyny kuferek, skaczą po kamieniach, okrywających podwórko, a czasem zwieszają się na płocie, odgradzającym podwórko od sąsiedniego domostwa, w ten sposób, że wydaje się, jakgdyby były tam bez swej właścicielki; wyższa bowiem połowa ciała Esterki zwisa ku dołowi z jednej strony płotu, a niższa z drugiej. Włosy jej, rozczochrane zawsze do ostatnich granic, wyglądają jak kręte płomyki, a są tak wielkie, że okrągła twarzyczka jej z kolorowym punkcikiem w miejscu ust, wydaje się pośród nich zupełnie malutką. Taką jest Esterka, trzecie z rzędu dziecko Szymszela.
Doskonale dobraną z nią parę tworzy brat jej młodszy Mendele, którego jedynemi indywidualnemi cechami zdają się być dotąd: spencerek z różowego płócienka i wiecznie z za niego wymykające się, a ku ziemi zwisające białe plecionki, na które wciąż następując, Mendele często pada i przeraźliwym krzykiem rozdziera nawskroś tę malutką ilość powietrza, która napełnia izbę i ciasne podwórko; że jednak na krzyk ten nikt najmniejszej uwagi nie zwraca, trwa on zazwyczaj krótko. Mendele samodzielnie powstaje z upadku, poprawia malutką jarmułkę na włosach, tak jak u siostry, ognistych, i w towarzystwie Esterki rozpoczyna na nowo po płotach, stosach śmiecia i różnych kołyszących się deskach najrozmaitsze akrobatyczne ćwiczenia, na które Szymszel spogląda przez okno z cichym uśmiechem radości. Mendele zresztą skończy już, niestety! wkrótce tę najpiękniejszą zapewne w życiu swem epokę bezgranicznej swobody; za parę miesięcy bowiem, będzie on już miał lat pięć, będzie więc musiał rozpocząć prawidłowo prowadzone kursy naukowe. I tak już z rozpoczęciem ich spóźnił się znacznie. Przed rokiem, coś około czwartej rocznicy urodzin jego, była już mowa pomiędzy nim a rodzicami o posyłaniu go do chederu. Podówczas przecież Mendele na uczynione mu w tej mierze przedstawienie w żaden sposób zgodzić się nie chciał. Nie chciał iść do chederu — i koniec. Schwycił się obu piąstkami za spódnicę matczyną, przysiadł, stopami wparł się w ziemię, wrzasnął ogromnie, strumień łez z błękitnych oczu na rumiane policzki wypuścił — i nie poszedł! Cipa gniewała się zrazu i martwiła wstrętem tym, okazanym przez czteroletniego syna do nauki i do przedstawiciela jej, mełameda o długiej brodzie, plecach przygarbionych i ponurem wejrzeniu. Pocieszał ją jednak mąż, mówiąc:
— Kiedy ja byłem w jego wieku, ja po ulicach jeszcze biegałem i bawiłem się... jednak, ot do czego później doszedłem... dojdzie i on kiedyś, a tymczasem niech jeszcze trochę podrośnie!
Starszy za to syn Szymszela, dziewięcioletni Enoch, od pięciu już lat uczęszcza do chederu, umie wybornie czytać po hebrajsku, biegły jest w znajomości Chumeszu czyli Mojżeszowego Pięcioksięgu, a przed rokiem wstąpił już nawet na szczebel wyższej nauki, rozpoczynając studya nad Talmudem i komentarzem Raszy. Niezwykłe to postępy! Cóż, kiedy czarne oczy wysmukłego dziecka rozwarły się też niezwykle szeroko i niezwykle głęboko zapadłe świecą wśród bladej twarzy blaskiem gorącym i tak jakoś smutnym, jakby się ciągle na coś skarżyły. Skarżył bo się też zrazu mały Enoch na srogość mełameda, pokazując uszy swe tak zaczerwienione od częstego ich targania, że świeciły jako rubiny w gęstwi czarnych włosów. Cichutko mówił też matce, że bolą go plecy i głowa: pierwsze od uderzeń mełamedowej pięści, druga od nadzwyczajnej ilości wiedzy, gromadzącej się na zbyt małej stosunkowo przestrzeni dziecięcego mózgu. Skargi te Enocha, nie otrzymując przecież żadnego pocieszającego rezultatu, ustały wkrótce.
Mełamed nauczający Enocha najtańszym był ze wszystkich mełamedów, wydających z siebie światło w mieście Ongrodzie; a chociaż wśród narodu żydowskiego są i Rotszyldowie i inni bardzo bogaci bankierzy, Szymszel i Cipa nie byli w możności opłacania mełameda takiego, któryby z większą łagodnością charakteru i ogładą obyczajów łączył też i większe wymagania. Enoch tedy uczy się dobrze i umie bardzo wiele, ale nie uczuwa tego wewnętrznego zadowolenia, które towarzyszy zazwyczaj szczęśliwym podróżnikom po krainach wiedzy. Nie ma on wcale pozoru ani szczęśliwego, ani zdrowego dziecka. Po powrocie z chederu siaduje najczęściej w kącie izby na ziemi. Zrudziałą czapeczkę nasuwa na czoło (bo bardzo nabożnym będąc, nie chce ani przez chwilę zostać z odkrytą głową) i albo w zamyśleniu głębokiem rozgrzebuje pałeczką śmiecie, zalegające kąt izby, albo trzymając na kolanach burego kota, zwolna przesuwa po sierści jego małą, chudą rękę i wielkiemi swemi, smutnie błyszczącemi oczyma spogląda w złotawą i przyjaźnie ku niemu mrugającą źrenicę kocią. Stworzenie to, wzięte przez Cipę na ulicy małem i z głodu mrącem kocięciem, wyhodowane razem z dziećmi swej właścicielki, posiada w rodzinie oprócz Enocha jedną jeszcze istotę, do której czuje żywą sympatyę.
Istotą tą jest najstarsza córka Szymszela, dziesięcioletnia Liba, wysmukła, szczupła i od pięciu już lat kaszląca. Liba twarz ma bladą i zdradzającą chorobliwe usposobienie, oczy jasno-szare, z wyrazem cierpiącym i cierpliwym, włosy lnianej barwy, gładkie i z tyłu głowy splecione w krótki sterczący warkoczyk. Uważana w domu za zupełnie dorosłą już osobę, Liba jest bardzo poważna i rozważna, zastępuje przy gospodarstwie matkę, po całych dniach w domu nieobecną, i piastuje młodsze rodzeństwo. Pali ona w piecu, chodzi po wodę do poblizkiej studni, strawę gotuje, raz na tydzień izbę zamiata, sto razy na tydzień przechodzi najróżniejsze katusze z powodu Esterki i Mendelka, których ustawicznie szukać musi, wołać, strofować albo pocieszać, a wszystkie czynności te spełniając z niezmierną powagą i wytrwałością, obraca w chudych dłoniach druty wełnianych pończoch, czarnych albo błękitnych, które robić nauczyła ją matka przed sześciu laty i które też od lat sześciu robi dla matki, siebie i rodzeństwa, a czasem, w wypadkach trudnych przesileń finansowych, i na sprzedaż.
Niekiedy Liba uczuwa się zmęczoną, siada na nizkim stołeczku pod piecem i ręce trzymające pończochę składa na kolanach; spoczynki te jednak trwają krótko. Najczęściej bowiem wtedy właśnie dwuletniemu Lejzorkowi przychodzi ochota spacerowania po izbie. Spaceruje tedy, gwarząc głośno, potem pada i wrzeszczy, a Liba wstaje, podnosi go z ziemi i kołysze w objęciach póty, dopóki dziecko nie uspokoi się i nie zaśmieje do pochylonej nad sobą twarzy siostry. Wtedy Liba składa je w kołysce i chce odejść, ale Lejzorek ponownie wydaną z piersi nutą najżałośniejszego minoru objawia żądanie, aby pozostała przy nim. Kołyska stoi tuż przy łóżku Cipy, wysokiem samo przez się, a podwyższonem jeszcze dwoma leżącemi na niem pierzynami. Libie, jakkolwiek wysmukłą jest względnie do wieku swego, na łóżko to wejść trudno; gramoli się jednak na nie, siada na szczycie pierzyn, nogi opiera o brzeg kołyski i robiąc pończochę, może już wygodnie z wysokiego stanowiska tego doglądać Lejzorka, który usypia, ale od chwili do chwili otwiera jeszcze oczy, patrząc, czy siostra jest przy nim. Nie wiem, czy te otwierające się co chwila senne oczy dziecięce spostrzegają, jak wydatnie a zarazem dziwnie głowa poważnej dziewczynki, z bladą twarzą, spuszczoną powieką i sterczącym z tyłu warkoczykiem, odbija od burakowego tła piętrzących się dokoła niej pierzyn i poduszek.
Takiemi są dzieci Szymszela: lecz kim i jakim jest sam Szymszel?
Kim jest? — W pytaniu tem zawierają się kwestye urodzenia i tego wyższego lub niższego stanowiska, które człowiek zajmuje na drabinie hierarchii społecznej.
Co do urodzenia, nie umiem powiedzieć dokładnie, kim był rodzic Szymszela. Woziwodą podobno czy drwalem. Jedni mi mówili tak, a drudzy inaczej; lecz wszyscy zgadzali się w twierdzeniu, że musiał być bardzo ubogim, skoro syn jego uczyć się zaczął w Talmud-torze, to jest w szkółce bezpłatnej. Co zaś do stopnia hierarchii, że wysokim on być musi, wnieść możemy z owych słów Szymszela samego, do żony powiedzianych: »ot, do czego ja doszedłem!« Człowiek, który wyrazy te wymawia z dumą i zadowoleniem, do czegoś ważnego i wysokiego dojść musiał. Szymszel posiada istotnie to stanowisko, które my wszyscy przywykliśmy uważać za wysokie i szacunek a nawet pewną wdzięczność u ludzi budzące, jest on bowiem... uczonym.
Zakłady naukowe, z których Szymszel uczoność swą zaczerpnął, nazywają się: Talmud-tora, Jeszybot i Bet-hamidrasz. Tworzą one stopnie zupełnie takie jak: szkółka elementarna, gimnazyum i akademia.
Nie wszyscy żydzi stopnie te przechodzą. Są tacy, którzy dla braku zdolności albo ochoty zatrzymują się na pierwszym albo na drugim; Szymszel nie zatrzymał się i przeszedł wszystkie. Co więcej, dosięgnąwszy na pierwszym ze stopni tych lat wieku swego dziesięciu, na drugim trzynastu, na trzecim osiemnastu, a w osiemnastym roku ożeniwszy się, nie przestał jeszcze się uczyć. Chodził do Bet-ha-midraszu i uczył się, siadywał wieczorami i nocami całemi w izbie swej, przy stole stojącym u okna i — uczył się.
Czego mianowicie uczył się? Religii swej, dziejów jej, niezmiernie licznych a subtelnych jej odcieni, metafizyki w niej zawartej i przyozdabiających ją podań, przypowieści, aksyomatów, legend, których część znaczna — czy uwierzycie państwo? — porównaną być może do pereł i kwiatów ludzkiej myśli. Szymszel więc jest — jakby to powiedzieć? — teologiem-metafizykiem, a w części też i dziejoznawcą, w tej części, która ściśle i bezpośrednio dotyczy dziejów ludu żydowskiego i wiary jego. Poza tą dziedziną wiedzy, w której dosięgnął wysokiego bardzo stopnia biegłości, nie wie o niczem a o niczem i po za czynnością ustawicznego ćwiczenia się w swej specyalności, nic a nic nie robi. Absolutne zagłębianie się w specyalności dość oderwanej od potrzeb codziennego bytu, sprowadziłoby codzienny byt Szymszela i pięciorga jego dzieci w trudności nierozwikłane, gdyby nie ożenił się on był, mając lat osiemnaście, z Cipą, która miała lat szesnaście; gizelką była w dużym sklepie korzennym, na handlu więc i manipulacyach jego znała się, a zostając żoną uczonego uczuła się tak uszczęśliwioną i zaszczyconą tem małżeństwem, iż człowiekowi, który ją podobnie świetnym losem obdarzył, oddała się z duszą i ciałem, z miłością tkliwą a nieśmiałą, z czcią głęboką i niezmordowaną ochotą do poświęcenia się bezgranicznego.
Szymszel, syn woziwody czy drwala, ubogi uczeń bezpłatnej szkoły, nieposiadający żadnego majątku, prócz dwustu złotych, zebranych dla niego drogą składki publicznej, uchodził przecież w oczach młodych dziewcząt i rodziców ich za partyę tak świetną, że gdy małżeństwo jego z Cipą ogłoszonem zostało, wszyscy jednomyślnie dziwili się szczęściu małej gizelki, której stara matka roznosiła po ulicach kosze z owocami, a siostry powychodziły za szewców, stolarzy i tym podobnych ludzi nizkiego stanu. Szewcy ci i stolarze posiadali wprawdzie własne domki, warsztaty i stałe dochody. Szymszel nie miał ani domu, ani pracowni, ani dochodu, ale był uczonym i przytem — a może zatem — tak pięknym i delikatnym!
Szymszel i Cipa tedy pobrali się, mając społem kapitału rubli trzydzieści. Oprócz tego Cipa miała jeszcze wyprawę, t. j. trzy koszule, dwie pierzyny, dwie suknie i kaftan watowany jeden.
Nic więcej nad to w porze pobrania się swego nie mieli, a jednak od lat już oto dwunastu istnieją... Urodziło się im przez czas ten dziewięcioro dzieci, z których czworo umarło, a pięcioro żyje; urodzi się pewno jeszcze z pięcioro, z których ze troje umrze, a ze dwoje wyhoduje się... a jednak żyć będą... Dziwnem się to zapewne wyda, a może i nieprawdopodobnem, aby rodzina jakaś, w tak świetne — liczebne — rezultaty obfitująca, żyć mogła z kapitału wynoszącego rubli trzydzieści. Ja sama dziwiłam się temu niezmiernie dopóty, dopóki zbliska nie poznałam Cipy.
Z pozoru jest to sobie mała żydóweczka, zupełnie, jak to mówią, prosta. Dwadzieścia osiem lat mając, wygląda na czterdzieści z górą. Nizka, naprzód podana, z plecami, na których watowany kaftan garbi się i błyszczy, nietyle od cenności materyi, ile od zgrzybiałego wieku, przesuwa się ona przez tłum drobnym, spiesznym, a jednak nieśmiałym i jakby skradającym się krokiem.
Wydaje się wiecznie skłopotaną czemś, ogłuszoną, ogłupioną i tylko czarne oczy jej biegają wciąż szybko wśród śniadej, zwiędłej twarzy. Zdarza się też czasem, że oczy Cipy przybierają wyraz złośliwy i doskonale wtedy harmonizują z czołem nizkiem, okrytem od gęstych brwi aż po kraniec czarnej peruki niezliczoną ilością drobnych zmarszczek.
Raczcie jednak państwo nie żartować z tej małej, prostej żydówki, bardzo nieestetycznie i niemądrze wyglądającej; dokonała ona rzeczy pewnej, wcale ważnej; rozwiązała w praktyce pewną kwestyę społeczną, którą świat cały uznał za niezmiernie trudną do rozwiązania, mianowicie: kwestyę równouprawnienia kobiety wobec prac zarobkowych. Cipa doprowadziła rozwiązanie kwestyi tej do ideału, albowiem zarobkiem swym utrzymuje od lat dwunastu siebie, męża i pięcioro dzieci, we wszystkich przedsiębiorstwach swych, do celu tego prowadzących, wspierając się na kapitale wynoszącym rubli trzydzieści.
Za owe rubli trzydzieści, wyobrażające podwalinę rodzinnego bytu, Cipa założyła sklepik korzenny, mając w dodatku, co prawda, przyobiecany sobie na równą sumę kredyt w sklepie, w którym pełniła przedtem funkcyę gizelki. Najważniejszem zadaniem dla wszelkiego przedsiębiorstwa, mającego na celu zarobek, jest znalezienie klienteli. Cipa od pierwszego dnia założenia sklepiku zaczęła szukać klienteli i po dziś dzień jej szuka, nie dlatego, aby znaleźć nie mogła, ale że znalazłszy, wnet ją traci i szukać musi nowej. Tracenie to staje się dla przyczyn rozlicznych, pomiędzy któremi nie najmniejszą rolę grają pewne tajemnicze czynności, którym Cipa oddaje się wieczorami, po zamknięciu sklepu, w tegoż sklepu kąciku ciasnym, pomiędzy szafą, kontuarem a ścianą. Wtedy z kącika tego odzywają się szczególne szelesty jakieś, dokonywa się tam odklejanie niby czegoś i ponowne zaklejanie, przesypywanie i przelewanie.
Jakkolwiek przecież czynności, którym w chwilach owych oddaje się właścicielka sklepu, tajemniczo wyglądają przy mdłem światełku lampki, palącej się na ziemi za kontuarem, przesadą byłoby przypisywać im znaczenie tragiczne. Cipa nie należy do żadnego spisku, nie przygotowuje w skrytości żadnych zgubnych działań przeciw swej Meropii, bo Meropii żadnej nie posiada, a nawet wątpię, aby brzmienie wyrazu tego kiedykolwiek w życiu swem słyszała. Działa ona zupełnie na własną rękę, bez żadnej solidarności z resztą swego narodu. Meropią jej jest zbiorowa istota nosząca imię: kupującej publiczności, — a władzami, które ją skłaniają do owych różnych przelewań, czyniących dobre gatunki towarów miernymi, a mierne szkaradnymi, są: mąż uczony, dzieci pięcioro i trzydzieści rubli podstawowego w przedsięwzięciu kapitału. Meropia Cipy, kupująca publiczność, posiada snadź smak i węch wytrawny, gdyż członkowie jej, zaledwie zawrą znajomość z jej towarami, wnet nabywać je przestają (po mnogich, a niestety słusznych wyrzutach, krzykach i łajaniach), tak, że wyszukiwanie coraz nowej klienteli stanowi dla Cipy cel nigdy nieustających starań i zabiegów. Stara się też i zabiega w sposoby najróżniejsze: jękliwemi prośbami, całowaniem rąk, oddawaniem każdemu, kto zażąda, wszelkich zażądanych przysług. Ażeby zasłużyć się publiczności i zdobyć od czasu do czasu jakiś grosz naddatkowy, staje się naprzemian: posłańcem publicznym, listonoszem, stręczycielką sług, pośredniczką między pożyczającymi a chcącymi pożyczać, sprzedającymi a chcącymi nabywać. W sklepie siaduje dorywczo tylko, od czasu do czasu; wyręcza ją tam matka, z sióstr która, sąsiadka jaka; ona zaś sama całymi dniami biega ze schodów na schody, dźwiga pod ramieniem ciężkie zawinięcia, nosi na plecach stosy starej odzieży, staje pokornie u progów różnych z dwoma koszami w rękach, z których jeden zawiera bakalie, a drugi herbatę i butelki z winem, kłóci się z kucharkami i stróżami domów, którzy jej do dobroczyńców puszczać nie chcą, przekupuje surowość ich parą fig albo garsteczką orzechów; niekiedy wpada w niecierpliwość i z osobami płci swojej, które wytwarzają dla niej uciążliwą konkurencyę, wszczyna na ulicach takie kłótnie, iż zbliżają się stróżowie porządku publicznego i do ustąpienia z placu walki skłaniają ją siłą pięści. Raz nawet w ręku tych grubiańskich przedstawicieli wielkiej idei pozostał spory kawał aksamitnego niegdyś kołnierza, zdobiącego watowany jej kaftan.
Cipa po zginionej w ten sposób ozdobie stroju swego zapłakała rzewnemi łzami... Chwila ta rozczulenia była przecież u niej wyjątkową. W ogólności nie skarży się nigdy na nic, a jeśli czasem ktoś, spotkawszy okiem żałośliwe spojrzenie jej, zapyta ją z większem lub mniejszem współczuciem: — »Cóż, Cipo, czy wielka tam u was bieda?« — nigdy nawet na pytanie to nie odpowiada twierdząco, tylko mówi: — »Nu! jak Pan Bóg chce, tak jest«. Zdarzają się i tacy, którzy, znając nieco bliżej domowe stosunki Cipy, a widząc pomarszczoną twarz jej, wilgotną nieraz od potu zmęczenia i wstrząsaną nerwowemi drganiami, mawiają do niej:
— A cóż-bo ten twój mąż przez całe życie robi? Dlaczego on ci nie pomaga?
Wtedy z twarzy Cipy znika wyraz znękania, a zastępuje go coś na kształt gniewu.
— On ma swoją robotę, — odpowiada mrukliwie — on nie może pomagać mi w handlu.
— Jesteś więc, Cipo, bardzo nieszczęśliwą, mając takiego męża niezdarę.
Słysząc to, Cipa podnosi głowę.
— Żebym ja miała dziesięć córek, to ja bym Boga prosiła, ażeby im wszystkim dał takie szczęście jak moje.
Przy słowach tych oczy jej promienieją, rozrzewniony uśmiech okrąża usta, a rumieniec wzruszenia opływa czoło aż po brzeg czarnej peruki...
Ba! sztuki dokazałby ten, ktoby uzdolnił Szymszela do pomagania Cipie! W pierwszych latach małżeństwa swego Cipa sama, nie znając jeszcze całej rozciągłości, jakiej dosięgła uczoność jej małżonka, pozostawiała go w sklepiku do pilnowania i sprzedawania towarów w czasie swej nieobecności. Pilnować — pilnował i nawet bardzo sumiennie, bo jak kamień nieporuszony siedział za kontuarem, trzymając głowę w obu dłoniach i dumając nad tem, jakby się dały pogodzić dwa znajdujące się w Misznie przeciwne sobie twierdzenia: rabbi Gamaliela i rabbi Eliezera, albo — jakie wnioski wyprowadzić należy z pewnego powiedzenia rabbi Papy, z którego-to zresztą powiedzenia wyprowadzonych już zostało przez różnych komentatorów wniosków sto i dziesięć. Szymszel przecież usiłował wywieść z niego wniosek sto jedenasty i dumając nad nim, pilnował powierzonego sobie sklepiku bez żadnej przykrości ni przeszkody. Ale gdy przyszło do drugiej części zleconej mu roboty, czyli do sprzedawania, rzecz zaczynała być wielce trudną dlatego, że nie mogła wesprzeć się na rozmowie, gdyż Szymszel nie rozumiał wcale języka, w którym przemawiali doń kupujący.
Parę razy wprawdzie zdarzyło się, iż znalazłszy na prędce tłómacza, za pośrednictwem jego rozmówił się z przybyłymi i żądane towary sprzedał; lecz gdy Cipa, po powrocie do domu, zbadała sposób, w jaki sprzedaż dokonaną została, zmieniła się w posąg rozpaczy, nieruchomy, niemy i tylko głową żałośnie kiwający.
Pokazało się, że Szymszel ważąc zbywany towar, odważył go półtora razy więcej, niż należało (udawał bowiem tylko, że zna się na wadze, w gruncie zaś nic a nic mechanizmu jej nie rozumiał), a dając resztę z podanych mu pieniędzy, przeliczył się na swą niekorzyść o całe dwadzieścia groszy (na wartości monety znał się tyle, co i na wadze). Nie wiem, dlaczego kupujący goj, tym razem spostrzegając wybornie omyłkę Szymszela, nie sprostował jej, lecz, przeciwnie, przenajspokojniej z niej skorzystał. Stało się to zapewne dlatego, iż więcej, niż w świadectwo oczu własnych, wierzył on w to, że żyd ani odważyć, ani przeliczyć na niekorzyść swoją nie może, i dlatego jeszcze, że z Meropii, czyli ofiar wyzyskiwaniu poddanych, korzystać lubią nietylko żydzi sami, ale także niektórzy gojowie... Dość, że Cipa, wyręczywszy się parę razy przez męża w sklepikowych czynnościach, wyręczać się nim nadal poprzestała. Ręką swą, zgrubiałą i ciemną, powiodła zwolna po czarnych jego włosach, popatrzała mu chwilę w twarz, uśmiechając się z nieśmiałą czułością, i powiedziała:
— Nu! idź ty do swojej roboty! ja już sama wszystkiemu dam radę... niech twoja głowa będzie o wszystko spokojną.
Szymszel poszedł do swojej roboty, czyli do swoich uczonych ksiąg i dumań. Głowa jego była spokojną, a serce opływało w słodycze różnego rodzaju. Szczęśliwym był w sposób wieloraki. Duma wielka i doskonałe zadowolenie z siebie napełniały pierś jego wtedy, gdy do ciasnej i brudnej izdebki wchodzili mężowie nieraz poważni bardzo, bogacze, ba! nawet uczeni, i zapytywali go o znaczenie ciemnych miejsc w świętej nauce, prosili o rady w różnych drobniutkich punktach religijnej kazuistyki, albo, poprostu, o opowiedzenie im tej lub owej historyi, poczerpniętej z Hagady, tej lub owej legendy, przypowieści i t. d. Szymszel tłomaczył, wyjaśniał, radził opowiadał, wpadał sam w zapał graniczący z ekstazą, i zachwyceniem napełniał serca słuchaczy, którzy odchodzili z głębokimi ukłonami, oddawanymi mądrości jego i wymowie...
Była to jedna uciecha Szymszela. Drugą i nie najmniejszą czerpał on, jak już wiemy, z ojcowskiej miłości swej, rozdzielonej pomiędzy pięć przedmiotów, z których każdy zachwycał go innymi wdziękami, a budził w nim czułość zachwyconą i wiecznie radosną. Smutek najlżejszy nie mieszał się z tą czułością. Teraźniejszość dzieci nie sprawiała Szymszelowi troski żadnej. Troszczyła się o nią srodze Cipa, ale że nigdy o troskach swych mężowi nie mówiła, więc nie wiedział o nich wcale. Co do przyszłości, jeżeli kiedy Szymszel, patrząc na pięć pociech swych, pomyślał o niej, wnet mówił sobie: »Enoch, Mendele i Lejzorek będą uczonymi, Liba i Esterka wyjdą za mąż za uczonych«. I nie była to nawet prosta nadzieja, ale pewność, która zupełnie uspakajając Szymszela co do przyszłej doli jego dzieci, dawała mu w dodatku uszczęśliwiający przedsmak chronicznej i bezwyjątkowej w rodzinie jego uczoności.
Trzeciem i najwyższem może źródłem szczęścia była dla Szymszela — praca. Tak. Próżniakiem nie był wcale, jak o tem mógłby mniemać ktoś, powierzchownie na rzeczy patrzący. Ja, która często bywam w sklepiku Cipy i ztamtąd spoglądam w głąb sąsiedniej izby, na własne oczy widuję nieraz Szymszela tak, ale to tak zapracowanego, że mu aż pot kroplisty występuje na zbladłe od znużenia czoło, krwiste plamy rumieńców pałają na policzkach obrosłych czarnym włosem, a wargi drgają nerwowo od wzruszeń, doznawanych w walce z trudnościami zadania. Szymszel pracuje z całego serca, z całej duszy i ze wszystkich sił swoich, lecz cóż za pyszne, wspaniałe nagrody otrzymuje wzamian za wysilenia swoje! Jakich odkryć dokonywa! Jak głębokie a ważne rozwiązuje zagadki! Jakie cudowne miewa złudzenia!
Raz, naprzykład, udało mu się odkryć, że w Kedaszym, czyli w księdze piątej Talmudu, traktującej o ofiarach, znajduje się wymienione imię zwierzęcia pewnego, które, jako nieczyste, nie mogło być składanem w ofierze Panu, a o jakiem to imieniu dotąd jeszcze nikt nie wiedział. I teraz także, z odkrytego w księdze Kedaszym imienia tego, nikt a nikt nie domyślił się, jakie mianowicie zwierzę ma ono oznaczać, niemniej przecież odkrycie to dostarczyło samemu Szymszelowi rozkoszy, będącej zwykłym udziałem wynalazców, a w gminie całej stało się wielkim prawdziwie wypadkiem. Jakże!... małą to rzeczą było dowiedzieć się, że zwierzę jakieś, niewiadomo jakie właściwie, ale takie a takie imię noszące, nie mogło być według prawa składanem Panu w ofierze w świątyni, zburzonej przed dwoma tysiącami lat?
Innym znowu razem, Szymszel ujrzał rzecz nadzwyczajną. Było to w nocy. Cipa spała, dzieci spały, ale on nie spał i przy lampie o długim, kopcącym knocie, nad książką siedząc, pracował. Pracował długo, niezwalczony sen ogarniać go już zaczynał, gdy nagle, podniósłszy oczy z nad księgi, wyprostował się, pobladł śmiertelnie, rozwarł usta i oczy szeroko i tak już w nawpół przerażonej, a wpół zachwyconej postawie pozostał. Nie dziw, bo oto, co ujrzał w tej chwili.
Za oknem, przed którem siedział, wisiała gruba ciemność nocy. Na czarnem jej tle, przed oderwanemi od księgi, krwią nabiegłemi oczami Szymszela, błysnęła naprzód długa, złota pręga, potem rozszerzała się zwolna, aż rozwinęła się w drabinę złotą, której szczyt dotykał niebios, ciężkich jesiennemi chmurami, a podstawa wspierała się o zroszone deszczem kamienie podwórka.
Dokoła ciemność panowała czarna, a na tle jej promieniały szczeble tej drabiny złotej, z których na każdym stał anioł. Aniołowie to byli różni. Szymszel rozpoznawał ich z kolei, niby istoty, których nigdy wprawdzie dotąd nie widział oko w oko, ale których portrety widywał nieraz na kartach czytanych ksiąg. Tam u samego dołu drabiny, wspierając ją potężnymi barkami stał Sar-ha-Olam, archanioł wiedzy. »Nie darmo w Hagadzie nosi on tytuł książęcia świata« — pomyślał Szymszel, — bo szkarłatna opona opływa olbrzymią postać jego, a na głowie swej dźwiga koronę, złożoną z liter misternie zwikłanych. Zresztą, duch to był dumny i z chłodnem obliczem. Mgły, srebrnemi pasmami odrywając się od łona anioła wiedzy, ulatywały w otaczające go ciemności i gdy zdawały się walczyć z niemi w przestrzeni, Sar-ha-Olam patrzył na walki te wielkiem, spokojnem, przejrzystem okiem.
Powyżej wznosili się aniołowie inni, różni. Szymszel poznawał ich wszystkich, każdego zwąc po imieniu. »Oto jest anioł Metatron. Bądź pochwalony, aniele Metatronie, który strzeżesz Izraela, jako źrenicy w oku, i biedną jego głowę osłaniasz skrzydłami swemi«. Skrzydła anioła Metatrona śnieżyście białe są i tak jak tałesy, w których modlą się synowie Izraela, obramowane ciemnobłękitnymi szlakami.
— A oto jest anioł Uryel z jedynastu towarzyszami, którzy rządzą dwunastu miesiącami w roku. A oto aniołowie wichru i ognia... wyglądają, jako tęczowe tumany, lecz barwy ich bledną co chwila..., rozpraszają się, znikają i ztamtąd, kędy stali, leci już tylko dźwięk struny pękającej z długim, żałosnym poświstem... A oto... bądź pochwalony, o Sandalfonie, aniele modlitwy!
Tak; u szczytu drabiny złotej, której podnóże wspiera archanioł wiedzy, o potężnych ramionach, w płaszczu szkarłatnym i koronie z hieroglifów splecionej, stoi anioł modlitwy, wysmukły i biały, z włosem złocistym, z głową tak przechyloną ku ziemi, jak gdyby wiecznie wsłuchiwał się w lecące od niej szmery.
Szymszel patrzy na Sandalfona wzrokiem śmielszym daleko, niż spoglądał na innych aniołów. Po ustach jego wije się nawet uśmiech przyjacielskiego porozumienia. Anioł-powiernik to i anioł-przyjaciel ludzi. W dłoniach jego pełno kwiatów. Zmieniają się one wciąż... coraz to inne są, a on je wciąż splata w wieńce niezmiernej długości.
— Wiem, — myśli Szymszel — są to modlitwy ludzkie, które z nad ziemi płyną, płyną, płyną ku Jehowie, a Sandalfon chwyta je w przelocie, w kwiaty przemienia, w wieńce uplata i ściele Przedwiecznemu pod stopy. Przedwieczny pozna już tam, czyje to są i jakie błagania.
Sandalfon, zbierając wszystkie modlitwy ludzkie, czuje snadź w sobie wielki smutek i litość, bo oko jego goreje łzą tak błyszczącą, jak najpiękniejszy brylant. Szymszel patrzy na tę łzę i myśli: »Bądź pochwalony, aniele Sandalfonie, za to, że taką litość czynisz nad ludźmi!« A powiedziawszy to, zaczyna przyglądać się kwiatom, płynącym z dłoni Sandalfona, i nadziwić się piękności ich nie może.
Nagle złota drabina i napełniający ją aniołowie, srebrzyste mgły Sar-ha-Olama i przecudowne kwiaty Sandalfona — bledną, zlewają się w tuman niewyraźny, aż znikają całkiem. Szymszel przeciera powieki i smętnym wzrokiem spogląda dokoła.
Przed nim, na stole, z wązkiego kominka dogasającej lampki, wymyka się dym brudny, cuchnący, dokoła niego na łóżkach, kufrze i na ziemi pod piecem, szemrzą senne oddechy i chrapania, z pod pierzyny odzywa się kaszel Liby, kot głośno mruczy, śpiąc obok skurczonego w kącie Enocha; za oknem dnieje, lecz grube chmury zasłaniają niebo, a mętne krople deszczu spadają z nich na brudne kamienie podwórka, po którem przelatują jęki i pogwizdy wiatru.
Szymszel powstał, przywdział tałes, opasał czoło rzemieniem z tefilą i, wznosząc w górę obie ręce, dziękował Bogu za to, że dał mu, niby drugiemu Jakóbowi, ujrzeć żywemi oczami anioły swe — i za to, że uczynił go tak bardzo, tak bardzo szczęśliwym...
Szymszel był tem szczęśliwszy, że głębokich a licznych uciech jego nie mąciła żadna troska, żadna boleść, których tyle doświadczają wszyscy nieobcy uczuciom, noszącym nazwy: humanitaryzm, filantropia, dbałość o sprawy ogółu i t. d. Uczuć tych uczony Szymszel nie tylko nie doświadczał, ale nie wiedział nawet, że istnieją na ziemi. Oprócz nauki, której oddawał się, dzieci, które kochał, i żony, dla której doświadczał uczucia pobłażliwego, jakby litośnego przywiązania, — nic na szerokim świecie nie obchodziło go w stopniu najmniejszym.
Jedyne zmartwienie, którego doświadczał od czasu do czasu, sprawiała mu niewola babilońska. Myśląc lub czytając o niej, stawał się smutnym, zamyślał się i przyciszonym głosem nucił pieśń o rzekach Babilonu i ziemi wygnania. Martwiło go też zburzenie świątyni jerozolimskiej. Cesarza rzymskiego, Tytusa, który tego dokonał, nienawidził z całego serca, namiętnie, zjadliwie. Była to jedyna nienawiść, którą nosił w sercu. Częściej jednak niż nienawiści, oddawał się żalowi. Niekiedy, czytając historyę oblężenia Jerozolimy przez wojska rzymskie i wszystkiego, co nastąpiło potem, brał głowę w obie dłonie, jęczał i płakał.
Czarność przecież chwil takich stokrotnie wynagradzaną mu bywała różowością wielu innych. Jak np. rozpływał się cały z rozkoszy na widok bogactw i chwały króla Salomona! jak głośno wyśpiewywał i podskakiwał radośnie, wraz ze śpiewającym i tańczącym przed arką przymierza, królem Dawidem! Jak dumnie tryumfował z Machabeuszami! Jak gorąco radowało go pierwsze po klęsce zgromadzenie się izraelskiego Sanhedrynu, i jak żywy, gorliwy brał udział w staczanych w Sanhedrynie walkach mędrców i jak pysznym był z tego, że brał w nich udział!
Godzinami całemi siadywał u nóg rabbi Gamaliela, z rabbi Jehudą toczył delikatne, lecz wytrwałe spory, z rabbi Akibą przyjaźnił się czule, serdecznie i kochał go, a uwielbiał bez granic.
Tak, wśród rzadkich zmartwień a ustawicznych uciech, płynęło życie uczonemu małżonkowi niestrudzonej Cipy, aż do wypadku, który najniespodzianiej w świecie zmącił spokojny bieg jego żywota.

∗             ∗

Oto domek, w którym mieszka Rebe Szymszel ze swoją rodziną. Ma on ze strony zaułka dwa okna i drzwi, raczej drzwiczki. Okna nie należą do Szymszelowego mieszkania: mieszka za niemi Icko, blacharz, wraz z siedmiu innemi osobami, rodzinę jego składającemi, ale drzwiczki prowadzą właśnie do sklepiku Cipy.
Zmrok wieczorny zapada.
Jednak, przy ostatkach światłości dziennej dostrzegamy w głębi podwórka, nad domkiem o dwóch oknach, który naprzeciw bramy stoi, zawieszoną w powietrzu — rękę olbrzymich rozmiarów. Ręka ta tak wielka, jak dwadzieścia zwykłych rąk ludzkich razem wziętych, pomarańczową ma barwę i najwyraźniej wisi w powietrzu... Cóżby to było? czary jakieś albo guślarskie maszynerye, wykonywane w nienawistnych i zbrodniczych celach?
Jest to rzecz bardzo prosta: szyld wymalowany dla rękawicznika i wywieszony na powietrze w celu wysuszenia wielkiego tego plastra farby.
W domku, naprzeciw bramy stojącym, mieszka Mowsza, malarz ścian i szyldów. Prawdziwy to dobroczyńca Szymszelowych dzieci, szczególniej Esterki i Mendelka. Sprawia on im ustawiczne niespodzianki i uciechy. Raz widzą one przed domkiem jego wiszącą rękę olbrzymią, to znów but czerwony z żółtą podeszwą, to różowe suknie szeroko rozpięte na tle błękitnem, albo kocze i kabryolety, których lazurowe pudła wspierają się na purpurowych kołach.
Przed cudownymi tymi obrazami Esterka staje częstokroć godzinami całemi z palcem utopionym w koralowych ustach i oczami wzniesionemi w górę, a Mendele zapomina się wobec nich do takiego nawet stopnia, że przysiada na kamieniach i głowę w niemym zachwycie tak wysoko podnosi, iż mała jarmułka spada mu z ogromnych włosów, a on tego nie spostrzega. Spostrzega to przecież przez okno pobożny Enoch, wychodzi z mieszkania, z wielką powagą przebywa dziedziniec i podnosi z ziemi jarmułkę, w celu przykrycia nią głowy lekkomyślnego brata, lecz, przypadkiem spojrzawszy na cudowny obraz, wiszący przed domem malarza szyldów, nie dokonywa zamiaru, ale trzymając jarmułkę, zawieszoną niby miecz Damoklesa nad głową Mendelka, staje w nieruchomej postawie i patrzy. I tak we troje patrzą i patrzą dopóty, aż Liba nie przyjdzie zawołać ich na obiad lub wieczerzę.
Liba nie ma czasu przypatrywać się cudownym obrazom, ale gdy raz już tam przyjdzie w celu wyrwania rodzeństwa z idealnych sfer zachwytu, sama w nie wpada, staje także i patrzy.
W tej chwili jednak wielka pomarańczowa ręka nie posiada podziwiających ją widzów. Na drucie, którego w zmroku nie widać, wisi ona i niekiedy, przy powiewie wiatru, kołysze się z przeciągłem skrzypieniem, pięciu swymi szeroko rozwartymi palcami migocąc na tle dwu, poniżej oświetlonych okien.
Okienka Mowszy są dziś oświetlone rzęsiście, a zza nich dolatuje uszu naszych gwar ożywionej i przez liczne głosy prowadzonej rozmowy. Czyżby Mowsza i żona jego Chaja wdawali się w wydawanie u siebie balów? Wątpię; albowiem pomimo istnienia wśród izraelskiego ludu Rotszyldów i innych bardzo bogatych bankierów, malarz szyldów jest, można powiedzieć, wcale niezamożnym człowiekiem.
Ale oto otwierają się drzwi mieszkania malarza szyldów i gromada czarnych postaci, wyszedłszy z nich, przesuwa się pod zdającą się grozić ich głowom pomarańczową ręką, z gwarliwą rozmową przebywa podwórko i wchodzi do izby Szymszela.
W izbie zrobiło się strasznie pełno. Weszło do niej sześciu ludzi: Icko, blacharz, Mowsza, malarz szyldów, Josiel, kuśnierz, Meir, syn kuśnierza Josiela, i dwóch innych jeszcze.
Dla tychto ludzi zapewne Mowsza oświecał a giorno swe mieszkanie, oni to tak gwarnie w niem rozmawiali. Lecz czego żądają oni od Szymszela? — Kłaniają się mu z uszanowaniem wielkiem, tak wielkiem, że znać zaraz, iż ci prości rzemieślnicy czują nad sobą niezmierną wyższość uczonego.
Szymszel wita ich uprzejmie, łagodnie, ale z powagą odpowiednią dostojeństwu swemu. Z pośrodka gromadki występuje, bądź jako najstarszy, bądź jako najwymowniejszy, kuśnierz Josiel. Z lekką nieśmiałością przystępuje do rzeczy i powiada, że całe obecne tu towarzystwo uradziło..., że on i towarzysze jego uradzili w dzień najbliższego Purymu... grać teatr...
Uradziwszy zaś grać teatr na rzecz ubogich w dzień najbliższego Purymu, umyślili prosić Rebe Szymszela, aby chciał do ich kompanii należeć.
Rebe Szymszel ma głos do śpiewania piękny, bardzo piękny. Nikt nad niego lepiej nie wyśpiewa roli głównej.
Sam kantor im to doradzał, kantor, który — jak wiadomo — cudownie śpiewa, a wszystkie głosy w całej gminie zna, jak swój własny.
Rebe Szymszel jest uczonym, bardzo uczonym człowiekiem. Nikt nad niego żywszej sympatyi dla ich przedsięwzięcia nie obudzi u ludu, nikt większą powagą przedsięwzięcia tego przed ludem nie okryje. Sam rabbi Boruch, który wiadomo jak gorliwie opiekuje się ubogimi, ku większej korzyści ubogich prosi go o to...
Co oni takiego grać mają? Grać mają sztukę p. t. »Silny Samson«, którą Rebe Szymszel z pewnością zna (czegoż nie zna mądrość Rebe Szymszela?), a w której są takie piękne śpiewania i takie piękne widoki, że... ach!
Josiel, kuśnierz, mówić przestaje, lecz zza krępej postaci jego wysuwa się wysoki Mowsza, malarz szyldów, i z uśmiechem, napoły wesołym, napoły nieśmiałym, czyni tę trafną uwagę, że Rebe Szymszel i dlatego jeszcze przychylić się do prośby ich powinien, że najstosowniejszem będzie, gdy rolę »Silnego Samsona« odegra »Silny Samson«. Wszak tamten nazywał się Samson i ten nazywa się Samson, a jeżeli tamten miał siłę w swojem ciele, ten ma siłę w swoim rozumie.
Uwaga ta Mowszy tak grzeczna, dowcipna, a przytem słuszna, otrzymała poklask ogólny.
Rzeczywiście, Szymszel to Samson, tak jak Mowsza to Mojżesz, Josiel — Józef, Icek — Izaak i t. d.
Szymszel czyli Samson długo namyślał się nad uczynionem mu przedstawieniem. To, czego po nim żądano, było nie medytacyą już i nie kontemplacyą, ale czynem, więc czemś, z czem Szymszel nie miał dotąd stosunków najmniejszych.
Czyn przerażał go. Tak mu ciężko będzie chodzić, ruszać się, usiłować, — słowem działać. Przytem rzecz tak płocha, jak granie teatru, czy nie ubliży jego powadze, czy nie poniży jego dostojności?
Myślał długo, potem wstał i rzekł:
— Jeżeli kantor mówi, że ja mam taki piękny głos do śpiewania, i jeżeli rabbi Boruch mnie o to prosi i jeżeli to dla ubogich, to ja zgadzam się do tego należeć.
Wielka radość w całej kompanii, w czem po chwili bierze udział i sam Szymszel.
Kompania zapraszająca rozpowiadać zaczęła Szymszelowi, kto kim będzie.
— Wysoki, barczysty Mowsza akurat pasuje do roli »cesarza« filistyńskiego, nu! on ją odśpiewa.
— Icko, blacharz, będzie ministrem i zausznikiem Mowszy, a ci dwaj Rebowie przedstawią starców jerozolimskich, co to przed filistyńskim »cesarzem« płaczą...
— Meir, syn Josiela, kuśnierza, (on czerwieni się teraz od wstydu) będzie przedstawiał Dalilę... taki młody i taką delikatną twarz ma, z niego będzie piękna dama.
— Innych Filistynów tu nie ma, ale my już ich mamy, tylko nie mieli oni czasu tu przyjść, bo to są szewcy i stolarze, którzy do późnej nocy pracować muszą.
— Uczyć nas będzie sam kantor i do niego schodzić się będziemy na próby, a na ubrania i wszystkie inne wydatki obiecał nam rabbi Boruch zebrać pieniądze u bogatych kupców... Nu! i my sami zresztą postaramy się... Co robić? Kiedy nam Pan Bóg dał takie szczęście, że my mamy z czego żyć, to trzeba Jemu za to podziękować, dopomagając tym, którym on tego szczęścia nie dał.
— Josiel, kuśnierz, grać teatru nie będzie, on tylko gospodarz i do niego należy, aby rzecz cała urządzona była recht i richtig!
Rozpowiedziawszy to wszystko, goście odeszli z podziękowaniami i pokłonami. Szymszel zaś ani przypuszczał, że postanowienie, które powziął przed chwilą, zaznaczy się silnie w życiu jego i — kto wie? będzie może miało ważne następstwa dla przyszłości jego dzieci.
To pewna, że dzień owej deputacyi rozpoczął nową erę w życiu... Cipy. Ileż przez kilka tygodni, które nastąpiły po nim, doświadczała ona przyjemności niewymownych i chluby, rozlewającej się w piersi jej potokiem miodu!
Szymszel zmienił nieco swe zwyczaje; nie pędził już życia siedzącego od rana do wieczora, na całe ranki często opuszczając izbę, przepędzał czas u kantora, gdzie ćwiczył się w sztuce śpiewu, którą i przedtem już, nie na żarty wcale, ale na seryo w dość wysokim stopniu posiadał. Wieczorami za to trupa artystów-amatorów schodziła się do izby jego w pełnym swoim składzie.
Z tą uprzejmą dumą, która właściwą jest ludziom zajmującym wysokie stanowiska, prosił on swych czasowych kolegów, aby czynili mu ten honor, a oni skłonili się do żądania tego z uciechą i z pewnem także zadowoleniem miłości własnej. Miło to jest módz bywać codziennie u kogoś, nieskończenie od nas wyższego. Blacharz, kuśnierz i malarz szyldów czuli się zaszczyconymi możnością codziennego bywania w domu uczonego, ale że zajmowali się robotą grubą, nizką, która ma to do siebie, iż zabiera dwanaście, czternaście, albo i szesnaście godzin na dobę, nie mogli przychodzić inaczej, jak tylko o dość późnej porze wieczornej.
Gdy przybywali, robiło się w izbie gorąco jak w suto napalonym piecu. Dusili się, co widząc Szymszel, dawał z siebie dobry przykład, zdejmował chałat i tak sobie w kamizelce i białych (nie śnieżnie białych) rękawach siadał na stole, stojącym przy oknie.
Widząc to, goście mówili: »z przeproszeniem« i, zdjąwszy także chałaty, siadali, gdzie komu wypadło: na kufrze, kulawych stołkach i na ziemi. Ta ostatnia pozycya przypadała zawsze szesnastoletniemu Mejerowi, mającemu odegrać rolę Dalili, któremu także, jako najmłodszemu, nie wolno było zdjąć szarej, okrywającej go (z wyjątkiem łokci, których nie okrywała) surduciny.
Obraz cały układał się w ten sposób, że Szymszel siedzący na stole górował nad całą grupą, z pośród której najwydatniejsze punkty stanowili: cesarz filistyński vulgo malarz szyldów, z twarzą i rękami utatuowanemi farbą czerwoną i szafirową, i okrągła twarz Dalili vulgo Mejerka, szkarłatna od gorąca i zawstydzenia niby piwonia i błyszcząca potem, niby rosa. Gdy zaś usadowili się już wszyscy w ten sposób, rozpoczynali próbę, czyli śpiewanie wspólne i kolejne, ożywiane i kierowane przez kuśnierza, który stojąc w głębi, obiema rękami wymachywał.
Wtedy to w piersi Cipy rozpoczynał płynąć ów potok miodu.
Jakkolwiek była gospodynią domu, nie potrzebowała wcale myśleć o przyjęciu gości. Na wieczorach wokalno-dramatycznych u Szymszela i Cipy przyjęcia żadnego nigdy nie bywało. Jeżeli ktokolwiek z gości zmęczył się śpiewaniem, napijał się wody i koniec. Cipa tedy, nie potrzebując odrywać się od przyjemności towarzyskich dla gospodarskich zachodów, siadała na ziemi przy samym piecu, obejmowała obiema rękami podniesione kolana, patrzała i słuchała. Patrzała na męża i słuchała męża. Gdy inni śpiewali, twarz jej stawała się obojętną, czasem nawet lekceważącą, ale gdy kolej śpiewania przychodziła na wysmukłego człowieka, który w kamizelce i rękawach od koszuli na stole siedział, wtedy, o! wtedy, mrocznie rysująca się w cieniu pieca, twarz ta uwiędła, z czarną peruką niby z plastrem sadzy nad pomarszczonem czołem, tak rozpromieniała się dumą, taką okrywała się tkliwą, zachwyconą błogością, iż, patrząc na nią, każdy rzekłby: »szczęśliwa kobieta!«
Próby ciągnęły się niekiedy do godziny pierwszej i drugiej po północy, ale Cipa ani na chwilę oczu do snu nie zamykała. Starał się także nie zamykać ich nabożny Enoch, siedzący w kąciku, z burym kotem w objęciach, ale powieki kleiły mu się mimowolnie a czapczyna zsuwała się na tył głowy. Co do innych dzieci, Liba leżała na wysokościach matczynych pierzyn, z szeroko rozwartemi oczami, z warkoczykiem, który rozplatał się zwolna i opuszczał na bladą jej twarz pasma lnianych włosów; Esterka usypiała twardo za plecami ojca, rozciągnięta na stole, z pod którego wyglądały stopy i białe plecionki śpiącego też Mendelka. Lejzorek budził się czasem i łączył swój ultra-alt z głosami śpiewaków, ale w tych uroczystych chwilach nikt już na niego nie zważał.

*     *     *

Purym! Purym! Przed nie wiem już ilu tysiącami lat okrutny Haman, minister króla Ahaswera, umyślił wytępić cały lud izraelski, uratowali go Mardocheusz mądrością swą i królowa Ester pięknością i dobrocią. Haman zawisł na szubienicy, a lud izraelski zbawiony od zaguby; i oto aż po dziś dzień lud ten obchodzi rocznicę uratowania swego z radością taką, jakgdyby była nie dwutysiączną którąś tam, ale pierwszą lub drugą, a na pamiątkę Hamanowego powieszenia wypieka ciasta kształtu osobliwego, zwane Hamantasze.
Purym! Purym! Wszyscy izraelici miasta Ongrodu porwani są wirem radości i wesołości nadzwyczajnej. Od starców aż do dzieci, od bogaczów do nędzarzy, cieszą się wszyscy. W każdym domu i domku toczą się w dniu tym długie, rozrzewnione rozmowy o pięknej i dobrej, ach! jak dobrej królowej Ester! Wszędzie błogosławią imię jej i imię mądrego Mardocheusza.
Szymszel cieszy się wraz z innymi i przez dzień cały błogosławi oboje bohaterów, lecz radość jego zmącona jest nieco uczuciem uroczystego lęku, którego doświadcza, nie przed publicznością, wobec której ma wystąpić, lecz przed wielkością przyjętego na się zadania.
Gdyby, przedstawiając ludowi tak wielkiego męża, jakim był Samson, ubliżył w czemkolwiek pamięci męża tego, obarczyłby sumienie swe grzechem ciężkim. Nie, on musi być pięknym, wielkim, potężnym, tak jak był tamten! On czuje nawet, że już mu w piersi wzbierają fale uczuć, nigdy przedtem niezaznanych, że pragnienia jakieś potężne, tęsknoty, żale i radości nieokreślone rozpierają mu serce, które w miarę jak zbliża się wieczór, uderza coraz silniej i rośnie, rośnie tak, jakby stawało się coraz szerszem. Przez cały dzień nie mówi nic do Cipy, — chciałby mówić, ale nie może.
A Cipa płacze.
Jakże nie ma płakać, skoro w teatrze być i męża na scenie występującego widzieć nie będzie mogła! Na cały wieczór zamówiona jest do pewnej pani, która jej usług potrzebuje koniecznie. Płacze tedy Cipa, biegając jak zwykle tu i tam po ulicach albo w niemocy i żalu siedząc za kontuarem.
Popłakuje też Liba, krzątając się około gospodarstwa. Ona także nie pójdzie do teatru, gdyż sukienka, którą ma na sobie, jest jedyną jej sukienką, a że rozpada się w kawałki (w czem ją aż nadto wiernie naśladują buciki), Libie przeto nie podobna ukazać się pomiędzy ludźmi.
Nabożny Enoch za to obojętnym okazuje się na uroczystość wieczorną, a nawet mając jej wiele do zarzucenia z punktu ścisłej ortodoksyi religijnej, dobrowolnie postanawia nie wydalać się z domu.
Esterka za to i Mendele wybierają się na teatr od najwcześniejszego rana i tylko czekają chwili, w której dzieci sąsiadów (blacharza i malarza szyldów) wybiorą się w drogę, aby pójść w ich ślady. W tym celu Liba prawie jeszcze o świcie obuła małą siostrę w błękitne atłasowe trzewiczki (pocerowane białemi nićmi) i o ile możności, ukryła białe tasiemki za różowy spencerek Mendelka. Lecz dzień miał się już ku końcowi, a ani ojciec nie opuszczał jeszcze domu, ani dzieci Mowszy nie udawały się w drogę. Przy końcu dnia dopiero Szymszel, po długiej i żarliwej modlitwie, powolnym krokiem, głęboko zadumany, opuszcza izbę. Za nim krok w krok, trzymając się za ręce, idą Esterka i Mendele.
W tej chwili otwierają się z trzaskiem drzwi domku, stojącego w głębi podwórka, i wypada z niego szumne towarzystwo złożone z dziewcząt i chłopców, dzieci Mowszy i Icka.
Esterka i Mendelek wydają okrzyk tryumfu. Opuszczają ojca i przyłączają się do gromady małych sąsiadów. Ale mali sąsiedzi są wszyscy starsi od nich, dłuższe mają nogi i szersze kroki stawiają. Przytem weseli są niezmiernie, bo poubierali się w stroje prawdziwie świetne; dziewczynki szczególniej jaśnieją od świeżo wypranych perkalikowych sukienek i czerwonych chusteczek. Biegną szybko z krzykiem, śmiechami i gonitwami, a nie myślą wcale zważać na dwie malutkie istoty, które śpieszą za nimi co siły i tchu, z ognistymi włosy, miotanymi przez zimowe wiatry. Nie widzą ani spostrzegają, że błękitne buciki Esterki grzęzną w śniegu, i że jarmułka Mendelka wciąż mu spada z głowy.
Dla tych bucików i dla tej jarmułki muszą wciąż się zatrzymywać, przytem i tasiemki!... wymknęły się znów z pod spencerka i utrudniają plączące się kroki Mendelka. A kompania wesoła i świetna oddala się coraz, oddala... oto już końca zaułka dobiegła... oto już sunie szybko po obszernej i śniegiem okrytej przestrzeni bulwaru...
Esterka i Mendele dobywają sił ostatnich, dosięgają też kresu zaułka. Lecz gdzież są ci, którzy krokami ich mieli kierować? Nie ma już ich na bulwarze. Rzucili się w boczną ulicę jakąś... zniknęli!...
Cóż? iść tak samym, we dwoje? Dobrze-by było, ale...
Przed oczami tej drobnej pary, która znowu ujęła się za ręce i stoi u wnijścia do zaułka, rozlegają się niezmierzone, nieskończone przestworza bulwaru.
Co za ogrom! a w dodatku nieznany! Wiek ich sprawił, iż nigdy tu jeszcze nie byli. Jakże teraz w te obce puszczą się krainy? I zresztą chociażby nawet przebyli tę rozległą równinę, kędy dalej skierują swe kroki? Ze wszystkich stron równiny otwierają się długie, przepaściste wąwozy, a turkot w nich i hałas taki straszny! Który właściwie z tych wąwozów prowadzi do miejsca, będącego upragnionym celem ich podróży? Nie mają o tem najmniejszego pojęcia. Cóż więc uczynią?
Rzecz prosta. Po długiem, nieruchomem staniu i patrzeniu Esterka ściska obie piąstki i przykłada je do oczu, z których wytryskuje fontanna łez. Mendele naśladuje ją w zupełności, z tą tylko różnicą, że żałośnie i rozdzierająco krzyczeć zaczyna: »Tatuniu!« Esterka, jako starsza, wie dobrze, iż ojciec usłyszeć ich nie może, bo już jest gdzieś daleko, ale matka bliżej. Poprawia więc brata i krzyczy: »Mamuniu!« Z wołaniem tem i z piąstkami przy oczach odwracają się i idą znowu zaułkiem ku domowi...
W tej samej prawie chwili, Szymszel, niewiedzący nic wcale o zgryzocie, która dotknęła dwie jego pociechy, wchodzi do teatralnej garderoby...
Tu pełno, gwarno i ponsowo, bardzo ponsowo. Ponsowość bije szczególniej od Mowszy, malarza szyldów, który przechadza się po garderobie w teatralnym stroju. Barczysty, silny, z nerwami zahartowanymi i muskułami, rozwiniętymi ciężką fizyczną pracą, Mowsza jest daleko mniej wrażliwym od Szymszela. Przytem, jako cesarz filistyński, nie czuje na barkach ciężkiej odpowiedzialności, polegającej na potrzebie obudzenia czci i sympatyi ludu. Wesołym tedy czuje się i pełnym dobrych myśli. Widać odrazu, że stał się duszą przedsięwzięcia całego.
Wygląda też wcale pokaźnie, jak na monarchę wielkiego państwa przystoi. Ubiór jego składa się z ponsowych jak krew szarawarów i takiejże bluzy przepasanej złotym galonem. Złota korona z ponsowymi centkami wieńczy mu głowę, a u pasa wisi pałasz prawdziwy, wyproszony u jakiegoś wojskowego niższej rangi. Mowsza jest cały tak ponsowy, że ktoś nieznający się na rzeczy mógłby mniemać, iż grać on ma rolę średniowiecznego kata.
W gruncie jednak, strój to monarszy i monarszo też wygląda oblicze Mowszy, zaopatrzone we wspaniały, kartonowy nos, węglowo czarne wąsy i również czarną, śpiczastą brodę »á la Napoleon — trzeci«. Przechadza się po garderobie od kilku już godzin, pałaszem pobrzękuje, zcicha nuci, a głośno i energicznie kieruje należytem umundurowaniem wojska swego. Armia to nielada: składa się z czterech szeregowców i jednego dowódcy.
Dowódca, przytem zausznik i pierwszy minister władcy, Icek blacharz, jaśnieje cały od żółtego kaftana, usianego srebrnemi blaszkami. Z natury jest on brunetem, ale, że brunetami są też: Samson i filistyński cesarz, on zatem dla rozmaitości włożył na głowę perukę rudą jak ogień i przystroił się leciuchną rogatywką, tak zieloną jak trawa w maju. Szeregowcy skromniejsze mają stroje; zawsze jednak o tyle wytworne, że ogólnym wyglądem przynoszą zaszczyt swemu władcy.
Wszyscy ci rycerze, jak przystoi rycerzom, wcześnie bardzo przysposobili się do stanięcia na placu boju. Ale Dalila, jako dama, nie jest jeszcze gotową.
Tam, w kątku garderoby, gdzie tak wiele natłoczyło się osób i taki panuje gwar połączony z jękiem, Mejerek, syn kuśnierza Josiela, ledwie nie mdleje ze wstydu i tajemnej radości, gdy mu na krynolinę olbrzymich rozmiarów wkładają suknię błękitną, a w perukę, spływającą mu na plecy wełnistymi lokami, upinają dwie ogromne, ponsowe róże. Twarz Mejerka pulchna, dziecinna jeszcze prawie, ponsową jest jak te róże; wielkie ręce jego (które od lat już wiele dzielnie dopomagają ojcu w kuśnierskich robotach) z głębokiem zdumieniem wtłaczają się w paliowe rękawiczki, a z głębszem jeszcze ujmują podawany mu wachlarzyk z różowej materyi. W paliowych rękawiczkach i z wachlarzykiem Mejerek przyciska się plecami do ściany i stoi sztywno, a ubierające go osoby (płci męzkiej naturalnie), z cesarzem filistyńskim włącznie, odstępują o kroków kilka, oglądają go z tej odległości od stóp do głowy i jednogłośne a pełne zadowolenia wyrażają twierdzenie: »ładna dama«.
W tej chwili wchodzi Szymszel. Garderobę zalega cisza, znak uszanowania. Nie przerywa jej Szymszel ani jednem słowem. Zbliża się do stołu, na którym złożony jest jego teatralny kostyum i zaczyna przywdziewać go z tak uroczystym wyrazem twarzy i takiem skupieniem ducha, z jakiemi zwykle przywdziewa przed modlitwą tałes i tefilim.
Wielki też już czas pokończyć toalety. Sala teatralna kipi niecierpliwością zgromadzonych w niej widzów.
Jaka to sala, gdzie ona znajduje się i jakim sposobem zdobyła ją sobie na wieczór dzisiejszy kompania amatorów? Długoby opowiadać! Trudności, kłopotów i męczarni wszelakich było z nią nie mało. Koniec końców jednak istniała, a wiodła ku niej z ulicy wielka pieczara, czyli sień, w której mrocznych i mglistych głębinach przy świetle łojowej świeczki ustawiono bufet, dźwigający na sobie znakomitą obfitość lepkich i miernie ponętnych cukierków, czarnych jak noc makagig, nadgniłych jabłek i t. d.
Pieczarą tą płynęły tłumy, płynęły, płynęły, aż wpłynęły do sali bardzo wązkiej a niezmiernie długiej, z podłogą ku dogodności widzów okrytą spadzisto ułożonemi klocami drzewa. Kloce te posiadały powierzchnię półokrągłą, nie można więc powiedzieć, aby stanie na nich przedstawiało warunki zupełnego komfortu. Przy odrobinie złej woli znalazłoby się też coś do zarzucenia i oświetleniu; było ono bowiem urządzone w ten sposób, iż oświecało tylko ścianę i kilka ławek najbliżej sceny stojących a przeznaczonych dla wyższych sfer społecznych, pozostawiając głębie sali w mrokach ciemnych jak rozpacz.
Orkiestry nie było wcale (jakkolwiek sztuka wybrana do grania jest operą), ale na miejscu, gdzie pospolicie znajduje się orkiestra stało krzesło, a na niem siedział kuśnierz Josiel. Siedział z twarzą zwróconą nie ku scenie, lecz ku publiczności: nie artystami bowiem, lecz publicznością miał dyrygować. Artyści umiejący doskonale swe role, zwłaszcza przy pomocy i dozorze energicznego Mowszy (»cesarza« filistyńskiego), dadzą sobie radę wybornie.
Ale publiczność — żywioł to burzliwy i niekarny.
W celu więc właśnie regulowania nieprawidłowych częstokroć ruchów publiczności, Josiel, reżyser, usiadł na miejscu, kędy zazwyczaj bywa orkiestra...
I teraz także ludzie, stojący na półokrągłych klocach, zaczynają poruszać się i szemrać z niecierpliwością widoczną... minuta jeszcze, a wybuchną wrzawą ogłuszającą. Lecz za szerokiemi plecami Josiela podnosi się kurtyna... Głośne szemrania milkną jak zaklęte, a śród ciszy grobowej rozlega się przeciągłe, groźne, po kilkakroć powtórzone ryczenie lwa...
Scena przedstawia pustynię.
W głębi kilka palm rysuje się wśród tła mglistego. Oaza to zapewne, a z oazy tej wychodzi lew potężnych rozmiarów, orzechowego koloru i z bardzo błyszczącemi oczami. Król pustyni niedarmo wydał ów ryk straszliwy. Ma on węch wprawny i poczuł zbliżanie się człowieka.
Otóż i ów człowiek.
Wychodzi tak jak i lew z pomiędzy palm, tylko z przeciwnej strony. Domyślamy się, iż jest to Samson.
A byłżeby to Szymszel?
Co za przemiana! Cipa sama, gdyby tu była, nie poznałaby męża swego. Wydaje się wyższym, mężniejszym; strój jego, którego układem sam kierował, niepozbawiony jest blasku i powagi. Składa go suknia szkarłatna, olśniewająca złotemi wyszyciami i biały fałdzisty płaszcz, na który spływa las włosów, czarnych jak noc, a długich do pasa. Piersi Samsona okryte są całe dyamentowym naszyjnikiem, a na głowie dźwiga hełm złocisty z wielkim pióropuszem, zdobnym w dyamenty.
Nie mogę utaić, że wszystko to złoto jest szychem, a dyamenty — to blaszki i paciorki Ale nic nie ma sfałszowanego w obliczu Samsona: powaga i męztwo, które malują się na niem, najczystszej są wody. Znać, że artysta wchłonął w siebie rolę swą tak zupełnie, iż utożsamił się z osobą, którą miał przedstawiać.
Śmiały i siły swej pewny, postępuje on ku królowi pustyni i błyszczący wzrok jego spotyka spokojnem, trochę nawet szyderskiem okiem. Król pustyni, zdumiony tą zuchwałością, podnosi się i staje na tylnych łapach (Mowsza, przysiadłszy za kulisami, pociąga sznurek, okręcony około tylnych łap króla pustyni) i wydaje ryk przeciągły, straszny (co za potężne płuca miewają czasem malarze szyldów!), który to ryk słysząc publiczność truchleje i odetchnąć nie śmie — ale Samsona nic nie przeraża. Jednym podskokiem przesadza scenę i zanim przebrzmiał wielki krzyk przerażenia — rozdziera króla pustyni na dwie równiuteńkie połowy.
— Brawo, brawo, brawo! — wołają na ławkach wyższe sfery, a z mroków, w których pogrążone są sfery zwyczajne, odzywają się głosy radości i tryumfu pełne a tak wrzaskliwe, że Josiel, kuśnierz, powstaje z miejsca swego i obiema rękami machając ku mrokom, woła: — Still!
Mroki zapadają w ciszę, a Samson, stojąc u brzegu sceny, ukazuje widzom plaster miodu, znaleziony w paszczęce rozdartego lwa, tego lwa nieszczęśliwego, którego dwie połowy leżą zdala od siebie, z oczami po śmierci jak za życia, przeraźliwie błyszczącemi.
Ukazując widzom plaster miodu, Samson całą twarz ma obleczoną wyrazem więcej, niż miodowej, niebiańskiej słodyczy. Rozedrzeć lwa, zdumiewającą w istocie musiało być niespodzianką dla Szymszela, który dotąd ani przeczuwał w sobie sił podobnych. Widać, że radość wielka napełnia mu pierś, która podnosi się szerokim, silnym oddechem i z której też wybucha po chwili pieśń chluby i wesela.
Głos jego jest pięknym, szerokim i dość wyrobionym tenorem.
Pomimo niezupełnie doskonałych warunków akustyki, dźwięki tego głosu napełniają salę od krańca do krańca, a tak są przejmujące i czyste, tak pełnym, wezbranym płyną strumieniem, że nawet wyższe sfery słuchają ich z przyjemnością, a co się tyczy sfer zwyczajnych, utopionych w mroku, te, po opadnięciu zasłony, wybuchają tak wielkim zapałem, iż Josiel-reżyser długo i mozolnie pracować musi nad jakiem takiem uregulowaniem tego publicznego ruchu, grożącego doszczętnem zniszczeniem wszelkich prawideł porządku.
Odsłona druga nie wiele się różni od pierwszej co do treści, ale forma, w jakiej się objawia, jest wcale inną.
Spostrzegamy niwę zarosłą zbożem.
Jest tam conajmniej pięćdziesiąt ździebeł słomy, stojącej w postawie prostej i w przyzwoitej od siebie odległości.
Nad zbożem stoi Samson i śpiewa.
Ze śpiewu tego dowiadujemy się, że niwy te są filistyńskie, a on zniszczyć je zamierza. Jakoż, zaledwie skończył śpiewanie aryi, nabrzmiałej srogą ku filistynom nienawiścią, wśród zboża z szybkością błyskawicy przebiegać zaczęły rude lisy (tym razem nie tylko już Mowsza, ale i zausznik jego Icko i jeden z szeregowców pociągali pewne, im tylko wiadome sznury).
Za lisami zaś tuż zabłysły ogniki sine i purpurowe, które paliły się dość długo, aż zgasły i napełniły tak scenę, jak salę całą, gęstym dymem i silnym zapachem siarki.
Sfery wyższe, siedzące bliżej owego pożaru i ulatującego zeń dymu siarczanego, nie dały tym razem żadnego oklasku, bo zakrztusiły się silnie i na długo, lecz w mrokach panowała radość wielka, której objawów nie poskramiał tym razem Josiel, reżyser, albowiem zakrztusił się także i, chowając głowę w czerwoną chustkę do nosa, kaszlał zawzięcie.
Krztuszenie się i kaszlanie z jednej strony, a gorące oznaki zadowolenia z innej, trwają dopóty, aż podnosi się znowu kurtyna, a widok sceny skłania wszystkich do milczenia i uwagi.
Tym razem, pomimo pewnych niedostatków w środkach scenicznych i dekoracyjnych, widok sceny wydaje się zajmującym i malowniczym, nawet zasiadającym ławy sferom wyższym, i za taki uznać by go mogły sfery daleko jeszcze od tych wyższe.
U stóp palm, więc w głębi sceny, siedzą trzej starcy judejscy i biadają nad nieszczęściami ojczyzny, sprowadzonemi srogą zemstą, wywieraną przez Filistynów za zniszczenie pól filistyńskich. Odzież starców długa, poważna, białe włosy spływają na plecy z pod wielkich, futrzanych czapek, które tylko do połowy zasłaniają czoła, zorane latami i szlachetnym smutkiem, białe brody okrywają piersi, a w drżących od żalu rękach trzymają wielkie kije, na których wspierają chwiejne ze starości kroki.
Głosy ich są drżące i wybornie tłómaczą patryotyczną trwogę i boleść, przejmującą ich serca. Słowa ich śpiewu uwiadamiają nas, że filistyński monarcha, jako niezbędny warunek do zawarcia pokoju z izraelskim ludem, stawia żądanie, aby »Silny Samson« skrępowany i wydany mu został.
Starcy judejscy postanawiają żądać od Samsona, aby dokonał ofiary i dobrowolnie, w okup zagrożonej i udręczonej srodze ojczyzny, oddał się w ręce wroga. Postanawiają iść do niego i błagać go o to, ale... otóż i on sam nadchodzi.
Scena pełna iście dramatycznego pierwiastku.
Oddać się w ręce wroga!... na pośmiewisko, niewolę srogą, śmierć straszliwą!
Szymszel, który, odkiedy stał się Samsonem, zaznał był upojenia chwały i zwycięztw, jest teraz zdjęty grozą i smutkiem głębokim. Z innej przecież strony, poczucie obowiązku i miłości dla ojczystego kraju wstrząsa silnie jego sercem. Patrzcie, jak mieni się twarz jego! jaka bladość śmiertelna okrywa mu czoło! jak oczy jego buchają ogniem rozpaczy, to znowu przysłaniają się wilgocią bezbrzeżnej litości!
Brawo! brawo!
Nie prostego to aktora widzimy, ale istnego artystę, który aż do najdrobniejszej nerwu istoty swej czuje się w tej chwili mężem o potężnem ramieniu i wulkanicznej duszy... Walczy długo... potem nagle wyciąga ku starcom judejskim obie ręce, a z piersi wydaje wielki okrzyk: »Wiążcie!«
Okrzyk ten rozbrzmiewa po sali dźwiękiem niezmiernej boleści i wysokiego bohaterstwa: starcy judejscy, krępując ręce i nogi bohatera, płaczą: sfery wyższe mają tu i ówdzie łzy w oczach, z głębi oddalonych mroków wydobywają się jęki i łkania, a Josiel-reżyser nie zwraca już na nic uwagi, albowiem, przyłożywszy sobie czerwoną chustkę do twarzy, płacze także.
Wtem robi się na scenie hałas, brzęk i wielkie tupanie nogami.
Cesarz filistyński wpada na scenę z całym swym orszakiem i pełną wyniosłej pychy przybiera postawę na widok skrępowanego Samsona, którego, płacząc wciąż i wzdychając, wiodą ku niemu judejscy starcy.
Więzień stoi nieporuszony i pełen godności; milczy i spokojnem okiem patrzy w twarz wroga.
Ale twarz ta opatrzona wspaniałym nosem i bródką »à la Napoleon«, szyderską jest i wzgardliwą. Niepomni wspaniałomyślnych zasad rycerskości władca filistyński i jego towarzysze pozwalają sobie obsypywać ubezwładnionego bohatera grubiańskiemi wymówkami i nieprzyzwoitymi żarty.
Samson cierpi chwilę w milczeniu, lecz potem drżeć zaczyna; widać na twarzy jego, jak burza uczuć ukojona przedtem w rezygnacyi, wzbiera w nim nanowo, jak wśród krępujących go sznurów, nabrzmiewają jego muskuły...
Nagle wstrząsa się cały od stóp do głowy, więzy spadają zeń, niby porwana pajęczyna, a zanim Filistyni oprzytomnieć mogli, pochyla się i porywa leżącą u stóp swoich... oślą paszczękę. Jedno szerokie zatoczenie ramieniem, jedno mgnienie oka... armia filistyńska z wielkim stukiem upadających ciał runęła na ziemię, a władca jej zniknął, sromotną ratując się ucieczką...
Wtedy, w upojeniu tryumfu, w radosnem uczuciu uratowania się i uratowania ojczyzny, Szymszel staje się tak pięknym, jakim nigdy nie widziała go Cipa, piękność jego wiecznie podziwiająca. Z dziwnym swym orężem w podniesionej dłoni, z drgającym uśmiechem na ustach, które otwierając się, ukazują zęby śnieżnej białości, w białym płaszczu, który zsuwa mu się z ramion, i złocistym hełmie, którego dyamentowy pióropusz rzuca na jego czoło tęczowe połyski, — śpiewa on pełną, wezbraną piersią hymn chwały i wesela i pieśnią tą dzięki składa Jehowie, że mu pozwolił pokonać te »możne tysiące«.
Czy u stóp zwycięzkiego Samsona leżały pokonane »tysiące«? Czy oręż, którym je pokonał, był istotnie oślą paszczęką, lub wyglądał raczej na goleń wołu? — Mniejsza o to; dość, że Szymszel był w tej chwili pięknym, potężnym, upojonym, szczęśliwym, i że gdy spadła zasłona, Josiel, reżyser, począł wołać z całej siły: »still! szaaa! szaaa!« a potem spostrzegając, iż samym tylko głosem nic nie poradzi, poskoczył z swego miejsca, wpadł w mroki, pogrążył się w nich na chwilę, potem ukazał się z jakimś malcem. Ciągnął go za rękę aż ku drzwiom pieczary (sieni), za któremi malec zniknął...
Biedny malec! nigdy w życiu nie widział jeszcze tylu naraz trupów. Martwo leżący Filistyni przerazili go nadzwyczajnie, a gdy w dodatku jeden z nich (podobno zausznik cesarza), w czasie długiej aryi Samsona, zaczął się poruszać, zapewne w celu przybrania dogodniejszego położenia dla wiecznego spoczynku, malec wrzasnął z całej siły, w czem doskonale poczęli go naśladować rówieśnicy. Utworzył się z tego chór, całkiem nieprzewidziany w pierwotnym układzie opery. Josiel położył jednak koniec temu nieregularnemu ruchowi audytoryum przez podanie przywódcy ruchu absolutnemu ostracyzmowi...
Zaledwie reżyser zdołał wrócić na swoje miejsce, gdy zasłona podniosła się zwolna.
Tym razem widzimy rzecz całkiem nieprzewidzianą.
Pośrodku sceny stoi... budka, w której sprzedaje się wodę sodową. Jest to pałac, w którym mieszka piękna i wabna filistynka, Dalila. Drzwi pałacu są otwarte i przyozdobione festonami perkalowej firanki, z brzegami wyciętemi w zęby. Z jednej strony ściana pałacu jest ślepą, z drugiej ma jedno okno.
Za firanką, na wiedeńskiem krzesełku siedzi Dalila, w błękitnej sukni, rozpiętej na ogromnej krynolinie, z różowym wachlarzykiem w ręku. Siedzi i dziecinnemi oczami, które wśród jej twarzy wyglądają jak niezabudki w bukiecie piwonii, patrzy wprost na publiczność. Potem wstaje i wychodzi zza firanki. Zaczyna śpiewać.
Bas wcale ładny!
Śpiewa o tem, iż wdziękami swemi uwieść musi Samsona, aby następnie wydrzeć mu tajemnicę jego dziwnej siły.
Dalili trochę niezręcznie jest poruszać się w długiej sukni i przytrzymujących ją żelaznych obręczach; oprócz tego jest mocno zakłopotana różowem narzędziem, które trzyma w ręku, a z którem nie wie sama, co jej czynić wypada.
Wełniste loki, opływające jej czoło i plecy, zwiększają gorąco, które uczuwa na widok mnóstwa oczu w jej twarz wlepionych. To też basowy głos drży i wpada w tony tak już nizkie, że aż zupełnie nie są właściwe delikatnej kobiecej piersi, a błękitne oczy roszą się łzą niewymownego udręczenia...
Wszystko to przecież jest niczem.
Szymszel nie widział nigdy w życiu kobiety tak pięknej, jak ona.
Czy wchodząc na scenę, spostrzegł on istotnie tę Dalilę, która się tam znajdowała? Niewiadomo. Słyszałam jednak potem, że Szymszel, wchodząc na scenę, zamiast ponsowej twarzy, niezabudkowych oczu i wełnianych loków Mejerka, widział śnieżne lica, uwieńczone kruczym lśniącym warkoczem i patrzące na niego dwiema gwiazdami płomienistych źrenic.
Widział w tych czarnych źrenicach łzę marzenia i żar namiętności, a postać, która stała przed nim, była wysmukłą, gibką... Niby od niebios rozgrzanych wschodniem słońcem, wiały od niej tchnienia upalnych rozkoszy Wschodu.
Tego, co czuł, Szymszel w tej chwili, nie zaznawał nigdy i nazwać-by nie umiał, ale gdy zbliżył się do uroczego widma, które stało przed jego wzrokiem, i gdy śpiewać doń zaczął, głos jego miał takie miękkie lub gorące, błagalne lub gwałtowne tony, iż Dalila szeroko od zdumienia rozwarła błękitne oczy a potem, kiedy wypadło jej z roli podać mu rękę, czyniła to z widoczną trwogą.
Szymszel ruchem gwałtownej radości pochwycił rękę, nie tę, która trzymała wachlarz, ale drugą, i, przyciągając Dalilę do piersi, złożył na jej ustach taki pocałunek, że do reszty nim przestraszona, wyrwała się z objęć jego i usiadła na jednem z dwóch wiedeńskich krzesełek, umieszczonych przed krużgankiem jej pałacu.
Oprzytomniawszy nieco, Szymszel usiadł na drugiem krzesełku. Zaczął się duet.
W tym-to duecie rozstrzygnęły się losy Samsona. Skrytym był i do zbadania nie łatwym, ale wdzięki Dalili pokonać zdołały opór najwytrwalszy. Daremnie, stojąc przed nią, najbardziej przekonywającym, najbardziej błagalnym głosem śpiewał: »Dos ist nyt dein Gescheft«. Zwodna zalotnica wiedziała dobrze, iż interes to był ważny dla niej, i dopóty śpiewała basem (Szymszel zamiast basu słyszał najcudowniejszy mezzo-soprano), dopóty z wielkiego wysilenia roztwierała znużone, dziecinne oczy (Szymszel zamiast tych oczu widział dwa czarne, gorejące brylanty), — aż znużony walką i pokonany miłością, ujął w obie dłonie swe ogromne włosy i pokazując je czarodziejce, wyśpiewał: »W nich siła moja«.
Dalila powstała, tryumfalnie skinęła różowym wachlarzykiem, poprawiła osuwającą się na czoło ponsową różę, splunęła i podała rękę zwyciężonemu bohaterowi.
Ponowny pocałunek i ponowny przestrach Mejerka, który nie może pojąć, dlaczego Szymszel z taką czułością obejmuje jego kibić i tak silnie do jego ust przykłada swe usta. Poczem rozkochana para znika w głębi pałacu zwodzicielki, za firanką wyciętą w zęby...
Zjawiają się Filistyni. Zmartwychwstają ci sami, którzy w akcie trzecim polegli byli z ręki Samsona. Tem sroższą po zmartwychwstaniu czuć muszą nienawiść ku swemu mordercy. Czekają na Dalilę, skradają się pod drzwi pałacu, zaglądają przez jedyne okno, wymieniają między sobą tajemnicze znaki... Lecz otóż i ona!
Wychodzi zza firanki i trzymając w jednej ręce różowy wachlarzyk, w drugiej niesie wielki zwój długich, kruczych włosów. Pomiędzy Filistynami radość nieopisana. Sam cesarz na znak dziękczynienia ściska dłoń Dalili. Rycerze dobywają broni z pochew i z krzykiem zajadłej zemsty rzucają się na wychodzącego z pałacu Samsona. Samson niepodobny do siebie. Bez hełmu, bez włosów, bez białego płaszcza, wpada w ręce wrogów, którzy, nie czyniąc długich ceremonii, oślepili go na oba oczy.
Zasłona spada, wśród słuchaczów milczenie grozy i tylko w mrokach słychać szlochania...
Słusznie łzy leją litościwe dusze. W teatralnej garderobie Samson siedzi na ławie, na której posadzili go Filistyni, blady śmiertelnie, ciężko dyszący, z zamkniętemi oczyma.
— Rebe Szymszel, — mówi doń Mowsza — spojrzyj na ten pałac, który masz przewrócić na scenie... Może on za ciężki dla ciebie... można go zmniejszyć...
Ale w piersi Szymszela szemrzą głuche jęki.
— Wrogowie odebrali światłość źrenicom moim — szepcze boleśnie — jestem ślepy i oczy moje nie ujrzą nigdy wielkich dzieł Przedwiecznego!
Herste! — mówią Filistyni do siebie i zamieniają zdziwione spojrzenia.
— On myśli, co my jemu naprawdę wyłupili oczy!
Wtem przez garderobę przesuwa się Dalila. Szymszel usłyszał szelest jej sukni i podniósł powieki.
Oczy jego ciskają błyskawice gniewu i rozpaczy, ciemne rumieńce wytryskają na bladą twarz.
— Co ty mnie narobiła? co ty mnie narobiła? Ty mnie zgubiła! Ja przez twoją wielką chytrość moje oczy stracił, w niewolę się dostał i — przepadł.
Wykrzykując te słowa, ściska pięści i rzuca się ku Dalili, która, przelekniona, upuszcza z ręki różowy wachlarzyk i ucieka w najdalszy kąt garderoby, gdzie się zasłania kwiecistym szlafrokiem jednego z judejskich starców. Zasłania ją też szerokiemi piersiami Mowsza, a nie śmiąc podnieść dłoni na uczonego męża, wyciąga tylko przed się obie ręce i woła:
Rebe! aj, waj! Rebe!
Uniesienie Szymszela trwa przecież krótko i zmienia się wnet w głęboką żałość. Opada na ławę, opuszcza ręce, zamyka powieki i zaczyna jęczeć.
— Oj! oj! ja na twoją twarz, jak na rajski kwiat patrzyłem! Usta twoje były dla moich ust potokiem miodu, a twoje oczy paliły się przede mną jak wielki płomień i całe moje serce przed niemi topniało! A ty mnie tak źle zrobiłaś! Ja przecież, Dalilo, przepadłem!
Na scenie stoi pałac, inny niż przedtem, złożony z dwóch kartonowych filarów, połączonych u góry kartonowym gzemsem. Około filarów Filistyni ucztują, cieszą się, śpiewają, a ku większej swej radości »cesarz« rozkazuje wwieść w monarsze progi oślepionego więźnia. Samson, wprowadzony przez dwóch szeregowców stoi z zamkniętemi powiekami, nie trwożny, lecz tylko śmiertelnie smutny.
Przypatrzcie mu się uważnie: zdawało by się, że przez tę upłynioną godzinę schudła twarz Szymszela. Blade jego policzki wydają się zapadłymi, a zamknięte oczy otaczają ciemne koła. Możnaby rzec, iż twarz to strawiona namiętnością, nienawiścią, rozpaczą...
A Filistyni śmieją się, stroją z niego żarty, opowiadają mu o spustoszeniach i zemstach, które roznoszą po jego ojczyźnie, a on więzień, ślepiec, bezsilny atleta, nie może jej już bronić...
Daremnie tam kędyś płaczą judejscy starcy, daremnie jękami napełniają powietrze judejskie niewiasty, a najwaleczniejsi mężowie krwią swą zlewają niw judejskich rozłogi... Samson nie osłoni już ojczystej ziemi piersią, której odebrana wszystka siła, nie dojrzy przeciw wrogom jej oręża oczami, którym odebrana wszystka ich światłość.
Szymszel słucha żartów, naigrawań i tryumfalnych opowieści wrogów, i zwolna podnosi głowę... Omackiem, chwiejnym krokiem wychodzi z pałacu, staje z drugiej strony filarów i śpiewać zaczyna. Jakże głęboką, bezbrzeżną boleścią nabrzmiały jest głos jego! jak wysokiej skali tonów dosięga! jakie napełniają go rozpaczne wołania i prośby! Woła do Jehowy o siłę, o tę dawną siłę swoją, której pragnie na chwilę jeszcze, na jedną chwilę...
Wołając tak, ręce drżące i twarz bladą, o powiekach zamkniętych i ustach, okrążonych wyrazem męczeńskim, podnosi w górę.
Teraz, gdy stoi w ramionach kartonowych filarów, oświetlony lampką z długim kominem, którą jeden z Filistynów trzyma mu przy samej twarzy, ma pozór męczennika, takiego męczennika, który boleje »bólem milionów«.
Lampka, trzymana mu przy twarzy, parzy mu policzek. Odtrąca ją ruchem gniewnym, obiema rękami chwyta za filary, wstrząsa nimi i obala je na Filistynów, którzy też wszyscy z wielkim łoskotem padają na ziemię...
Zabici wszyscy i Samson zabity.
Martwe ciała poległych leżą pod gruzami pałacu i mienią się, wśród przyciskających je filarów, szkarłatnemi, żółtemi, zielonemi barwami odzieży. Zasłona spada... publiczność wybucha szalonymi okrzykami.
Sfery wyższe i zwyczajne, ławki tonące w świetle i grzęznące w mrokach — kloce półokrągłe — łączą się w jednem ogólnem uczuciu, klaszczą, śmieją się, płaczą, biadają, przywołują Samsona, »cesarza«, Dalilę, starców judejskich; a Josiel, reżyser, nic już nie ma przeciw tej całej wrzawie i poskramiać jej nie myśli, tylko, wsparłszy się o brzeg sceny, smutny jakiś stoi, bo oto już koniec uroczystości, o której myśl przez parę miesięcy wlewała trochę wesela w mozolne, jednostajne życie ubogiej garstki ludzi.

∗             ∗

Po skończonem przedstawieniu artyści nie zdejmują teatralnych kostyumów, ale owszem, dopełniają je pociesznymi dodatkami różnymi, a że są zmęczeni trochę, już zatem w garderobie wypijają parę butelek miodu i rozpoczynają chóralną, wesołą, pieśń. Z pieśnią tą wychodzą na ulice miasta, dążąc do mieszkań bogatych kupców i zamożnych właścicieli kamienic miejskich. Tam oczekują ich sute, gościnne przyjęcia, tam tańczyć będą, śpiewać i weselić się przez noc całą, a niejeden pieniążek srebrny, niejedna nawet asygnata rublowa wpadnie im w ręce, i z rąk ich przejdzie nazajutrz do kasy ubogich, którą samo już przedstawienie zaopatrzyło obficie i na długo.
Ale wśród wesołej i gwarnej gromadki, która teraz właśnie, z wybuchami pieśni i śmiechu, wstępuje na dość szerokie schody, wiodące do mieszkania kupca Rozendorfa — Szymszela nie ma.
Ulicą mroczną, gdzieniegdzie tylko oświetloną słabym płomykiem latarni, samotnie kroczy wysmukła postać męska. Gdy przechodzi około rzadkich słupów z latarniami, biją od niej połyski szkarłatu, złota i dyamentów, któremi jest okryta; gdy zatapia się w mroku, płaszcz jej długi i fałdzisty bieleje i rozwiewa się niby ramiona widma. Samotną jest postać ta, ale nie smutną. W pełnem powagi stąpaniu jej znać lekkość i siłę, a z piersi jej to przyciszonymi, to rozgłośnie wybuchającymi tony wypływa wielka arya tryumfu.
Szymszel po zgruchotaniu Filistynów i siebie samego, — zmartwychwstał, przejrzał, zapomniał o wszystkich przebytych upokorzeniach i męczarniach; lecz ani na jedno mgnienie oka nie przestał być jeszcze »Silnym Samsonem«. Owszem, idąc teraz z ulicy w ulicę, pomiędzy ścianami murów, o zgasłych już i gdzieniegdzie zaledwie świecących się jeszcze oknach, przebiega pamięcią wszystkie wielkie czyny, których dokonał, i czuje się przepełnionym radością i dumą.
Niekiedy błyska mu w pamięci wspomnienie zwodnej, niewiernej Dalili... wtedy tęsknota jakaś, jakiś żal, ściskają mu serce. Wnet przecież przypomina sobie ojczyznę Judeję, którą uratował od krwi, łez i pożóg; podnosi wysoko głowę, uśmiecha się, śpiewa głośniej i po nierównym bruku mrocznej ulicy stąpa jak po wawrzynach...
W ten sposób Szymszel przeszedł bulwar i wszedł w zaułek. Machinalnie, przez przywyknienie, kierował się ku mieszkaniu swemu śpiewając wciąż, dotknął ręką klamki nizkich drzwiczek i stanął w progu swej izby.
I przez parę minut stał w nieruchomości kamiennej.
W izbie, na stole u okna, paliła się lampka, z której długiego kominka wił się ku górze dym żółtawy, cuchnący. Dalej nizkie ściany, łoża z pierzynami, porozrzucana odzież stara i brudna, kilka ludzkich postaci leżących we śnie, — tworzyło w zmroku chaos, zrazu oczom i myśli jego niezrozumiały. Zrozumiał go po kilku minutach i — obudził się.
Pierzchnął cudowny, upajający sen. Szymszel zrozumiał, że nie jest Samsonem, owym potężnym atletą i poetycznym bohaterem biblii, ale sobą, Szymszelem, synem Gerszona, uczonym czasów dzisiejszych, który przeszłość swą spędził i przyszłość spędzić ma w tej ciasnej izbie, nad tą księgą, która leży rozwarta na stole, z długimi wierszami, wijącymi się nakształt węża pod światłem lampki.
Rzecz dziwna! Przy spojrzeniu na księgę, wyraz niesmaku przyoblekł zbladłą twarz Szymszela. Odwrócił od niej oczy i, zwolna postąpiwszy kroków parę, siadł na stołku przy stole. Głęboka zmarszczka powstaje pomiędzy brwiami jego i rzuca mu na twarz wyraz posępnej zadumy.
Zakosztował życia czynu, ofiary, dręczących, lecz zarazem rozkosznych kolei cierpień i szczęścia, klęsk i tryumfów. I cóż? był to sen tylko. Wracać teraz musi do martwych kart, o zżółkłem obliczu, do siedzącej wiecznie, pół martwej postawy, do dumań nieskończonych, rozróżniań subtelnych, studyów bezdennych.
— A co z tego wszystkiego dla ludzi? co?
Pomyślał o ludziach... A cóż on pocznie teraz z tą gorącą miłością dla ludzi, która tam, na deskach teatralnych, płonęła w potężnem łonie Samsona i pozostała już w słabej piersi Szymszela — czuje silnie, że pozostała na zawsze! Czem ją wyrazi? ku czemu jej użyje? Jakimi czynami zdoła uspokoić jej palące żądze? A cóż pocznie z przeczuciem tej innej miłości, które roznieciło płomienne oko Dalili-widma, z przeczuciem miłości tkliwej i upalnej, które, błysnąwszy w wielkiem sercu Samsona, napełnia serce Szymszela westchnieniami tęsknoty niewymownej...
Ideały!
Szymszel nie znał ich imienia, ale gdy raz przeleciały mu przed wzrokiem, przywiązał do nich duszę. Przeleciały mu przed wzrokiem ideały czynu, miłości, chwały... O! kędyż zniknął, dlaczego stał się tak drobnym jak atom piasku, dawny, jedyny ideał jego suchej, subtelnej, jałowej uczoności?... Czyliżby w piersi i głowie tego żyda, o smukłem nerwowem ciele, wytwornych rysach, głębokiej źrenicy i cienkich ustach, które drżą od każdego wrażenia, jak delikatny liść od powiewu wiatru; czyliżby w głowie i piersi żyda tego, który twarz dzieci zwykł był okrywać namiętnymi pocałunkami, a wśród ciemnych nocy miewał anielskie widzenia — istniały nieuprawne warstwy uczuć, imaginacyi i zdolności, które czynią człowieka sposobnym do ukochania ideałów i sięgania po nie natchnionem ramieniem?
Pochylił głowę i spojrzał po swem ubraniu.
Dziwny uśmiech przewinął mu się po ustach.
Biały płaszcz Samsonowy owijał kolana miękkimi zwojami, szkarłatna szata rzucała połyski złote, paciorki naszyjnika przy świetle lampki okrywały pierś blaskami rubinów, szmaragdów i srebra, a na czole czuł muskanie pióropusza zwieszającego się z rycerskiego hełmu.
Uśmiechnął się dziwnie, podniósł ręce i powoli zdjął z głowy pozłocisty hełm z pióropuszem. Postawił go na stole i wpatrzył się weń gorejącemi oczami, z których po chwili stoczyły się na blade policzki duże łzy.
— Żegnaj silny Samsonie! Mężu wielki, któryś mnie nauczył, że są na świecie bohaterskie czyny, wielkie miłości, piękne Dalile i... mali, słabi Szymszele!
Dowiedział się, że nigdy nie był wielkim, ani mądrym, ani szczęśliwym... i załamał ręce tak gwałtownie, że aż kości zatrzeszczały w stawach, a potem założył je sobie na szyję i rozpinać począł naszyjnik z rubinów, szmaragdów i srebra. Rozpiął go, zdjął i w obu rękach trzymał przed sobą, a zza tej sieci błyszczących sznurów błyskały czarne źrenice nabrzmiewające znowu wielkiemi łzami.
— Żegnaj silny Samsonie, mężu wielki!...
Wtem ręce trzymające naszyjnik opadły mu na kolana. Ujrzał przed sobą widok, o którym nie wiedział zrazu, co oznacza. Naprzeciw niego mroczna głębina izby usiana była sześciu parami żywo połyskujących punkcików. Punkciki te były oczami ludzkiemi i połyskiwały z różnej wysokości i w różnej od siebie odległości, ale ludzkie postaci, do których one należały, kryły się w cieniu.
Wszystkie te sześć par oczu wyrażały podziw, zachwyt, radosne zdumienie. W chwili, gdy opuścił na kolana ręce z naszyjnikiem, punkciki te czarne, błękitne, szare, lecz wszystkie rozpalone błyszczącą iskrą, poczęły posuwać się ku niemu, w górze zaś, najwyżej, dojrzał jeszcze dwa inne światełka złote, podobne do dukatów, a z miejsca, w którem świeciły, wychodziło głośne mruczenie.
Był to kot bury, który siedział w otworze pieca, patrzył na pana domu i mruczał. Poniżej znajdowała się cała gromadka rodzinna. Spała w chwili przybycia Szymszela, lecz się potem obudziła i siedząc na ziemi, wpatrywała się w świetny strój męża i ojca.
Siedzieli wszyscy i patrzyli oddawna, tamując oddech w piersi, aby nie spłoszyć widziadła w szkarłatach i złocie, które wydało im się sennem zjawiskiem. Potem Cipa pierwsza wysunęła się z mroku, chyłkiem cicho, bardziej pełznąc, niż idąc ku kolanom męża.
U kolan przysiadła znowu, podniosła twarz, otoczoną brzegami okrągłego czepca, splotła ręce na watowanej spódnicy, z pod której wyglądały stopy w niebieskich pończochach, otworzyła usta i patrzała mu w twarz oczami, tonącemi w miodach czułości...
Za nią wyłoniły się z cienia ognisto-włose główki Mendelka i Esterki. Enoch wychylił bladą twarz swą, nad którą sterczał zmięty daszek zsuniętej w tył czapki. Liba stanęła za wszystkimi z warkoczykiem, rozplatającym się w płowe pasma, i z Lejzorkiem na ręku.
Milczeli wszyscy.
I Szymszel milczał długo, patrząc z kolei na postaci te, które otoczyły go już zbliska.
Potem ogarnął je wszystkie jednem spojrzeniem i, szybko ukrywszy twarz w obie dłonie, boleśnie zaniósł się od płaczu. Płakał i rozdzierającym głosem biadał.
— Biedne dzieci moje! oj biedne, biedne wy, moje rybki, brylanty! Co ja dla was zrobię? Co ja dla was zrobić mogę? Ja sam biedny, mały i taki — ciemny, i taki — głupi! I wy będziecie zawsze biedne, małe, i ciemne, i głupie!
Nagle płakać i jęczeć przestał, ze stołka zerwał się i, przed oknem stanąwszy, w ciemności wzrok pogrążył.
Stał tak chwilę, aż ujrzał znowu... wielką, długą pręgę złotą, która na tle czarnej nocy utworzyła złotą drabinę, ze szczeblami pełnymi aniołów i z białym, litośnym, cierniami uwieńczonym, a wianki wijącym aniołem modlitwy u szczytu.
Zwrócił się Szymszel ku gromadce swej i z rąk Liby pochwycił małego Lejzorka...
Gdyby wtedy ktokolwiek stał na ciemnem podwórku, za okienkiem, w którem błyszczało mdłe światło lampki, ujrzałby osobliwszy obraz.
W głębi mrocznej izby, na tle jej najdalszem, połyskiwały wciąż zawieszone jakby w powietrzu, złote oczy kota. Bliżej odbijały od tła mrocznego blade twarze Liby i Enocha, których usta otwierały się od zdumienia. Bliżej jeszcze Esterka i Mendelek stali, trzymając się za ręce i szeroko roztwierając błękitne oczy, ukryte prawie za opadającą na czoło gęstwiną ognistych kędziorów. A najbliżej Cipa, w okrągłym czepku, przelękniona płaczem męża, splatała na piersi ciemne dłonie... A wątły, wysmukły żyd z roztarganymi czarnymi włosami, w szkarłatnej sukni, błyszczącej złocistem wyszyciem, stał przy oknie, przechylał się nad stołem, w obu wyciągniętych rękach trzymał dwuletnie dziecię w szarej koszulinie i, przykładając je do samej prawie szyby okna, a kędyś w górę, w górę, posyłając błagalne spojrzenie, z całej piersi wołał:
— Sandalfonie, Sandalfonie! proś Jehowy, żeby zrobił go — »Silnym Samsonem!«



JAKTON.


Nie zawsze tak się nazywał. Duży, mały w miasteczku pamięta, że dawniej wołano na niego Lejba Rabinowicz. Tego jednak dawnego nazwiska swojego nie nosił z tak wysoko podniesioną głową, jak dziś nosi swoje przezwanie.
Czy skrzynka ze szkłem, którą cały dzień dźwiga na schylonym grzbiecie, zrobiła się lżejsza? czy jemu skąd mocy przybyło? Niewiadomo; ale wyprostował się jakoś, urósł jakby, chałat ściślej podpasał, czapkę nawet w tył więcej zasuwa, odkrywając czoło wązkie a wysokie i cienkie, proste, czarne, srebrzące się już tu i ówdzie włosy. Nawet długie jego buty, z pod zatkniętego za pas chałata widne, inaczej jakoś zdają się wyglądać. W miasteczku nieraz błoto takie, że Boże ratuj, a Lejba schludny, czysty, jakby w niem nie grzęznął, tylko sobie po kamyczkach wybranych chodził. Aż dziw ludziom poprostu.
Dawniej, jego ciemna, rzadka, ostro zakończona broda ledwo w szabas podnosiła się tak wysoko i drżała w sobie, jakby od słów cicho szeptanych; ledwo w szabas oczy jego zmrużone, złotawe, tak daleko gdzieś, tak uparcie patrzyły przed siebie... Teraz na każdy dzień on już taki; na każdy dzień po miasteczku chodzi, jakby ciągłe świątki miał w duszy, choć chleba lekko nie je, a i ten ościsty bywa i czarny i gorzki.
A zgarbi się czasem, brodę opuści i wzrok w błotnistej uliczce utopi, to niechno tylko z za węgła gdzie, albo ciemnej sieni, wyrostek jaki krzyknie za nim: »Jakton!« — to Lejba wnet się pod skrzynką swoją prostuje, twarz mu zachodzi jakby światłem jakiem, a spojrzenie jego zmrużonych, złotawych oczu, wysoko, gdzieś, ponad dachy domostw biegnie, gdzieś! nad dach bóżnicy nawet... A przecież to nazwa wcale nie zaszczytna. Mały, duży wie, że »Jakton« znaczy poprostu: błazen. Ot, durny taki w sobie, a nawet ze wszystkiem waryat. Nierzadko się też zdarza, że razem z tem słówkiem poleci za Lejbą garść piasku, błota, albo ostry kamyk; nierzadko trafi go nawet. Ba! cała »Chewra-Kedisza«, co to umarłych obmywa i grzebie, pod nogi mu pluje, że już o kahalnych nie wspomnę. A jemu tylko ta śpiczasta broda drgnie i zatrzęsie się w sobie, tylko mu po twarzy przeleci błysk nagły, a zresztą, jakby nie do niego, tak prosto idzie w swoją drogę, stukając swoim kijem czeczotkowym. Mówią, że on sam dawniej do »Chewry-Kediszy« należał i umarłych grzebał. Ale go odłączyło od siebie to stowarzyszenie. Tak samo też zrobiła »Chewra-szomri-szabas«, co wysyła w piątek wieczór swych obwoływaczy, aby stukali we drzwi, przypominając, że czas zapalać szabasowe światło; i »Chewra-talmud-thora«, co posyła biedne dziatki do chederu i »Chewra-nertumet«, co dzień i noc lampę w synagodze pali.
A wszystkiego tego narobił Froim Porter swoją głupią śmiercią. Głupią i zgoła niezbożną, a nawet przeklętą.
Froim Porter zdawna w miasteczku siedział, krawcem był, a grosz zarobny u Szlejfmana składał. Było tego najpierw kilka, potem kilkanaście złotych, aż po latach nędzy i pracy do tysiąca kilkuset doszło. Szlejfman tym groszem obracał, woły sprzedawał, skupował, po jarmarkach wielkich jeździł, ufność w miasteczku miał.
A był Froim Porter wdowcem i dawno odumarły go dzieci jego, synowie i córki. Sam był, a sieroctwo swoje cieszył tym groszem zarobnym, jakby dziećmi i wnukami swymi. I więcej nawet. Bo w życiu swojem widział, że dzieci i wnuki rosną po to, aby odejść rodziców swoich a dziadów i dla siebie żyć; a ten grosz jego krwawy niósł po to, aby do niego, za czasem wrócić i w słodycz mu się obrócić i starość jego podpierać.
I miał Froim siostrę Chaję, za talmudzistę wydaną. Ten nad księgami cały dzień się kiwał, nie pytając z czegoby chleb jadł i z czegoby jadły dzieci i żona jego. A dzieci kupa było i przybywało ich coraz.
Ale wiedziała o tem wszystkiem Chaja. Wiedziały o tem jej nabrzmiałe i podbite nogi, jej trzęsące się i wychudłe ręce, jej zapalone chciwością i latające jak jaskółki oczy, gardło zachrypłe od ciągłego szwargotu, czoło nie odsychające ze znoju, myśl nie spoczywająca w swej trosce ni we dnie, ni w nocy.
Wiedziała o tem wszystkiem Chaja, typ małomiasteczkowej żydówki, młodej jeszcze a już zwiędłej, za groszem dyszącej, umiejącej o zimnym kartoflu z cebulą, albo obwarzanku żyć, pracować, rodzić dzieci, wybiegać za zarobkiem na wsie okoliczne choćby od północka, jednym śledziem i funtem chleba żywić rodzinę dzień cały i jeszcze dziecko karmić wyschłą swoją piersią.
Pomimo tych wysiłków, bieda budziła Chaję i bieda spać ją kładła; bieda chroniczna, wzmagająca się każdego pierwszego dnia w miesiącu, kiedy trzeba było dwa ruble komornego z nędznej izby płacić.
Te dwa ruble to był moment tragiczny życia Chai.
W wigilię już dnia biegała roztargniona, wpół obłąkana prawie, myląc się w rachubie jaj, które zbierała tydzień cały po wsiach, nie umiejąca wydać reszty, głodna, spragniona, ledwo że odziana, szturchająca starsze bachory, zapominająca dać piersi niemowlęciu, a zupy z chleba mężowi talmudziście. Najlepszy wyżeł nie węszy tak za zwierzyną, ani jej tak tropi, jak ona cały ten dzień od świtu węszyła za groszem, jak ona go tropiła...
Z zajadłości, z jaką gwałtem niemal wydzierała za rogatką babom z kobiałek to jaj parę, to krajankę sera, to osełkę masła, aby je sprzedać w miasteczku, przechodziła w prośby, w błaganie, w płacz rzewny. Odepchnięta chłopską ręką od wozu, powracała do niego dziesięć, dwadzieścia razy, darła się na drabki, lazła w półkoszek z tyłu, czepiała się koni. Bywało chłop jej czepiec z głowy zedrze, w kark grzmotnie, kaftan na niej poszarpie, a ona nic. Jak wszczepi wyschłe palce w półdrabek, tak biegnie za podciętą nagle szkapą, targując się i lamentując naprzemian, aż do utraty tchu w piersi, aż do piany w ustach.
Wpadała tak za wozem przez szlaban, przez most, koło poczty, koło apteki aż na rynek, odpychając inne żydowice, kłócąc się z niemi, pochlebiając łającemu ją chłopu, łyskając do koła niespokojnem, krwią nabiegłem okiem.
Ile kułaków dostała wtedy w plecy, ile razy zatoczyła się na stojące dokoła pompy sikawki, ile sińców wyniosła z takiej kampanii, tego nie liczyła nigdy. Jeśli tylko udało jej się zarobić choćby dziesiątkę, wracała do domu tryumfująca, radosna po tej poniewierce i zaczynała liczyć uzbierane przez cały miesiąc w takiż sam sposób miedziaki. Nigdy jakoś jednak więcej nad rubla naliczyć nie mogła. Po drugiego chodziła do brata. Stawała wtedy w progu jego pokorna, milcząca, nie posuwając się krokiem na izbę, u wyschłej piersi niosąc najmłodsze swoje, a brat już bez mówienia wiedział, co przyjście takie znaczy.
Podnosił wtedy od roboty rudą, ciężką głowę, patrzył szklistemi, wypukłemi oczyma na przybyłą, zdejmował z palca lśniący stalowy naparstek, a dobywszy brudnego mieszka, który pod pikowym kaftanem na piersiach nosił, dobywał z niego rubla i dawał go siostrze. Rubel był zawsze papierowy i zawsze w mieszku jedyny. Chciwe, latające oczy Chai nigdy nic więcej nad owego jedynego rubla wypatrzeć nie mogły. Wszystko to odbywało się w zupełnem milczeniu.
Chaja brała rubla, całowała wytłuszczony rękaw braterskiego kaftana, i szlochała z cicha. Nie bronił jej tych łez i tych dzięków Froim, mieszek wszakże co rychlej pod kaftan chował, na haftki się zapinał, po naparstek sięgał, a Chaja znikała w ciemnej nizkiej sionce, chlipiąc i wzdychając.
Było tak nie rok i nie dwa, aż pewnego ranka Froim, milcząc jak zawsze, w dwóch słowach niemal kawał placu od bednarza Kołkiewicza kupił i podkasawszy poły do Trojanowskiego lasu się wybrał, bale i tarcice oglądać. Obejrzał, grosze jakie miał u siebie zadatkiem dał i umówiwszy się po drodze o zwózkę kamieni na fundament, do domu pod wieczór wrócił. Tegoż jeszcze dnia zagadano w miasteczku, że się Froim Porter buduje.
Jakoż budował się.
Wysokie, niedogryzione przez kozy Kołkiewicza, chwasty wyrwano, placyk sznurem pomierzono, cztery miedzy w rogach, oznaczonych na węgły, zatknięto i zabrano się do kopania fundamentów. Od Trojanowa tymczasem chłopi wozili kamień, cieśla po placyku z fajeczką w zębach chodził, popatrywał, zwiezione belki kredą znaczył, a parobek gwiżdżąc wesoło lasował w skrzyni kurzące się wapno. Ten i ów stawał w uliczce, aby na »fabrykę« popatrzeć. Jeden kiwał głową, drugi szczęścia życzył, dzieci obstąpiły kopaczy, ot zwyczajnie jak zawsze, kiedy się coś na świecie buduje.
Pierwszego zaraz dnia, ba, pierwszej godziny tej »fabryki« przyleciała Chaja na placyk bez tchu, zziajana, rzuciwszy stragan starszej swej dziewczynce na ręce. Przyleciała, obrzuciła oczyma całe to państwo i aż w ręce plasnęła od dziwu. Do brata nie poszła jednak. Bała mu się narazić, a rubel miał być wkrótce potrzebny. Dopiero kiedy przyszedł pierwszy, pokorna i milcząca wsunęła się do stancyjki krawca i stanęła, jak zwykle w progu.
I Froim jak zwykle mieszka dobył i siostrze papierek rublowy dał. Ale kiedy go w łokieć całować chciała, za rękę ją wziął i w milczeniu uliczkę przeszedł, w milczeniu Chaję po połowie placyku obwiódł i dopiero kiedy w czwartej miedzy stanęli, rzekł:
— Słuchaj Chaja. My jesteśmy dzieci od naszych rodziców i więcej nas niema. Mnie Bóg zarobku dał, a dzieci nie dał, a tobie Bóg dzieci dał, a zarobku nie dał. To jest źle...
Umilkł i zmarszczył się, jakby udzielając losowi surowej przygany.
Chaja poszlochała z cicha.
— Sz... sz... sz... — syknął Froim. — Ty nie masz płakać teraz, ty masz mnie słuchać teraz.
Chaja natychmiast otarła ręką oczy, serce jej drżeć w piersi zaczęło.
— To jest źle — mówił dalej marszcząc wielkie czoło Froim — Twoje dzieci są głodne i twój mąż jest głodny i ty jesteś głodna.
Chaja zachlipała boleśnie. Istotnie była ciągle zgłodniała; nie pamięta nawet, czy kiedy była syta...
— Sz... sz... — syknął znów przeciągle Froim. — Tobie teraz nie potrzeba płakać, tobie teraz potrzeba mnie słuchać! Twoje dzieci obdarte, twój mąż obdarty i ty sama obdarta.
Chaja załkała głośno. Och, och, jakże dawno nie miała całych trzewików na swoich biednych, obrzmiałych od zmęczenia nogach... Jakże dawno Abramek koszuli na grzbiecie nie ma, a Hudes bez kaftana całą zeszłą zimę przebiedować musiała.
— Sz... sz... sz!... — syknął Froim po raz trzeci. — Twoje dzieci nie mają własnej izby i ty nie masz własnej izby.
Chaja wybuchnęła gwałtownym płaczem, ściskając w ręku papierek rublowy, najwymowniejszy dowód prawdy słów braterskich.
— Sz... sz... sz!... — uciszył ją Froim przeciągłem syknięciem, a kiedy się uspokoiła, tak mówił dalej.
— Ty widziałaś, co ja ciebie oprowadziłem po połowie placyku i po połowie fundamentu, od tych tam dwóch miedzy do tych tu dwóch miedzy. Ten pół domu, co tu stanie na tych pół fundamentu i pół plac, nu, to będzie twój dom i twoich dzieci dom. Ja tak chcę!...
Podniosł dużą, rudą głowę i zlekka wydął wargi i policzki.
Chaja padła na ziemię, jakby nieprzytomna, całując nogi i kolana brata. Łzy leciały, jak grad po jej wychudłej i zczerniałej twarzy, jęk i śmiech wstrząsał jej piersią, wyschłe ręce ściskały konwulsyjnie wiszące u pustej piersi niemowlę. Była blizką szału. Jej dom! Jej dom! własny dom i męża i dzieci...
Zerwała się i jak obłąkana, do izby swojej biegła, nie widząc po drodze nikogo.
Jej dom! jej dom! jej własny, własny dom!
Froim sapiąc chodził po placyku do późnej nocy.
Szła odtąd fabryka z podwójnym pośpiechem. Rudy krawiec co chwila robotę rzucał i poważny, milczący, szedł na placyk, stawał, gładził brodę i patrzył na swój dom, wyrzynający się smolnym, żółtym zrębem z fundamentów. Z rzemieślnika rósł on tutaj na obywatela miasta.
Ale kiedy od wracającego ze stepowymi wołami Szlejfmana zażądał Porter swego zarobnego grosza, Szlejfman uroczyście wobec rabina zapewnił, że depozytu żadnego nie brał, a handel własnymi pieniędzmi prowadzi.
Tejże nocy zakipiało w miasteczku. Rudy krawiec powiesił się w nowej swojej posesyi na trojanowskiej belce, którą właśnie zaciągać miano.

........................

Był ranek jasny, cichy, przejrzysty. Cienki, biały sierp miesięczny dogasał wysoko na niebie, roztapiany w blaskach dnia i słońca. Nad domostwami trzepotały się gołębie, z łąk blizkich biła świeżość i woń sianokosów.
Lejba Rabinowicz wracał z modlitwy do domu. Śmiertelną chustę na ramionach miał, w ręku niósł Thorę w aksamitnym worku. Idąc modlił się jeszcze. Cienkie jego wargi poruszały się nierównym nerwowym szeptem, przechodzącym od czasu do czasu, jakby w brzęk pszczelny, którym chwalił Pana. Naraz stanął. Od rynku bił krzyk i niezwykła wrzawa. Jak ognisko za podmuchem wichru, to wzmaga się, to przygasa, tak krzyk ten rósł, to opadał, za podmuchem niewidzialnej burzy.
Stał jeszcze Lejba i słuchał, kiedy przez drogę jego przeleciał z gwizdem jeden wyrostek, potem drugi, potem kilku naraz, aż w cichą przed chwilą uliczkę wywaliła się cała tłuszcza rozhukanego żydowstwa z krzykiem, ze świstem, z wyciem, z wyrazem nienawiści w zapalonych oczach, z śliną na ustach, z błotem i kamieniami w ręku.
W pośrodku niesiony przez dwóch obszarpańców, leżał na tragach obnażony trup Froima Portera. Wisielec wyglądał strasznie. Ciężka jego ruda głowa odskakiwała z głuchym łoskotem od zbitych na prędce żerdzi; grube jego nierozprostowane z śmiertelnego kurczu kolana sterczały wysoko; na sinej twarzy i w szeroko otwartych, na wierzch wysadzonych oczach, malowała się groza i okropność skonu. Twarz ta i ciało samobójcy zarzucone błotem, oplute, potłuczone kamieniami, przedstawiały ohydny widok.
Cofnął się przed nim w pierwszej chwili Lejba Rabinowicz. Ale wnet się opamiętał, rozepchnął wyjącą kupę, zerwał z siebie śmiertelną koszulę, rzucił ją na znieważonego trupa i workiem z Thorą przycisnąwszy, rękę na niej położył.
Przeraźliwy, okropny wrzask przeleciał po całym tłumie. Po wrzasku tym była krótka chwila ciszy, jakby bezmiernego zdumienia. W ciszy tej słychać było trwożliwy świergot wystraszonych i zapadających popod szczyty wróbli.
Wtedy to krzyknął ktoś po raz pierwszy owo obelżywe: Jakton!
— Jakton! — wrzasnął tłum cały za nim, a tysiąc piersi podniosło się przeciw obrońcy nieszczęsnego trupa. Była chwila, w której zdawało się, że go ta tłuszcza stratuje. Zerwał mu ktoś czapkę z głowy, ktoś drugi zrzucił jarmułkę, szarpano na nim odzież i obdarto go z chałata. Złorzeczenia, wrzaski i przekleństwa zwróciły się do niego. Bliżsi pluli mu w twarz, popychali, nawet dalsi rzucali nań błotem. Wyrostki świstały w palce, krzycząc: Jakton! Jakton!
Lejba Rabinowicz ani na krok się nie cofnął. Prosty, wyniosły, chudy, szedł dużym krokiem obok tragów w kamizelce tylko, z pod której z przodu i tyłu wyglądały sznurki; obnażoną głowę wysoko niósł, jedną rękę owiniętą zakonnym rzemieniem na piersiach trzymał. Drugą przyciskał na wisielcu aksamitny worek z Thorą. Ta świętość broniła od zniewag nieszczęsnego trupa.
Tak doszli aż za kirkut, gdzie Froim Porter w rowie zagrzebanym został, wśród klątw i złorzeczeń motłochu. Wtedy odebrał Lejba z rąk tragarzy chustę swą i Thorę, i do miasta wracał. Tłum rozdzielił się teraz. Jedni zostali za kirkutem, miotając na mogiłę samobójcy chrust suchy i kamienie polne, drudzy biegli z gwizdem i świstem za Lejbą, krzycząc: Jakton! Jakton!
Przyrastało do niego to przezwisko, jak nowa skóra na wężowym grzbiecie.
Pod wrzaskiem tym szedł Lejba Rabinowicz śmiałym, pewnym krokiem, zwiniętą chustę śmiertelną i Thorę pod pachą trzymając, wysoki i prosty, jakby przez tę godzinę urągowiska o głowę urósł całą.
Tylko pot zaschły przylepił mu do skroni czarne, rzadkie włosy, tylko blada twarz jego bledszą się jeszcze zdawała, a złotawe, zmrużone oczy patrzyły gdzieś daleko, daleko.





ZAKOŃCZENIE.


ORZESZKOWA E. »OGNIWA«.




OGNIWA.


Zaledwie śnieg, okrywający dachy i ulice, szarzeć zaczął we wczesnym zmroku zimowym, okna dużego i ozdobnego domu zajaśniały rzęsistem światłem. Na ich złotem tle zarysowały się bogate festony firanek, wysmukłe postumenty lamp, grupy roślin i niestałe cienie postaci ludzkich.
Gdy na ulicy ustawał turkot kół, dolatywały z okien tych przez podwójne szyby słabe dźwięki muzyki fortepianowej. Łatwo było zgadnąć, że ludzie się tam bawią; że, powstawszy od stołu obiadowego, muzyką i rozmowami uprzyjemniają sobie chwile, ulatujące szybko...
Przed bramą stało kilka powozów z pięknymi zaprzęgami i stangretami w liberyach, którzy, zwiesiwszy głowy, drzemali lub uderzali się zziębłemi rękami po plecach i bokach. Ale z bramy wybiegł lokaj we fraku i wydał stangretom rozkaz odjechania do domów. Koła zaskrzypiały na śniegu; karety porwane przez spragnione już ruchu konie, sznurem potoczyły się w głąb ulicy, nad którą teraz właśnie pomiędzy śniegiem szarzejącym a niebem jeszcze błękitnawem, zapalać się zaczęły dwa rzędy latarni.
Potem ulica przycichła; czasem tylko jednokonne sanki przelatywały ze słabem dzwonieniem; na białe chodniki padały z okien magazynów nieruchome płachty świateł, w których pojedyńczo lub rojnie przesuwały się profile przechodniów.
Wówczas z bramy oświetlonego domu wyszedł mężczyzna, którego broda siwa wydawała się płatkiem śniegu, położonym mu na piersi. Paltot futrzany z kosztownym kołnierzem szczelnie okrywał postać dość wysoką, z plecami trochę przygarbionemi; brzeg czapki futrzanej dotykał złotej oprawy okularów. Ubranie, ruchy, sam sposób, w jaki naciągał rękawiczki, znamionowały człowieka należącego do wyższych warstw społecznych. Miał brodę siwą, plecy przygarbione i okulary na oczach, ale z temi oznakami starości nie zgadzał się krok przyspieszony, jakim szedł po białym chodniku. W tym kroku, jako też w paru giestach, które uczynił, malowało się zniecierpliwienie, coś nakształt chęci zostawienia za sobą jak najdalej domu, który opuścił.
Bo też ilekroć salony jego córki napełniały się gwarem rozmów błyskotliwych, lekkich, pustych, w apartamencie zięcia rozkładano stoliki do kart, uczuwał on zawsze niesmak, smutek, nudę, i, o ile mógł, opuszczał dom ich, będący także jego domem.
Czy postarzawszy, stracił serce do świata, czy też świat odwrócił się od niego? W obu zarazem przypuszczeniach było wiele prawdy. Dla niego, dziadka wnuków dorosłych, nawet ojcowie i matki rodzin byli młodzieżą.
To bardzo dobrze: można przecież kochać młodzież i być przez nią kochanym; tylko, że on niedobrze już rozumie życie tych pokoleń młodych. Miał niegdyś ideały ukochane, które były mu miarą sądu o ludziach i rzeczach. Do tej miary przyłożeni: córka, zięć, wnuki, objawiają wzrost nadzwyczaj mały. Nie chce być niesprawiedliwym i odzywa się w nim przywiązanie ojcowskie. Ani córka i zięć, ani wnuczki i wnukowie nie są znowu — plamami atramentu. Mają swoje zalety, wdzięki, zdolności, tylko, że on rzadko może zgodzić się z nimi w czemkolwiek. Inne poglądy i upodobania, inne wspomnienia. Pousypialiby ze znudzenia, gdyby zaczął im prawić o tem, co dniem i nocą napełnia jego pamięć. Mieszka przy córce i zięciu w zbytku i blasku, a dnie spycha z życia, jak z pleców wory jałowego żwiru, i wlecze się ku końcowi tak prawie powoli, jak teraz idzie chodnikiem ulicy; bo, wyszedłszy z bramy domu pośpiesznym krokiem, teraz zaledwie porusza stopami.
Kiedy przebywa miejsca, na które pada z okien magazynów światło rozpłomienione, u szyi jego połyskuje kołnierz bobrowy, u oczu złota oprawa okularów, w ręku rzeźbiona gałka od laski. Lecz kiedy wchodzi na przestrzenie, pogrążone w półzmroku, nie ma już na sobie połysków żadnych i rozmija się z przechodniami wyprostowanymi, przygarbiony sam, jak cień, z płatkiem śniegu, położonym na piersi i drugim, zwieszającym się z pod czapki, nad karkiem. Lecz miejsca oświetlone stają się coraz rzadszemi, a zanurzone w półzmroku coraz obszerniejszemi. Ruch uliczny słabnie, turkotu kół nie słychać wcale, i dzwonki u sanek odzywają się tylko kiedy-niekiedy. Nawet latarnie zdają się płonąć słabiej za szkłami mętniejszemi; chodniki też węższe, pustsze, u ścian niższych, za których oknami są wprawdzie światła, ale nieliczne, a niema wcale lamp wysmukłych, waz wspaniałych ani dźwięków muzycznych.
Jest to dzielnica miasta znacznie uboższa od tej, w której znajduje się wspaniałe jego dzieci i jego mieszkanie. Nie nędza tu jeszcze mieszka, lecz ubóstwo bardzo jej blizkie i jeżeli dostatek, to bardzo skromny. Skromne też sklepiki zastąpiły magazyny z wystawami świetnemi, szyldy jaskrawe migocą w słabem świetle u bram starych i okien niewielkich; niektóre z nich, kołysząc się z powiewem wiatru, skrzypią nad głowami przechodniów.
Kołysze się niekiedy i poskrzypuje deska z tłem ciemnem i wymalowaną na niem tarczą zegara, wielką, białą, podobną do twarzy starej i zapłakanej. Spłowiałe cyfry i wskaźniki wyglądają jak zmarszczki przez czas wyryte, a kurzawy letnie i deszcze jesienne złożyły na nich mnóstwo czarnych kropek, jak zaschłych łez.
Wzrok starego pana w futrze bobrowem wypadkiem spotkał się z malowaną twarzą zegara, która w powiewie wiatru zlekka zakołysała się i zaskrzypiała. Było to coś nakształt zaproszenia, wymówionego tonem żałosnym. Zegar na szyldzie! Zegarmistrz! to bardzo dobrze! Właśnie zegarek jego potrzebuje naprawy. Od pewnego czasu opóźnia się wciąż i opóźnia po parę minut codzień. Sam go już ciągle nastawia, naprawia, posuwa, cofa: nic nie pomaga. A przecież zna się na zegarach wyśmienicie i wszystkie, jakie są w domu, zostają pod jego dozorem wyłącznym i bezpośrednim. Ale dla przyjaciela starego trzeba zawezwać porady lekarza. Wstąpił na parę schodków, otworzył drzwi sklepiku, lecz gdy zamknął je za sobą, nie zaraz oddalił się od progu; przez minut parę stał, słuchając i patrząc.
Izdebka była mała, nizka, od sufitu do podłogi napełniona szmerem zgiełkliwym, monotonnym i zarazem niespokojnym, szybkim. Nie był to hałas, tylko szmer, nie wzdymający się, ani opadający nigdy, lecz ciągle, jednostajnie, bez sekundy przerwy, napełniający izbę od dołu do góry. Nic tu więcej słychać nie było: ani ruchu ulicznego, ani skrzypienia szyldów, ani żadnego dźwięku ze świata żyjących. Nic, tylko od sufitu do podłogi i od ściany do ściany rozmowa czy narada zegarów, wiszących na ścianach i mówiących jeden za drugim wielu głosami suchymi i stukotliwymi: »tak-tak... tak-to-tak... tak-to-tak...«
A w tym szmerze rozmowy czy narady, zda się, wiekuistej, u okna jedynego, przy stoliku, na którym paliła się lampa z długim kominkiem, nad mnóstwem błyszczących kółek, sprężynek, haczyków, siedział człowiek w ubraniu długiem i wyszarzanem, z dwoma płatami śnieżnymi, jednym na piersiach, drugim nad karkiem zgiętym: była to broda siwa i siwe włosy, wydobywające się z pod jarmułki aksamitnej. W wielkich okularach, z narzędziem delikatnem w ręku siedział i pracował około błyszczących drobiazgów. Czoło miał zmarszczone, wargi odęte i uwagę głęboką w oczach, połyskujących iskrą srebrną z pod brwi siwych i powiek zaczerwienionych. Może ucho jego tak przywykło do stukotliwej rozmowy zegarów i tak się z nią zżyło, że dźwięki inne przebijały się do niego z trudnością; nie słyszał wejścia człowieka obcego.
W minutę później ze szmeru wytrysnął głos donośny, dźwięczny, dziwnie żywy i świeży, który na całą izbę zawołał: »ku — ku!« i potem już dalej miarowo powtarzał: »ku — ku! ku — ku!« aż za ósmym razem umilkł, a izdebkę napełniła znowu gwarliwa i, pomimo miarowości doskonałej, spieszna, niespokojna narada zegarów.
Stary żyd z dwoma płatami śniegu starości podniósł głowę, wydęte od skupienia wargi jego rozciągnęły się w błogim uśmiechu, spojrzeniem pełnem zadowolenia powiódł dokoła i spotkał się niem z twarzą przybysza, na której także rozlewał się uśmiech. Powstał nieco ze stołka, jarmułki palcami dotknął i zaczął:
— Czego wielmożny pan...
Spostrzegłszy wszakże futro kosztowne, złotą oprawę okularów, postawę przygarbioną, lecz jeszcze wyniosłą, poprawił się:
— Czego jasny pan żąda?
Ale jasny pan, zamiast odpowiedzieć, szedł wprost ku ścianie z szemrzącymi zegarami i stanął przed tym, który wydał był z siebie głos kukułki.
— Zkąd masz ten zegar? Staroświecki!... cyferblat osobliwy!... Zkąd go masz? Czyj on jest?
Żyda jakby sprężyna podrzuciła z nad stołka, zerwał się i dwoma spiesznymi krokami stanął obok starego pana przed szafką hebanową, wysoką; przez otwór jej wyglądało na świat oblicze zegara z kukułką.
— Czyj ten zegar? A czyj ma być? On mój! Jak syn swego ojca, jak przyjaciel jest swego przyjaciela, tak on mój! A jasny pan myślał, że może ten zegar jest u mnie w reperacyi? że zaraz kto przyjdzie i jego ztąd zabierze? Aj, aj! Ja-by kijem tego, ktoby mnie ten zegar zabrać chciał! żeby mnie kto jego zabierał, to ja-by takiego hałasu narobił, że ludzie-by zbiegli się i musieli przepędzić tego, kto-by mnie ten zegar zabierał... bo on jest mój...
Mówił z żywością ogromną, z zapałem i razem ze śmiechem filuternym, lecz nagle umilkł i uważnie wpatrzył się w gościa, który na niego uwagi nie zwracając, z głową podniesioną, przypatrywał się zegarowi, aż zawołał:
— Daj-no stołek i lampę, bo nie mogę dojrzeć pejzażu na cyferblacie. Widzę, że jest, ale nie mogę dojrzeć, jaki...
Przy ostatnich wyrazach wstąpił na stołek, podsunięty mu przez żyda, a uczynił to tak sprężyście, jakgdyby nigdy dotąd nie powłóczył nogami.
— Dawaj lampę! — zawołał.
— Zaraz, zaraz, jasny panie!
I, słowa te mówiąc, stary żyd z lampą w ręku znalazł się obok gościa na drugim przysuniętym stołku.
— Genewa! — zawołał stary pan — tak, tak! fabryka szwajcarska; nie wiesz, jaka?
— Dlaczego nie mam wiedzieć? czy ja mogę czego o nim nie wiedzieć?
Z tryumfem wymienił nazwę fabryki, już oddawna nieistniejącej.
— To była taka fabryka, jakiej już na świecie niema!
— To prawda, ach, jaka to prawda, że takiej fabryki już na świecie niema! A jak on się nakręca?
Stary żyd, jakby z rękawa klucz wytrząsł, już go trzymał w palcach. W rzeczy samej wyjął go ze skrytki znajdującej się w szafce.
— Ot, jak on się nakręca! widzi jasny pan! A jak to dobrze, że ja go dziś jeszcze nie nakręcał, to mogę jasnemu panu pokazać. Aj, fajn! taki stary klucz, a jak po oliwie chodzi!
Tak! Aha! A ja myślałem, że on się nakręca z tamtej strony, bo takie zegarki...
— Jasny pan ma omyłkę... takie zegarki nie nakręcają się nigdy z tamtej strony... to są wcale inne, które się nakręcają z tamtej strony... A teraz ja pokażę jasnemu panu te gzymsiki... Widzi jasny pan, jaka to delikatna robota jest i jakie to rzeźbienie i złocenie fajn...
Empire! — szepnął stary pan.
Ampir! cha, cha, cha! Na moje sumienie, jasny pan zna się na zegarkach, jak, za pozwoleniem, zegarmistrz! Czysty Ampir! Już blizko sto lat ma...
— Poczekaj! poczekaj! a toż co za sprężyna?
— Nu, to jest taka sprężyna, że jak ja ją pocisnę, to zaraz z zegaru wyleci ptak, skrzydłami załopoce i krzyczeć zacznie.
— Aha! prawda! widziałem raz taką maszyneryę...
— Kiedy jasny pan raz widział, to ja jaśnie panu drugi raz pokażę...
Stali na stołkach obok siebie, postawą różni, bo gospodarz był szczuplejszym i niższym od gościa. Światło lampy, którą żyd trzymał w wysoko podniesionej ręce, padało na dwie twarze z rysami niepodobnymi, ale okryte jednostajnie wielką ilością zmarszczek. Obaj mieli okulary na oczach, wlepionych w zegar z błogością jednostajną. Wtem nad ich głowami siwemi i twarzami pomarszczonemi, wysadzony z wnętrza zegara przez sprężynę naciśniętą, wyleciał ptak metalowy, załopotał skrzydłami i dźwięcznie, świeżo, na całą izbę wołać zaczął: »ku — ku«, »ku — ku«. Żyd pierwszy zstąpił ze stołka na ziemię i pomógł gościowi to samo uczynić, poczem, zapominając o postawieniu lampy na stole, znowu na niego patrzał.
— Za pozwoleniem jasnego pana — szepnął nieśmiało — może ja mam omyłkę, ale mnie zdaje się, że moje stare oczy jaśnie pana poznały...
— Poczekaj, poczekaj — z żywością przemówił stary pan — mnie także coś się przypomina. Czy ja cię znałem kiedy?
— Jasny pan graf Ksawery ze Strumienicy...
— No, a ty? bo nie mogę przypomnieć sobie...
— Ja Berek, syn Szymszela, co w Strumienicy pacht trzymał.
— Berek! czy być może? Ależ pamiętam wybornie. Siostra moja brała cię za model do jakiegoś obrazka.
Żyd głową skinął potakująco; lampę postawił na stole, bo ręce drżeć mu zaczęły. Wyciągnął z kąta stare krzesło z materacem wklęsłym i poręczą nadłamaną, zapraszając gościa, aby usiadł. Cmokał wargami, śmiał się; czerwone powieki mrugały pod siwemi brwiami bardzo prędko, jak od olśnienia. Usiadł nakoniec, wpatrywał się w gościa i wydawał dźwięki niewyraźne, w których przecież słychać było radość i zdziwienie. Ale i stary pan przypatrywał mu się z podziwem.
— Czy być może? Ty Berek!... ty... ten Berek z kręcącymi się włosami złotymi, z twarzą rumianą, jak u dziewczyny, z oczyma, jak turkusy? Siostra moja wzięła cię za model do jakiejś figury w obrazie, potem często przychodziłeś do pałacu... Więc to ty jesteś?
— Ja... ja sam, jasny panie! A jasny pan jest tym paniczem, co na schody strumienieckiego pałacu nigdy inaczej nie wchodził, jak po cztery przeskakując. Kiedy mnie jasna panna hrabianka malowała, a jasny graf Ksawery do tego pokoju, w którym my byli, wchodził, to jakby słońce wschodziło. Aj, czy ja nie pamiętam, jak jasny pan Ksawery konno jeździł i jak z panienkami tańczył!... Żeby nie wiem wielu paniczów na koniach jechało, to on wszystkich wyprzedził, i żeby nie wiem wiele panienek było, to wszystkie tylko z nim chciały tańczyć. Ja to wszystko widział, choć przy płocie, albo za oknem pałacu stojąc...
— Ależ właśnie, właśnie — podchwycił hrabia — ja cię też najlepiej pamiętam stojącego przy sztachetach, na dziedzińcu lub w ogrodzie, i przypatrującego się wszystkiemu oczyma, które posiadały dziwnie naiwny wyraz ciekawości i uciechy... Nieraz mówiliśmy z siostrą o tobie, że wyglądasz, jakbyś cieszył się całym światem i nigdy dosyć nacieszyć się nie mógł...
Żyd śmiał się zcicha:
— A jasny pan czy nie cieszył się wtedy całym światem?
Hrabia zamyślił się i westchnął.
— Naturalnie — odpowiedział — młodość!... Razem byliśmy młodzi, mój Berku!
Nie spuszczając oczu z jaśnie pana, żyd znowu zapytał zcicha:
— A teraz?
— Teraz! cóż? Jesteśmy razem starzy...
Żyd oparł dłonie na kolanach, wzrok wlepił w ziemię, zgarbił się, zmalał.
— Cy! cy! — cmokał — czemu my nie mieli zestarzeć się razem, kiedy my razem młodzi byli? Każdy człowiek na świecie, czy żyd, czy chrześcijanin, czy wielki, czy maleńki, ma młodość i ma starość... i dla każdego młodość to radość, a starość to taki smutek, co jego już aż do grobu nie można z siebie zdjąć... Każdy to ma...
Umilkł. Hrabia milczał także i tylko zegary na ścianach gwarzyły szmerem suchym, niespokojnym: »tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«.
Jeden z nich głębokim basem zaczął uderzać godzinę: raz, dwa, trzy! Lecz zaledwie trzy razy uderzył, odezwał się drugi i bardzo cienko wydzwonił: raz, dwa! Przy szóstem uderzeniu dzwoniły już trzy głosy, a przy siódmem było ich ze sześć. Siedem, osiem, dziewięć, wydzwoniły chórem, który potem stopił się we trzy i we dwa głosy, kończąc oznajmiać godzinę dziewiątą. Hrabia z uśmiechem oglądał się dokoła.
— Koncert! szepnął, a potem z zamyśleniem dodał:
— Mój Berku, ile to już godzin czas wybił dla ciebie i dla mnie!
— Nu — odpowiedział żyd — dlaczego on nie miał ich wybijać? My byli daleko od siebie i nie widzieli się nigdy, i zapomnieli o sobie, a czas na zegarkach bił godziny i co którą wybił, to i dla jasnego pana, i dla mnie, bo on dla wszystkich godziny bije...
Chwilę milczał, potem, podnosząc wzrok na gościa, nieśmiało zaczął:
— Czy jasny graf wie, że ja rodziców jasnego pana pamiętam, jakbym ich wczoraj widział? Pan graf ojciec był małego wzrostu, ale taki sobie dumny na twarzy, a pani grafini miała takie ręce, co ja zawsze myślał, że to są białe kwiaty... te, co w ogrodzie rosły, i ogrodnik mówił, że to są lile... może ja źle pamiętam... lile... lile... takie białe, piękne kwiaty, co bardzo pachną... Pani grafini miała ręce podobne do tych lilów... Niech jasny pan nie rozgniewa się, że ja zapytam, czy jasny tato i jasna mama jeszcze żyją?
Tym razem w uśmiechu hrabiego była gorycz, gdy odpowiedział:
— Gdzież tam, mój Berku! Czyż podobna, abym ja miał jeszcze rodziców przy życiu? Te białe lilie, o których mówisz, oddawna już w ziemi.
Głos mu drgnął, ale hamując wzruszenie, życzliwie zapytał:
— A twoi rodzice? Ojca prawie nie pamiętam, ale matkę przypominam sobie bardzo dobrze. Szczupła, nieduża kobiecina, spracowana, z twarzą zwiędłą, ale z pięknemi jeszcze oczyma, czarnemi i ognistemi, jak płomienie...
Żyd milczał chwilę, poczem zwracając ku podłodze palec suchy i ciemny, rzekł zcicha:
— Te płomienie, co ich jasny pan pamięta, dawno już — w ziemi!
Zegary szemrały: »tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«; dwaj ludzie milczeli z duszami zatopionemi w szmerze czasu.
Żyd pierwszy obudził się z zamyślenia i przemówił:
— A czemu ja winien tę wielką łaskę Pana Boga, że do mnie takiego starego znajomego przyprowadził?
Hrabia wyjął z kieszeni staroświecki zegarek i położył go na stole. Żyd z przyjemnością wziął go w palce i, oglądając z uśmiechem, zapytał:
— A jaka na niego skarga? Czem on zgrzeszył? On późni się? Jasny pan próbował jego naprawiać i nic nie pomogło! Cy, cy! ja już widzę, że z nim niedobrze, on jest bardzo chory. Jego trzeba rozebrać i leczyć...
Hrabiemu oczy błysnęły z za okularów. Zaniepokoił się i zarazem ucieszył.
Czy możesz to zrobić zaraz?
— Czemu nie? Ja będę bardzo kontent, jeżeli jasny pan trochę u mnie posiedzi i sam będzie widział, że ja temu choremu nic złego nie zrobię. Tylko ja sobie większą lampę zapalę, bo do takiej roboty, przy takiej małej lampie, moje oczy za słabe....
Hrabia, w coraz lepszym humorze, zawołał:
— Dobrze ci, że możesz sobie większą lampę zapalić, a ja nie mam z sobą tych okularów, których używam do naprawiania zegarków....
— Aj, aj! co to za bieda? U mnie jest kilka par różnych okularów; niech jasny pan dobierze sobie, która będzie najlepsza. Czy jasnego pana oczy tak samo proszą, żeby je od służby uwolnić?
— Oj tak, mój Berku, bardzo nawet proszą... i dyabelnie mi to dokucza. Bez okularów ani rusz, a i przez okulary czasem trudno...
Żyd wyjmuje z szuflady kilka par okularów i mówi:
To rychtyg jak mnie. Nasze oczy razem postarzały.
Po kilku minutach obydwaj siedzieli pochyleni nad stolikiem, zatopieni w pracy rozbierania zegarka i oglądania rożnych jego części. Rogowa oprawa okularów przerzynała liniami ciemnemi ich pomarszczone czoła, policzki, skronie i ginęła nad uszami w siwych włosach. Za wielkiemi szkłami oczy nabierały coraz większego skupienia, a światło lampy zapalało w nich srebrne połyski. Pracując, rozmawiali, ale już tylko o przedmiocie zajęcia swojego, bo w tej chwili wszystko, co pracą nie było, uleciało bez śladu z ich pamięci. Czasem milkli i, przypatrując się, próbując, majstrując, od wielkiego natężenia uwagi zaczynali oddychać przeciągle i głośno. Czasem zamieniali między sobą urywane zdania:
— Widzisz, widzisz, ot gdzie licho!
— Jeżeli tu, to my licho ztąd wypędzim! ale mnie zdaje się, że ono gdzieindziej.
Ale czasem zaczynali się sprzeczać.
— Co ty robisz? to nie tak! — niespokojnie mówił hrabia.
Żyd odpowiadał uspokajająco.
— Niech jasny pan nie lęka się... Jasny pan zaraz zobaczy, co z tego będzie...
— Ależ nic z tego nie będzie!... tu pociśnij... ztamtąd wyjm...
Wtedy żyd głos podnosił i prawie krzyczał:
— Jasny pan ma omyłkę... tu jest takie delikatne sprężynki, że jasny pan ich nie widzi.
A hrabia podniesionym głosem wołał:
— A to mi się podoba! Ja miałbym czegokolwiek nie dostrzegać w tym zegarku...
Ale zobaczywszy, że żyd po swojemu, lecz dobrze robi, mruczał zcicha:
— A prawda, prawda! miałeś racyę!...
Tamten także uspokojony, pomrukiwał:
— Kiedy idzie o moją robotę, to ja zawsze mam racyę...
Znowu milkli, przyglądali się, majstrowali, przybliżali ku sobie czoła, poprzerzynane zmarszczkami i ciemnemi liniami okularów, splatali nad stołem ręce zwiędłe z delikatnymi ruchami palców suchych; oddechy ich głośne i przeciągłe łączyły się ze szmerem zegarów, płynących dokoła falą nieustanną.
Wtem z tej fali szmeru suchego i spiesznego wydobył się głos basowy, bardzo czysty i wydzwaniać zaczął: raz, dwa, trzy! Za czwartem uderzeniem przybiegł mu z wtórem, jak młodzieniaszek mężowi dojrzałemu, cieniutki głosik wiolinowy i wykrzyczał: raz, dwa! A za trzeciem uderzeniem swojem dostał wtór głosów innych, którym wnet przybiegły z pomocą jeszcze inne, aż chór cały, zgodnie uderzywszy kilka razy, stopił się znowu do trzech i dwóch głosów, kończących wygłaszać godzinę dziesiątą.
Dwaj ludzie podnieśli z nad stołu głowy i opuścili na kolana ręce. Żyd mówił z uśmiechem:
— Nu, jasny pan dobrze zna się na zegarkach... Już ja widzę, że jasny pan ma do zegarków takie upodobanie, jak dawniej miał do bystrych koni i pięknych panienek.
Hrabia wesoło też odpowiedział:
— To prawda, mój Berku, to prawda, że nabrałem tego zamiłowania niewiedzieć jak i dlaczego? Ot, różne dziwactwa czepiają się starości...
Żyd skrzywił się i z niezadowoleniem zaczął mruczeć:
— Dziwactwo! jakie to dziwactwo? Dlaczego to ma być dziwactwo? Zegarek to jest piękna maszyna i temu rozumowi ludzkiemu, co ją wymyślił, honor robi. Czy ona kogo zabija, jak, nieprzymierzając, fuzya albo armata? Czy ona kogo truje, tak, jak te maszyny, co w wielkich fabrykach różne paskudztwa ludziom w gęby sypią? Zegarek to dla człowieka przyjaciel; on jest z nim, kiedy wesoło i kiedy smutno; on jemu pokazuje, o której porze co robić; on gada, kiedy nikt do człowieka nie zagada; on jego uczy, że czas płynie i że on na tym czasie, jak na wielkiej rzece, też płynie do ogromnego morza...
Machnął ręką i dokończył:
— Wie jasny pan co? On dla człowieka czasem lepszy przyjaciel, niż drugi człowiek, bo on nigdy nie kąsa! Chi, chi, chi!
Zaśmiał się zcicha, ale hrabia z zamyśleniem słuchał mowy jego i, potakując mu, odrzekł:
— Rozumną rzecz powiedziałeś: ta gadająca maszyna jest z człowiekiem, kiedy wesoło i kiedy smutno... Czy wiesz, że ten mój zegarek był ze mną już wtedy, kiedy to, jak powiadasz, miałem zamiłowanie do bystrych koni i pięknych panienek...
— Aj, aj! — cmoknął żyd — taki młody panicz miał już taki drogi zegarek!
Hrabia uśmiechnął się.
— Nigdy nie brakowało mi drogich rzeczy, ale zabrakło nieraz osób drogich... Nigdy nie zapomnę przedśmiertnych godzin mojej matki... Doktór powiedział, że śmierć zbliżać się będzie wtedy, gdy puls słabnąć zacznie, i poszedł spocząć, bo był strasznie znużony i niewyspany. Sam jeden zostałem przy jej łóżku i często, z zegarkiem w jednej ręce, a z jej ręką w drugiej, badałem... czy już się zbliża?... Im więcej zbliżała się, tem rzadszem było uderzenie pulsu i zdawało mi się, że tem szybciej posuwała się wskazówka zegarka. Posuwała się, a w tej lilii, którą pamiętasz, puls ustawał, ustawał... aż ustał. To, co zbliżało się, przyszło. Na zegarku było pięć minut i trzy sekundy po północy...
Żyd z wilgotnemi oczyma głową trząsł potakująco i zegary na ścianach szemrały chórem: »tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«.
Otrząsając się ze wzruszenia hrabia zażartował:
— A nie uwierzysz, mój Berku, jaka go żywość czasem napadała! Kiedy raz kochałem się w pewnej pani, a mogłem z nią bywać zawsze bardzo krótko, ile razy ukradkiem na niego spojrzałem, złość mię porywała taka, że gdyby tylko wypadało, byłbym go cisnął o ziemię. W myśli łajałem go: »Nie leć-że tak, głupcze! Postój sobie, wypocznij i niech razem z tobą czas się zatrzyma!« Ale on nie słuchał; leciał — i szczęście moje... odleciało!...
Żyd z cicha zapytał:
— A czy jasny pan zawsze spał dobrze w nocy?...
Hrabia uczynił ręką gest ironiczny.
— A kiedy jasny pan nie spał, to czy myśli jasnego pana były zawsze wesołe? Nu, ja sam wiem, że one musiały bywać niewesołe. A kiedy jasny pan leżał w ciemności, z niewesołemi myślami w głowie, to może on wtedy bardzo pomału szedł?
— Jednak szedł — odpowiedział hrabia — i noce czarne przeciągały...
— A kiedy one przeciągały, wszyscy spali, tylko on jeden do jaśnie pana gadał... a co on gadał? On jasnego pana pocieszał, że i ta czarność przejdzie...
— Jak wszystko przechodzi — dokończył hrabia i na parę minut zamyślił się głęboko. Czuł się zdziwionym. Po co on tak długo tu siedzi i tak poufale rozmawia z tym łapserdakiem?
Znał go niegdyś! Cóż ztąd? Wspólnych wspomnień przecież mieć nie mogą ani w ogóle wspólności żadnej. Nie był dumnym i miał wrodzoną życzliwość dla ludzi; niemniej przecież wiedział, jaka przepaść różnic rozmaitych dzieli go od Berka, niegdyś syna pachciarza, a obecnie zegarmistrza z podrzędnej ulicy miasta. Poprostu, różnili się wszystkiem i nie było pomiędzy nimi podobieństwa żadnego. Wszedł tu, aby oddać zegarek do naprawy, i zasiadł na długie godziny. Co więcej, wcale nie chciało się mu odchodzić i prawie niespodziewanie dla samego siebie zapytał:
— Jakże ci się powodziło, mój Berku? Jak powodzi się teraz? Czy masz rodzinę i dostateczne środki do życia?
Żyd podziękował za te pytania życzliwe i dość obszernie odpowiadać zaczął.
Bogatym nie był, kapitałów nie zebrał, ale środki do życia posiadał jakie takie i nędzy nie cierpiał. Pracował jeszcze i zarabiał tyle, ile potrzeba na życie — a ile mu tam potrzeba teraz, kiedy jest już sam i ma przy sobie jedną tylko wnuczkę, która go dogląda i także szyciem trochę zarabia! Rodzina liczna, kilkoro dzieci, kilkanaścioro wnuków, ale to wszystko...
Machnął ręką.
— Wie jasny pan co? Jest taka zagadka i ja bardzo ciekawy, czy jasny pan zna ją, czy nie zna... Jakim sposobem to może być, żeby człowiek miał familię i razem nie miał familii? — Mówiąc to, zatopił w twarzy hrabiego wzrok badawczy i trochę filuterny.
Nu, czy pan tę zagadkę zna?
Po ustach hrabiego przeleciał uśmiech ironiczny.
— Znam tę zagadkę, Berku, znam bardzo dobrze...
Żyd obiema dłońmi uderzył o kolana i frasunkiem zawołał:
— Oj, po co jasny pan ją zna? Jej lepiej nie znać! Nu, ale kiedy my obydwa ją znamy, to już ja jaśnie panu o mojej familii opowiadać nie będę. Oni porządne ludzie i poczciwe ludzie, i niektóre to nawet edukowane i bogate, ale oni nie moje... oni swoje i świata, nie moje...
Miał kilka córek, ale jedna tylko nie przestawała nigdy należeć do niego. Kochała go i pielęgnowała, była światłem i rozkoszą jego oczu; ale dawno już jej nie widział i nigdy już nie zobaczy. Spotkały ją w handlu niepowodzenia i nieszczęścia. Z mężem i dziećmi wyjechała do Ameryki, aby szukać lepszego losu... Miewa niekiedy listy od niej, ale co to listy? On jej nigdy już nie zobaczy i jest to taki wielki smutek, który można znieść spokojnie i cierpliwie tylko dlatego, że on z Boskiej ręki pochodzi. Co robić?
Źrenice jego, o których hrabia mówił, że były niegdyś błękitne, jak turkusy, teraz szare i zamglone, pod czerwoną powieką zaświeciły łzami. Lecz wkrótce otrząsł się ze wzruszenia i, wywdzięczając się za życzliwe pytania, przemówił nieśmiało:
— Niech jasny pan nie rozgniewa się, że ja zapytam o siostrę jaśnie pana, o tę jasną panienkę hrabiankę, co niegdyś mnie, biednego żydka, na obrazie malowała. Aj, jaka to była śliczna panienka! Ja ją pamiętam. Czemu ja nie mam jej pamiętać, kiedy ja takiej ślicznej panienki nigdy już potem nie widział? To był anioł. Ona była taka piękna i taka dobra, i taka sobie cicha i delikatna, jak anioł! Ja pamiętam, że jaśnie pan żył z nią w wielkiej przyjaźni. Czemu ja nie mam tego pamiętać, kiedy ja potem takiej przyjaźni już nigdy nie widział! Czy ona żyje? Gdzie ona żyje? Co robi? Jak się jej powodzi?
Po chwili milczenia, ze wzrokiem utkwionym w podłogę, hrabia odpowiedział:
— Miałem trzy siostry, ale z tą, o którą pytasz, kochaliśmy się najwięcej. Żyje, powodzi się jej dobrze; ale dawno jej nie widziałem i może nigdy już nie zobaczę. Wyszła za Anglika, mieszka w Anglii, nie przyjeżdża tu nigdy, a mnie, blizkiemu podróży największej, trudno już puszczać się choćby w niewielką... Ona dla mnie umarła, chociaż żyje... Cóż robić?
Żyd słuchał uważnie i głową trząsł smutnie.
— Jasny pan ma taki smutek jak i ja. I jasny pan prawdziwą rzecz powiedział: ona umarła, choć żyje. Ja tak samo o swojej Małce myślę. Ja myślę, że ludzie różnie umierają: jedne przez chorobę, drugie przez oddalenie, trzecie przez to, że odmieniają się, czwarte... Ale po co ja to jasnemu panu gadam, kiedy jasny pan sam wie...
Machnął ręką i zamilkł, a hrabia, ciągle wpatrując się w podłogę, krótko odpowiedział:
— Wiem.
Obaj umilkli, a dokoła zegary mówiły szmerem nieustannym: »tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«, »tak-tak«, aż nagle wytrysnął ze szmeru głos donośny, na całą izbę wołający: »ku-ku! ku-ku!«
Hrabia wstał i, zbliżywszy się do zegara, stanął przed nim. Futro miał rozpięte, bo mu się gorąco zrobiło w dusznej izbie i na oczach swoje już okulary w złotej oprawie.
Z głową podniesioną długo patrzał przez te okulary na zegar staroświecki, aż przemówił:
— Ile żądałbyś za ten zegar?
Żyd, siedzący przy stole, głowę podniósł i uśmiechając się, odpowiedział:
— Co ja mam za niego żądać? ja za niego nic nie żądam.
— Jakto? przecież handlujesz zegarami!
— Jasny pan powiedział prawdę. Ja zegarami handluje, ale ten zegar do handlu nie należy.
Hrabia ze zdziwieniem obrócił się ku niemu.
— Dlaczego? To przedmiot mający cenę znaczną. Sam nabyłbym go chętnie.
Żyd wstrząsał głową potakująco.
— Ja wiem, że to jest drogi zegarek i że ja-bym za niego dostał dobrą cenę, ale ja jego nie sprzedam. Czy jasny pan słyszał kiedy, żeby przyjaciel sprzedawał przyjaciela?
Hrabia patrzał na mówiącego prawie z osłupieniem.
— Czy być może? — zawołał — nie jesteś przecie bogaczem i jesteś żydem, a żydzi tylko grosz cenią!
Żyd z cicha odpowiedział:
— Jasny pan ma omyłkę.
A hrabia trochę ze śmiechem mówił:
— Jakąż ja mam omyłkę? Co ty tak wysoko cenisz w tym zegarku, że sprzedać go nie chcesz? Masz przecie tyle innych! Przez cóż ten może być dla ciebie takim ważnym, czy drogim?
Był tak zaciekawiony, czy zdziwiony, że usiadł znowu przy stole, na krześle z materacem wklęsłym i poręczą nadłamaną.
Żyd zaś powoli mówić zaczął:
— Jeżeli jasny pan posłucha mojego gadania, to ja wszystko opowiem. Prędko już będzie czterdzieści lat, jak ja ten zegar mam. Ja jego za tanie pieniądze kupił i dlatego kupił, żeby za większe sprzedać! A wtenczas mój Mosze, który teraz kupcem jest i wielkie interesy ze zbożem prowadzi, był takim małym chłopcem, co do chederu chodził, ja jeszcze więcej synów nie miał, bardzo lękał się, że Pan Bóg mnie więcej nie da, i bardzo jego kochał. Aj, jakie to było dziecko, ten mój Mosze! Żeby jasny pan jego znał, to sam dziwiłby się, że takie dziecko może na świecie być. A kiedy ja ten zegar kupił, to tego samego dnia mój Mosze powrócił z chederu taki słaby, taki smutny i taki mizerny, że mnie strach wziął, żeby on nie zachorował i żeby mnie Pan Bóg tego jedynego syna nie odebrał. Przyszedł mój Mosze z chederu, siadł w kącie, jeść nie chce, na ziemię tylko patrzy i mówi, że jego głowa bardzo boli i że on w chederze bardzo zmęczył się, że mełamed bardzo srogi i że on żyć już nie chce. Aj, aj! żeby takie dziecko żyć nie chciało! to jest dziwne, to jest straszne i to jest wielki grzech! Kiedy on to powiedział, ja za głowę schwycił się i jego matka za głowę schwyciła się, a jego siostry zaczęły płakać od tego, że Mosze żyć nie chce i że my siedzim, trzymając się za głowy i kiwając się z wielkiego żalu. Wtenczas, raptem, ten zegar zakukał. A była wtedy godzina dziesiąta, to on długo kukał, aż dziesięć razy. Za pierwszym razem Mosze podniósł głowę i zdziwił się, za drugim on już nie na ziemię patrzał, ale na niego, za trzecim razem oczy u niego zaświeciły i on krzyknął: »Aj, aj! tate, co to jest? zkąd ty to wziął!« I zaczął śmiać się do zegara tak, jak, nieprzymierzając człowiek, co jego długo w ciemności trzymają, śmieje się, kiedy zobaczy słońce. Ja bardzo był kontent, że on śmieje się, skoczył na stołek i tę sprężynkę, co jasny pan wie, nacisnął, a jak ja ją nacisnął, to z zegara wyskoczył ptak i zaczął skrzydłami łomotać i jeszcze mocniej kukać. Nu, jak on tego ptaka zobaczył, ten mój Mosze, to on już całkiem z kąta wyleciał, starszą siostrę obiema rękami porwał i zaczął z nią przed zegarem tańczyć, a jak on ze starszą siostrą tańczył, to i dwie młodsze, tak maleńkie, że ledwie od ziemi odrosły, schwyciły się za obie ręce i także zaczęły tańczyć. Oni nietylko tańczyli, ale z wielkiej radości, że takiego pięknego ptaka zobaczyli, śmieli się na całą izbę, a jak oni śmieli się, to i matka, co przy ogniu obiad gotowała, zaczęła śmiać się. Ja ze stołka nie złaził i patrzał, jak oni wszyscy tańczyli i śmieli się. Ptak kukał, a ja przy tym zegarze, na stołku stojąc, w myślach Panu Bogu dziękował, że Mosze już nie chory i żyć już chce, i że w moim domu taki wielki smutek przemienił się w taką wielką wesołość.
Musiała to być istotnie wesołość wielka, bo jeszcze teraz, po latach czterdziestu, odblask jej padł na gęste zmarszczki jego twarzy, a echo ozwało się w śmiechu cichym i przeciągłym. Rozweselony, z oczyma błyszczącemi i rękoma rozłożonemi, mówił dalej:
Nu, czy ja mógł wtenczas ten zegar sprzedać, kiedy mnie Pan Bóg przez niego swoją łaskę okazał? Ja jego troszkę bał się sprzedawać, żeby tego szczęścia od siebie nie odwrócić, a troszkę żałował dzieci, dla których ten ptak, co w nim śpiewa, był całą zabawą i taką radością, że jak on zaczynał kukać, to oni zaraz zaczynali przed nim tańczyć... Kupców ja na niego miał, ale zawsze myślał sobie: niech to będzie potem! niech on sobie jeszcze trochę u nas pobędzie! Aż Pan Bóg na mnie ciężką chorobę przysłał...
Odetchnął głęboko, oczy wzniósł ku sufitowi i mówił dalej:
— Kiedy Pan Bóg na mnie tę chorobę przysłał, to ja może przez cały miesiąc nie spał. Czy jasny pan wie, co to jest, kiedy człowiek, mający we wnętrznościach wielkie boleści, a w głowie czarne myśli, przez całą noc leży z otwartemi oczyma i w ciemność patrzy? Ja w tej ciemności wiele rzeczy widział, co żeby ich żaden dobry człowiek nigdy nie widział! Ja widział swoją śmierć i swoje dzieci, co bezemnie w wielkiej nędzy będą, i swoje grzechy, którymi Pana Boga obraził, i wielki strach, co mnie za nich na tamtym świecie czeka... A kiedy ja tak leżał i na takie rzeczy otwartemi oczami patrzył, to jak tylko w tym zegarze ten ptak zakuka, zaraz te obrazy, co w ciemności zawieszone, zmieniają się na inne. Czy jasny pan domyśli się, co ja wtedy widział w ciemności, jak ten ptak kukał? Ja wtedy widział Strumienicę i samego siebie, jak przy płocie od dziedzińca stoję i patrzę sobie na ten las, co tam zaraz za dworem był... Aj, jakie piękne lato! Ten ogród, co na nim biały pałac odbija się, taki zielony i od niego bardzo przyjemne zapachy przylatują... Nad pałacem, na takiem wysokiem drzewie, taki wielki ptak, z długim dzióbem, stoi na takiem wielkiem gnieździe i żabami, co je z łąki przyniósł, swoje dzieci karmi... a w tym lesie, co ja na niego patrzę, takim zielonym, drugi ptak kuka... całkiem tak kuka, jak ten zegar... To ja na te obrazy patrzał, śmiał się do nich, jak dziecko, kiedy jemu pokażą cacko, i dziękował Panu Bogu, że mnie dał taką nieżywą rzecz, co mnie na ciemnościach maluje takie światłości...
Umilkł i dość długo siedział z dłońmi złożonemi na kolanach i z głową zwieszoną.
Hrabia, z czołem na dłoni, uważny i zasłuchany, milczał także, a obie głowy ich siwe i pochylone oblewał dokoła szmer czasu potakujący, nieustanny: »tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«.
Po chwili ze szmeru tego wyłonił się znowu głos żyda zniżony, prawie szepcący:
— Ja-by jaśnie panu przez cały tydzień opowiadał różne rzeczy o tym zegarze i jeszcze-bym wszystkich nie opowiedział. Ale jedną jeszcze opowiem. Niech jasny pan tej jednej rzeczy cierpliwie posłucha.
Opowiedział, że kiedy jego najmilsza Małka do Ameryki wyjeżdżała, on nie przeprowadzał jej na dworzec kolei, ponieważ czuł, że nie powstrzyma się od płaczu, a nie chciał, aby ludzie litowali się nad jego staremi oczyma, które jeszcze tak płakać muszą. Więc córka i dzieci pożegnały go tu, w tej samej izbie, i poszły sobie, a on jak nieżywy siadł na ziemi, w kącie, ot, w tym kącie, i schwyciwszy się obiedwiema rękoma za głowę, kiwał się i płakał, i jęczał do Pana Boga, za co On na niego takie wielkie nieszczęście przysłał. Lecz nagle on sobie pomyślał, że słychać ten świst taki długi i ostry, z którym pociągi oddalają się od dworca, i zachciało się mu ogromnie ten świst usłyszeć. »Niech ja jego posłyszę — myślał — niech ja wiem, kiedy moja Małka i jej dzieci już tu przestaną być, kiedy oni dla mnie całkiem przepadną...« Wiedział, o której godzinie i minucie ten świst rozlega się zazwyczaj, i siedząc w kącie na ziemi, z głową w rękach, zaczął patrzeć na zegarek, na ten zegarek z ptakiem. Patrzał i myślał: za kwadrans, za dziesięć minut, za pięć, za trzy minuty... Wtem rozległ się świst długi i taki ostry, że całkiem przeszył mu serce. Już jego Małka przestała tu być, już ona, choć żyje, dla niego umarła...
— Czy jasny pan uwierzy? Ja pamiętam, że było wtedy dwadzieścia trzy minuty po dziesiątej...
Hrabia wstał zamyślony.
— Mój Berku — rzekł — rozumiem dobrze, dlaczego nie chcesz sprzedać tego zegara. Czytasz ty na nim tak, jak ja na swoim — przeszłość.
Żyd głową potrząsł z zadowoleniem wielkim.
— Jasny pan prawdę powiedział. Jasny pan na swoim zegarku, tak jak ja na swoim — czyta przeszłość. Ją każdy ma.
Stali teraz naprzeciw siebie, blizcy już rozstania, lecz ociągający się z pożegnaniem, czując kowala niewidzialnego, który kuł pomiędzy nimi ogniwa niespodziane, a dokoła postaci ich przygarbionych i zwątlałych fala czasu płynęła ze szmerem nieustannym, stukotliwym: »tak-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«, »tak-to-tak«.
Hrabia usiadł znowu i nawet rozsiadł się na krześle, jak do gawędy długiej, a ze szmeru, napełniającego izbę, wydobył się głos basowy, bardzo czysty i wydzwaniać zaczął: raz, dwa, trzy! Za czwartem uderzeniem przybiegł mu z wtórem, jak młodzieniaszek mężowi dojrzałemu, cieniutki głosik wiolinowy i wykrzyczał: raz, dwa! a za trzeciem uderzeniem swojem dostał wtór głosów innych, którym wnet z pomocą przybiegły jeszcze inne, aż cały chór, zgodnie uderzywszy kilka razy, stopił się znowu do trzech i do dwóch głosów, kończących wygłaszać godzinę jedenastą.
Kilka miesięcy upłynęło. Wiosna była wczesna, pogodna, słoneczna. Stary Berek wyszedł z izby, napełnionej wiecznym szmerem zegarów, i przed drzwiami stanął na dwóch wschodach, które łączyły je z chodnikiem. Wnet oblało go światło słoneczne, na którego tle złotem uwypukliła się postać nieduża, wątła, trochę przygarbiona, w odzieniu długiem i wyszarzanem, w czapce spłaszczonej z wykrzywionym daszkiem. Pod daszkiem czapki uwypukliła się także w złotym blasku twarz okrągła, zwiędła, z małymi rumieńcami na policzkach pomarszczonych, w okularach, których rogowa oprawa przerzynała czarnemi liniami czoło, skronie i gubiła się za uszyma we włosach siwych. Siwa broda połyskiwała na piersi, jak kądziel ze srebrną przędzą.
Stał w świetle i cieple słonecznem rozgrzany, rozweselony, spoglądając przez wielkie szkła okularów na ulicę wązką, pełną światła, ustrojoną u góry w pas błękitnego nieba. Godzina była południowa, ludność miasta ruszała się żwawo; z ulic poblizkich, od tej ludniejszych, dochodził dobrze znany gwar i turkot, w którym ucho żyda niebawem rozróżniać zaczęło odgłos mniej zwyczajny. Był to śpiew basowy, to wzdymający się, to milknący, to znowu płynący w gwarze gminnym nutą uroczystą.
Berek wsłuchiwał się przez chwilę, poczem głową kiwnął na znak, że zrozumiał znaczenie tego śpiewu. Orszak pogrzebowy przeciągał niedaleko i wciąż się przybliżał. Na wązkiej ulicy zrobił się ruch taki, jaki bywa zazwyczaj, gdy ludność śpieszy do oglądania rzeczy ciekawej. Na chodnikach zatętniały stopy spieszące, zaszumiał gwar głosów podniesionych.
Berko spokojnie stał na dwu wschodach wznoszących się nad chodnikiem i patrzał w stronę, od której przybliżał się śpiew uroczysty. Przestrzeń paruset kroków dzieliła go od końca ulica, za którym przeciągały zazwyczaj pochody żałobne.
Ten także ukazał się wkrótce. Z za wysokiej ściany kamienicy wysunęło się naprzód kilka postaci w bieli, czarny krzyż wzniósł się w złotem powietrzu, chorągwie powiały czerwienią i szafirem, pochodnie zapalone błysnęły łańcuchem płomieni żółtych, martwych, smutnych. Śpiew żałobny wzdął się i połączył z turkotem kół powolnym i głuchym. Zaczerniały grube kiry. Wóz pogrzebowy zaprzężony w sześć koni i otoczony ludźmi okapturzonymi żałobą wiózł na szczycie trumnę ociekającą srebrem.
Potem znowu, przy zwolna oddalającym się śpiewie, chorągwie, pochodnie i za wozem wspaniałym długi szereg par ludzkich postępujących powoli, w żałobie grubej, ale strojnej. Ciężkie suknie kobiece, wlokące się po bruku ulicznym, krepy czarne ściekające od głów aż do ziemi, przepaski czarne na błyszczących kapeluszach męskich, w rękach ociągniętych czernią książki z modlitwami, jaśniejące na oprawach kością słoniową i złotem. Takich par szereg długi ciągnął pośród dwu rzędów pochodni zapalonych i dwu sznurów ludności tłumliwej, cisnącej się na chodnikach i brzegach ulicy.
Był to jeden z najwspanialszych i najbogatszych pogrzebów, jakie w tem mieście odbywały się kiedykolwiek.
Przez duże szkła okularów i perspektywę wązkiej ulicy Berek spokojnie patrzał na orszak przeciągający i czasem tylko w zamyśleniu potrząsał głową. Lecz gdy parę wyrazów wypadło z tłumu ulicznego i o słuch jego potrąciło, drgnął, wyprostował się i zaczął zapytywać, sam nie wiedząc kogo:
Wos? wos? wer? kto taki? graf! jaki graf? co to jest? kto to umarł? czyj to pogrzeb?
Z temi pytaniami, tłoczącemi się na wargi bezkrwiste, znalazł się na chodniku i przychodniowi jakiemuś zagrodził drogę.
— No cóż? Nie zatrzymuj mię, żydzie! Czyj to pogrzeb?
Hrabiego Strumienieckiego pogrzeb! Więc cóż? czego trzymasz mię jeszcze za połę? Którego Strumienieckiego? Ojca... ojca... starego hrabiego Ksawerego?... Puszczaj, bo mi pilno!
Puścił połę przechodnia, głowę w tył przechylił i patrząc na błękitny pas nieba, mówił, prawie krzyczał:
— On umarł? pan graf Ksawery umarł? Jak to może być? Dlaczego on umarł? on był całkiem zdrów, kiedy do mnie przychodził! On kiedyści taki młody był i taki piękny, i taki wesoły, a teraz on umarł? Zkąd to wzięło się, że on umarł?
Przechodnie, śpieszący dla ujrzenia pogrzebu wspaniałego, potrącali go i ze zdziwieniem oglądali się na starca, który, przez wielkie okulary patrząc w samo niebo, ze sterczącą brodą srebrną, zawodził lament brzmiący zapytaniami. Zapytywał, nie wiedzieć o co i nie wiedzieć kogo. Ktoś rozmachliwie idący odtrącił go aż pod ścianę domu: parę żydowskich podrostków, przebiegając, krzyknęło: Sieh! sieh! a myszugener! Ale wszystko to nie trwało długo, bo stary żyd, porwany jakąś nieprzemożoną siłą, począł biedz, jak tylko mógł, w stronę, w którą pociągnął orszak pogrzebowy. Rękoma zgarniając dokoła nóg odzież długą, biegł z chodnika na chodnik, z ulicy w ulicę, przygarbiony, z żylastą szyją wyciągniętą naprzód, ze sterczącą kądzielą srebrnej brody. Śpieszył ogromnie. O niczem nie myślał, tylko o dopędzeniu orszaku pogrzebowego; innej chęci nie czuł, tylko tę jedną.
Orszak posuwał się powoli, dopędzić go nie było bardzo trudno. Berek wkrótce wpadł w jego szeregi ostatnie, ale się tem nie zadowolnił. Biegł jeszcze, zręcznie prześlizgiwał się wśród tłumu, gdzie ten najgęstszym był, robił nawet pięścią, aż znalazł się obok pań i panów idących parami za trumną.
Krewni zmarłego, blizcy i dalecy, przyjaciele rodziny, znajomi najbliżsi, starzy i młodzi, wysocy i nizcy, piękni i szpetni, lecz wszyscy wytworni, w żałobie grubej, nieco sztywni w pozorach nastroju uroczystego. Ciężkie suknie kobiece, wlokące się po bruku, krepy czarne, spływające od głów aż do ziemi, przepaski czarne na błyszczących kapeluszach męskich, modlitewniki błyszczące od złota w rękach ociągniętych czernią, splecionych nabożnie. Za nimi turkot nieprzejrzanego szeregu powozów i tupot po bruku szarej masy pospólstwa, trzymanej w oddaleniu.
Na chodnikach, z dwu stron wozu obleczonego kirem i szeregu par ubranych w żałobę, słały się dwa szlaki bruku ulicznego puste i oblane blaskiem słońca. Berko zwolnił kroku i zaczął iść po jednym z tych pasów, równolegle ze sznurem pań i panów. Oni szli równo i uroczyście; on dreptał i czasem potykał się o kamienie. Na tle ich strojów czarnych jego wyszarzana odzież wyglądała jak łachman, porzucony w rynsztoku. Na czapce spłaszczonej nie miał krepowej przepaski, a z pod daszka wykrzywionego widać było czarne linie okularów przerzynające pomarszczoną skórę czoła i skroni. Wyglądał jak kropla, która wytrysnęła z szarej masy trzymanej w oddaleniu i upadła tuż za trumną ociekającą srebrem, obok kirów ciężkich i wytwornych.
Ale szedł. Może zwracano na niego uwagę i dziwiono się, zkąd się wziął i po co idzie, ale on szedł. Na czele orszaku, w powietrzu promiennem wznosiły się wysoko ciemne linie krzyża i brzmiał uroczyście śpiew kościelny; on jednak szedł. Wkrótce zaczął sam myśleć:
— Nu, zkąd ja tu wziął się? czego ja leciał jak szalony? czego ja idę?
Ale szedł. Dopóki biegł i przebijał się przez tłumy, nie myślał o niczem, party uczuciem, które było siłą instynktową, niejasną, lecz niezmożoną. Teraz począł dziwić się samemu sobie i temu, za którego trumną deptał obok krewnych i przyjaciół najbliższych, potykając się o kamienie.
— Nu, czego on wtedy siedział u mnie kilka godzin, prawie całą noc? Czego on ze mną rozmawiał, jak z bratem? Czego ja za tym wozem leciał, jak dowiedział się, że to on na nim jedzie? czego ja teraz za nim idę?
Tak myślał, dziwił się coraz więcej jemu i sobie, ale szedł.
Za miastem stało się przestronno, promiennie, czysto, świeżo. Pola z zieloną runią rozłożyły się ze stron obu, młode brzozy zasrebrzyły się korą białą i zaszemrały kaskadami listków młodych; wiatry lekkie latały w złotem powietrzu roznosząc wonie ziół, dobywających się z ziemi, rzeka błysnęła w pobliżu błękitem tak gorącym, że zza wzgórzy falistych wydawała się spadłym kawałkiem nieba.
Berek od bardzo dawna już nie opuszczał miasta, a teraz, gdy tylko je opuścił, powiało nań Strumienicą. Wiatr, brzozy, promienie rozsiane w powietrzu, szeptały mu w oba uszy: Strumienica! Strumienica! Stoi przy płocie dziedzińca, patrzy na takie same brzozy, na taki sam kawałek wody błękitnej i słucha, jak ptak w lesie kuka...
Oczy wlepił w trumnę ociekającą srebrem.
— To był początek twój i mój...
Przez bramę na oścież otwartą orszak wszedł na cmentarz i wśród mogił, usianych fiołkami, rozsypał się po lesie grobowców i krzyży. Wtedy Berek, uderzony wielkiem strwożeniem, przystanął, a gdy fala ludzka przepłynęła, pozostał samotnym. Cmentarz był pełen drzew; stary żyd wsunął się pomiędzy brzozy i z głową zwieszoną, z palcami rozpostartymi u rąk obwisłych, błądził przez chwilę pod gałęźmi płaczącemi, myśląc, nawet mrucząc półgłosem:
— Nu, czego ja tu przyszedł? zkąd ja tu wziął się? czego ja tu wlazł?
Ale nie odchodził i czuł, że pomiędzy nim a trumną spuszczaną do ziemi kowal niewidzialny kuł ogniwa niespodziane.
U przeciwnego końca cmentarza stała pstra masa ludzi, wzbijały się śpiewy uroczyste, promieniał krzyż na grobowcu wysokim. Żyd ze spuszczoną głową dreptał pośród brzóz i rozmawiał z samym sobą... Brama cmentarza była ciągle otwarta na oścież, ale on nie odchodził; nawet usiadł pod brzozami...
Pod brzozami, płaczącemi ulewą drobnych liści, śród pni białych nad mogiłą nakrapianą fiołkami, szarzała postać starego żyda, przysiadła do ziemi, w czapce spłaszczonej, w wielkich okularach z rogową oprawą, ze srebrną kądzielą na piersi.
Cmentarz staczał się po wysokiem wzgórzu nad rzekę, za którą leżały pola zielone i piaski żółte.
Żyd wyciągnął szyję i patrzał na piaski.
— Co to jest? — zamruczał — co to ma znaczyć? czy to on? ja nie wiedział, że jego ztąd można widzieć!
Na żółtych piaskach majaczyło miejsce jedno, obwiedzione murem nizkim i napełnione kamieniami sterczącymi. Nie było tam, jak tutaj, ani drzew, ani grobowców; nic, tylko mnóstwo kamieni sterczących, w blasku słońca czerwonawych i dokoła żółte piaski. Cmentarz żydowski.
Berek oparł łokieć na kolanie, twarz na dłoni i kiwał się powoli to w tył, to naprzód, w takt kowadła, które pomiędzy nim a trumną zasypaną piaskiem kuło ogniwa niewidzialne. Z cicha mówił:
— Tu jest koniec twój i mój!
Przestał mruczeć, ale siedział jeszcze pod brzozami, szary w zieloności otaczającej, śród świegotu ptactwa, nad mogiłą nakrapianą fiołkami.
A dwa cmentarze, jeden cały w drzewach i krzyżach, drugi ze sterczącymi kamieniami na piaskach żółtych, jedno wspólne niebo skuwało ogniwem wysokiem i szerokiem.





  1. Przypis własny Wikiźródeł pozycja spisu dodana przez Wikiźródła
  2. Bożek snu.
  3. Co potrzeba; pierwsze słowo jakuckie.
  4. Drobiazgiem handluję.
  5. Odzież wierzchnia zimowa. Zwykle ze skór podwójnych sierścią na wierzch i wewnątrz zszyta. Dochy szyją się ze skór jelenich, biedniejsi noszą bydlęce.





Znak domeny publicznej
Tekst lub tłumaczenie polskie jest własnością publiczną (public domain), ponieważ prawa autorskie do niego wygasły (expired copyright).