<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Z podglebia
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Wypadki ostatnich tygodni wypłoszyły z Heleny Kosińskiej wszystką chęć życia. Słaniała się też w ostatecznej niemocy, w bezzaradności woli i rozumu zupełnej, jako blady cień od brzozy wichrami srogiemi targanej, tysiąckrotnie w jednej godzinie to bijącej poczochraną głową o ziemię, to zdzierającej ją w grozę chmur. Korzyła się w sobie, malała i nikła, jako grzesznica zwalająca na istność swoją brzemię win całego świata w niej zaklętego, by po chwili z pyłu, z jakowegoś ledwie postrzegalnego na ziemi śladu istnienia, zwielokrotniwszy się niezliczoną ilość razy, powstać i pokorze swojej niedawnej urągać i śmiać się z niej okrutnie, rozwłócząc boleść swoją bronami myśli zbuntowanych udręką nie do ścierpienia.
Słaniała się po ugorze samotności, kędy nie było z żadnej strony oparcia, gdzie tylko na ziemi skorupie przywarowały wspomnienia, pamiątki — ostre, raniące kamienie. Ratowała wyłącznie od śmierci, od zagłady tajemnica dwojga. Ona jedynie w mrokach tęsknoty wiązała jasnemi nici rzeczywistość z niebem dobrych nadziei. W niej spoczywała niepokalana perła serdecznego porozumienia. Z niej brał początek strumień, przezroczystym promieniem płynący po beztroskiej pochyłości życia w przepaść obecnego śmiertelnego zatroskania. Zbłąkany i błądzący w mrocznym i chłodnym tumanie odmętu rozłąki. Czepiały się więc onej tajemnicy w chwilach bezbolesnego odrętwienia myśli, niby leki cudowne stamtąd zażywając i siłę czerpiąc do przeżycia jeszcze godziny, jeszcze dnia, jeszcze tygodnia.
Rano otrzymała list od niego. Trzymając na kolanach od kilku już godzin to najświętsze pisanie, wplatała między wiersze i słowa znaki przypomnień: ulice całe, domy, spojrzenia, pieszczoty, lęki i znowu domy, aleje ogrodu, twarze obce nienawistne i znowu pieszczoty, lęki, szepty i twarz ze wszystkich wybraną i tak bez końca: obrazy, hieroglify przez nią tylko widziane i dla niej czytelne, kształty, dźwięki, słońca, mroki — całą tą wszystkość minionego szczęścia, zapisaną w sercu i mózgu, wplecioną w nerwy i wsączoną przez krew.
Do pierwszego słowa listu, do spieszczonego jej imienia, do dwusylabowego jej imienia „Heluś!“ nawiązywała, jako przeciwieństwo, tem bardziej wynoszące ważność tego zdrobnienia, ponury wyraz twarzy kochanka, siłę jego ramion i spiżowość całego ciała. Omartwiałem sercem wczulała się w ciepło kochankowej łaski, odszeptując głosem najtkliwszym imię jego, odpowiedź dziękczynną, znak kornego uwielbienia.
Zdania: „Od trzech tygodni jestem na froncie!“ — umysł jej zdawał się zupełnie nie przyjmować. Oczy spełzały po niem, jako po wiadomości drugorzędnej bez ważniejszego znaczenia. Przemartwiona docna, obolała — była jedynie w stanie uchwycić się pociechy, słowa, mogącego zwilżyć czarną spiekotę tęsknoty. To niepostrzeganie tragicznych stron pewnych wydarzeń, jakiemi wśród nich były listy kochanka, chroniło ją od ostatecznego zaprzepaszczenia się w rozpaczy bez ratunku.
Stan zaś ten był wynikiem nadmiernego pognębienia jej przez treść ostatnich tygodni. Została sama, kędyś w pośrodku złowrogiej pustyni — którą jest wielkie miasto, ogołocone z serc najbliższych, mówiące wciąż tym samym monotonnym pogwarem, obcym stroskanemu sercu.
Jedyna jej przyjaciółka, Bronka Witanówna, za której sprawą poznała największą radość i najsroższe cierpienie na świecie, wyjechała do Rosji. Pognała ją tam miłość do Margaja — zawleczonego przez wojnę, gdzieś, aż nad Wołgę. Helena, tracąc tych dwoje, straciła cały niemal sens życia codziennego.
Bronka — siostra Seweryna Witana, człowieka, który obnażył przed Heleną istotną wartość bytowania, który wyszarpał własną, niezmierzoną namiętnością najżarliwszy płomień miłości ze skostniałego i zdawałoby się, niepowrotnie zniekształconego jej serca — odjechała, podobnie, jak odjechał on, jedyny Seweryn.
Komuż powierzy teraz swoją tęsknotę? Któż stanie na drodze jej powolnego umierania i spojrzy oczyma, tak przypominającemi czemś tylko dla Heleny uchwytnem, tamte oczy, szczęście dające? Kto zrozumie jej nienawiść do ludzi, do każdego ich uśmiechu i radości? Z kimże mówić będzie o nim? Z kim? Ona, Bronka, przecież podała ich sobie, zbliżyła, jak dwie krople do siebie, ona przecież rozradowanem patrzała spojrzeniem, kiedy się zespoliły, tak, iż stały się jedną kroplą o jednym słońca odblasku i smaku jednakim. Ona wraz z Margajem strzegła ich przed sprawiedliwością praw, godzących w wielkie, nadmierne szczęścia ludzkie. A gdy wichura rozwlokła ciało onej jednej kropli po drodze straszliwej rozłąki — oni odeszli.
Została w samotności niemej i głuchej. Poza granicami jej mroku czyha wszędy obłuda i jeszcze większa, sroższa, bo wroga i bluźniąca tęsknocie samotność.
Została za niemocną radą serca w zamknięciu własnego bólu, w promieniu błogosławionej tajemnicy, która uświęcała ich miłość, w otoczeniu rzeczy, pamiętających zadawne spojrzenia oczu, lub dotknięcia ciała Seweryna.
Wpatrzona w czarną sieć liter listu kochanka, trwała aż do późnego zmierzchu w radosnem zadziwieniu, niby słońcem rażona, oślepła na okrucieństwo prawdy, postrzegająca jedynie blask i wedle pragnień własnych zwidziany pozór rzeczy, nic wspólnego nie mający z właściwym jej kształtem i istotą.
Dzień, kojący zazwyczaj trwogę zamyśleń ponocnych, wygasał, gryząc się w mrokach coraz mętniejszych i coraz bardziej nieprzeniknionych. Wieczór zaczął podpowiadać zmysłom gorzkie słowa prawdy za dnia niepostrzeżonej. Wyobraźnia ze szczegółów prawdziwych wysnuwała światy ponurych otchłani i przepaście beznadziei. Każdy martwy na ścianie cień, czarny kąt pokoju, tam i sam zmroczona podłoga, poczęły straszyć oczy, które uwięzły, napędzone przez sforę koszmarów w czerwonym płomieniu lampy; lecz i stamtąd miasto pocieszenia brały rozeznanie się we wszystkiej obecności położenia.
Któż z ludzi w ciężkich chwilach swego życia nie zgłębił różnicy między dniem i nocą. Któż z tych ludzi, doświadczonych niepewnościami, nie przypomni sobie takiej nocy, kiedy zdawało mu się, iż czeka go jeszcze jeden jedyny w życiu czyn: pociągnięcie cyngla rewolweru, opartego lufą o serce lub skroń? I któż z tych samych ludzi, którym ponoć tylko jedna pozostała jeszcze noc, nie uśmiechnął się, gdy go podstępnie przez szczeliny w okiennicach nie podejrzał dzień, wskazując wygodne łóżko i szufladę dla rewolweru... Po przespaniu się zaś, Boże drogi, znowu spać? — wszystko jedno wiecznym, czy niewiecznym snem, nie godzi się tem bardziej, gdy na progu domu leży ogromne brzemię trudu do dźwignięcia.
Noc szła do łóżka Heleny zewszechstron. Zimnym splotem zaczęła ściskać głowę. W skroniach zatętniła krew szybko, głośno, rytmicznie. W uszach rozszumiała się cichość. Światło naftowej lampy zdało się ścigać każdą myśl, cofającą się w zestrachaniu, i wyciągać ją, niby oczy z pod zamkniętych powiek najaw męki widzenia owej obecności życia. Zaczęła się bezłaskawość nocy. Samotność wmówiła się tak wyraźnie zmysłom, że Helena zadrżała. Wstała z łóżka i zaczęła może po raz tysiączny, jakże jednak inaczej niż poprzednio, odczytywać list Seweryna. Teraz widziała wszystko. Wyobraźnia z każdej niemal litery tworzyła całe prawie obrazy tyle ponure, jednocześnie tak logicznie i bezpośrednio wyrastające ze słów kochanka, że Helena dojrzała jako jedyny ratunek — śmierć.
W najważniejszym co do treści, końcowym ustępie listu wyczytała wyrok: „Chcąc wrócić do Ciebie, muszę przebyć tutaj pięć lat. Myśląc o Tobie, myślę najpierw o tych pięciu latach mej służby w Legji i o wojnie... Tutaj na froncie najśmielsze nadzieje nie sięgają poza czas kilku tygodni. Co kilkanaście dni, t. j. podczas odpoczynku będzie pisał do swojej (zapewne jeszcze) Heleny, jej Seweryn“.
Na tło rozpacznej tęsknoty wyszły z całą potęgą okrutnego znaczenia dwa słowa zwątpienia kochanka, w nawias ujęte: „zapewne jeszcze“. Najmiłościwszą skreślone ręką wraziły się w jej serce bólem ponad wszelkie wypowiedzenie... Tamto wszystko mogła zelżyć, przekleństwem sięgnąć bowiem tamto: te pięć lat i wojna — były nie z niego, były przymusem rozłąki, siłą wrogą, lecz tego, co poprzez taki świat podało jej zwątpienie Seweryna, nie wolno jej było tknąć ani myślą, ani słowem zagniewanem. Jakże wytłumaczy mu, jakże zaprzeczy, jakże przekona go, by się nie odwrócił i tam ze złem o niej sądzeniem nie został. Cierpienie podpowiedziało jej, jako dowód niewinności — śmierć.
Przywołała na świadectwo swej tęsknoty ściany pokoju i wszystko, co w nim było. Potwierdziły. Cofnęła się cała w głąb siebie, przypomniała sobie wszystkie myśli, sny nawet wszystkie, cały ten czas rozłączny — była bezgrzeszna. Nieubłagana konieczność śmierci wyjawiła się zamyśleniu, jako jedyny dowód bezwiny. Dowód ten złoży w ręce czasu, który poprzez niezmierzone przestrzenie rozdzielenia zaniesie go do kochankowego serca.
Zaczęła odważać zrozumieniem dokładnem każde słowo listu. Nic teraz, gdy powzięła ostateczne postanowienie, nie mogło jej omamić. Przesuwając wyobraźnią dnie i miesiące różańca rozłąki, przelękła się bardziej, niż śmierci, owych pięciu lat — obszaru cierpienia, żadnem kochającem sercem nieogarniętego. Umysł jej podniósł niby trupa Seweryna, istotę wojny. Ułożył przed oczyma i widokiem najkrwawszym zdarł z nich wszelką mgłę ostatnich złud. Wnikał zkolei w najbardziej dotychczas zacienione szczegóły codzienności. Zewsząd, jako miłosierdzie jedyne, jako łaska, jako dowód bezgrzechu, jako miłosne porozumienie wmawiała się życiu śmierć.
Zresztą, czyniąc teraz to ostateczne rozrachowanie, Helena przekonała się, że nie było już dla niej życia, nawet wówczas, gdyby Seweryn do niej nie napisał. Nie miała przecież już żadnych do życia środków: ani, jak to mówią, materjalnych, ani poniekąd fizycznych.
Północ była już blisko, kiedy Helena, niby ze snu za długiego ocknięta, gotowała się pośpiesznie do sakramentu odpuszczenia winy najsroższych cierpień. Zaczęła z dawną starannością sprzątać w pokoju, gdzie panował zamarły nieład. W przypadkowem ułożeniu tu i owdzie spoczywały od dni, nawet od tygodni wielu szczegóły ubrania Heleny. Niektóre, zda się same, by oka nie razić, osunęły się w miejsce niewidoczne. Wyrozumiałe na troskę swej pani przywarowały pokornie, nie dopominając się ani formą, ani barwą o należne wyróżnienie. Wydobyła jedne z ukrycia, inne poskładała tak, jak nie pamiętały, z wyprostowaniem najmniejszej zakładki, lub zmarszczenia. Włożyła wszystko do schowków dla nich przeznaczonych. Zasłała łóżko pościelą w świeżą bieliznę przyobleczoną. Długo bardzo ustawiała i przestawiała wszystkie drobiazgi, na wygląd i miejsce każdego przedmiotu bacząc pilnie.
O północy pokój Heleny miał inne, niż zazwyczaj wejrzenie. Spoglądał wszystką w nim rzeczą, niby chory nietykalny dostojnik. Jakaż rozkosz wystawiać teraz wyglądem swym obecne uczucia jego pani. Po doprowadzeniu pomieszczenia do porządku Helena doznała uczucia pewnego błogiego zadowolenia, zdawało się jej, że oto jakimś osobliwym zwabiem zdołała porozumieć się z Sewerynem. Zabrała się tedy z pogodnym natchnionym spokojem do przystrojenia się. Majaczyło się w jej podświadomości przekonanie, że ubiera się dla Seweryna. Usiadła przed wielkiem lustrem bieliźniarki i wpatrzyła się w odbicie własnych oczu. Sądziła, że już bezpowrotnie pogasły, że światło ich wyżarte przez łzy nie zdolne będzie zapłonić nawet w chwili powitania kochanka. Oczy jej jednakże miały zadziwiającą żywość i dawny, pociągający ludzkie patrzenie, czystego diamentu blask. Niepomału uderzył ją także, niby pierwszy raz dostrzeżony, rysunek powiek w ciężkości swojej kryjących przeżyt, udrękę miłości, rysunek ujawniający zażycie smutku, aż po brzegi wszelkiej możliwości serdecznego wytrzymania. Podobała się jej ta płynność linji górnej powieki, ozdobionej długiemi, czarnemi, odwiniętemi ku brwiom rzęsami.
Po miesiącach rozłąki z kochankiem, zarazem fizycznej rozłąki z sobą, pierwszy raz nawróciła się do siebie. Oniemiałe ciało przemówiło melodją dawno zasłyszaną, niezmiernie dla pamięci miłą i subtelną. Złudzenie jakowegoś osobliwego i bezwzględnie pewnego porozumiewania się w owej chwili z Sewerynem skłaniało ją jeszcze bardziej do łagodnego, prawie, że współczującego spoglądania na siebie.
Zimną wodą w nieopalonym pokoju obmyła całe ciało, spryskała je następnie perfumą „Un peu d’ambre“, zapachem, który niegdyś zastępował, nawet przewyższał wszystek stopień podniet, daremnie obmyślanych przez jej chwilowych adoratorów, który od początku tak oszałamiał zmysły Seweryna, który został w pamięci, by w jakichś osobliwych okolicznościach najnieoczekiwaniej wysłowić znakiem fizycznym treść przeżytych rozkoszy.
Rozpuszczone włosy pokryły ramiona i dreszczem zbudziły Helenę od stóp aż do głowy. Dopiero teraz uprzytomniła sobie, obejrzawszy się — po dreszczowem wstrząśnięciu — dookoła siebie, przyczynę i cel swej pracy. Złapała się niby na gorącym uczynku mimowolnej niewierności. Przed chwilą było jej tak dobrze! Ukoiło się wszystko. Tęsknota nie wyszarpywała serca. Myśli ścichły, przywarowały na dnie mózgu, o nic się nie dopominając, nie wybiegając w przyszłość nawet dni najbliższych. I oto nagle chwila ochłodu dreszczowego podała truciznę rozeznania. Wytknęła oczom nagość. Poprowadziła nawrotnie szlakiem myśl tragicznym, aż do jedynego wrzekomo rozwiązania, do rozwiązania postanowionego, zdawało się jej przed czasem całego życia. Łzy potoczyły się po policzkach, popłynęły po wypukłościach piersi aż na odrętwiałe nogi. Zimno i strach obleciały ją w krąg. Zamróz dopadł serca, krwi i mózgu. Skuliła się cała, wsuwając razem złożone dłonie między kolana. Mniemała, iż zdoła jakowemś wewnętrznem zwarciem się ominąć śmierć, która wyjawiała się teraz z całą nieubłaganą wyrazistością. Na czoło myśli wychyliła się jedna najbardziej rozpaczna: że już nigdy nie zobaczy Seweryna. Wzięła znów do drżących rąk list jego. W miarę, jak go odczytywała, ogarniała ją ciepła, osłabiająca pewność. W tem roztkliwieniu trwała tak długo, aż wola śmierci stopniała w niem, niby gromnica oddechem wiernych w świątyni nagrzana. Widziała wciąż jeszcze, jako nieuniknione jedyne wyjście z położenia — tę śmierć, której bliskość zastraszyła ją, którą jednak wskazał i nakazał jej Seweryn. Najgłębiej przekonana, że taka była wola jego, wstała, iżby być posłuszną kochankowi.
Margaj, wyjeżdżając do Rosji, zostawił Helenie mały belgijski brauning. Nieraz podczas dnia lub nocy wyjmowała z pod poduszki tę, dopasowaną do każdej гęki, jak ją nazywała — maszynkę i powtarzała z tajemną lubością lekcję obchodzenia się z nią, cały wykład praktyczny, dopełniony niezmiernie barwnem omówieniem Margaja — jedynego przyjaciela Seweryna. Przypomniała sobie teraz wszystkie słowa nauczyciela. Pamięta, jak mówił, pokazując szczegóły rewolweru, np. zabezpiecznik: „Ten migdałek, jak się go pchnie do góry, sztajerem ma gębą zamkniętą, jak się cofnie na dół — gęba otwarta“. Rewolwer był nabity. Helena, błądząc myślami po zakamarkach przeszłości, to zasuwała, to odsuwała zabezpiecznik. W zamyśleniu podeszła do lustra. Na tle jasnej, żywej plamy ciała wyznaczał się czarny kształt brauninga. Po oczach przebiegł pobłysk światła, równą linją znaczący długość lufy. Pobłysk ten spędził myśli w gromadkę i zdawał się przynaglać rękę do czynu, ponad którym stała, w jej obecnem mniemaniu, twarda wola Seweryna.
Helena podeszła do okna. Wspięła się na palce, by dojrzeć ulicę. W chłodnej, wilgotnej ciemność starało się skonać światło niewidzialnej latarni, poza tem żadnego znaku życia. Zkolei, nie wiedząc, co czyni i dlaczego czyni, podeszła do drzwi, przekręciła klucz w zamku, następnie zaczęła, niby je żegnając, oglądać meble w pokoju, wreszcie usiadła znowu przed lustrem. Znowu potoczyły się łzy. Helena opuściła się na kolana. Przełożyła rewolwer z prawej ręki do lewej. Przeżegnała się. Usta zaczęły szeptać urywane, niepowiązane w logiczny sens zdania, słowa od lat zapomnianej modlitwy. Łkanie ścisnęło krtań. Lewa ręka podała broń prawej. Jeszcze jedno przypomnienie nauki Margaja, że: „w razie czego można migdałka odsunąć wielkim palcem prawej ręki“. Odsunęła zabezpiecznik według wskazań nauczyciela. Spoglądając na koniec lufy rewolweru, przybliżyła ją zwolna do lewej piersi. Odchyliła głowę wtył. Do ust, gdzieś z przepaści serca, przez ściśnięte gardło dźwiękiem ostatnim, jak krew ciepłym, popłynęło imię kochanka...
Nagle posłyszała za sobą, zanim zdążyła wymówić najdroższe imię, jakby szept sykliwy całego pokoju: „Seweryn!“ Nie wierzyła uszom. Czyżby zwidział się wszystkim zmysłom głos, który jej jeszcze drżał w całej głowie? Nadsłuchała. Znowu posłyszała ten wyszept pokoju: „Seweryn!“ Zatrząsł nią dreszcz febryczny. Nie wiedząc zgoła, co czyni, zacisnęła palce dokoła rewolweru. Padł strzał. W rogu na dole wielkiego lustra wyświetliła się maleńka szczerba, od której rozchodziły się prawie do połowy czworokątu zwierciadła brylantowe promienie pęknięć. Trzeci raz posłyszała z bezwzględną wyrazistością: „Seweryn!“ Rewolwer wypadł z ręki. Napoły martwa pobiegła do drzwi. Otworzyła je z zamknięcia klucza! Gdy czwarty raz dopadło ją imię kochanka, opuściła ją wszystka przytomność. Zbrakło jej sił, by nacisnąć klamkę. Upadła całym ciężarem niemocnego, omdlałego ciała na podłogę.
Cichutko skrzypnęły zawiasy ostrożnie otwieranych drzwi.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.