<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Z podglebia
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Klemens Grudowski wnet opanował wzruszenie. Stwardniałym kawałkiem kitu zamknął światło w szczelinie drzwi, poczem — celem zważenia możliwych następstw wypadku, głównie strzału, który obił się o wszystkie drzwi, co najmniej czwartego piętra — położył się nawznak. Do warg przyczepił się, niewiadomo skąd, uśmiech zadowolenia. Uważne nadsłuchiwanie nie wyłapało z ciszy późnej nocy najlżejszego szmeru.
— Niemasz to jak sen sprawiedliwych! — pomyślał Klemens, narzucając na siebie ubranie. — Zawsze zazdrościłem żarłokom, opasom, prostytutkom, anemicznym dziewicom i urodzonym zbrodniarzom tych zdolności.
Zatrzymując się pod drzwiami pokoju Kosińskiej, jeszcze raz nadsłuchał. Ztyłu, zapewne od wezgłowia przerośniętej blondyny, z jakiejś szafki nocnej nadlatywało suche, głośne i monotonne cykcykanie budzika, poza tem nic nie mąciło tajemniczego spokoju nocy. Nacisnął klamkę. Drzwi ze stękiem i skrzypnięciem w zawiasach ustąpiły, lecz otwierane do wewnątrz pokoju wnet zatrzymały się, uderzając o jakąś przeszkodę. Nieopodal progu leżała wciąż jeszcze przytomna Helena. Klemens naparł ostrożnie, lecz mocno tak, iż po chwili siłą odsunięte ciało pozwoliło mu się przecisnąć przez wąską szparę i wejść do pokoju. Piękna nagość kobiety, leżącej bez czucia na podłodze — onieśmieliła Klemensa. Znalazłszy się w pokoju Heleny, zagubił w pamięci właściwą przyczynę przyjścia tam. Należało pośpieszyć z ratunkiem i ocucić zemdloną. Narzucało się jednak pytanie: co potem? Jak usprawiedliwi swoją obecność, gdy Helena odzyska przytomność? Po chwili namysłu i wahań postanowił bez względu na następstwa przyjść Kosińskiej z pomocą.
— Cóż, stanę się trzeciorzędnym, nieodpowiedzialnym aktorem tragedji! To może znacznie rozszerzyć krąg mojego życia. Nienapróżno twierdziłem, że interes życiowy można znaleźć wszędzie, niezależnie od miejsca i otoczenia. Omnia mea mecum porto! — znaczy, że tem wszystkiem mojem jest wszechświat, tak bezwzględnie dla mnie ode mnie zależny. Noszę go cały wszystkim umysłem i zmysłami mojemi. Doskonały egotyzm! Ale, żeby się tylko nie wplątać jakimś udziałem, jakimś chwalebnym czynem!... Zaczynam myśleć kategorjami społecznika. Odróżniam niby czyny chwalebne, zwykłe i niegodne. Otóż podkreślam ironicznie chwalebność czynu, dzięki któremu mógłbym znaleźć się na nieskończonej liście członków społeczeństwa, od czego, Boże mocny, Ty, który obdarzyłeś mnie łaskawie suchotami, niezawodnie mnie uchronisz. Pozwól mi być egotystą, gdy zaś nim będę — zapomnieć o Tobie zupełnie. Imię Twoje w myślach lub na ustach moich będzie świadectwem mojego upadku. Przysięgam! Uratowałem życie ludzkie, trzeba się będzie niem zająć!
Przecisnąwszy przez bezładne skłębienia myślowe postanowienie ratowania Heleny, klęknął nad nią i ostrożnie, podnosząc niemocną, bezwolną głowę, oparł ją o swoje kolana. Szerokim rzutem spojrzenia ogarnął i ocenił wartość życiową Kosińskiej, która w tejże chwili uczyniła kilka drobnych ruchów ręką, następnie otworzyła oczy i zawiesiła napoły widzące patrzenie ich na ścianie. Klemens wstrzymał oddech. Cisza była tak czysta, tak przezroczysta, że już nie słychać, lecz widać było niemal bieg dwóch serc, wybijających głuchy, przyśpieszony takt na moście granicznym — chwili życia szczególnej. Myśli wynurzały się z mgławych odmętów niepewnie, jakgdyby oślepłe. Na oczy zsunęły się znowu ciężkie powieki. Nadmierne wyczerpanie sił nie pozwalało ciału na ruch bardziej zdecydowany, jednocześnie odbierało świadomości możność szybkiego rozeznania się. Przytomność wracała powoli.
Ręce Klemensa zadrżały. Próżno starał się opanować wzruszenie, odbierające mu wszelką pewność siebie. Drżenie nie ustąpiło, przeciwnie wzmogło się.
— Kto to, kto? — nagle rzuciła przerażona Helena, zrywając się na równe nogi i zostawiając przed sobą klęczącego Klemensa.
— Pani będzie...
— Kto pan jest? — krzyknęła, wkładając na siebie długi płaszcz.
— Postaram się to pani wytłumaczyć, pozwoli pani jednak...
— Nie, nie pozwolę!...
— Pani strzelała, prawda? — zapytał Klemens umyślnie ściszonym głosem.
To pytanie cofnęło, wepchnęło wstecz pnące się na usta Heleny słowa oburzenia i zdziwienia. Pamięć znagła rozogniona, wyobrażenie życia zerwanego i znowu siłą nieznaną nawiązanego i ta noc, niby szczyt trudami nadludzkiemi zdobyty, szczyt, z którego, zdawało się jej, nie było już nijakiego zejścia — zaklęły Helenę w bezruch zupełny.
Wola wszystka stajała.
Nie odpowiedziała Klemensowi słowem żadnem, mówiła mu zato zakłopotaniem bezradnem swoich docna osmętniałych oczu, powolnością i pokorą duchowego bezwładu.
Grudowski szukał słów najbardziej dla niej w tej chwili przystępnych i zrozumiałych, nie mogąc ich jednak znaleźć — milczał.
Milczeli oboje czas długi — póki nie minęła w nich wszystka nagłość wrażeń, póki nie wzięła serca Heleny w posiadanie moc obojętności przedziwnie dobroczynnej.
Obolała, zmęczona wpatrzyła się w Klemensa szeroko bardzo rozwartemi oczyma, pytając spojrzeniem zalęknionego dziecka:
Kto jest i czego chce od niej?

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Klemens z umysłu nie przerwał milczenia i wyszedł.
Niby zbłąkana w nocny czas zadymki śnieżnej zakuliła się w resztę ciepła potyranego życia. Niemocna, by się zwrócić w jakąkolwiek bądź stronę i ruszyć naprzód, by wypatrzyć w dookolnem świecie ścieżynę najwęższą — uległa całkiem owej niemocy niby sile zwyższa rządzącej. Waliły w nią z zewsząd twarde zlodowaciałe płaty wspomnień najbliższych, smagał obnażone nerwy gęsty wilgotny chłód na każdem miejscu wejrzenia i pomyślenia, wicher lęku targał, niby brzózką sierocą we wydmę piaszczystą słabo nićmi korzeni wszytą. Nie broniła się wcale.
Poranek listopadowy zdurzył już zlekka mrok nocy. Wmamrotała się do pokoju wraz z hałasem budzącej się ulicy najpierwsza godzina dnia. Lampa powoli ściągała z podłogi, ze ścian i ze sprzętów światłość z każdą minutą coraz bardziej słabą i strwożoną. Wszystko wkrąg Heleny otoczenie było obojętne, jakgdyby zaplątane we własne zmęczenie. Gnuśność świtu jesiennego zaległa na nizinę mętną, bez żadnego wyrazu i zdolności współczucia, szarzyzną. Nieśmiałą bielą pościeli podmówiło się Helenie łóżko. Dała mu się wszystka. Jeszcze przez chwilę czuło ciało chłód, jeszcze chwilę zatulało się i zakurczało do wewnątrz, jeszcze chwilę męczyła głowę zawiłość, aż przepadła wszystka świadomość i rozeznanie w odmęcie snu łaskawym.
Zbudziła się Helena dopiero na godzinę przed zmierzchem zupełnym. W ledwie, wolą dającym się podźwignąć, ciężarze głowy panował ból mętny, w skronie młotem walący raz po raz, bez przerwy. Oczy spoglądały, nic jeszcze nie pojmując, widząc bez wiedzenia. Rozwarło je zamyślenie, wynurzające ponad powierzchnię pamięci kształt jakowyś, niby głowę topielca — kształt zimny, obcy, lecz żywy. Wyraźnie znaczyła go wyobraźnia i coraz dokładniejsze przypomnienie na tle drzwi. Czasem zdawało się, że to sen, wówczas świadomość otrząsała się w radości z koszmarnych przywidzeń i podejmowała sprawy inne, ciągłe i najważniejsze od szeregu miesięcy. Gdy jednak bezlitośna pamięć przypomniała treść słów nielicznych nieznajomego, wszelka pociecha spełzła, jako kolor rzeczy nie przyrodzony, pozorem tylko pożądanym istotę jej właściwą mylący. Ocknienie zupełne pociągnęło myśli po wędołach i wybojach. Zapragnęła, by przyszedł ów człowiek, który ją nawskroś przepatrzył, który o północy wtargnął do jej pokoju, wszedł wtedy właśnie... Jakgdyby słowem czarodziejskiem wywołane, rozległo się ciche stukanie do drzwi. Zaskoczonej znienacka zbrakło słowa odpowiedzi. Stukanie powtórzyło się.
— Kto? — spytała wreszcie.
— Czy można?
— Kto tam? — powtórzyła pytanie, wyskakując z łóżka.
— To ja!
Nie zdziwiła jej ta osobliwa odpowiedź, „to ja“ powiadomiło ją dokładnie o osobie czekającego.
— Zaraz, — rzuciła jakby gniewnie. Przeczesała rozpuszczone włosy, ubrała się i zasłała łóżko. — Proszę wejść! — zezwoliła następnie, głosem zupełnie słabym. Serce zatłukło się w piersiach, nogi straciły, niby falą gorącą podmyte, siłę i sprężystość w zgięciu kolan, gdy zgrzytnęła klamka otwieranych drzwi. Klemens Grudowski wszedł do pokoju. Po pierwszem spojrzeniu na Helenę zgubił się w onieśmieleniu do tego stopnia, że musiał się oprzeć plecami o ścianę.
— Słucham pana! — zaczęła, odzyskując pewność siebie.
Zwrócenie się Heleny do Klemensa powiedziane chłodno i niemal ostro zbiło go doreszty z tropu. Nie mógł znaleźć narazie ani jednego słowa odpowiedzi. Milczał. Ją odwlokły od treści chwili osobliwe przypuszczenia i domysły. Pobladła. Ważyła snać coś w głowie ciężkiego, bowiem wzrok jej znagła zastygł w szczerbie zwierciadła utkwiony. Obiegła ją jedna myśl, że nieznajomy mężczyzna śledzi ją poto, by wykryć miejsce pobytu jej kochanka. Dookoła niego, niby w krąg osi bytu, obracała się wszystkość jej obecnego życia. Żaden domysł nie poddawał przypuszczeniom jej samej, jako pewnej całkowicie istniejącej jedności. Ona nie wchodziła w rachubę tych przypuszczeń, jeśli zaś wliczała siebie, jako ułamek tysiączny w sumę przewidywań przyszłości Seweryna — czyniła to bezwiednie. Kiedy przemyśliła wszystką rzecz domysłem podszepniętą, uśmiech rozjaśnił jej spojrzenie i twarz całą. — Cóż teraz może mu zrobić ten chudy, milczący człowiek? — pomyślała i zwróciła się do Klemensa tym razem prawie, że z wesołością.
— No, słucham pana, przecież musiał pan przyjść tutaj z jakimś określonym zamiarem, więc?...
— Ach, moje zamiary! — mruknął pogardliwie. — Czy pozwoli mi pani usiąść?
— Proszę!
— Jestem bardzo zmęczony. Nie spałem całą noc, w dzień również nie spałem, pani zato wypoczęła...
— Skądże pan o tem wie ? Widzę, że się pan niepotrzebnie i nadto trudzi. Poco ? Mogę panu wszystko ułatwić...
— Co? — zapytał Klemens zlekka zdziwiony.
— To właśnie, co jest celem pańskiej wizyty i przyczyną pańskiego zmęczenia.
— Doprawdy nie rozumiem...
Helena przerwała mu głośnym śmiechem.
— Porozumiemy się! — rzekła — tem bardziej, że pan, ani inny, do niego z pilności i sprytu podobny, nie jest już straszny.
— Nie przypominam sobie, bym był kiedy, jak pani mówi, straszny...
— Wczoraj wydał mi się pan takim — powiedziała z nagłem osmuceniem.
— Ładnie musiałem wyglądać! — zadrwił Klemens.
— Otóż, drogi panie... Przystąpmy wreszcie do rzeczy.
— Jeśli widzi pani konkretną, wogóle jeśli pani widzi jakąkolwiek bądź rzecz, do której moglibyśmy oboje przystąpić — przystąpmy! Wybawi mnie pani z zakłopotań.
— Chcę panu wytłumaczyć zbyteczność trudu, który pana tak męczy. Niech mi pan nie przerywa! Mniej więcej rok temu Seweryn Witan, jedyny mężczyzna, którego kochałam i kocham nad życie, zabił pewnego Niemca poto, by mu zabrać kilkaset rubli, mogące nam zapewnić parę miesięcy najcudniejszego życia.
Klemens otworzył szeroko bardzo oczy i wpatrzył się zdziwieniem swojem w Helenę.
— Zrobił to dla mnie!
— Dlaczego nie dla siebie? — przerwał Grudowski — zresztą wszystko jedno — proszę, słucham panią, — strzymał chęć poprawiania nieścisłości logicznej.
— Proszę mi nie przerywać! Zabił tego Niemca dla mnie! Ja to już sobie wszystko do każdego szczegółu przemyślałam, i zabił dla mnie! Ja jestem współwinna, niech pan to sobie zanotuje!
— Niby poco? — zapytał wciąż jednako zdziwiony Klemens.
— Przyda się panu! Będzie pan mógł zamiast kanarka z dachu wydać wróbla z ręki.
— Żebym cośniecoś rozumiał, mogłoby być to wszystko, co pani opowiada, dla mnie niezmiernie ciekawe! — wyznał szczerze Klemens. — Narazie dowiedziałem się, że mąż pani, czy kochanek zabił pewnego Niemca, to rozumiem, rozumiem nawet pobudki takiego czynu...
— I cóż chciałby pan zrozumieć, właściwie dowiedzieć się co dalej?
— Hm? Domyślam się, że męża pani, czy kochanka niema obecnie w Warszawie.
— Jakże łatwo i prędko domyślił się pan? — zaznaczyła ironicznie Helena — tak, niema go w Warszawie, jest daleko we Francji i to na froncie.
— W wojsku?
— Tak! Tam mu pan...
— Znów zabija Niemców? — zauważył z uśmiechem.
— Aha, znów zabija Niemców!
— Ciekawy jestem, czy z równą pasją...
— Otóż, drogi panie, tam go już pan nie sięgnie, jestem spokojna!
— Przepraszam panią, za kogo właściwie pani mnie bierze? — zapytał Klemens, natrafiwszy w myślach na domysł zgoła dla niego szczególny.
— Za kogo? Ha, ha ha!... Pan sądził, że ja się odrazu, albo wcale na panu nie poznam! Niestety miałam już do czynienia z takimi, jak pan.
— Mianowicie?
— Mianowicie ze... ze szpiclami!
— Jakto? — Klemens wstał dotknięty głęboko, wnet jednakże opanował się i usiadł.
— Obraziła pana ta pospolita nazwa pańskiego fachu?
Klemens nie mógł powstrzymać gorącej fali zawstydzenia, bijącej od ciała do wewnątrz mózgu. — Czyżby wiedziała o tem, że podpatrywałem ją na każdym kroku? — pomyślał, uciekając od niej patrzeniem w kąty pokoju najciemniejsze.
— No? Słucham! Dlaczegoż to łaskawy pan zamilkł po tym szlachetnym odruchu oburzenia.
— Cóż odpowiem pani na to zaszczytne posądzenie mnie o specjalność, jakąkolwiek bądź specjalność? Chyba że: niestety nie, albo raczej: na szczęście nie jestem ani ministrem, ani lekarzem, ani malarzem, ani agentem śledczym, ani nawet kochankiem. Zaraz, zaraz!... Pani jest tak piękna!...
— Że pozwolę sobie pana w tej chwili za drzwi wyrzucić!
— Jeszcze słowo, pozwoli pani i sam wyjdę!
— Prędzej!
Klemens podszedł do siedzącej Heleny i wskazał jej ślepe, zabite drzwi widoczne tylko częściowo między szafą i kozetką.
— Tam właśnie za temi drzwiami mieszkam.
— Jakto? — krzyknęła Helena.
— Zdziwiło to panią, może zarazem przekona, że nie jestem tym, jak się pani wyraziła, szpiclem.
Helena zaczęła się przyglądać uważnie Klemensowi, poczem z poprzedniem zdziwieniem spytała:
— Jakto, tam pan mieszka, tu obok, przez ścianę?
— Tak! To właśnie moja jedyna specjalność, jeśli nie specjalność, to w każdym bądź razie sposób określenia mnie poza mojem imieniem i nazwiskiem. Można powiedzieć: „Ten z pod szesnastego“, albo „ten, który mieszka obok tej pięknej brunetki“. Nazywam się, pozwoli pani, Klemens Grudowski.
— Ale, to przecież pan był w nocy?...
— Ja!
— Poco pan przyszedł?
— Poto, by... — przyjrzał się Kosińskiej bacznie — poto, by móc dzisiaj rozmawiać z panią, poto by... — nie kończył, jakgdyby na jej słowa czekając.
— Poco ? — powtórzyła szeptem, nie słysząc więcej jego głosu. Przypomniała sobie wszystko, co od zbudzenia się już była zapomniała potrosze.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.