<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Z podglebia
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Klemens przywarł okiem do szpary. W przyległym pokoju toczyła się, niby stary wóz po bruku, rozmowa dwojga ludzi. Helena wystukiwała, szorstko i opryskliwie jednakie słowa upartego przeczenia:
— Nie!
— Dlaczego ? — dopominał się o przyczynę, nieustępliwy głos męski.
— Powtarzam panu, że tutaj nie!
— Przyjdzie kto?
— Ciszej!
— Czy ma ktoś przyjść? — powtórzył pytanie szeptem głos niski i ochrypły.
— Nikt nie przyjdzie, ale tutaj nie!
— Niechże pani choć powie dlaczego?...
— Dlaczego mnie pan drażni, dlaczego? — spytała naraz prawie ze łzami. — Ja wogóle już nie... Niech pan idzie!
— Ależ zupełnie...
— Nie, nie, ja już nie! — broniła się przed czemś Helena.
— Ja panią bardzo przepraszam... Pani jest taka dziwna... Niech mi pani pozwoli wytłumaczyć... Proszę panią... No proszę...
— Niech mnie pan nie dotyka.
Klemens, zdawało się, cały spłynął w to jedno wytężone oko w szczelinę drzwi zagłębione. Widzenie zakrywało mu ciemno szare sukno ubrania mężczyzny, stojącego w pośrodku pokoju Heleny. Nie zdając sobie sprawy dlaczego, chciał ubrać się i pójść do Kosińskiej. Sądził, iż należy ją bronić. Przed kim, czy przed czem — nie wiedział. Pochwycił wysilonym słuchem jeszcze kilka słów rozmowy i zerwał się z łóżka, jakgdyby czyjemś wołaniem o pomoc przynaglony. Ubrał się i wybiegł z pokoju. W ciemnej, kształtu wachlarza sionce natknął się na kogoś, kto najwidoczniej zmierzał do jego pokoju.
— Do kogo? — zapytał nieznajomego, nie widząc jego twarzy.
— Do siebie! — odpowiedział najspokojniej zapytany.
Klemens wsunął się w ciemny kąt przedpokoju. Sądził, że to opuszcza Kosińską ów w szarem ubraniu mężczyzna, którego widział przez szparę w drzwiach. Zdziwił się jednak niepomału, gdy sprawdził, że rozmowa w pokoju Heleny trwa i że dopiero co spotkany po krótkiem usiłowaniu otwarcia kluczem niezamkniętych drzwi wszedł do jego mieszkania. Stał dłuższą chwilę, nie wiedząc, co począć. Z jednej strony zatrzymywało go w miejscu wrażenie, że Helena w każdej chwili może bądź zażądać, bądź potrzebować jego pomocy — z drugiej — nieznajomy, który, idąc do siebie, wszedł do jego pokoju, wskazywał ciekawości konieczność pójścia za nim. Po długiej chwili wahania, poszedł do siebie. Gdy był już w pokoju, powitało go rzucone z wściekłością od strony łóżka pytanie, zgoła zdecydowane:
— Kto tam, do stu djabłów?
Klemens, choćby dlatego, że wnet po owem pytaniu usłyszał głośne chrapanie, nie odpowiedział, lecz zapalił zapałkę i rozejrzał się dookoła.
Z pod kołdry stroszyły się czarne strąki włosów i kształt ludzki, jakby nad miarę zwykłą długi, znaczył się pod jej przykryciem. Obok łóżka odpoczywały wsparte jeden o drugi, docna omdlałe, długie wojskowe buty, całe gliną wraz z cholewami oblepione. Tam i sam: na podłodze, stole, krzesłach, nawet na szafie poniewierały się szczegóły oficerskiego ubrania.
— Przepraszam pana — zaczął Klemens, stając u wezgłowia leżącego — czy może mi pan wyjaśnić?... — ponieważ pytany nie odpowiadał i zdaje się nie miał zamiaru odpowiadać, do czego w znacznej mierze przyczyniały się: otwarte szeroko usta, chrapanie, no i sen, zresztą bardzo oczywisty i twardy — Gradowski dotknął ręką jego ramienia. Gdy i to nie pomogło — zapalił lampę, sądząc, że może światło odemknie mocno snem sklejone powieki szczególnego gościa. Po chwili oczekiwania, najzupełniej próżnego, Klemens przekonał się o bezskuteczności wszystkich dotychczasowych prób wraz i o swej bezradności, która nadmiernie zdziwione jego oczy przykuła do łóżka zajętego, jakiemś prawem kaduczem, przez nieznajome mu indywiduum.
— Oho! sprawa jest nietylko ciekawa, ale i groźna — zauważył w duchu, gdy dojrzał wystającą z pod jego własnej poduszki kolbę wielkiego rosyjskiego rewolweru.
— Panie! — zawołał pełnym głosem, tym razem chcąc ostatecznie wypróbować twardość snu nieznajomego.
Śpiący nie drgnął! Wówczas Klemens ruchem szybkim i zdecydowanym wyciągnął rewolwer z pod poduszki. Właśnie, gdy szukał dookoła siebie, jakiegoś tajemnego schowka dla t. zw. wojskowej, krótkiej broni palnej, z obocznego pokoju Kosińskiej zaalarmowały słuch jego głośne i gniewne słowa Heleny.
— Proszę wyjść natychmiast, natychmiast! — następnie płacz, przechodzący w spazm tłumiony i bolesny.
Klemens, niby za połę marynarki pociągnięty, zachwiał się wstecz i usiadł na łóżku. Poprzez śpiącego, nie zwracając nań obecnie najmniejszej uwagi, przypatrzył w szparę w drzwiach do pokoju Kosińskiej. Zaledwie jednak zdołał pochwycić wzrokiem klęczącą, w pośrodku sąsiedniego pokoju, sylwetę mężczyzny, snać błagającego Helenę o trochę łaski, gdy odrzucił go ode drzwi krzyk zgoła nieoczekiwany i przeraźliwie ostry:
— Ahh! — po chwili zaś. — Cóż to za bydlę wali się na mnie? Aaa?
Klemens zdążył wsunąć aż dotychczas w ręce trzymany rewolwer do kieszeni spodni i spojrzeć w prawą stronę, skąd wparowywał mu się w ucho czyjś gorący, szybki oddech. Tuż przed oczyma zagadały do jego świadomości poruszeniem przeraźliwie mownem czarne poczochrane włosy, brwi gęste, mocno z nad oczu do góry ściągnięte i wąsy czarne, jak otchłań piekielna. Mimo całą osobliwą treść chwili, Klemens zahaczył wzrokiem o te wąsy i wygląd ich zapchał chyba na zawsze do lamusa swej pamięci. Jeden z nich zgnieciony podczas snu o poduszkę piorunowym zygzakiem łączył się z napoły wyłupionem z orbity okiem ciemnem i błyszczącem i drżał bez przerwy, niby siłą jakowąś od wewnątrz targany. Drugi — przypuszczać należy — w swym zwykłym poziomym układzie — acz nie poruszał się wcale, straszył nie mniej, niż tamten swoją długością niebywałą i końcem, jak rożen, ostrym. Obydwa śmieszyły.
Zapewne nagłością i jakością wrażeń wystraszone siły Grudowskiego opuściły go zupełnie. Chciał wstać z łóżka — nie mógł. Chciał przepraszać zbudzonego — zbrakło mu głosu. Patrzał tylko, nawet nielękliwie, lecz posłusznie bardzo we wlepione w siebie półprzytomne gały dziwnego jegomości, siedzącego teraz na jego łóżku i poruszającego czarnem owłosieniem twarzy i czaszki, niby wargami zupełnie skostniałemi. Czasu, w którym obaj odzyskali pewną przytomność, minęła chwila dość długa.
— Pan jest na pewno złodziej? — Pierwszy zakonkludował gość, zwracając się do gospodarza mieszkania i nie przestając patrzeć nań.
— Nie! — odparł krótko i bez cienia obrazy gospodarz.
— W takim razie niemiecki szpion? — powiedział gość z przekonaniem, raczej twierdząc, niż pytając, tym razem rozpaliwszy w oczach płomień zgoła groźny.
— Nie! — zaprzeczył spokojnie gospodarz, myśląc jednocześnie: — Ładnie muszę wyglądać! Zkolei już drugi raz w ciągu krótkiego względnie czasu biorą mnie tu za szpiega.
— W takim razie kto pan jest? — zapytał gość, przechylając głowę i patrząc zukosa na Grudowskiego.
— A pan ?...
— Jak pan śmie pytać ? — ryknął gość. — Cóż to pan nie widzisz?
— Dalibóg nie widzę! — szczerze przyznał się gospodarz. — Pan w bieliźnie...
— To ja panu powiem! Aleksy Mikołajewicz Safonow, oficer armji rosyjskiej, kapitan, dowódca baterji polowej! — wyrecytował jednym tchem obrażony gość. — Wiesz pan teraz, kto ja, wiesz pan? Co? A pan kto?
— Ja, panie kapitanie, jestem tylko właścicielem tego mieszkania, tego oto pokoju, w którym pan kapitan właśnie obecnie się znajduje...
— To, jakto tak?
— Trudno, ale niestety tak jest, panie kapitanie!
— Panie! — oficer przyciągnął do siebie Klemensa jakgdyby chciał mu powierzyć jakąś tajemnicę.
— Co?
— Czy tu gdzie Niemcy są blisko? Może mieszkają gdzieś obok? — zalęknionym szeptem zaczął się dopytywać Grudowskiego.
— O ile mi wiadomo, to nie!
— Panie! Oni, Niemcy, mnie tu podkupili... Oni chcą, żebym ja nie miał mieszkania, żebym ja zginął...
— No, wie pan, panie kapitanie, wojna...
— Nie, nie! Pan tego nie rozumie, ja to panu wytłumaczę, ja panu opowiem...
Klemens, mimo iż zwątpił o pełni władz umysłowych kapitana, zaczynał słuchać go z tem większem zaciekawieniem.
— No tak! Co prawda, to prawda, ja jeszcze na wojnie nie byłem! — podsycił chęć zwierzeń oficera...
— To to i właśnie jest wojna — kapitan mrugnął znacząco oczyma — ja wiem, co ona. Wojna, to pan rozumie: roty, bataljony, pułki, brygady, dywizje, korpusy, armja. Jedne rosyjskie, drugie niemieckie. Idą na siebie, walczą, biorą się do niewoli, nawet palą, niszczą, rabują, jeszcze panu gorzej powiem: niewiasty gwałcą, to trudno, to wojna, to na to niema rady, to straszna rzecz wojna, ach to właśnie ona i jest szlachetna, bohaterska, jak tak jeden naród patrjotyczny idzie na drugi naród patrjotyczny i walczą dwa takie narody na śmierć i życie. Ah panie!... — w tem miejscu kapitan przerwał na chwilę, zbliżył twarz do twarzy Klemensa, oczy wytrzeszczył i zaczął innym, jakby z głębi wnętrzności głosem — to jest straszne, niedopuszczalne, potworne, to czego historja żadnej wojny nie pamięta, to że wszyscy, wszyscy bez wyjątku, idą na jednego!
— Staram się pana dobrze zrozumieć, bez... — przerwał Klemens.
— Ha, ha! ja się panu nie dziwię, to nie jest takie łatwe do zrozumienia, bo cóż pan powie, jeśli ja panu wyjawię, nie mam wreszcie potrzeby robić z tego tajemnicy — przeciwnie, chciałbym, żeby o tem wiedział cały świat... Zaraz, zaraz! Niech pan słucha! Wszyscy Niemcy z ich karabinami, armatami, głównie armatami, idą na mnie jednego! Pan zrozumiał ? Wszyscy idą na Aleksego Mikołajewicza Safonowa! Co?
— Czyż to możliwe?
— Mnie to zupełnie nie dziwi, że się pan zapytał, czy to możliwe. Tak! Toby zdawało się nieprawdopodobieństwem, gdyby niestety, nie było już faktem przeze mnie stwierdzonym. Zaręczam panu pod słowem honoru rosyjskiego oficera, że... Poco wreszcie ja panu w ten sposób, kiedy właściwie to ja mogę panu przykładami. Oto szereg zdarzeń od początku. Przyjeżdżamy do pewnej wsi N. N. Baterja moja, panie, jeszcze nie okopana. Noc. Pogoda cudowna. Księżyc, gwiazdy, zapach z pól. No, mówię panu prawdziwa noc lermontowska. Cicho, cichutko tak, że słychać, jak koń ogonem od czasu do czasu po boku się uderzy, jak w jaszczu coś trzaśnie, albo mój śpiący dienszczyk zachrapie. Mówię panu: kontemplacja! Zdaje się, że tak, jak na jednym obrazie kobieta piękna — przyroda nad brzegiem cichego jeziora podparła się i marzy. Aż tu naraz panie prach! prach! prach! Raz! raz! naokoło mnie ze wszystkich stron. A potem wiuuu, wiuuu, wiuuu i znowu raz, raz, pach, pach! Dwa konie zabili i jedno działo zdemontowali. Myślę sobie trudno! Ale wie pan co — już wtedy coś mnie tu, w sercu jakoś dziwnie zagadało. Przeczucie może. Coś tak się nie wydało całkiem naturalnie. No ale nic, tłumaczę sobie: wojna! Tak i być musi. Tobie tak oni, to i ty im tak samo.Obserwatora na drzewo wsadził, a potem kazał bić! Biją moje armaty, panie, na hura, tak, jakby Ruś wielką sławiły wiernie, aże serce raduje się. Cudna była ta noc, oj cudna!
— Pan musi być poetą! — zauważył Klemens ze świetnie utajoną ironią.
— Tak, panie! Choć ja właściwie w cywilu urzędnikiem pałaty był, ale duszą ja artystą, poetą był zawsze czy w skarbowej pałacie, czy na wojnie, zawsze! Ale niech pan słucha na hańbę Niemcom. Od tej nocy, oni musieli się przez swoich szpionów dowiedzieć, kto ja taki, bo już mi, panie, od tej cudownej lermontowskiej nocy spokoju nie dali. Wszyscy na mnie. Gdzie, panie, nogą stąpił, tam zaraz, jakby z pod ziemi wyrastali na mnie. W polu, w lesie, na drodze, wszędzie. Tchórzem nie jestem, ale ginąć dlatego, że się oni razem ze swoimi generałami na mnie zawzięli, to ja nie mogę.
— Oczywiście! — potwierdził Klemens, patrząc zpodełba na kapitana Safonowa.
— Bez próżnego wyścibiania nosa poza bramę domu — filozofował w duchu Grudowski — można posiadać w klitce kawalerskiej zastawionej treścią i ciekawością naszego istnienia, łaskawem losu zrządzeniem, pożywienie dla tego istnienia całkiem rozmaite i zupełnie obfite, i pomyśleć, że pan Klemens Grudowski mógłby, zapukawszy do sąsiadki z lewej strony nawiązać z nią romans; że następnie zwykłą, rzeczy koleją ściągnąć na siebie czułą i nader troskliwą opiekę starszej damy, nareszcie „zasadniczo zrozumianej“ przez mężczyznę i poznać czyjeś życie zawsze ciekawe. Uprzytomnić sobie również, że pan Klemens Grudowski, dzięki wąskiej szczelinie w drzwiach, ze świadka, ze zwykłego widza nierozegranego dramatu, stał się bohaterem drugiego aktu sztuki, ho, ho, ho i jak jeszcze interesującej. Przewidzieć, że wojna, niby ocean wyrzuci panu Klemensowi Grudowskiemu na jego łóżko, w miejsce najbliższego spojrzenia taką perłę, w postaci obłąkanego z przestrachu, pomylonego już na amen kapitana artylerji! Ha ha-ha! — linję ust skrzywił szczery, lecz zły uśmiech.
— Tropią, węszą, szpiegują, gonią — ciągnął tymczasem kapitan Safonow — aby tylko mnie złapać w swoje ręce. Pan sobie wyobraża, coby oni ze mną zrobili, gdyby mnie tak złapali?! Co? Pasy by żywcem darli, kości łamali, ja już sam nie wiem.
— A jakim sposobem pan, kapitanie, dostał się do Warszawy? Jakim sposobem zdołał pan im umknąć? — bawił się Klemens.
— Uciekałem, panie! Pełzałem od drzewa do drzewa, od bruzdy do bruzdy, od pagórka do pagórka! Tak trzy dni i trzy noce! W nocy uciekałem pędem. Nic nie jadłem. Gdyby nie mój spryt, umiejętność wyzyskania terenu, moja zręczność, siła i odwaga, to już, ręczę panu, dawno byłoby po mnie.
Głównie ratuje mnie moja zimna krew i ta zdolność orjentowania się w najtrudniejszych chwilach. Ciągle przecież byłem dookoła otoczony. Jeszcze kilka dni temu w samo południe wysłali za mną aeroplan. Latał za mną prawie krok w krok.
— A cóż wskazało kapitanowi moje mieszkanie?
— Pańskie mieszkanie? — zdziwił się na nowo kapitan.
— Najzupełniej moje!
— Zapłacił pan za nie?
— Ależ tak, zgóry, za cały kwartał, na co mam odpowiednie pokwitowanie administratora domu.
— Ah, więc i to Niemcy! — pochylając głowę na piersi, stęknął oficer. — Wynajęli panu moje mieszkanie, moje mieszkanie, w którem mieszkałem przeszło trzy lata! Wszyscy ze wszystkich stron na mnie jednego. Wiedzieli, jakiego mają we mnie...
— Panie kapitanie — przerwał Klemens — nie należy tak źle sądzić. Pokój, który pan zamieszkiwał...
— Cziiicho! — syknął Safonow, przytulając się nagle do ściany.
— Co takiego? — zapytał Klemens.
— Cziicho. Czy pan nie słyszy? Odnaleźli mnie! Przepadłem.
— Kto pana odnalazł?
— Niemcy! Słyszy pan?
— Nie, nic nie słyszę! — Klemens zauważył, że kapitan drży, jak w febrze.
— Już strzelają, już, już! Już mnie okrążają. Oooo! — oficer naciągnął kołdrę pod brodę i trząsł się w strachu śmiertelnym. Czy pan tu w Warszawie słyszał kiedy takie strzały? — zapytał nagle.
— Nie, dotychczas żadnych strzałów nie słyszałem, zresztą i teraz nie słyszę.
— Zaraz, zaraz! Niech pan poczeka, tylko ta dorożka przejedzie. Ooo!
Istotnie, gdy mlaskliwe cłapanie kopyt szkapy dorożkarskiej zacichało w oddali, przeciągły rozgrzmot armat zapadał w pokoju, jakby zsuwając się od pułapu wzdłuż ścian na deski podłogi.
— Ooo, słyszy pan, jak ryczą na mnie? Idą!
— Dlaczego, na miłość boską wyłącznie na pana? — Klemens zdawał się być znagła tem, co usłyszał, bardzo podniecony.
— Panie, ja wiem, że to wszystko przeciw mnie, — ze smutnem przekonaniem wypowiedział oficer.
— Bo ja wiem, może pan ma i rację — zaczął innym głosem po chwili namysłu — może... wie pan co ? Oni zapewne, biorąc tylko pana pod uwagę, jako już znajomego im oficera armji rosyjskiej, idą wszyscy przeciwko panu...
— Ja wiem! — przerwał Safonow.
— Przecież to takie proste. Pan, kapitanie, inaczej sądzić nie może... — mówił, jakby do siebie Grudowski, snać natrafiwszy myślami na nić z wielkiego kłębka jego zasadniczego sposobu rozumowania.
— Trzeba będzie natychmiast uciekać! — rzekł Safonow, zrywając się z łóżka.
— Tak, niech pan ucieka! — potwierdził poważnie Klemens.
W niespełna kwadrans kapitan Aleksy Mikołajewicz Safonow pędził w stronę mostu na Wiśle. Gnał go obłędny, nie do zwalczenia żadną groźbą, nie do wytłumaczenia żadnem słowem rozumnem i logicznem, przestrach. Potwór, który go na pewno za dni najwyżej parę docna wycieńczonego, bez żadnej krwawej skazy na ciele, gdzieś w czystem polu rzuci bez życia wpoprzek ludzkiemu patrzeniu i myśleniu.
Klemens po odejściu szczególnego gościa nie wiedział którą myślą i czego dotknąć się nasamprzód. Leżał przed nim tobół rozwiązany z towarem wszelakim, oczy na siebie ściągając niezupełnie. Usiadł. Zadumał się. Kędyś, hen, za miastem, w stronie tylko wiadomej, lecz w miejscu dlań nieznanem huczały armaty. Noc roznosiła huczenie owo nisko przy ziemi, rozsyłała je słuchowi czuwającemu nietylko, jako dźwięk ponury, lecz, jako słowo znaczenia ogromnego. Klemens podjął to słowo i znaczeniem jego przepoił substancję mózgową. Rozgrzmoty armatnich wystrzałów wraz ze słowami kapitana Safonowa krzepły pod czaszką, jak krople krwi, sączącej się z ludzkich ran.
Wojna.
„Rozumiem, jak tak jeden naród patrjotyczny idzie na drugi naród patrjotyczny...“ przypomniały się Grudowskiemu słowa gościa.
— To wówczas i ja rozumiem — wówczas jest śmierć ludziom dobrej woli, no, a tej rozkoszy ludziom odbierać nie wolno, za długo zazwyczaj na nią czekają, za długo marzą o niej każdym nerwem, każdym mięśniem, by jakiś wykrzyk: Precz z wojną! — mógł ich od chęci posmakowania tej rozkoszy oderwać — tak to rozumiem! — dorzucił z zadowoleniem do myśli twardej i niedojrzałej, jak owoc zielony mocno jeszcze sokiem z pnia karmnym i nienasyceniem swojem z całem drzewem związany. I rozumiem — nawiązywał myśli — także oficera artylerji, któremu co dnia, może co godzinę, co minutę nawet pękały pociski nad uśpioną świadomością póty, póki ta nie zerwała się z krzykiem, wszystek głos i wolę serdeczną nim zgłuszając. Rozumiem, iż wtedy moc wszelka wraża powstała w umyśle jego przeciw niemu. Któż dla niego wówczas zaistniał ? Tylko lęk o życie. Jego życie — to znaczy świat wszystek, przepadający dlań w chwili śmiertelnego powiek zawarcia i czarownie bytujący, gdy to powieki oczu nie przykryły. By wola serdeczna ofiary wzniosła się ponad instynkt, by nie dopuściła do rozkaźnego głosu świadomości, prowadzącej skrupulatnie buchalterję zysków i strat, na to chyba trzeba być Polakiem. Muszę się przyznać, że mimo wyrzeczenia się powszedniego, powszechnego zażywania rozkoszy, czuję, jak moja chuda garść suchotnicza tęskni. Chciałaby uścisnąć rękojeść broni. Ha, haha! Polak ucałuje każdą rękę, która mu broń poda, Polak zwróci tę broń z pasją bez przykładu przeciw każdemu, kto jego woli serdecznej... Cóż, jeśli się ośmielę twierdzić, że i przeciw Polakowi. Polak, Klemens Grudowski chyba się nie myli, tem bardziej, gdy sądzi po sobie. Jeszcze jedno wyrzeczenie się na szerokiej drodze do śmierci. Hola! Poco ten galop wyciągnięty! Zdążymy zawsze. Bez miłości i broni jedzie się znacznie wolniej i dłużej. Zdaje mi się, że żyjącym o to idzie najbardziej! Eh! Miałem się kłaść spać najpóźniej o dziesiątej, a tu już druga!
Klemens wsunął się pod kołdrę, skąd niedawno uciekł wystraszony kapitan Safonow. Aż do szarówki, dzień zwiastującej, nie mógł zasnąć. Wyobraźnia mimo, iż głuche huczenie armat oddawna ustało, rozciągała jego myśli po równinach wielkich, czemś zaledwie uchwytnem, międzyborskie pola przypominających.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.