<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Z podglebia
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Na stycznia Grudowski obiecał Kosińskiej, a obietnicę uroczystem słowem honoru utwierdził, że w pierwszym dniu możności wyjazdu do Paryża, wraz z nią tam pojedzie i pomoże jej odszukać Witana. Od chwili owego przyrzeczenia, nad życiem Heleny rozpostarł się najczystszy błękit nadziei, na horyzoncie wyjawił się jak kwiat wszystkiem sercem wymarzony cel dążeń i trudów najcięższych. Trudów częstokroć było ponad miarę największego ludzkiego wysiłku. Nieraz przecież trzeba było czystość serdeczną miłowania odłożyć, albo zewszechstron na głucho ją zaryglować, aby móc, po godzinach unicestwienia, znowu dni kilka, lub najwyżej tygodni, w łasce dobrej nadziei przeżyć. Wiara w dzień ostatecznego ukojenia, które się zbliżało z każdą chwilą wstecz zepchniętą, nakazywała jako udrękę, jednocześnie, jako konieczność życia codziennego bezwzględną — upokorzenia duszy i pokalanie ciała najsroższe. Materjalnych środków do najuboższego nawet przetrwania niewiadomego czasu rozłąki nie miała Helena żadnych. Nazajutrz, po obietnicy Klemensa, nie mając grosza przy rozśpiewanej radością duszy, wyniosła do znajomego Żyda-handlarza poduszkę jedną z dwu wogóle posiadanych. Otrzymała za „ten wcale nie gęsi puch, a zwyczajne twarde kurze pierze“ dwa i pół rubla. Za połowę tej sumy kupiła Klemensowi kilka białych róż — resztę pieniędzy wystarczyło na trzydniowe, Boże się zlituj, pożywienie. Kolejno za poduszką sprzedawała co dni parę „wspaniałomyślnemu“ kupcowi coraz to inne szczegóły swego mienia. Wyjechała nawet do składów handlarza bieliźniarka z lustrem, szczerbą pamiętną w rogu znaczonem. Po trzech tygodniach zostały w pokoju najniezbędniejsze sprzęty potrzeby codziennej i te, które uświęciło, nietykalnemi je czyniąc, szczególnie upamiętnione służenie Sewerynowi.
Marzec zaczął się dla Heleny pod znakiem nędzy zupełnej. Porała się z nią wykpiwaniem głodu, miną pewną, dowcipnem i nader przemyślnem zaradzeniem wszelkim brakom. Kryła ją, jak mogła, z przed oczu Klemensa. Starała się utaić nawet przed sobą, że pozwoli się jej zgnębić, że ulegnie. Uległa przecież już na czwarty dzień, kiedy gorący pot tysiącem maleńkich szpileczek uderzał do jej głowy, jakby zmęczonej i zamkniętej, kiedy słabła co chwilę i strach jakowyś spoglądał z zakątków pokoju, nocą zmroczonych. Potrzeba wygnała ją z domu i wskazała nasamprzód drzwi mieszkań dawnych koleżanek z chóru operetki. Wszędzie powtarzała to samo zdanie: „Widzisz, mnie tylko tak na kilka dni, jeśli masz jakie dwa ruble...“ Odpowiadały jej wszystkie przeważnie o żalu swym mówiąc i zakłopotaniu serdecznem, iż zaradzić nie mogą „bo, wiesz, teraz, jak ta wojna, to...“ Uzbierała jednakże i przyniosła do domu z różnych, jakby na złość, bardzo od siebie odległych ulic, sumę kilku rubli, za które, zdawało się jej, że świat cały bez targu nabyć może. Majątek istotnie wystarczył na długo: tydzień bowiem okrągły zepchnęła za siebie, nie troszcząc się wcale o jakiś środek nadzwyczajny, lub nowy sposób teoretyczny, duchowo-myślowy, niezawodnie głód zaspakajający. Pustka w kieszeni podmówiła ją do napisania całego szeregu listów z prośbą o pożyczkę pod adresem różnych dawnych znajomych mężczyzn, którzy kiedyś obiecywali: bądź to na rękach ją nosić, bądź zasypać kwiatami, bądź stworzyć jej życie królewskie, urodzie i wdziękom jej należne. Kilka listów rozproszonych według, z trudem wystylizowanego szablonu, zawiodły Helenę zupełnie. Pomysły wyczerpały się podobnie, jak siły fizyczne. Znowu po dniach przymierania głodowego, rozmyślań i walk wewnętrznych, nieustannych potępień się i naprzemian usprawiedliwiań, Kosińską targnęła rozpacz. Przekonała się miarą zimna, jak ciężar żelazny, rzecz ważąc, iż trzeba sny swoje i drogę marzeń, najbielszemi kwiatami usłaną, zbrukać i pokalać, by dnia błogosławionego doczekać. Z namyślań tedy, poszła zanurzyć się w błocie gęstem i lepkiem, dla niej zaś tylko w poziomie ohydy, która nigdy, przenigdy nie dotknie cuchnącym oddechem swoim niepokalanej istoty jej życia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Klemens spotykał się z Heleną bardzo rzadko. Traf prawdziwy zezwalał im tylko na wymianę spojrzeń, lub słów bez znaczenia. Oboje zdawali się unikać nawet tych przypadkowych chwil koniecznego obcowania nastręczanego przez bliskie sąsiedztwo. Ona, pamiętna jego obietnicy, myślała o nim, jak o człowieku prawie że wszechmożnym, lękając się ustawicznie, by jakiś szczegół z jej zachowania nie zraził go, głównie jednak nie wpłynął na zmianę dosłownie życia, dającego przyrzeczenia. Czasu kilku tygodni ostatnich, zmuszona była taić każdy niemal swój krok. Wracając późno w noc, kilkakroć, by nie zbudzić Grudowskiego, zzuwała już na schodach obuwie i w pończochach wchodziła do siebie. Sądziła, że Klemens nic nie wie o prawdzie jej obecnego życia, do którego namówiła ją rozpacz i zmusił głód. On jednakże wiedział wszystko. Szczelina w drzwiach zdradzała najzupełniej tajemnicę Heleny, tak pilnie przez nią strzeżoną. Przepatrzył ją i prześwietlił nawskroś i do dna. Rozumiał każdy jej czyn, każdy poniekąd ruch. Zdawał sobie najdokładniej sprawę z tego, iż obiecując jej odszukać Seweryna, pokierował jej życiem, że wszystko, co się w niej dzieje, bierze początek i przyczynę ze źródła owej obietnicy.
Pewnego wieczoru Klemens, wnioskując z przygotowania Heleny, o jej zamiarach nocnej wycieczki, wtedy właśnie, gdy już była ubrana do wyjścia, zastukał do jej drzwi. Zmieszała się tak bardzo, że nie mogła odrazu odpowiedzieć i zezwolić sąsiadowi wejść do pokoju. Dopiero, gdy posłyszała kroki odchodzącego, wybiegła za nim i poprosiła go do siebie.
— Wychodzi pani, nie będę przeszkadzał! — udał Klemens wahanie, stając w progu.
— Nie, nie! Niech pan wejdzie, naprawdę nic pilnego, mogę się spóźnić...
— Nie chciałbym, żeby z mojej winy... Mnie również nie przywiodło tu nic pilnego, na pewno tysiąc razy mniej ważnego i pilnego, niż to, co panią zmusza do wyjścia z domu. Najzwyklejsza chęć odwiedzenia sąsiadki.
— Jeśli tak, to... Niech pan patrzy: Zdejmuję kapelusz, palto i zostaję w domu.
— Dlaczego?
— Chcę panu dowieść, że niema dla mnie nic ważniejszego i przyjemniejszego nad pańską wizytę. Wierzy pan?
— Gotów jestem uwierzyć!
— Niechże więc pan siada i opowie, co pana skłoniło do tej dobrej myśli odwiedzenia mnie?
— Najpierw chęć miłego spędzenia wieczoru, pozatem namówienia pani do... — Klemens przerwał i zarzucił wzrok, jak sieć na twarz Heleny.
— Do? — spytała.
— Do łaskawego i dobrowolnego oddania się pod moją opiekę, jeśli pani woli, do zawarcia ze mną umowy, obarczającej zarówno mnie, jak i panią ciężkiemi obowiązkami.
— Mianowicie?
— Zaraz, zaraz! Przedewszystkiem kilka słów koniecznego wstępu. Indywiduum, które ma zaszczyt z panią rozmawiać, obciążone jest pewnym, zupełnie poważnym majątkiem. Ponieważ suma moich potrzeb, tak małych i ograniczonych, jak przestrzeń mego pokoju, nie jest i, przypuszczam, nie będzie w stanie poważnie zagrozić sumie posiadanych, przez obecnie te słowa mówiącego, pieniędzy, przeto i t. d. i t. d....
— Gdybym coś mogła zrozumieć! — westchnęła żartobliwie Helena.
— Dobrze! Idę do celu prosto i krokiem wielkim. Jeśli przypadkowo, lub z musu prostej drogi nadepnę na delikatną roślinę, czy kwiat uczuć pani: jej ambicji, miłości własnej, dumy, lub...
— I to jest ta prosta droga?
— Najzupełniej! Otóż, jeśli nadepnę, zgóry proszę, aby mi winę darowano. Czy zgoda?
— No zgoda! Trudno!
— Chcę pani zaproponować pożyczkę.
— Tak? A czy może mi pan powiedzieć, skąd przyszła panu myśl tej propozycji?
— Mogę! Zwyczajnie: z chęci zrobienia sobie pewnej przyjemności. Niech pani nie zapomina o obietnicy darowania mi wszelkiej możliwej winy.
— Dobrze, pamiętam! Wie pan co?
— Jeszcze nic!
— Otóż, nie będę mogła, niestety, przyczynić się do zrobienia panu przyjemności, ponieważ nie widzę żadnej możliwości spłacenia panu długu ani w tem, ani w przyszłem życiu, no i jeszcze dlatego, że mi łaskawie przez pana ofiarowana pożyczka nie jest koniecznie potrzebna.
— Wiem i dlatego tem bardziej będę nalegał.
— Napróżno!
— Możliwe! Ja jednak nie rezygnuję! — Klemens pochylił głowę i zaczął uważnie przyglądać się własnym butom. — Pamięta pani — zaczął powoli — parę miesięcy temu przyjmowała pani u siebie późnym wieczorem jakiegoś przysadkowatego jegomościa w szarem ubraniu.
— No to co? — Helena poczuła, jak z pod stanika wytchnęły na jej twarz i szyję gorące kłęby pary.
— Właściwie to nic! Tak sobie mówię tylko. Wówczas, nie wiem dlaczego, cieszyło mnie tak bardzo uparcie powtarzane przez panią słowo: „nie“.
Kosińska skręciła się w sobie, jak struna i w takiem naprężeniu zastygła.
— Dlaczegoż to pana ucieszyło? — spytała, nie wiedząc, skąd podmówiło się jej to pytanie.
— Nie wiem, tak samo, jak nie wiem, dlaczego niektóre chwile pani życia, najbardziej osobistego, sprawiają mi przykrość.
— Jakież to chwile sprawiają panu przykrość? — zamieniła w martwe pytanie.
— Właśnie mało brakowało do tego, by mi dziś znowu było przykro! — Grudowski spojrzał znacząco na porzucony kapelusz Heleny.
— Czy powiedziałam coś takiego?
— Nie, nie! Boże uchowaj! Nie lubię — cóż zresztą może panią to obchodzić? — nie lubię, kiedy wieczorem pokój pani głuchnie i niemieje.
— Przecież czasem trzeba wyjść!
— O zapewne! — pastwił się.
Wykuliły się przedługie sekundy gnębiącego milczenia.
— Wracając jednak do owej nieszczęsnej pożyczki — zaczął Klemens z chytrym rozmysłem — to sam czas wojny powinien panią do tego namówić i wszystkie możliwe skrupuły jej wytłumaczyć, w dodatku, jestem przekonany, że pan Seweryn nie miałby nic przeciwko takiemu ułatwieniu życia pani, przeciwnie!..
— Seweryn? — odjęknęła Helena, jak echo, które pochwyciło dźwięk najgłośniejszy i najważniejszy.
— Czasu trwania wojny dziś przewidzieć niesposób. Przyjazne i braterskie — mówię bez ironji — porozumienie się narodów, zanudzonych przez cały szereg lat prawami, kodeksami i głosami sumień, należy przypuszczać, będzie trwało tak długo, póki nędza, ciała kalekie, łby nadwyrężone, płuca podziurawione i serca żołnierzy w przedziwnej beztrosce podczas wojny bijące nie zapragną trosk, które im się beztroską nie wyobrażą odnowa; nie zatęsknią do paragrafów różnych kodeksów i do tego, co kościół wojujący wyrył na frontonie swoim: Nie zabijaj! Żołnierz od stóp do głów uzbrojony, wychodzący z ojczystego miasta na spotkanie takiegoż samego uzbrojonego człowieka, unosi w pamięci oczyma zdjęte ze ścian świątyni słowa: nie zabijaj poto, by móc zabijanemu przezeń człowiekowi na pożegnanie ostatnie rzucić: „A widzisz, nie zabijaj!“ Długo zatem będzie musiała pani czekać.
— Będę czekać!
— Ja wiem! Czy mogę pytać szczerze i prosto, czy mogę tak samo mówić do pani?
— Ależ ma się rozumieć!
— Miłość pani, taka właśnie miłość, na którą patrzę od kilku miesięcy, ma inne, niż zwyczajne przyczyny. Pani jest kobietą bez zdrady, bez możności istotnej zdrady, bo przeszłość odebrała pani wszelką fizyczną możliwość owej zdrady. Dlatego pani sądzi, że wolno jej... — Klemens umyślnie przerwał.
— Co mi wolno? — spytała Helena pospiesznie.
— Odtrącić moją propozycję pożyczki i nie zaniechać tego, nazwijmy to pracą...
Z każdem słowem Grudowskiego Helena uprzytomniała sobie coraz bardziej i coraz boleśniej prawdę, że Klemens posiadał wszystką tajemnicę, że widzi wszystką obecność jej walki i że próżno starała się ukryć to, co było przez niego, jakby zgóry przewidziane i poniekąd dla niej planowane. Stłoczyły się nagle pod czaszką wszystkie chwile jej życia, szczegóły ohydne, tkwiące w pamiętaniu jak kolce, których wyrwać nie sposób. Zobaczyła znaki, ślady, piętna. Powtórzyło się wszystko w obrazach, w odczuciach, w dźwiękach, nawet w zapachu. Wszystko od początku, od dzieciństwa przemknęło przed oczyma chronologicznie uszeregowane, ach, jak wyraźne! Kołem rozepchało się od wewnątrz, kołem ścisnęło z zewnątrz. Każde zdarzenie dawno minione, każdy dzień, każda nieomal godzina aż do obecnej zamieniały się w słowa, które potokiem niepowstrzymanym spływały do ust, na wargi.
— Przekona się pani wówczas, gdy pojedziemy, gdy zobaczy pani...
— Ja wiem! — jakby sobie przytaknęła Helena.
Podmową chytrą, słowem, jak haczyk wędki, ostrem, krótkiem i krzywem Klemens wydzierał z serca, wyłapywał z odmętu pamięci Heleny najskrytszą prawdę jej życia. Niby w granat tajemniczy starych, dalekich lasów odgadnieniem wnętrza się wdzierając w oczy jej zazierał głęboko. Ona zrazu niechętnie, potem mówiła z najistotniejszej wewnętrznej potrzeby przypatrzenia się sobie i osądzenia siebie według wszelkich praw i rozumień człowieka obcego, sądzącego przewiny cudze, nie swoje. Mówiła raczej do siebie, niż do słuchającego. On odmierzał dokładnie miarą opowiadanych mu przeżyć ledwie widoczną kreskę z lewej strony w jej policzku przez czas wyżłobioną. Godził jako przyczynę ze skutkiem maleńkie pod oczyma zmarszczki z ciężarem, który się całego niemal czasu życia Heleny przez nią przewalił, miażdżąc i kalecząc kształt jej ciała i ducha, zaprawdę szlachetny. Sprawdzał i równał. Badał, czy szczegóły się zwierają, czy rozwleczone latami wiernie się zespoliły i ustanowiły całość bytu obecnego, który miał przed oczyma. Wszystko odpowiadało sobie najdoskonalej dopasowane w wymiarze, nie zostawiając dla najbardziej pilnego patrzenia szczeliny kłamstwa, najmniejszego odchylenia od prawdy faktycznej.
W pewnej chwili, jakby rozwijając, czy też stwierdzając treścią powiedzenie Klemensa o fizycznej w niej niemożliwości zdrady, Helena zaczęła opowiadać o swojem dzieciństwie, o uczęszczaniu do szkoły baletu, gdzie starsze jej koleżanki spopieliły w ogniu codziennej między sobą rozpusty trwożną, pierwszą dziewczęcą wolę jej zmysłów. O tem, jak później wszystka chęć ciała się zbłąkała, jak jej nie stało sensu i racji istnienia. O tem, jak ją wstecz w siebie zapchnął nałóg osobliwy. O tem, jak już nic z zewnątrz nie mogło dotrzeć do niej i jak się zamieniło błogosławieństwa życia, gdy miłością uświęcone, w pracę zimną, ciężką, obmierzłą. Opowiedziała mu wreszcie z gorącym, czerwonym płomieniem na policzkach, jak i kiedy przyszedł kochanek jej jedyny, jak słońce, moc nad wszystkie moce i świat wszystek. O tem, jak wdarł się ogniem i stalą swej młodości nieposkromionej w mogiłę pogrzebanej treści jej życia i stamtąd wyniósł ją na światło swoich oczu odnowa zrodzoną, najniewinniejszą. Zeznała teraz bez obawy, iż Klemens ją zdradzić może, zbrodnię Seweryna. Mówiła o niej z dumą, jako o przysiędze tajemnej, o krwawem świadectwie jego dla niej miłości.
Późno skończyła spowiedź swoją. Aż nadto uświadomiła sobie, że oto dobrowolnie przyjęła Klemensa na wszystko wiedzącego świadka jej życia. Doznawała, nie tłumacząc sobie dlaczego, wrażenia, że tem głośnem wszystkiego wyznaniem wypleniła z duszy wszelki chwast, mimowolnie w glebę rzucony i tam rozrosły.
Pierwszy raz przypatrzyła się Klemensowi. Zauważyła, że i on patrzy na nią inaczej, niż dotychczas. Helena powierzała teraz z zaufaniem, bez cienia zastrzeżeń, oczom jego urodę swoją. W pewnej chwili, jakby odgadując jego myśli, podpowiedziała z uśmiechem.
— Na wargach pomadka, a i na policzkach jakaś zagraniczna czerwoność. Blada jestem. Policzkom nawet się nie śni rumienić!
— Poza tem wszystko własne, swojskie?
— Wszystko! Jeszczeby też? — udała obrażoną.
— A włosy?
— Moje!
— Długie?
— Długie, ale ostatnio strasznie wychodzą. — A pan taki blady... wie pan, że dopiero dziś zauważyłam jaki pan blady!
— Radzi pani trochę tej zagranicznej czerwoności?
— Eh! Życzę rumieńców! I chudy pan taki...
— Zwyczajnie, jak to suchotnik.
— Ale, ale suchotnik! Zaraz suchotnik!
— Notoryczny! Wielokrotnie zapisany w różnych księgach uzdrowisk szwajcarskich i francuskich.
— No i co?
— No i nic!
— A teraz!
— Tak, teraz trochę lepiej, jak to zwykle pod starość. Suchoty to mądra choroba! Podobnie, jak czcigodne wiekowe damy i starsi panowie, lubią i szczególnemi względami darzą tylko młodych... tak do trzydziestki!
— A pan już ma trzydziestkę?
— Właśnie ją posiadam!
— To dobrze! Wie pan?
— Skądżebym znowu wiedział?
— Zaraz. Jeszcze nie skończyłam! Ja przedtem nie wiedziałam, nie pamiętałam zupełnie, jak pan wygląda...
— Bo też było co pamiętać!
— Zapamiętałam tylko duże, tak bardzo rozszerzone źrenice... Jakiego koloru ma pan oczy?
— Chyba niebieskie.
— To takie, jak ja! — rozkosznie, jak dziewczynka kilkoletnia podniosła brwi do góry i wytrzeszczyła swoje wielkie, piękne, ciemne, aż granatowe oczy.
— Moje, przypuszczam, nie takie! — zazierając chciwie w głęboką ciemność ócz Heleny, zauważył Klemens.
— Jaśniejsze?
— Wogóle!... — machnął pogardliwie ręką.
— Niech pan pokaże!
— Proszę, jeśli wola!
— Może takie, może nie takie — nie wiem! — odpowiedziała naiwnie Helena. Bezgrzeszne spojrzenie Kosińskiej wsączyło się w istność Klemensa, jak kropla karminu w wody przejrzystość. Rozeszło się płomieniami, wczuliło niezliczonemi językami, mackami i tchnieniami. Wtedy do wrót rozumu Klemensa uderzyły wraz zmysły wszystkie i wyjęczały: pragnę. Drzwi nie uchyliły się nawet. Rozum milczał a milczeniem, niby dźwiękiem nieskończenie rozciągłym nie przeczył, nie zarzekał się, lecz tłumaczył słowem jednem: nigdy.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Z wiosną Grudowski zaczął znowu zapadać na zdrowiu. Wielkie źrenice rozgorzały się w istne płomienie. Ogniem migotliwym i parzącym zionęły z oczodołów coraz głębszych, coraz ciemniejszych. Ruch każdy męczył. Myśl każda musiała się przedzierać przez jakowyś tuman kurzu, powstający w głowie za lada poruszeniem lub wstrząśnieniem. Wstrząśnień zaś tych było bez liku, choć przyczyna była ich — od pewnego czasu — wciąż jedna i ta sama. Była nią Helena.
Wnet po rozmowie, a raczej po onej spowiedzi Heleny, Klemens drzwi dotychczas zabite na głucho i ślepo, a łączące dwa pokoje, kazał otworzyć. W wielkiej próżnej przestrzeni przepadł sens i wartość owej małej szczeliny, jak przepadła wszystka wielkość wyobraźni w zadręczającej pewności.
— Nie zdołam nic! — kończył każdą część niby rozdział książki — rozmyślań i zważeń.
Widział ją ciągle. Poznał jej ruchy, myśli, głos. Częstokroć podczas nocy w szczerem zatroskaniu o jego zdrowie, gdy zdawało się jej, że nie śpi, przychodziła do jego łóżka w samej tylko koszuli. Wówczas Klemens, udając, że w śnie trwa, obejmował kształt jej przez wąską szparę zdradliwie niedomkniętych powiek wzrokiem nadewszystko chciwym. Nie domyślała się niczego, nie przeczuwała nic, mimo, że rozrastała się w nim, jak żywioł.
Pewnej nocy Grudowski sam zbudził Helenę i przywołał ją do swego pokoju. Przyszła. Gorączka trapiła go owej nocy bardziej, niż wszystkich dni poprzednich. Kaszel raz wraz darł piersi, niby szmatę parcianą suchą, grubą, lecz zbutwiałą. W dłoniach miał ogień. Ciało gotowała pod kołdrą sucha para. Sen czepiał się powiek, by odpaść już po minucie. Helena usiadła na łóżku i zalękła się bardzo. Klemens nie mówił, nie powiedział jeszcze ani słowa. Nie spuszczała oka z jego twarzy. Uśmiechnął się wreszcie.
— Straszy mnie pan! — szepnęła cicho.
— Napróżno lęka się pani — odpowiedział z uśmiechem ledwie uchwytnym.
— Nic nie mówi, tylko tak szybko oddycha...
— Właśnie myślałem, co mam powiedzieć i czy wogóle mam powiedzieć?
— Jeśli to pana nie męczy?...
— Bo, mnie się zdaje, że to może byłoby lepiej... wie pani tak właściwie już na tamtą stronicę... Co? Może zła myśl?
— Eh! Wogóle pańskie myśli!...
— Właśnie o to chodzi, o te myśli... Coś się wywali, wypsnie z pomiędzy kości i skóry, coś takiego, że doprawdy śmiechu warte i... ani rusz podźwignąć... Myśl lata, krąży, jęczy, wącha, gada, przemawia a tamto leży, jak kamień, pod którym wszystko się spłaszcza, maleje, rozkłada.
— Niewiele rozumiem! Jakie pan ma gorące ręce!
Klemens ściągnął brwi. Odwrócił twarz do ściany, nadto już bowiem oczy palące powieki wywiercały się z orbit i wcałowywały głód swój w ciało Heleny. Zamknął je. Gorączka żarła bezlitośnie.
— Może pan zaśnie? — spytała cicho.
— Nie, nie! Niech pani nie odchodzi! Нее... — wychynęło do ust z serca spieszczone imię Heleny, błogością niewysłowioną rozpłynęło się na wargach, zajęczało w pokoju błaganiem najgłębszem.
Helena usłyszała to przywołanie, odczuła i zrozumiała je instynktem tyle lat ćwiczonym. Znajome uczucie wstrętu oblało ją od głowy aż do stóp. Poczuła obmierzły zapach chuci męskiej. Jako odpowiedź z cynizmem niezrównanym rozwłóczyła spojrzenie swych oczu po Klemensie. I on przecież dojrzał i zrozumiał ją w tej chwili. I jemu obmierzło nagle wszystko... wszystko: Helena i życie. Zaśmiał się. Potem wraz z nią zaśmiali się głośno na przestrzeń obydwu pokojów. W połowie gardzieli kaszel gorący, drapieżny dopędził zgniły śmiech i wyniósł go nazewnątrz, lecz już pod postacią łez w oczach i kropli potu na policzkach i czole, niby od pracy najcięższej. Klemens usiadł. Atak kaszlu rozszarpywał go od wewnątrz, podrzucał piersi, chybotał głową, rękami potrząsał, w białka oczu ściekł krwią.
Helena patrzyła na kaszlącego z niezmąconym spokojem. Gdy jednak dostrzegła na chustce, którą suchotnik wydobył z pod poduszki, krwawą gęstą plwocinę, przypomniała jej się obietnica Klemensa. Zadrżała o jego życie, niby o czyjeś istnienie najbliższe, najdroższe.
Grudowski opadł bez sił na poduszki.
— Niech pan odpocznie, niech... To zaraz przejdzie... — starała się sklecić jakoweś pocieszenie.
— O już przeszło, przeszło zupełnie, najzupełniej! — odpowiedział dwuznacznie, z trudem chwytając poszarpanemi płucami duszne powietrze pokoju.
— To dobrze! Tak się bałam...
— Myślała pani, że to już, że to właśnie szanowna klapa. A jakże! Śmierć wielmożna tak za darmo nie przychodzi. Ale byłoby pocieszne, gdyby tak właśnie naprzekór zwyczajom i doświadczeniu, co? Ha, ha, ha!
— Niech pan się nie śmieje, to panu szkodzi przecież.
— Kiedy muszę, bo przyzna pani, że to świetne: Z powodu nagłej i niespodziewanej śmierci Klemensa GrUdowskiego, tenże do Paryża nie pojedzie i obietnicy nie dotrzyma. Robacy zjadają gentlemanów razem z honorem. Ciekawy jestem jakiego też jest on smaku i koloru? Jakże miło patrzy pani na mnie, otóż chcę ją uprzedzić, że nie zwarjowałem i że wszystko rozumiem, ho, ho i jak jeszcze. Najpierw musimy ustalić sprawę owego wyjazdu do Paryża i wogóle musimy się porozumieć.
— Mamy czas, przytem pan jest taki zmęczony.
— Porozumiemy się, przy odrobinie pomocy z pani strony, bardzo prędko. Wtedy odpocznę.
— Słucham więc!
— Przypuszczam, że owe moje przyrzeczenie co do wspólnego naszego wyjazdu krępuje panią, tem bardziej teraz...
— Dlaczego teraz bardziej, niż przedtem?
— Przypominam sobie niedawny śmiech pani.
— Zabolał pana?
— Tak! Właściwie nie śmiech pani, lecz raczej jego powód.
— Przecież...
— Ależ wiem, wiem... Zabolała mnie jego przyczyna, którą byłem ja...
— Nie mówmy o tem, zapomnijmy! Mam nadzieję, że się nie powtórzy.
— Przeciwnie! Może przecież mimo całą moją wolę i dlatego powinniśmy usunąć wszystką możliwą od siebie zależność, głównie zależność pani ode mnie.
— Zgodziłam się na nią!
— Tak! Chciałbym jednakże, żeby charakter owej zależności nie był podobny do tej, od której starałem się panią uwolnić. Nie wiem, czy mnie pani dobrze rozumie?
— Sądzę, że tak!
— Otóż pragnę... zdaje mi się, że tak będzie lepiej, jeżeli sprawę naszego wyjazdu do Francji...
Mróz obłapił i pokurczył ciało Heleny.
— Zamienimy na sprawę jedynie pani wyjazdu — ciągnął wolno Klemens — wogóle nie mogę obecnie zrozumieć co mnie skłoniło do zamierzonego narzucenia pani swego towarzystwa w podróży do, jakże mam powiedzieć, do celu jej życia.
— Czy musi pan tak wszystko roztrząsać i przemyślać? — spytała nieco uspokojona.
— Powinienem. Pani Heleno — zwrócił się do niej, jakby znagła — tam obok szafy leży taka mała skórzana walizka, czy nie zechce pani podać mi jej.
— Ależ proszę, z przyjemnością.
— Dziękuję pani bardzo!
Klemens z trudem dźwignął się, by usiąść. Helena stała nieopodal łóżka. Zatrwożenie o zachwianą, teraz w jej pojęciu, pewność wyjazdu do Seweryna nie opuściło jej jeszcze zupełnie. Z uwagą patrzała na Klemensa, gdy otwierał kwadratową, skórzaną walizkę. Ku wielkiemu zdziwieniu zobaczyła na masie bezładnie leżących banknotów niby ciężkie przyciski dwa rewolwery: rosyjski, wojskowy Nagana i swój mały belgijski brauning.
— Niepotrzebny pani teraz, prawda ? — zapytał Klemens, rzucając na nią krótkie, badawcze spojrzenie i odkładając rewolwery na kołdrę.
— Nie! — jakby upuściła odpowiedź. — Co on zamierza robić? — zaniepokoiły się myśli.
— To dobrze! Proszę, niech pani siądzie!
Była posłuszna.
Klemens długo liczył pieniądze, poczem prosił Helenę, by sprawdziła.
— Zdaje mi się, że jest szesnaście tysięcy. O, to mnie naprawdę zmęczyło! — dodał, kładąc się.
— Dobrze, szesnaście! — powiedziała, składając ostatni banknot.
— Mamy zatem szesnaście tysięcy rubli. Ani za wiele, ani za mało.
Helena na to „mamy“ nie zwróciła uwagi, widząc z trudem zipiącego Klemensa, szczerze zatroskała się o niego. Na miejsce wstrętu oddawna spłynęła do serca miękkość współczucia.
— Niech pan zostawi to wszystko do jutra... Może pan zaśnie. Trzeba się postarać... Wygląda, jak...
— Zaraz, zaraz! Jeszcze chwilę! — odrzucił, na nowo przeliczając banknoty.
— Co, znowu pan liczy?
— A znowu! Ale oto już skończyłem.
— No i co, dobrze jest?
— Dobrze! Po ośm! Na połowę... służę pani, oto jej pieniądze!...
— Jakto ? — zdziwiła się.
— No tak! Te ośm tysięcy to przecież treść mojej obietnicy, którą pani raczyła się zainteresować i przyjąć...
— Mieliśmy przecież razem...
— Powolny sługa nie uchyla się woli pani, jeśli wola jej, dla mnie zaś rozkaz, zczasem nie zmieni się i zastanie mnie przy życiu — pojadę za panią.
— Nie za mną, tylko ze mną! — poprawiła uprzejmie.
— Słucham.
— Pocóż więc ten podział nagły? Skąd?...
— Stąd, że nie wiem, jak długo jeszcze...
— Znowu zaczynamy bredzić!
— Jeśli długo, to względy innej natury każą mnie prosić panią o ten zaszczyt...
— Jakież to są te względy innej natury ? — zapytała ironizując.
— Te pobudzające panią do śmiechu...
— Powraca pan...
— Musiałem sobie siebie w pełni uprzytomnić, aby odpowiednio oprzytomnieć. Pani Heleno, doprawdy proszę szczerze o przyjęcie tej tylko nieco odmiennej formy istoty rzeczy zupełnie niezmienionej. Tak będzie łatwiej, szczerzej i bardziej rozumnie. No proszę ! — pocałował kilkakroć ręce Heleny. — O nic nigdy już prosić nie będę, przyrzekam, przysięgam! To jedno...
— Dobrze, ale niech mi pan wytłumaczy dlaczego, za co wreszcie? — pytała poprzez nurtującą ją chęć przyjęcia pieniędzy.
— Przecież to takie proste! — usiłował wyjaśnić to, czego sam sobie jeszcze nie wyjaśnił a co mu podszepnęło jakieś nagłe zgmatwanie się uczuć. — Pyta pani dlaczego? — dlatego, że, jak już powiedziałem, jest to faktyczna treść mojej obietnicy...
— A towarzystwo pana?
— Pani Heleno, proszę nie żartować! Moje towarzystwo, ha ha, ha! — Zaśmiał się, lecz i tym razem kaszel szarpnął nim i zatrząsł. Garść drapieżna orała piersi i gardło i wygarniała nazewnątrz wszystkie zdawało się jelita. Klemens odwrócił się do ściany. Helena łypnęła zukosa na podrzucane ciałem kaszlącego pieniądze, leżące na kołdrze, potem na plecy suchotnika. Serdecznie chciała mu ulżyć, pomóc. Pochyliła się nad nim. Banknoty migotały wciąż przed jej oczyma, jak kręgi różnobarwne, tęczowe.
— Taki jestem zmęczony — poskarżył się Klemens głosem najsłabszym, gdy atak kaszlu minął — może zasnę — dodał.
— Niech pan śpi. Dobrej, bardzo dobrej nocy życzę panu!
— Dziękuję. Pani Heleno! — zawołał słysząc, że odchodzi — proszę bardzo wziąć pieniądze, proszę wziąć je dziś.
Helena wróciła. Cichutko na palcach podeszła do łóżka i zabrała odłożone i odliczone ośm tysięcy rubli.
Klemens leżał odwrócony do ściany. Oddychał szybko i głośno.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.