Z podglebia/Część pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z podglebia |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska” |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Połyskliwy od wilgoci jesiennego dnia dach blaszany zasłaniał do połowy wylot okna pokoju Klemensa Grudowskiego. Na widzenie zaś wzniesionych oczu wwyż, ponad ów dach, kładła się chłodna nieprzenikliwa szarość chmur roztartych równą warstwą po sklepieniu niebios. Wzrok Klemensa przestrzeni łaknący, tylekroć już od świtania zniechęcany widokiem połyskującego dachu z bielmem ślepego nieba, wracał jednak do tej mętnej światłości i pił ją niby napój gardło zwilżający, lecz w posmakowaniu mdły i odrażający. Z pokoju bowiem, kędyś w świat wypierał oczy Grudowskiego smęt poranka niedzielnego — smęt głuchy, monotonny i niemówny. Nawet szkliwo pobłysków na poręczach wiedeńskich krzeseł — to czego jedynie mógł się ułapić w ostateczności wzrok Klemensa — było martwe.
Po namyśle krótkim, wyrażonym wlepieniem oczu w wyszlifowany łeb gwoździa, błyszczącego w podłodze, Klemens otulił się w kołdrę, wcisnął głębiej rozczochraną głowę w poduszkę i przymierzył się do snu.
Od wczoraj, to znaczy od kilkunastu godzin, Grudowski mieszkał w pokoju na czwartaku domu, jakby siłą wepchniętego w szereg innych kamienic, choć niższych lecz sędziwszych i godniejszych. Pokój był frontowy. Prowadziły do niego schody prawie że marmurowe, bo „pod marmur talentem i farbą przez szablon malarza pokojowego i znaków“ zrobione. W gruncie rzeczy schody były ze swojskiego piaskowca wcale szerokie i czyste. Wchodziło się na nie z bramy na prawo. Według obliczeń syna stróża, dziewięcioletniego Józka, stopni było w sumie sto dwanaście, oczywiście nie licząc dwóch zewnętrznych, prowadzących z bramy do drzwi głównych, wejściowych. Wczoraj właśnie Klemens, dźwigając dwie ciężkie skórzane walizy do swego nowego mieszkania, sprawdził obliczenia Józka, zdaje się poto, by przed drzwiami, do maleńkiego przedpokoju westchnąć, odsapnąć i zauważyć:
— Psiakrew! trochę wysoko!
Przedpokój — właściwie współprzedpokój, był miejscem pierwszego odpoczynku, gdzie zziajani mieszkańcy kawalerskich pomieszczeń, szukając kluczami otworów w zamkach, odsapywali i oddychali, zazwyczaj bardzo głośno.
Westchnienia do Boga, odsyłanie do wszystkich, czasem do stu, czasem tylko do jednego z djabłów, jako wyrazy ulgi, znaczyły dla sąsiadów, czyli współwłaścicieli przedpokoju to samo, co oznajmienie: „Przyszłam!“ — „Przyszedłem!“ — „Jestem w domu!“
Przedpokój, oddzielony od klatki schodowej drzwiami, pomalowanemi najtańszym i pono najpraktyczniejszym kolorem bronzowym, miał kształt wachlarza zupełnie otwartego. W pośrodku, czyli w miejscu największego wygięcia mieściły się drzwi do pokoju Gradowskiego. Symetrycznie po obydwu stronach wachlarzowego rozpięcia wgłębiały się wejścia do dwóch innych pokojów. Po prawej stronie drzwi głównych w bezokiennym przedpokoju pochrząkiwał i krztusił się wodociąg.
Choć rano było jeszcze wczesne Grudowski nie mógł już zaznać łaskawości snu. Zaciągał kołdrę na głowę, regulował oddech, kulił się, prostował — napróżno.
Przez ścianę z prawej strony narzuciło się jego słuchowi chlipanie płaczliwe i stłumione, oraz mlaskliwe odgłosy stąpania bosych nóg, jednocześnie z lewej strony, poprzez ścianę, pod którą stało jego łóżko przedarło się głośne przeciągłe ziewnięcie.
Klemens mimowoli zaczął nadsłuchiwać.
Za ścianami ścichło, niby naprzekór — zupełnie. Zaczął sobie tedy przypominać treść i charakter słyszanych dźwięków, by wywnioskować cośniecoś o swych sąsiadach, narazie chociażby odgadnąć płeć ich. Gdy zdawało mu się, że był na tropie prawdy owej, niezbyt przecież głębokiej, tajemniczy posłyszał od lewej strony zgrzyt klucza w zamku, następnie hałaśliwe połykanie przez gardziel zlewu wiadra pomyj, czy innej już zbędnej ludziom cieczy. Osobliwy hałas przerwał i jakby wytłumaczył zbyteczność wysiłku Klemensa nad rozwiązaniem podsuniętego mu przez chwilę zagadnienia, tem bardziej, że do drzwi ktoś lekko, jakby bojaźliwie zastukał. Klemens przypuszczał omyłkę, lecz na zapytanie: „Kto tam?“ — posłyszał uspakajające: „Swój!“ Poprosił tedy „swojego“, by wszedł.
W drzwiach stanęła kobieta wieku aż nadto dojrzałego, postaci przymilnej i fałszywej, oraz twarzy, na której oko za nic nie chce spocząć dłużej, niż tego wymaga ciekawość zwiedzenia się wrażeniowego o bliźnim, dotychczas nigdy niewidzianym. Osoba przedstawiła się:
— Ja tu obsługuję lokatorów na piętrze, może i panu będzie potrza?
— Przypuszczam, że istotnie pomoc pani będzie mi potrzebną! — odpowiedział Klemens, przyglądając się teraz na siłę „swojemu“ i znanemu w Polsce, ściślej w Warszawie, typowi koczmołuchów, żyjących z kawalerskiego grosza, cukru, podkradanego chleba i t. p. rzeczy pierwszej potrzeby, aż do „pachniącego“ mydła włącznie. — Iluż lokatorów obsługuje pani na tem piętrze? — zapytał po chwili.
— Pięcioro! Dawni było więczy — poszli na wojnę! Zostało najgorsze, bo kobity! Panów mam tera dwóch, liczę już razem z panem.
— A czy pani sobie włosy fryzuje, czy też tak z natury same się kręcą? — najnieoczekiwaniej dla przybyłej zapytał Klemens, przyglądając się uważnie blond materacowi poczochranego włosia, okrywającego czaszkę posługaczki.
— Jeżeli pan tak odrazu dojrzał, że się kręczą, to musi pan wiedzieć, jakiem prawem się kręczą! — odciął się koczmołuch, któremu twarz nagle ścierpła.
— Nie wiem, jakiem prawem, ale właściwie, wie pani, muszę się przyznać, że mi wszystko jedno jakiem prawem. Hm! Dobrze! Więc może pani odrazu pomyśli o mojem śniadaniu, od tego chyba zaczniemy, co?
— A maszynkie pan ma?
— Nie, nie mam, wogóle nie mam nic, coby mogło mnie zdradzić przed okiem bliźniego, że bywam głodny i że...
— Szklanki pan tyż nima?
— Nie, proszę pani, dosłownie nic!
— To ja chyba panu u siebie na blasze...
— Oo! Najlepiej u siebie na blasze! Widzi pani, porozumieliśmy się — oto pieniądze!
— Tylko to tak zaraz nie będzie, muszę jeszcze oblecieć insze pokoje.
— Ależ dobrze, niech się pani nie spieszy, ja mam bardzo dużo czasu.
— A do zajęcia pan nie chodzi?
— Nie!
— Wcale?
— Wcale!
— A panu o który trza sprzątać?
— To już pozostawiam pani!
— Ja wiem, ale o który?
— O której się pani podoba. Wogóle chcę panią zgóry zapewnić, że się zgodzimy! Dowidzenia drogiej pani!
— Dowidzenia! — mruknęła posługaczka i wyszła, trzasnąwszy za sobą drzwiami wcale nienajgorzej. Gdyby nie pytanie nowego lokatora o pochodzenie falistości bujnych, blond włosów, zresztą zupełnie widocznie przypiekanych i popalonych gorącem żelazem „zwój" — noszący imię Marceliny i łaskawie przez mieszkańców czwartaka przehonorowany na Marcelinową — byłby nietylko zadowolony z Klemensa, lecz rozmownością, przystępnością a nadewszystko powierzchownością jego zachwycony. Pytanie Grudowskiego zostawiło w pamięci Marcelowej pewien osad, brudzący wszystkie jej myśli o nim. Zaniepokoiło ją teraz bardzo to, że Grudowski „wcale nie chodzi do żadnego zajęcia“. W ciągu co najmniej godziny głowiła się nad tem, kim właściwie mógł być człowiek, który ma dwie duże, eleganckie skórzane walizy, dotychczas jeszcze nie otwarte i nie ma ani zajęcia, ani „primusa“, ani szklanki, słowem żadnej rzeczy, warunkującej przyzwoitość lokatora-kawalera.
— Pewnie jakiś Barabasz szpicel! — pomyślała sobie, a domysł ten wraził się jej pod czaszkę, niby drzazga za skórę — głęboko i niepokojąco.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Po tygodniu mieszkania na czwartaku Klemens Grudowski był zupełnie uświadomiony co do wartości i charakteru rzeczy go otaczających i bezpośrednio wiążących się z jego życiem.
Gruntowne poznawanie strony praktycznej i duchowej każdej t. zw. rzeczy martwej, znajdującej się w jego pokoju, aż do skompromitowanej istoty czterech ścian było jego faktycznem zajęciem. Innego nie posiadał.
Klemens miał lat trzydzieści, majątek ziemski czterdziestowłókowy, świetnie postawiony i zupełnie w obydwu płucach poprawne suchoty. I majątek i suchoty otrzymał jako jedyny spadkobierca po swych rodzicach, dawno już pomarłych na gruźlicę, która ich niegdyś w jakiemś sanatorjum szwajcarskiem zbliżyła i kazała zwykłą następnie rzeczy koleją zaprzysiąc sobie wzajem miłość na całe życie. Owocem tej miłości był Klemens. W dziewiętnastym roku swego życia, wtedy właśnie, kiedy wieczorne gorączki i ranne poty zupełnie wyraźnie wskazały na chorobę chłopca, umarł ojciec Klemensa, zaś w rok niespełna — matka. Od osierocenia zaczęła się włóczęga Klemensa po świecie, a raczej po gabinetach medycznych sław europejskich i wszelakich uzdrowiskach. Na ratowanie życia młodego Grudowskiego łożył pieniądze bezmiernie szeroką garścią wuj jego, rodzony brat matki Klemensa, wielki i jurny szlachcic z Podola — samotny wdowiec, Maciej Narzewicz. Wrócenie siostrzeńcowi zdrowia stało się celem i jedyną ambicją życia Narzewicza. Z własnego Narzewa wyjeżdżał do rodzimej wsi Klemensa, Miedzbórza, częstokroć po dwa razy w miesiącu, aby nad wszystkiem mieć baczenie i własności chorego chłopca w całości utrzymać, zaś główne długi ciążące na majątku pospłacać.
Klemens zjeżdżał do Miedzbórza rzadko, przeważnie zjawiaj się na wezwanie wuja, który ściągał młodego panicza na wielkie doroczne fety, jak dożynki lub święta Bożego Narodzenia. Podczas krótkiej gościny Klemensa w swym majątku, nietylko Miedzbórz, lecz i najbliższe wioski sąsiednie świętowały dnie pobytu panicza. Muzyka, umyślnie z miasta sprowadzona, bez przerwy przygrywała całonocnemu hulaniu ludu miedzborskiego. Trzech karbowych stało przy otwartych kufach i odmierzało każdemu, kto miał życzenie wypić za zdrowie jasnego panicza, czubate półkwaterki okowity. Nie chodziły chłopy na sagę inaczej, jak z bułkami w kieszeniach portek i kiełbasą, albo wędzonką w garściach. Próżne antałki po wychłapanem piwie pływały sobie po wielkim stawie, coraz to koziołka fiknąwszy, od otrzymanego w bok z ręki chłopaków wsiowych kamulca. Po sadzie, wraz i dookoła po ścierniskach, po lesie, po pobliskiej olszynie hukały głosy pijackie. Niejedna z dziewuch okowitą nagrzana, jeszcze przez nikogo nieruszona, w czas pobytu Klemensa w Miedzborzu zmówiła się z chłopakiem w leszczynie za ogrodem, albo kajsik w czystem polu pod stertą. Niektóra zasie w ogrodzie warzywnym spłakała się z jakiegosi kochania udręczonego, albo z tęsknoty za swoim, do wojska powołanym.
Maciej Narzewicz w te dni, na wszystko zezwalał, sam nawet coraz to do większej zabawy naród wiejski skłaniał, co chwila oglądając się na Klemensa.
— No jakże się czujesz wśród swoich? — pytał, gdy dostrzegł uśmiech na twarzy siostrzeńca.
— Świetnie, wuju, lepiej, niż tam, wolałbym tu pozostać!
— Ale, ale! Nie myśl o tem, wnetby ci się uprzykrzyło, przecież tu nie zawsze tak, jak dzisiaj... Praca, jesień, cichość, smutek i znowu praca! Mnie to tam nic, ale tobie...
Kiedy pewnego roku Klemens zwierzył się wujowi w liście z chęci powrócenia do Miedzborza na stałe, Narzewicz odpisał:
„Jest nas dwóch! Ostatni z Narzewiczów — Maciej, za wolą boską zdrów, jak byk, i ostatni z Grudowskich — Klemens chory. Maciej będzie pracował — Klemens będzie puszczał. Swojej nieboszczce, a twojej ciotce ślubowałem uroczyście po szlachecku w godzinę jej śmierci, że żadnej kobiety po niej nie zaznam. Tak, i nie zaznam. Tobie mówię: nie ślubuj żadnej! Na nic sobie nie żałuj! Doktorów bardzo nie słuchaj, ale niech cię pilnują. Jeślibyś chciał nawet którego kupić na własność — kup — pieniędzy starczy. O powrocie nie myśl. We dworze wilgoć i grzyb, a naokoło domu też nie sucho, łąki blisko, stawy... Nie! Da Bóg, poprawi ci się — to domek postawię w pniakach na skraju poręby u lasu. Wtedy przyjedziesz. Jak ci się znudziło w Meranie, przejedź się gdzieś. Może w Pireneje. Niechże ci Wszechmocny da zdrowie. Całuje cię twój wuj Maciej“.
P. S. Tu mi w Miedzborzu już drugi radzi na płuca pić szklankami topioną słoninę. Możebyś tak spróbował? Na Wygwizdowie, tam na tej górce między sosnami, jak się do wsi jedzie, zacznę z wiosną budować kaplicę. Jutro jadę do Narzewa.
Po tym liście wuja Klemens ostatecznie zrezygnował z chęci powrotu do kraju; było to jeszcze jedno, może najpoważniejsze z całego szeregu innych — wyrzeczenie, nakazane chorobą. Zresztą do tej niezwykłej umiejętności tępienia wszystkich swoich chęci Klemens doszedł bardzo prędko, głównie wtedy, kiedy po całorocznem leżeniu w łóżku zwlókł się wreszcie o własnych siłach, na werandę, by na niej bytować przez cały długi nieskończony szereg miesięcy. Chciał żyć. Wżarła mu się w mózg jakowaś twarda nieustępliwa wola życia. Owa wola wykreśliła na przyszłość plan pracy, właśnie to rozumowe wnikanie w każdą chęć i tępienie jej analizą myśli coraz bezwzględniejszych. Praca wcale nie była łatwą, bowiem siła pragnień życiowych nie odpowiadała częściowo wyczerpanym i stale wyczerpywanym przez chorobę zasobom, wogóle to życie przyczynującym.
— Jeśli — mniemał — w mojem życiu tkwi naprzeciw praw ogólnych siła, niszcząca te prawa, w każdym bądź razie ustawicznie w nie godząca, trzeba ów cały, jak go nazywał, kodeks organiczny podrzeć i rzucić na śmietnisko rzeczy zbędnych i zniekształconych przez poznanie. Na miejsce zniszczonego trzeba stworzyć prawo inne.
Z pierwszych przemyślań nad uchwaleniem tego osobistego prawa, zrodził się szczególny u Klemensa pogląd na dobro i zło. Jako granicę między jednem a drugiem dostrzegł skrętkę dwuch wartości, niby plecionkę z dwu nici: Jedną o mętnej barwie dobra, drugą o jeszcze mętniejszej barwie zła. Tę skrętkę stanowiło sumienie czyli, według Klemensa, tradycją życia społecznego ustanowiona miara i podział czynów ludzkich.
— Mojem sumieniem jest gruźlica! — powiedział sobie, a raczej dorzucił ten wniosek do woli życia.
Jak znaczna większość suchotników Klemens był skłonny do najbardziej cynicznych wglądań i obnażań złudzeń ludzkich. Tem „tykaniem świętości", zdawało mu się — truł bakcyle swej choroby. Zresztą owo zamiłowanie do bluźnierstw przyszło, zarówno jak cała filozofja życiowa Klemensa, z czasem wielu doświadczeń, powtarzającej się groźby śmierci, niemocy lub miotań się w gorączce.
Po ośmiu latach kuracji, czyli wypchnięcia chudemi częściami swego, Boże zlituj się, ciała kilkunastu, a może kilkudziesięciu leżaków, wdychaniu zwykłem i regulaminowem górskiego powietrza, naczytania się niezmiernej ilości książek, pokornem wypróbowaniu wewnętrznie i zewnętrznie wszystkich nowo wynalezionych środków, „radykalnie" leczących gruźlicę, stworzenia zgoła osobliwej filozofji i prawa dla dziedzicznie gruźlicą obciążonych ludzi, Klemens wrócił do Miedzborza, by westchnąć nad świeżą mogiłą Macieja i zamieszkać na stałe w pustym dworze miedzborskim.
Narzewicz w przeczuciu śmierci, czy też z innych, jemu tylko wiadomych, pobudek na dwa tygodnie przed ostatecznem rozstaniem się ze światem sprzedał Narzewo, pieniądze zaś otrzymane ze sprzedaży przesłał do paryskiego Credit Lyonais na nazwisko siostrzeńca. Materjalnie tedy byt Klemensa był zapewniony, tem bardziej, że Miedzbórz, oskrobany twardą ręką Macieja, ze wszystkich długów, wzmocniony w miejscach jałowych wszelakiemi superfosfatami, amonjakiem i saletrą stał się wzorem dobrze postawionych majątków.
Klemens z podziwem patrzył na owoce wieloletniej i systematycznej pracy zmarłego, wzruszał się serdecznie, spotykając na każdym kroku żywe dowody miłości wuja, trwał jednak ciągle w roli gościa, nie zaś prawnego dziedzica. Nie zmienił nic z trybu dawnego życia. Pamiętny na wyrok lekarzy: „Jeśli pan przeciągnie trzydziestkę, to odpadnie połowa niebezpieczeństwa“ — postanowił jeszcze rok, ten ostatni rok wytrwać i nie wychylać się poza ramy surowych nakazów doktora.
Zima w Miedzborzu nie otworzyła zwapnionych płuc Klemensa, nie zaniepokoiła myśli gorączką, kaszel ponocny nie zmącił ciszy wielkich i pustych komnat dworskich. Cicho, bez złowróżbnego szemrania spłynęły w minione miesiące zatrwożonego czekania.
Klemens Grudowski „przeciągnął trzydziestkę". Od dnia urodzin zdawało mu się, iż wparł się w życie, niby klin dębowy w szczapę sękatą, nieustępliwie zwartą. Wszystko dookoła, jeszcze doniedawna niepostrzegalne, wmawiało się oczom jego szczególną urodą. W perspektywie widzenia rósł i potężniał kształt nadziei, nic zgoła nie mający wspólnego z blademi cieniami nadziei, resztkami zamierających sił, wymierającemi w uzdrowisku w Szwajcarji.
Poprzez łagodne ciepło, ustępującej wiosny, zaczęły się, niby przez tkań przejrzystą, przesączać skwarne powiewy lata. Słońce zalało złotemi falami obszary pól. Klemens zaczął doznawać radosnego poczucia posiadania ziemi i władzy nad nią. Czuł się wspólnikiem i sprzymierzeńcem mocy najwyższych, wszystkiem kierujących. Cały jego systemat filozoficzny spomroczniał i wykoślawił się w obliczu jakowejś bezmiernie sprawiedliwej prawdy i praw, rządzących wszystkiem dokoła niego istnieniem. Olśniła go piękna interesowność każdej najmniejszej, żywej jedności. W interesowności tej dojrzał przyczynę niezmąconej harmonji ogólnego wyrazu.
Był to wówczas, zaprawdę, poranek życia Klemensa. Jasność słoneczna przeniknęła nawskroś jego duszę, rozświetliła widzenie rzeczy i wskrzesiła zdolność zachwytu, niemal dziecięcą. We własnem pojmowaniu, był człowiekiem wysuniętym w jasność na czoło ludzi, w cieniu wiecznym ukrytych, ludzi, nie postrzegających nic krom swoich potrzeb. Przyzwyczajony do roztrząsania wszystkiej w sobie obecności uczuć i wrażeń obejmował umysłem, niby człowiek drugi, zjawiskowy stan własnego istnienia. Zerwał, mimowolnie zresztą, wszelką łączność z pozorami rozumu świeckiego. Odwracał się ze wstrętem od niepięknej literatury codziennej, od wszelkich „Głosów“, „Prawd“ i t. p. zadrukowanych czworokątów papieru, cuchnących kłamstwem, zgniłą wątrobą i żółcią. Poznawszy siłę możliwości różnorodnej, leżącej w zanadrzu ciemnem każdej jedności żyjącej, nie był w stanie zadziwić się niczemu. Nie mógł sobie wyobrazić faktycznej nowiny, jako czegoś zgoła nieoczekiwanego i osobliwego.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Wnet po grozie burzy lipcowej, kiedy to Klemens prawie fizycznie dostrzegł dwoistość wewnętrzną treści własnego istnienia, nad ścierniskami miedzborskiemi zagrały, niby organy, śmigi samolotów. We wsi zmąciło się życie. Strach pomknął przez pola. Nocą zawyły psy dworskie. Klemens zauważył, że pusty dotychczas dwór nagle opustoszał zupełnie, że życie z pięciu wielkich niezamieszkałych pokojów przeniosło się do jego pokoju i otacza go bez przerwy jakowymś kręgiem wyczekiwania, że w nocy czatuje przy jego łóżku i kłóci mu sen. Nie starając się poznawać przyczyny tych wyraźnych zmian, Klemens czekał na wyjaśnienie tajemnicy samej przez się. Czekał niedługo.
W pierwszą niedzielę sierpniową zaryczał las echem ponurem i złowróżbnem. Nad wieczorem, stoczem wzgórza, zjechały na podwórko folwarczne czwórki kozackie, zaś o świcie zwlokły się zdrożone gromady rosyjskiej piechoty. Przez trzy dni przybysze rządzili się w Miedzborzu, czyniąc wszystkiemu, dozwoloną prawem wojennem, krzywdę. Na czwarty dzień goście Grudowskiego, podpaliwszy dwie sterty ze zbożem, uciekli w popłochu na północ. Od strony zachodu z wiatrem nadlatywał pojęk wystrzałów armatnich i zapach spalonego drzewa. Inne przyszło żołdactwo. Klemens żył w przeciągu ustawicznie otwartych drzwi, w rozgwarze obcym jego życiu całe trzy miesiące. Wojna zrzuciła go, zmiotła, jak huragan z wyniosłości nastroju; wyrwała na usta skargę w postaci kaszlu, szarpiącego boleśnie wnętrze. Odezwało się i upomniało dawne sumienie. Klemens wyjechał do Warszawy. Rozejrzał się zmartwiałem, obojętnem okiem po wielkiem, nieznanem mu dotychczas mieście i idąc za wolą zmęczonego ciała, wgramolił się na czwarte piętro, by w pokoju typowo kawalerskim, zlekka umeblowanym, odpocząć, przedewszystkiem odpocząć. Otoczony, nie tyle troskliwą opieką, ile podejrzliwą ciekawością Marcelowej, Klemens, nie próbując wprowadzać ładu w rozgardjasz myślowy, powstały za sprawą wypadków ostatnich miesięcy, czekał na chwilę, któraby mu się czemś szczególniejszem narzuciła. Wiedział z długoletniego doświadczenia, że każde istnienie, niezależnie od otoczenia, od rozmiarów pola działania, zdolne jest często bezwiednie wywołać, czy wykrzesać dla siebie interes życiowy. Otoczeniem Klemensa bezpośredniem i pośredniem, zarówno jak polem działania, był czworokąt pokoju, meble (powstrzymajmy się jak najdłużej od wyliczenia ich) i nieznajomi sąsiedzi, bytujący za ścianami, bynajmniej nie martwemi dla wrażliwości Grudowskiego.
Wylegując się na wyraźny rozkaz ciała większą część doby na żelaznem łóżku, ustawicznie drżącem i postękującem, Klemens nawiązał szczególną łączność duchową ze wszystkim kształtem użyteczności codziennej.
Wiedział już dobrze, że gięte wiedeńskie krzesło, stojące między szafą i piecem, spotkał jakiś zawód życiowy, że wysunięta „na spocznij“ prawa, przednia nóżka krzesła jest tknięta paralitycznym bezwładem i że każde dotknięcie tego sprzętu ludzką ręką sprawi mu wielki ból. Wiedział także, że szafa orzechowa, zasłaniająca drzwi do przyległego pokoju, tak łatwo się przeraża, jak stara panna w czasie sprawowania tajemniczego obrządku ubierania się, że, raz zbudzona w nocy, wybija się zupełnie ze snu i narzeka na los swój zły różną mową i sposobami aż do rana. Poza tem Klemens zauważył, że owa szafa nieproporcjonalnie szeroka do wielkości pokoju kryje istotnie jakąś tajemnicę i jest bardziej niż inne sprzęty podejrzliwa i nieufna, najoczywiściej zaś w stosunku do wielkiej skórzanej walizy Klemensa, nadto już pewnej siebie i lekceważącej sobie wszystko, prócz kurzu, który ją dosłownie przejmował dreszczem. Wogóle, jak Klemens zdołał dostrzec, stosunek mebli, które zastał w pokoju, do owej jednej z dwu skórzanej walizy od pierwszego dnia był wrogi. Łóżko, by nie patrzeć na nią, wlepiło wzrok w sufit, biała blaszana umywalka wolała utopić oko w kuble, niż położyć je na wyniosłej piersi walizy, nie mówiąc o szafie, dającej baczenie na swą sąsiadkę od wewnątrz przez szparę. Nawet stół gapił się wołowemi oczyma z wypukłości swych toczonych nóg na walizę z przerażonem zadziwieniem.
Najbardziej jednak zadziwiały Klemensa ściany. Granice, jakie stanowiły do dalszego porozumienia się ze światem, posiadały duszę tajemniczą wszystkich granic. Każda z nich miała w sobie coś z mądrego pośrednika, każda z nich wysławiała życie, którego strzegła, w sposób najdoskonalej dyskretny. Przemawiając w zasadzie jedynie do zmysłu słuchu, podawała za sprawą wyobraźni wszystkim zmysłom zespoły obrazów w rodzaju widowisk teatralnych. Tłumaczyła przypadkową mowę dźwięków na najdokładniej, pod względem psychologicznym, skonstruowane fragmenty dramatyczne. Nawiązywała nić porozumienia się i stałego porozumiewania się kilku istot zupełnie nieznajomych, nigdy wzajem się nie widzianych.
Z czasem kilku, zaledwie, dni Klemens, dzięki wczuleniu się w dwie równolegle biegnące płaszczyzny, wykreślające długość pokoju — zwiedział się o nastroju panującym w dwóch sąsiednich pokojach. Następnie dzięki pewnym skojarzeniom różnych podsłuchanych dźwięków, wywnioskował charakter i w przybliżeniu wiek (nieomylnie) sąsiadek. Ściana lewa — ta właśnie, pod którą stało łóżko Klemensa w chwilach obecności sąsiadki w swoim pokoju — stawała się, niby czyjaś ręka, niezmiernie czujna i wrażliwością wygładzona. Treść życia pokoju z lewej strony z każdą godziną była dla Grudowskiego coraz bardziej uchwytna; natomiast ściana prawa była tak głucha i milcząca, że Klemens nie mógł w żaden sposób przejrzeć jej wyczulonemi nerwami i wniknąć w obszar cudzego życia.
Grudowski — człowiek wytrącony z życia, niby kołek z miejsca przeznaczenia wypchnięty i porzucony na ziemię — postanowił notować wszystko, co mu osobliwa praca, jako wynik codzienny dawała.
W ową pracę wglądały z jednej strony roziskrzone ślepia gorączki, z drugiej niedawny zawód życiowy, wpółprzymykający przyszłość, pogardliwie uśmiechnięty i patrzący zpodełba. Oto jak pracował.
„3 listopada. Zastanawiam się sam, czy pozostawienie łóżka na miejscu, t. j. pod lewą ścianą (lewą, ponieważ przyjąłem okno za głowę mego pokoju) wyjdzie mi na zdrowie. Jestem dosłownie — od wczesnego wieczora aż do północy — obłożony, niby gorącym kompresem, czyjemś zaciekawieniem. Ściana zdaje się oddychać w ciągu tych kilku długich godzin oddechem krótkim i gorącym, lecz tamowanym tak, jak u człowieka, coś podsłuchującego lub podpatrującego. Uwaga moja znajduje się chwilami w stanie wielkiego skupienia i przesuwa się po ścianie, niby wzrok śledzący ledwie dostrzegalne zarazem ruchome na niej ślady. Melodja z Madame Butterfly, tęsknie wymruczana przez niski alt, zaległa jakowemś ciągiem rozbrzmieniem w moich uszach. Zdaje mi się, że każde moje poruszenie na postękującem łóżku jest wcale niedyskretną odpowiedzią na stłumione dźwięki wyśpiewanej melodji. Wogóle o dyskrecji nie może być mowy. Słuch pochwytuje i wczula się w znaczenie dźwięków, od których prawdziwy gentleman odwróciłby niezawodnie wszystkie swoje zmysły“.
„Ściana zależnie od chwili to stokrotnie zwiększa się, to kurczy się i ogranicza do przestrzeni, dokładnie odpowiadającej gorącym promieniom oddechu“.
„4 listopada. Trudno mi doprawdy spamiętać wszystkie wydarzenia dnia. Każde z nich było tak subtelne, tak niepostrzegalne, że tylko pewna ogólność wrażeń jest względnie możliwą do ujęcia i zamknięcia jej w słowach“.
„Ściana, pod którą spędziłem noc, zbudziła mnie punktualnie o ósmej godzinie. Westchnęła i jakby przeciągnęła się, oznajmiając mi początek dnia. Od tej chwili zaczęła się moja praca, mianowicie to pokonywanie trudności i ustawicznych oporów, jakie mi w pierwszym rzędzie nastręczyło z gruntu fałszywe pojęcie o bezwrażliwości t. zw. rzeczy martwych. Brak inicjatywy nie jest jeszcze przecież dowodem niemej martwoty. Każdy przedmiot ożywiony jest niezmiernie czułym duchem łączności. List może, mimo największe pozory prawdy, być jednem wielkiem kłamstwem lub podstępem, podczas gdy mowa ściany zawiera zawsze tylko prawdę. Jestem przekonany, że żadne fałszywe uczucie lub zamiar nie przedostaną się przez usta i gardło tego pośrednika. Dźwięk nie jest tu jedynym sposobem porozumiewania się, przeciwnie jest hałaśliwem powikłaniem i postrzępieniem ciągłości rozmowy kilku istnień zupełnie sobie nieznajomych — bezgłośnej rozmowy wtajemniczonych“.
„Policja śledcza, która zapewne nieraz miała sposobność słyszeć bezdźwięczny szept, skargi, zeznania, świadectwa, oburzenia lub cierpienia rzeczy martwych może zapomocą takiego niezmiernie cierpliwego, nadewszystko nieprzerywanego wtajemniczenia się wykryć sprawców niejednej zbrodni. Chodzi o to, aby obudzić i pobudzić do działania ducha łączności przedmiotów“.
„Duch łączności ściany lewej mego pokoju żyje na podobieństwo silnie naprężonego nerwu“.
„Od przebudzenia się aż do godziny dziesiątej, t. j. w ciągu dwu godzin nie byłem ani na chwilę sam, mimo, iż w czterech ścianach mego pokoju nie było nikogo, prócz mnie. Każda moja myśl, każde moje poruszenie się, nieomal spojrzenie każde, było pytaniem lub odpowiedzią, częścią długotrwającej rozmowy z kimś, kogo w moim pokoju tak doskonale zastępuje powierzchnia lewej ściany“.
„O godzinie dziesiątej przed południem zostałem sam. Po dwukrotnem trzaśnięciu drzwiami i zgrzycie klucza w czyimś zamku ściana moja stała się śmiertelnie niemowna“.
„Poczułem się zupełnie osamotniony, jednocześnie senność zaciążyła mi na powiekach. Jedynie dzięki wielkiemu wysiłkowi woli udało mi się przemóc natarczywą chęć drzemki. Wszelki duch łączności, ożywiający przed chwilą lewą ścianę, zniknął zupełnie. Nakazałem sobie skupienie uwagi na ścianie prawej, pod którą stała zmęczona i wiecznie narzekająca szafa. Ten wielki, zdawało się, rozłażący się we wszystkie strony mebel zasłaniał drzwi zamknięte na „amen“ i znajdujące się mniej więcej w pośrodku ściany prawej. Mimo świadomy przymus woli, każącej mnie wczulenie się w pionową płaszczyznę, ściana prawa nie odpowiadała mi żadnym, choćby nerwami pochwytnym, znakiem. Każdy dźwięk, docierający wnętrza mego pokoju, zamykał się tajemniczo do wewnątrz siebie, jakby wracał treścią swoją do źródła przyczyny. Nie zdradzały go żadne promienie lub drgnienia, słowem nic, coby pozwalało nawiązać jakąkolwiek bądź porozumiewawczą łączność z istotą sąsiedniego pokoju. Nie zdawało mi się również prawdopodobne, przynajmniej narazie, obudzenie „ducha łączności“ bezwzględnie zaklętego ludzkiem istnieniem w ścianę“.
„Na usiłowaniach, narazie próżnych, zwiedzenia się czegoś lub dotarcia do wnętrza, doskonale opancerzonego i zamkniętego, straciłem kilka godzin“.
„Około godziny trzeciej wyszedłem na obiad. O godzinie piątej, przestępując próg mego pokoju, zauważyłem, że ściana lewa żyła niecierpliwem oczekiwaniem mojego powrotu. Po zamknięciu drzwi powitała mnie wyraźnie czyjaś obecność. Powstanie to wyraziło się w błyskawicowym rzucie spojrzenia na mnie wszystkiej rzeczy, znajdującej się w moim pokoju. Do późnego wieczora bez przerwy, głównie jednak bez przeszkód, prowadziłem niepokojącą i wyczerpującą rozmowę uczuć, tematy zaś do niej poddawał mi natchniony przez dwoje istnień duch łączności“.
„Zasypiając miałem jedyne pragnienie: aby nie nastąpiło ludzkie zwykłe i bezpośrednie wyjaśnienie tego, co zawdzięczając pośrednictwu rzeczy t. zw. martwej było przedziwnie tajemniczo jasne“.
„Paradoks! Hm?“
„Wyjaśnienie byłoby śmiercią, zohydzającą cały czas pracy i pracę samą, ściana prawa milczy, jak spojrzenie umarłych oczu“.
„6 listopada. Wczoraj z rana wszedł do mnie, oczywiście przez pomyłkę, listonosz, człowiek, naogół cieszący się wielką sympatją ludzką“.
— Czy tu mieszka Helena Kosińska? — zapytał na progu.
— Nie! — odpowiedziałem.
— A gdzie?
— Nie wiem!
„Po chwili posłyszałem wzdłuż lewej strony te same pytania listonosza zwrócone do mej — teraz już nieomylnie i bezpiecznie — sąsiadki, której odpowiedź niechętna i pospieszna brzmiała: „Naprzeciwko!“
Szafa stęknęła. „Tak tutaj“ — posłyszałem jakby w jej czeluściach przepadły głos mej, również, sąsiadki, jak się przed chwilą dowiedziałem, Heleny Kosińskiej“.
„To, czego obawiałem się, mianowicie: wyjaśnienia, zbliżało się i już zdawało się zalegać mój pokój, pustką wszędy nawskroś dającą się przeniknąć nawet odruchem spojrzenia“.
„Słowo: „naprzeciwko“, powiedziane przez nieznajome mi istnienie, ożywiające ducha łączności lewej ściany, zarówno, jak słowa potwierdzenia: „tak tutaj“, zaległe w szafie, powiadomiły mnie o tem, co było niejako podnóżem celu mojej codziennej pracy“.
„Obnażenie istoty celu było już sprawą chwili. Praca moja — jeśli kto chce, np. jakiś społecznik, osobliwy, bo nawet dziwaczny — była bliska zniesławienia. Zniesławienie oczywiście zniekształcało, aż do zbyteczności, każdy wysiłek i pracę ciągłą, jako pewien interes bytowania zamieniało na zwykłe usiłowania zaspokojenia chwilowej ciekawości“.
„Rozmyślania moje, komuż nie wydadzą się one skażone bakcylami choroby, przerwały odgłosy, przedzierające się przez prawą ścianę i zapadające głucho na dnie szafy“.
„Odróżniałem kolejno: nasamprzód radosne uniesienie, spazm półuśmiechów szczęścia, następnie powtarzanie w ekstazie czyjeś spieszczone imię „Sew, Sewuś, Sewula!“, wreszcie zalęknienia i cichy szloch stroskania zawiedzionego. Każdy dźwięk, czasem zaledwie słuchem moim pochwytny, tłumaczył doskonale wszystką falistość i nadmierność uczuć sąsiadki mej, Heleny Kosińskiej. Po tem „tak tutaj“ i po dźwiękach, tłukących się we wnętrzu wielkiej szafy, zrozumiałem chłodną obojętność i nieprzystępność ściany prawej“.
„Pokój Heleny Kosińskiej stanowił całość i tworzyła ją kompozycja życia, doskonale zorganizowana i zamknięta. By obudzić ducha łączności ściany prawej, trzeba było z onej sąsiedniej całości przenieść do mego pokoju choćby jeden szczegół — inaczej wszelka możliwość pracy (jeszcze o niej nie zwątpiłem) była wykluczona“.
„8 listopada. Wszystko odbyło się zgodnie z mojemi przypuszczeniami. Jeden z trafów, których dziesiątki nasuwa nam bliskie sąsiedztwo na każdym kroku, zdziałał, że bezpośrednie wyjaśnienie zabiło cudowne pośrednictwo, inaczej ducha łączności, zamieszkującego lewą ścianę mego pokoju“.
„Praca moja została powtórnie (ciesz się, zdrowy człeku!) zohydzona“.
„Poznałem osobiście (nie wiem dlaczego to słowo „osobiście“ tak bardzo mi się nie podoba) moją sąsiadkę, odgrodzoną ode mnie (zrozumcież, na Boga, mój obecny cynizm!) na szczęście grubą lewą ścianą“.
„Ach, moja sąsiadka to naprawdę „une belle blonde“ pulchna i nieco przerośnięta na drożdżach swych czterdziestu ośmiu lat. Ma czoło kwadratowe pod wałkiem połyskującego złotowłosia; bieleje ono białością bezwstydną i wyzywającą. Pod niem, po obydwu stronach charakterystycznej u niej wklęsłości nosowej, wyłupiają się przymilnie i pożądliwie, ku poznającemu ją „osobiście“, dwa wilgotne i spłowiałe bławatki. Zanim „poznający osobiście“ ochłonie z wrażenia, jakie sprawiły nań te dwa cuda, już okrągły filarek nad ustami przytwierdzony, mający pretensję do miana nosa, czatuje na jego wrażliwość. Zaskoczoną zaś tyrpie, tarmosi, miętosi i poniewiera do łez, albo do nie dającego się opanować i powstrzymać śmiechu. Na nic takt, uprzejmość, lub boska wyrozumiałość i pobłażliwość. Poznający osobiście musi się śmiać i wyśmiać z podziwu“.
„Ja płaczę!“
„Więc to ona — myślę sobie ciągle — trzymała uwagę moją w stanie osobliwego skupienia, ona to wczarowywała w ścianę życie tajemnicze, zwodne, głębokie?“
„Czemu ją poznałem osobiście?“
„Dlaczego zwiedziałem się o powolności mojej pożądliwości jej ciała?“
„Dlaczego?“
„Zaprawdę muszę płakać, bo mi odebrano rozkosz pracy!“
„Muszę czem prędzej zniszczyć jej ślady. Podrzeć zaraz wszystko, co spisała moja ręka, odebrać słowom ich znaczenie“.
„Pogadajmy lepiej z duszą termometru. Tak sobie cichutko, sam na sam“.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Listopad jest jednym z tych miesięcy roku, kiedy nawet podleczony suchotnik czuje się mocno onieśmielony. Żyje ukradkiem, myśli pośpiesznie i bojaźliwie, chodzi chyłkiem, podczas snu budzi się często i ustawicznie lęka się czegoś. Wyobraźnia, nadmiernie podniecona przez gorączki ponocne, maluje przed oczyma obrazy pełne grozy. Wyczerpanie i osłabienie — właściwy stan suchotników podczas dnia, każe wszystkim zamiarom i nadziejom odwrót w głąb chorego organizmu. Noc napełnia mózg życiowemi nieprawdopodobieństwami — dzień opróżnia go z życiowych prawdopodobieństw. Jedyną chwilą pełni władz umysłu i zmysłów jest godzina zmierzchu. Suchotnicy wówczas wyzyskują niejako nieporozumienie się dnia z nocą na swoją korzyść. W tej godzinie przesilenia łapczywie podejmują porzucone plany przyszłości i rozwijają je, jak ludzie zupełnie zdrowi i silni.
Klemens Grudowski znał ten miesiąc. Od kilkunastu lat rok rocznie płacił mu daninę. Próżno starał się jakimś przemyślnym sposobem ominąć go. Czas jednak nie dał się oszukać. Treść jego wyglądała i straszyła w głębi perspektywy. Kiedy się zbliżyła, wchłaniała w chłód wilgotny, złowrogi. Onieśmielała i zacieśniała życie brudnem, płaczliwem zachmurzeniem.
W Polsce, Francji, Szwajcarji listopad jednakim strachem stawał na drodze życia Grudowskiego. Trzeba było się przyczaić i w zabezpieczonym kącie przeczekać czas nieprzyjazny. Przyjdzie przecież zima i suchemi palcami mrozu wydusi z powietrza złośliwego i niszczącego ducha jesieni. Klemens, „przeciągnąwszy trzydziestkę“ dobrej nadziei życia nie tracił, choć w ostatnich dniach częstotliwe targanie piersi przez napady kaszlu niepomału mu dokuczało i złe chwile minionego życia przypominało. Z czwartaka przestał ostatnio schodzić zupełnie. Za drogą opłatą, ku niememu i głośnemu podziwowi całego wysokiego piętra, znoszono mu do kawalerskiej ciupy tajemnicze potrawy w błyszczących platerach, kompoty i mleka z lodem w kryształach. Marcelowa szczypała z pieniędzy na śniadania i inne wydatki stałe procenty. Dziwnego lokatora „z pod szesnastego“ szanowano, ale i podejrzewano. Główną przyczyną podejrzeń było ciągłe przestawianie przez Klemensa gratów w pokoju. W niespełna miesiąc, prosty, sosnowy, zaledwie pobajcowany stoliczyna już pięć razy zmieniał swój posterunek.
Ostatnio Grudowski bez niczyjej pomocy wszystkie, nazwijmy je meble, poprzerzucał: szafę przepchnął na miejsce łóżka, łóżko przesunął na miejsce szafy, stół pod okno, walizy pod stół, krzesła ustawił rzędem pod ścianą, nie darował nawet blaszanej umywalce, którą umieścił, nie zwracając uwagi na zgrzyty niezadowolenia, w równej linji z szafą.
Pokój zmienił wygląd zupełnie.
Drzwi, prowadzące do pokoju Heleny Kosińskiej, bez klamki, zabite i zamknięte na wieczność, jaśniały w ścianie niby jakoweś blade straszydło, stojące nad łóżkiem, którego suchotnik prawie że nie opuszczał.
Klemens z umysłu przeniósł łóżko pod prawą ścianę. Dwa względy zasadnicze przemówiły za tem: po pierwsze ściana lewa obmierzła mu zupełnie zaraz po poznaniu sąsiadki — pulchnej i przerośniętej blondyny; po drugie tajemnica Heleny Kosińskiej, zamknięta niemą ścianą prawą, ściągała jego uwagę, niby ziemia wszelki ciężar. Względy zaś owe tłumaczyło mnóstwo szczegółów.
Klemens doszedł do wniosku — kojarząc przypomnienia treści ostatnich dni z wyglądem sąsiadki, odstręczającej go najbardziej przez łapczywość jej spojrzeń — że istotą ich obopólnego zaciekawienia było jedynie podrażnienie zmysłów. Stan ten nakazała i wywołała intymna potrzeba dogasającej kobiety, zamkniętej i samotnej. Klemens z obrzydzeniem i niemal ze wstrętem uświadomił sobie obecnie swoją niedawną uległość, złorzecząc jednocześnie swej zależności myśli i sposobu życia w ciągu kilku dni.
— To nie dla mnie! — oburzał się, prawie głośno. Inny na mojem miejscu możeby się wplątał w jakiś romans, możeby pomaszerował z nią do ołtarza, a może, któż odgadnie, obdarzyłby nawet ją i siebie pokracznym i przemądrzałym owocem miłości półwiekowej. Odstępuję te wszystkie przyjemności prawowitym członkom społeczeństwa.
Cała powierzchnia lewej ściany pokryła się nagle dla oczu Klemensa obślizgłą warstwą nietajonego pożądania kobiety, której jego oburzenie odejmowało to prawo. Szafę postawił w takiem miejscu pod ścianą, iż dosłownie ciemna jej plama połykała i wewnątrz siebie traciła wszystkie jego nawet mimowolne spojrzenia. Wzrok jego z konieczności teraz skupiał się na ścianie prawej, ściślej na bielejących w niej drzwiach.
Pewnego późnego wieczora dostrzegł cieniutki promień światła, przedostający się przez wąską szczelinę w drzwiach do jego pokoju, jeszcze nieoświetlonego. Klemens ostrożnie i uważnie przypatrzył w szparę, nic jednakże nie dojrzał prócz dwu desek w podłodze. Szczelina była tak wąską, że nie pozwalała oczom objąć większej przestrzeni. Ucieszył się jednak, jak dziecko. Całą noc i większą część następnego dnia przeleżał bez snu w niecierpliwem oczekiwaniu chwili, kiedy Kosińska wyjdzie z domu. Wyszła, jakby naprzekór, wtedy, kiedy przyniesiono mu obiad. Klemens po odprawieniu kelnera, zamknął się na klucz i zapominając o obiedzie, wziął się do zbadania powierzchni drzwi ślepych, pozornie łączących dwa pokoje: jego i Kosińskiej. Szpara znaczyła się w miejscu wycięcia ornamentacyjnego między szablonowym czworokątem i ramą. Po lekkiem zdrapaniu miejsca dookoła szczeliny zauważył, że między ozdobnem wyżłobieniem, a ramą znajduje się łączący ów ornament i ramę pasek stwardniałego i następnie pomalowanego, jak całe drzwi — kitu. Klemens bez namysłu i długiego trudu przy pomocy scyzoryka wyjął ze szpary długi kawałek stwardniałej masy. W drzwiach zaczerniał otwór szerokości palca. Grudowski z bijącem sercem przywarł okiem do grubej szczeliny. Zdawało mu się przez chwilę, iż oto udało mu się wtargnąć w głąb wielkiej tajemnicy, strzeżonej przed nim wszystką mocą i wolą cudzego życia. Naprzeciw otworu w przyległym pokoju stała szafa z lustrem, które ukazywało oku Klemensa całe wnętrze pokoju wraz ze szparą w drzwiach świeżo przezeń poszerzoną. Wydłubany kawałek zeschniętego kitu Klemens zachował w całości poto, aby, bądź to w czasie sprzątania pokoju przez Marcelową, bądź to podczas dnia, kiedy obserwacja była z jakich bądź względów niemożliwa, otwór dopasowanym kawałkiem założyć i wrócić drzwiom pozór nieprzeniknionej całości.
Od tej chwili, mianowicie od wniknięcia patrzeniem w życie Heleny, życie Klemensa jeszcze bardziej niż dotychczas zwarło się i zamknęło. Żadna prawie myśl nie ulatywała z czwartaka w świat, zapalony wojną. Wspomnienia zdrętwiały i osiadły na dnie. Czasem tylko, gdy ulica, dom cały, lecz głównie, gdy pokój Heleny zalegała cisza nocy, na chwilę przed snem wyrajały się myśli i wlokły go za sobą po drogach osobliwych rozumowań. Myśli te jednak nie były niżnemi odpryskami, jakiejś nieznanej Klemensowi całości — przeciwnie, były rodzonemi odszczepami, wykarmionemi i wyrosłemi z jednych i tych samych co najstarszy konar — korzeni. Poczęła je sprawiedliwa, więc bezlitosna i bezwzględna prawda życia — podglebie żyzne lecz pokryte starą i twardą skorupą praw nakazów i zakazów. Ta prawda, która tak oczarowała Klemensa w Miedzborzu. Ta prawda, która jako najwyższe piękno wskazała mu interesowność t. j. łączność cudowną i nieskończoną między najmniejszem i największem istnieniem.
Rozmyślania przedsenne Grudowskiego były powrotnem podejmowaniem pracy przy wykonywaniu z ślepej granitowej bryły kształtu życia pozaspołecznego. Społeczeństwo — to, według genjalnego Balzaka, druga natura człowieka, wmawiało się wżycie Klemensa znaczeniem wręcz potwornem. Jako suchotnik uważał się za jednostkę, stojącą poza granicami społeczeństwa.
— Choroba moja — owe domniemane zło, jest przecież, gdy głębiej się nad tem zastanawiam, najwyższem dobrem mojego życia. Pozwala mi, jako wydziedziczonemu od urodzenia członkowi społeczeństwa, mieć jedną tylko naturę. Czyż nie powinienem być jej za to wdzięczny? — stwierdzał z zadowoleniem, po dokuczliwych objawach choroby. — Gdybym był zupełnie zdrów, niezawodnie nie miałbym chwili czasu, obowiązki społeczne odebrałyby mi go zupełnie. Obowiązkiem społecznym jest przecież między innemi kręcenie się dookoła dźwięków, wypuszczonych przez szantażystów życiowych pod sam nos swych współczłonków społecznych. Dźwięków takich, jak altruizm. Czyż może być coś ohydniejszego, obrzydliwszego od altruisty ? Czyż możemy sobie wyobrazić Boga — altruistę? Bóg jest jak miłość! cóż bardziej egoistycznego ponad miłość? Miłuj bliźniego twego, jak siebie samego, to znaczy, żądaj od niego tego samego, czego żądasz od siebie dla siebie — myślał z mózgiem rozpalonym gorączką, dopóty, dopóki sen go nie zmorzył.
Wszystka filozofja Klemensa, zachwiana podczas jego pobytu w Miedzborzu, zyskała teraz nowe fundamenty i podpory. Wspierały się one na jego samotności, na nawycznem już tworzeniu swego wszechświata w granicach tej samotności obwarowanej i zaryglowanej. Do wewnątrz jej Klemens wpuszczał wszystko według własnej woli i potrzeby, natomiast nie wypuszczał z granic jej nic nazewnątrz.
Wypadki ostatnich tygodni wypłoszyły z Heleny Kosińskiej wszystką chęć życia. Słaniała się też w ostatecznej niemocy, w bezzaradności woli i rozumu zupełnej, jako blady cień od brzozy wichrami srogiemi targanej, tysiąckrotnie w jednej godzinie to bijącej poczochraną głową o ziemię, to zdzierającej ją w grozę chmur. Korzyła się w sobie, malała i nikła, jako grzesznica zwalająca na istność swoją brzemię win całego świata w niej zaklętego, by po chwili z pyłu, z jakowegoś ledwie postrzegalnego na ziemi śladu istnienia, zwielokrotniwszy się niezliczoną ilość razy, powstać i pokorze swojej niedawnej urągać i śmiać się z niej okrutnie, rozwłócząc boleść swoją bronami myśli zbuntowanych udręką nie do ścierpienia.
Słaniała się po ugorze samotności, kędy nie było z żadnej strony oparcia, gdzie tylko na ziemi skorupie przywarowały wspomnienia, pamiątki — ostre, raniące kamienie. Ratowała wyłącznie od śmierci, od zagłady tajemnica dwojga. Ona jedynie w mrokach tęsknoty wiązała jasnemi nici rzeczywistość z niebem dobrych nadziei. W niej spoczywała niepokalana perła serdecznego porozumienia. Z niej brał początek strumień, przezroczystym promieniem płynący po beztroskiej pochyłości życia w przepaść obecnego śmiertelnego zatroskania. Zbłąkany i błądzący w mrocznym i chłodnym tumanie odmętu rozłąki. Czepiały się więc onej tajemnicy w chwilach bezbolesnego odrętwienia myśli, niby leki cudowne stamtąd zażywając i siłę czerpiąc do przeżycia jeszcze godziny, jeszcze dnia, jeszcze tygodnia.
Rano otrzymała list od niego. Trzymając na kolanach od kilku już godzin to najświętsze pisanie, wplatała między wiersze i słowa znaki przypomnień: ulice całe, domy, spojrzenia, pieszczoty, lęki i znowu domy, aleje ogrodu, twarze obce nienawistne i znowu pieszczoty, lęki, szepty i twarz ze wszystkich wybraną i tak bez końca: obrazy, hieroglify przez nią tylko widziane i dla niej czytelne, kształty, dźwięki, słońca, mroki — całą tą wszystkość minionego szczęścia, zapisaną w sercu i mózgu, wplecioną w nerwy i wsączoną przez krew.
Do pierwszego słowa listu, do spieszczonego jej imienia, do dwusylabowego jej imienia „Heluś!“ nawiązywała, jako przeciwieństwo, tem bardziej wynoszące ważność tego zdrobnienia, ponury wyraz twarzy kochanka, siłę jego ramion i spiżowość całego ciała. Omartwiałem sercem wczulała się w ciepło kochankowej łaski, odszeptując głosem najtkliwszym imię jego, odpowiedź dziękczynną, znak kornego uwielbienia.
Zdania: „Od trzech tygodni jestem na froncie!“ — umysł jej zdawał się zupełnie nie przyjmować. Oczy spełzały po niem, jako po wiadomości drugorzędnej bez ważniejszego znaczenia. Przemartwiona docna, obolała — była jedynie w stanie uchwycić się pociechy, słowa, mogącego zwilżyć czarną spiekotę tęsknoty. To niepostrzeganie tragicznych stron pewnych wydarzeń, jakiemi wśród nich były listy kochanka, chroniło ją od ostatecznego zaprzepaszczenia się w rozpaczy bez ratunku.
Stan zaś ten był wynikiem nadmiernego pognębienia jej przez treść ostatnich tygodni. Została sama, kędyś w pośrodku złowrogiej pustyni — którą jest wielkie miasto, ogołocone z serc najbliższych, mówiące wciąż tym samym monotonnym pogwarem, obcym stroskanemu sercu.
Jedyna jej przyjaciółka, Bronka Witanówna, za której sprawą poznała największą radość i najsroższe cierpienie na świecie, wyjechała do Rosji. Pognała ją tam miłość do Margaja — zawleczonego przez wojnę, gdzieś, aż nad Wołgę. Helena, tracąc tych dwoje, straciła cały niemal sens życia codziennego.
Bronka — siostra Seweryna Witana, człowieka, który obnażył przed Heleną istotną wartość bytowania, który wyszarpał własną, niezmierzoną namiętnością najżarliwszy płomień miłości ze skostniałego i zdawałoby się, niepowrotnie zniekształconego jej serca — odjechała, podobnie, jak odjechał on, jedyny Seweryn.
Komuż powierzy teraz swoją tęsknotę? Któż stanie na drodze jej powolnego umierania i spojrzy oczyma, tak przypominającemi czemś tylko dla Heleny uchwytnem, tamte oczy, szczęście dające? Kto zrozumie jej nienawiść do ludzi, do każdego ich uśmiechu i radości? Z kimże mówić będzie o nim? Z kim? Ona, Bronka, przecież podała ich sobie, zbliżyła, jak dwie krople do siebie, ona przecież rozradowanem patrzała spojrzeniem, kiedy się zespoliły, tak, iż stały się jedną kroplą o jednym słońca odblasku i smaku jednakim. Ona wraz z Margajem strzegła ich przed sprawiedliwością praw, godzących w wielkie, nadmierne szczęścia ludzkie. A gdy wichura rozwlokła ciało onej jednej kropli po drodze straszliwej rozłąki — oni odeszli.
Została w samotności niemej i głuchej. Poza granicami jej mroku czyha wszędy obłuda i jeszcze większa, sroższa, bo wroga i bluźniąca tęsknocie samotność.
Została za niemocną radą serca w zamknięciu własnego bólu, w promieniu błogosławionej tajemnicy, która uświęcała ich miłość, w otoczeniu rzeczy, pamiętających zadawne spojrzenia oczu, lub dotknięcia ciała Seweryna.
Wpatrzona w czarną sieć liter listu kochanka, trwała aż do późnego zmierzchu w radosnem zadziwieniu, niby słońcem rażona, oślepła na okrucieństwo prawdy, postrzegająca jedynie blask i wedle pragnień własnych zwidziany pozór rzeczy, nic wspólnego nie mający z właściwym jej kształtem i istotą.
Dzień, kojący zazwyczaj trwogę zamyśleń ponocnych, wygasał, gryząc się w mrokach coraz mętniejszych i coraz bardziej nieprzeniknionych. Wieczór zaczął podpowiadać zmysłom gorzkie słowa prawdy za dnia niepostrzeżonej. Wyobraźnia ze szczegółów prawdziwych wysnuwała światy ponurych otchłani i przepaście beznadziei. Każdy martwy na ścianie cień, czarny kąt pokoju, tam i sam zmroczona podłoga, poczęły straszyć oczy, które uwięzły, napędzone przez sforę koszmarów w czerwonym płomieniu lampy; lecz i stamtąd miasto pocieszenia brały rozeznanie się we wszystkiej obecności położenia.
Któż z ludzi w ciężkich chwilach swego życia nie zgłębił różnicy między dniem i nocą. Któż z tych ludzi, doświadczonych niepewnościami, nie przypomni sobie takiej nocy, kiedy zdawało mu się, iż czeka go jeszcze jeden jedyny w życiu czyn: pociągnięcie cyngla rewolweru, opartego lufą o serce lub skroń? I któż z tych samych ludzi, którym ponoć tylko jedna pozostała jeszcze noc, nie uśmiechnął się, gdy go podstępnie przez szczeliny w okiennicach nie podejrzał dzień, wskazując wygodne łóżko i szufladę dla rewolweru... Po przespaniu się zaś, Boże drogi, znowu spać? — wszystko jedno wiecznym, czy niewiecznym snem, nie godzi się tem bardziej, gdy na progu domu leży ogromne brzemię trudu do dźwignięcia.
Noc szła do łóżka Heleny zewszechstron. Zimnym splotem zaczęła ściskać głowę. W skroniach zatętniła krew szybko, głośno, rytmicznie. W uszach rozszumiała się cichość. Światło naftowej lampy zdało się ścigać każdą myśl, cofającą się w zestrachaniu, i wyciągać ją, niby oczy z pod zamkniętych powiek najaw męki widzenia owej obecności życia. Zaczęła się bezłaskawość nocy. Samotność wmówiła się tak wyraźnie zmysłom, że Helena zadrżała. Wstała z łóżka i zaczęła może po raz tysiączny, jakże jednak inaczej niż poprzednio, odczytywać list Seweryna. Teraz widziała wszystko. Wyobraźnia z każdej niemal litery tworzyła całe prawie obrazy tyle ponure, jednocześnie tak logicznie i bezpośrednio wyrastające ze słów kochanka, że Helena dojrzała jako jedyny ratunek — śmierć.
W najważniejszym co do treści, końcowym ustępie listu wyczytała wyrok: „Chcąc wrócić do Ciebie, muszę przebyć tutaj pięć lat. Myśląc o Tobie, myślę najpierw o tych pięciu latach mej służby w Legji i o wojnie... Tutaj na froncie najśmielsze nadzieje nie sięgają poza czas kilku tygodni. Co kilkanaście dni, t. j. podczas odpoczynku będzie pisał do swojej (zapewne jeszcze) Heleny, jej Seweryn“.
Na tło rozpacznej tęsknoty wyszły z całą potęgą okrutnego znaczenia dwa słowa zwątpienia kochanka, w nawias ujęte: „zapewne jeszcze“. Najmiłościwszą skreślone ręką wraziły się w jej serce bólem ponad wszelkie wypowiedzenie... Tamto wszystko mogła zelżyć, przekleństwem sięgnąć bowiem tamto: te pięć lat i wojna — były nie z niego, były przymusem rozłąki, siłą wrogą, lecz tego, co poprzez taki świat podało jej zwątpienie Seweryna, nie wolno jej było tknąć ani myślą, ani słowem zagniewanem. Jakże wytłumaczy mu, jakże zaprzeczy, jakże przekona go, by się nie odwrócił i tam ze złem o niej sądzeniem nie został. Cierpienie podpowiedziało jej, jako dowód niewinności — śmierć.
Przywołała na świadectwo swej tęsknoty ściany pokoju i wszystko, co w nim było. Potwierdziły. Cofnęła się cała w głąb siebie, przypomniała sobie wszystkie myśli, sny nawet wszystkie, cały ten czas rozłączny — była bezgrzeszna. Nieubłagana konieczność śmierci wyjawiła się zamyśleniu, jako jedyny dowód bezwiny. Dowód ten złoży w ręce czasu, który poprzez niezmierzone przestrzenie rozdzielenia zaniesie go do kochankowego serca.
Zaczęła odważać zrozumieniem dokładnem każde słowo listu. Nic teraz, gdy powzięła ostateczne postanowienie, nie mogło jej omamić. Przesuwając wyobraźnią dnie i miesiące różańca rozłąki, przelękła się bardziej, niż śmierci, owych pięciu lat — obszaru cierpienia, żadnem kochającem sercem nieogarniętego. Umysł jej podniósł niby trupa Seweryna, istotę wojny. Ułożył przed oczyma i widokiem najkrwawszym zdarł z nich wszelką mgłę ostatnich złud. Wnikał zkolei w najbardziej dotychczas zacienione szczegóły codzienności. Zewsząd, jako miłosierdzie jedyne, jako łaska, jako dowód bezgrzechu, jako miłosne porozumienie wmawiała się życiu śmierć.
Zresztą, czyniąc teraz to ostateczne rozrachowanie, Helena przekonała się, że nie było już dla niej życia, nawet wówczas, gdyby Seweryn do niej nie napisał. Nie miała przecież już żadnych do życia środków: ani, jak to mówią, materjalnych, ani poniekąd fizycznych.
Północ była już blisko, kiedy Helena, niby ze snu za długiego ocknięta, gotowała się pośpiesznie do sakramentu odpuszczenia winy najsroższych cierpień. Zaczęła z dawną starannością sprzątać w pokoju, gdzie panował zamarły nieład. W przypadkowem ułożeniu tu i owdzie spoczywały od dni, nawet od tygodni wielu szczegóły ubrania Heleny. Niektóre, zda się same, by oka nie razić, osunęły się w miejsce niewidoczne. Wyrozumiałe na troskę swej pani przywarowały pokornie, nie dopominając się ani formą, ani barwą o należne wyróżnienie. Wydobyła jedne z ukrycia, inne poskładała tak, jak nie pamiętały, z wyprostowaniem najmniejszej zakładki, lub zmarszczenia. Włożyła wszystko do schowków dla nich przeznaczonych. Zasłała łóżko pościelą w świeżą bieliznę przyobleczoną. Długo bardzo ustawiała i przestawiała wszystkie drobiazgi, na wygląd i miejsce każdego przedmiotu bacząc pilnie.
O północy pokój Heleny miał inne, niż zazwyczaj wejrzenie. Spoglądał wszystką w nim rzeczą, niby chory nietykalny dostojnik. Jakaż rozkosz wystawiać teraz wyglądem swym obecne uczucia jego pani. Po doprowadzeniu pomieszczenia do porządku Helena doznała uczucia pewnego błogiego zadowolenia, zdawało się jej, że oto jakimś osobliwym zwabiem zdołała porozumieć się z Sewerynem. Zabrała się tedy z pogodnym natchnionym spokojem do przystrojenia się. Majaczyło się w jej podświadomości przekonanie, że ubiera się dla Seweryna. Usiadła przed wielkiem lustrem bieliźniarki i wpatrzyła się w odbicie własnych oczu. Sądziła, że już bezpowrotnie pogasły, że światło ich wyżarte przez łzy nie zdolne będzie zapłonić nawet w chwili powitania kochanka. Oczy jej jednakże miały zadziwiającą żywość i dawny, pociągający ludzkie patrzenie, czystego diamentu blask. Niepomału uderzył ją także, niby pierwszy raz dostrzeżony, rysunek powiek w ciężkości swojej kryjących przeżyt, udrękę miłości, rysunek ujawniający zażycie smutku, aż po brzegi wszelkiej możliwości serdecznego wytrzymania. Podobała się jej ta płynność linji górnej powieki, ozdobionej długiemi, czarnemi, odwiniętemi ku brwiom rzęsami.
Po miesiącach rozłąki z kochankiem, zarazem fizycznej rozłąki z sobą, pierwszy raz nawróciła się do siebie. Oniemiałe ciało przemówiło melodją dawno zasłyszaną, niezmiernie dla pamięci miłą i subtelną. Złudzenie jakowegoś osobliwego i bezwzględnie pewnego porozumiewania się w owej chwili z Sewerynem skłaniało ją jeszcze bardziej do łagodnego, prawie, że współczującego spoglądania na siebie.
Zimną wodą w nieopalonym pokoju obmyła całe ciało, spryskała je następnie perfumą „Un peu d’ambre“, zapachem, który niegdyś zastępował, nawet przewyższał wszystek stopień podniet, daremnie obmyślanych przez jej chwilowych adoratorów, który od początku tak oszałamiał zmysły Seweryna, który został w pamięci, by w jakichś osobliwych okolicznościach najnieoczekiwaniej wysłowić znakiem fizycznym treść przeżytych rozkoszy.
Rozpuszczone włosy pokryły ramiona i dreszczem zbudziły Helenę od stóp aż do głowy. Dopiero teraz uprzytomniła sobie, obejrzawszy się — po dreszczowem wstrząśnięciu — dookoła siebie, przyczynę i cel swej pracy. Złapała się niby na gorącym uczynku mimowolnej niewierności. Przed chwilą było jej tak dobrze! Ukoiło się wszystko. Tęsknota nie wyszarpywała serca. Myśli ścichły, przywarowały na dnie mózgu, o nic się nie dopominając, nie wybiegając w przyszłość nawet dni najbliższych. I oto nagle chwila ochłodu dreszczowego podała truciznę rozeznania. Wytknęła oczom nagość. Poprowadziła nawrotnie szlakiem myśl tragicznym, aż do jedynego wrzekomo rozwiązania, do rozwiązania postanowionego, zdawało się jej przed czasem całego życia. Łzy potoczyły się po policzkach, popłynęły po wypukłościach piersi aż na odrętwiałe nogi. Zimno i strach obleciały ją w krąg. Zamróz dopadł serca, krwi i mózgu. Skuliła się cała, wsuwając razem złożone dłonie między kolana. Mniemała, iż zdoła jakowemś wewnętrznem zwarciem się ominąć śmierć, która wyjawiała się teraz z całą nieubłaganą wyrazistością. Na czoło myśli wychyliła się jedna najbardziej rozpaczna: że już nigdy nie zobaczy Seweryna. Wzięła znów do drżących rąk list jego. W miarę, jak go odczytywała, ogarniała ją ciepła, osłabiająca pewność. W tem roztkliwieniu trwała tak długo, aż wola śmierci stopniała w niem, niby gromnica oddechem wiernych w świątyni nagrzana. Widziała wciąż jeszcze, jako nieuniknione jedyne wyjście z położenia — tę śmierć, której bliskość zastraszyła ją, którą jednak wskazał i nakazał jej Seweryn. Najgłębiej przekonana, że taka była wola jego, wstała, iżby być posłuszną kochankowi.
Margaj, wyjeżdżając do Rosji, zostawił Helenie mały belgijski brauning. Nieraz podczas dnia lub nocy wyjmowała z pod poduszki tę, dopasowaną do każdej гęki, jak ją nazywała — maszynkę i powtarzała z tajemną lubością lekcję obchodzenia się z nią, cały wykład praktyczny, dopełniony niezmiernie barwnem omówieniem Margaja — jedynego przyjaciela Seweryna. Przypomniała sobie teraz wszystkie słowa nauczyciela. Pamięta, jak mówił, pokazując szczegóły rewolweru, np. zabezpiecznik: „Ten migdałek, jak się go pchnie do góry, sztajerem ma gębą zamkniętą, jak się cofnie na dół — gęba otwarta“. Rewolwer był nabity. Helena, błądząc myślami po zakamarkach przeszłości, to zasuwała, to odsuwała zabezpiecznik. W zamyśleniu podeszła do lustra. Na tle jasnej, żywej plamy ciała wyznaczał się czarny kształt brauninga. Po oczach przebiegł pobłysk światła, równą linją znaczący długość lufy. Pobłysk ten spędził myśli w gromadkę i zdawał się przynaglać rękę do czynu, ponad którym stała, w jej obecnem mniemaniu, twarda wola Seweryna.
Helena podeszła do okna. Wspięła się na palce, by dojrzeć ulicę. W chłodnej, wilgotnej ciemność starało się skonać światło niewidzialnej latarni, poza tem żadnego znaku życia. Zkolei, nie wiedząc, co czyni i dlaczego czyni, podeszła do drzwi, przekręciła klucz w zamku, następnie zaczęła, niby je żegnając, oglądać meble w pokoju, wreszcie usiadła znowu przed lustrem. Znowu potoczyły się łzy. Helena opuściła się na kolana. Przełożyła rewolwer z prawej ręki do lewej. Przeżegnała się. Usta zaczęły szeptać urywane, niepowiązane w logiczny sens zdania, słowa od lat zapomnianej modlitwy. Łkanie ścisnęło krtań. Lewa ręka podała broń prawej. Jeszcze jedno przypomnienie nauki Margaja, że: „w razie czego można migdałka odsunąć wielkim palcem prawej ręki“. Odsunęła zabezpiecznik według wskazań nauczyciela. Spoglądając na koniec lufy rewolweru, przybliżyła ją zwolna do lewej piersi. Odchyliła głowę wtył. Do ust, gdzieś z przepaści serca, przez ściśnięte gardło dźwiękiem ostatnim, jak krew ciepłym, popłynęło imię kochanka...
Nagle posłyszała za sobą, zanim zdążyła wymówić najdroższe imię, jakby szept sykliwy całego pokoju: „Seweryn!“ Nie wierzyła uszom. Czyżby zwidział się wszystkim zmysłom głos, który jej jeszcze drżał w całej głowie? Nadsłuchała. Znowu posłyszała ten wyszept pokoju: „Seweryn!“ Zatrząsł nią dreszcz febryczny. Nie wiedząc zgoła, co czyni, zacisnęła palce dokoła rewolweru. Padł strzał. W rogu na dole wielkiego lustra wyświetliła się maleńka szczerba, od której rozchodziły się prawie do połowy czworokątu zwierciadła brylantowe promienie pęknięć. Trzeci raz posłyszała z bezwzględną wyrazistością: „Seweryn!“ Rewolwer wypadł z ręki. Napoły martwa pobiegła do drzwi. Otworzyła je z zamknięcia klucza! Gdy czwarty raz dopadło ją imię kochanka, opuściła ją wszystka przytomność. Zbrakło jej sił, by nacisnąć klamkę. Upadła całym ciężarem niemocnego, omdlałego ciała na podłogę.
Cichutko skrzypnęły zawiasy ostrożnie otwieranych drzwi.
Klemens Grudowski wnet opanował wzruszenie. Stwardniałym kawałkiem kitu zamknął światło w szczelinie drzwi, poczem — celem zważenia możliwych następstw wypadku, głównie strzału, który obił się o wszystkie drzwi, co najmniej czwartego piętra — położył się nawznak. Do warg przyczepił się, niewiadomo skąd, uśmiech zadowolenia. Uważne nadsłuchiwanie nie wyłapało z ciszy późnej nocy najlżejszego szmeru.
— Niemasz to jak sen sprawiedliwych! — pomyślał Klemens, narzucając na siebie ubranie. — Zawsze zazdrościłem żarłokom, opasom, prostytutkom, anemicznym dziewicom i urodzonym zbrodniarzom tych zdolności.
Zatrzymując się pod drzwiami pokoju Kosińskiej, jeszcze raz nadsłuchał. Ztyłu, zapewne od wezgłowia przerośniętej blondyny, z jakiejś szafki nocnej nadlatywało suche, głośne i monotonne cykcykanie budzika, poza tem nic nie mąciło tajemniczego spokoju nocy. Nacisnął klamkę. Drzwi ze stękiem i skrzypnięciem w zawiasach ustąpiły, lecz otwierane do wewnątrz pokoju wnet zatrzymały się, uderzając o jakąś przeszkodę. Nieopodal progu leżała wciąż jeszcze przytomna Helena. Klemens naparł ostrożnie, lecz mocno tak, iż po chwili siłą odsunięte ciało pozwoliło mu się przecisnąć przez wąską szparę i wejść do pokoju. Piękna nagość kobiety, leżącej bez czucia na podłodze — onieśmieliła Klemensa. Znalazłszy się w pokoju Heleny, zagubił w pamięci właściwą przyczynę przyjścia tam. Należało pośpieszyć z ratunkiem i ocucić zemdloną. Narzucało się jednak pytanie: co potem? Jak usprawiedliwi swoją obecność, gdy Helena odzyska przytomność? Po chwili namysłu i wahań postanowił bez względu na następstwa przyjść Kosińskiej z pomocą.
— Cóż, stanę się trzeciorzędnym, nieodpowiedzialnym aktorem tragedji! To może znacznie rozszerzyć krąg mojego życia. Nienapróżno twierdziłem, że interes życiowy można znaleźć wszędzie, niezależnie od miejsca i otoczenia. Omnia mea mecum porto! — znaczy, że tem wszystkiem mojem jest wszechświat, tak bezwzględnie dla mnie ode mnie zależny. Noszę go cały wszystkim umysłem i zmysłami mojemi. Doskonały egotyzm! Ale, żeby się tylko nie wplątać jakimś udziałem, jakimś chwalebnym czynem!... Zaczynam myśleć kategorjami społecznika. Odróżniam niby czyny chwalebne, zwykłe i niegodne. Otóż podkreślam ironicznie chwalebność czynu, dzięki któremu mógłbym znaleźć się na nieskończonej liście członków społeczeństwa, od czego, Boże mocny, Ty, który obdarzyłeś mnie łaskawie suchotami, niezawodnie mnie uchronisz. Pozwól mi być egotystą, gdy zaś nim będę — zapomnieć o Tobie zupełnie. Imię Twoje w myślach lub na ustach moich będzie świadectwem mojego upadku. Przysięgam! Uratowałem życie ludzkie, trzeba się będzie niem zająć!
Przecisnąwszy przez bezładne skłębienia myślowe postanowienie ratowania Heleny, klęknął nad nią i ostrożnie, podnosząc niemocną, bezwolną głowę, oparł ją o swoje kolana. Szerokim rzutem spojrzenia ogarnął i ocenił wartość życiową Kosińskiej, która w tejże chwili uczyniła kilka drobnych ruchów ręką, następnie otworzyła oczy i zawiesiła napoły widzące patrzenie ich na ścianie. Klemens wstrzymał oddech. Cisza była tak czysta, tak przezroczysta, że już nie słychać, lecz widać było niemal bieg dwóch serc, wybijających głuchy, przyśpieszony takt na moście granicznym — chwili życia szczególnej. Myśli wynurzały się z mgławych odmętów niepewnie, jakgdyby oślepłe. Na oczy zsunęły się znowu ciężkie powieki. Nadmierne wyczerpanie sił nie pozwalało ciału na ruch bardziej zdecydowany, jednocześnie odbierało świadomości możność szybkiego rozeznania się. Przytomność wracała powoli.
Ręce Klemensa zadrżały. Próżno starał się opanować wzruszenie, odbierające mu wszelką pewność siebie. Drżenie nie ustąpiło, przeciwnie wzmogło się.
— Kto to, kto? — nagle rzuciła przerażona Helena, zrywając się na równe nogi i zostawiając przed sobą klęczącego Klemensa.
— Pani będzie...
— Kto pan jest? — krzyknęła, wkładając na siebie długi płaszcz.
— Postaram się to pani wytłumaczyć, pozwoli pani jednak...
— Nie, nie pozwolę!...
— Pani strzelała, prawda? — zapytał Klemens umyślnie ściszonym głosem.
To pytanie cofnęło, wepchnęło wstecz pnące się na usta Heleny słowa oburzenia i zdziwienia. Pamięć znagła rozogniona, wyobrażenie życia zerwanego i znowu siłą nieznaną nawiązanego i ta noc, niby szczyt trudami nadludzkiemi zdobyty, szczyt, z którego, zdawało się jej, nie było już nijakiego zejścia — zaklęły Helenę w bezruch zupełny.
Wola wszystka stajała.
Nie odpowiedziała Klemensowi słowem żadnem, mówiła mu zato zakłopotaniem bezradnem swoich docna osmętniałych oczu, powolnością i pokorą duchowego bezwładu.
Grudowski szukał słów najbardziej dla niej w tej chwili przystępnych i zrozumiałych, nie mogąc ich jednak znaleźć — milczał.
Milczeli oboje czas długi — póki nie minęła w nich wszystka nagłość wrażeń, póki nie wzięła serca Heleny w posiadanie moc obojętności przedziwnie dobroczynnej.
Obolała, zmęczona wpatrzyła się w Klemensa szeroko bardzo rozwartemi oczyma, pytając spojrzeniem zalęknionego dziecka:
Kto jest i czego chce od niej?
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Klemens z umysłu nie przerwał milczenia i wyszedł.
Niby zbłąkana w nocny czas zadymki śnieżnej zakuliła się w resztę ciepła potyranego życia. Niemocna, by się zwrócić w jakąkolwiek bądź stronę i ruszyć naprzód, by wypatrzyć w dookolnem świecie ścieżynę najwęższą — uległa całkiem owej niemocy niby sile zwyższa rządzącej. Waliły w nią z zewsząd twarde zlodowaciałe płaty wspomnień najbliższych, smagał obnażone nerwy gęsty wilgotny chłód na każdem miejscu wejrzenia i pomyślenia, wicher lęku targał, niby brzózką sierocą we wydmę piaszczystą słabo nićmi korzeni wszytą. Nie broniła się wcale.
Poranek listopadowy zdurzył już zlekka mrok nocy. Wmamrotała się do pokoju wraz z hałasem budzącej się ulicy najpierwsza godzina dnia. Lampa powoli ściągała z podłogi, ze ścian i ze sprzętów światłość z każdą minutą coraz bardziej słabą i strwożoną. Wszystko wkrąg Heleny otoczenie było obojętne, jakgdyby zaplątane we własne zmęczenie. Gnuśność świtu jesiennego zaległa na nizinę mętną, bez żadnego wyrazu i zdolności współczucia, szarzyzną. Nieśmiałą bielą pościeli podmówiło się Helenie łóżko. Dała mu się wszystka. Jeszcze przez chwilę czuło ciało chłód, jeszcze chwilę zatulało się i zakurczało do wewnątrz, jeszcze chwilę męczyła głowę zawiłość, aż przepadła wszystka świadomość i rozeznanie w odmęcie snu łaskawym.
Zbudziła się Helena dopiero na godzinę przed zmierzchem zupełnym. W ledwie, wolą dającym się podźwignąć, ciężarze głowy panował ból mętny, w skronie młotem walący raz po raz, bez przerwy. Oczy spoglądały, nic jeszcze nie pojmując, widząc bez wiedzenia. Rozwarło je zamyślenie, wynurzające ponad powierzchnię pamięci kształt jakowyś, niby głowę topielca — kształt zimny, obcy, lecz żywy. Wyraźnie znaczyła go wyobraźnia i coraz dokładniejsze przypomnienie na tle drzwi. Czasem zdawało się, że to sen, wówczas świadomość otrząsała się w radości z koszmarnych przywidzeń i podejmowała sprawy inne, ciągłe i najważniejsze od szeregu miesięcy. Gdy jednak bezlitośna pamięć przypomniała treść słów nielicznych nieznajomego, wszelka pociecha spełzła, jako kolor rzeczy nie przyrodzony, pozorem tylko pożądanym istotę jej właściwą mylący. Ocknienie zupełne pociągnęło myśli po wędołach i wybojach. Zapragnęła, by przyszedł ów człowiek, który ją nawskroś przepatrzył, który o północy wtargnął do jej pokoju, wszedł wtedy właśnie... Jakgdyby słowem czarodziejskiem wywołane, rozległo się ciche stukanie do drzwi. Zaskoczonej znienacka zbrakło słowa odpowiedzi. Stukanie powtórzyło się.
— Kto? — spytała wreszcie.
— Czy można?
— Kto tam? — powtórzyła pytanie, wyskakując z łóżka.
— To ja!
Nie zdziwiła jej ta osobliwa odpowiedź, „to ja“ powiadomiło ją dokładnie o osobie czekającego.
— Zaraz, — rzuciła jakby gniewnie. Przeczesała rozpuszczone włosy, ubrała się i zasłała łóżko. — Proszę wejść! — zezwoliła następnie, głosem zupełnie słabym. Serce zatłukło się w piersiach, nogi straciły, niby falą gorącą podmyte, siłę i sprężystość w zgięciu kolan, gdy zgrzytnęła klamka otwieranych drzwi. Klemens Grudowski wszedł do pokoju. Po pierwszem spojrzeniu na Helenę zgubił się w onieśmieleniu do tego stopnia, że musiał się oprzeć plecami o ścianę.
— Słucham pana! — zaczęła, odzyskując pewność siebie.
Zwrócenie się Heleny do Klemensa powiedziane chłodno i niemal ostro zbiło go doreszty z tropu. Nie mógł znaleźć narazie ani jednego słowa odpowiedzi. Milczał. Ją odwlokły od treści chwili osobliwe przypuszczenia i domysły. Pobladła. Ważyła snać coś w głowie ciężkiego, bowiem wzrok jej znagła zastygł w szczerbie zwierciadła utkwiony. Obiegła ją jedna myśl, że nieznajomy mężczyzna śledzi ją poto, by wykryć miejsce pobytu jej kochanka. Dookoła niego, niby w krąg osi bytu, obracała się wszystkość jej obecnego życia. Żaden domysł nie poddawał przypuszczeniom jej samej, jako pewnej całkowicie istniejącej jedności. Ona nie wchodziła w rachubę tych przypuszczeń, jeśli zaś wliczała siebie, jako ułamek tysiączny w sumę przewidywań przyszłości Seweryna — czyniła to bezwiednie. Kiedy przemyśliła wszystką rzecz domysłem podszepniętą, uśmiech rozjaśnił jej spojrzenie i twarz całą. — Cóż teraz może mu zrobić ten chudy, milczący człowiek? — pomyślała i zwróciła się do Klemensa tym razem prawie, że z wesołością.
— No, słucham pana, przecież musiał pan przyjść tutaj z jakimś określonym zamiarem, więc?...
— Ach, moje zamiary! — mruknął pogardliwie. — Czy pozwoli mi pani usiąść?
— Proszę!
— Jestem bardzo zmęczony. Nie spałem całą noc, w dzień również nie spałem, pani zato wypoczęła...
— Skądże pan o tem wie ? Widzę, że się pan niepotrzebnie i nadto trudzi. Poco ? Mogę panu wszystko ułatwić...
— Co? — zapytał Klemens zlekka zdziwiony.
— To właśnie, co jest celem pańskiej wizyty i przyczyną pańskiego zmęczenia.
— Doprawdy nie rozumiem...
Helena przerwała mu głośnym śmiechem.
— Porozumiemy się! — rzekła — tem bardziej, że pan, ani inny, do niego z pilności i sprytu podobny, nie jest już straszny.
— Nie przypominam sobie, bym był kiedy, jak pani mówi, straszny...
— Wczoraj wydał mi się pan takim — powiedziała z nagłem osmuceniem.
— Ładnie musiałem wyglądać! — zadrwił Klemens.
— Otóż, drogi panie... Przystąpmy wreszcie do rzeczy.
— Jeśli widzi pani konkretną, wogóle jeśli pani widzi jakąkolwiek bądź rzecz, do której moglibyśmy oboje przystąpić — przystąpmy! Wybawi mnie pani z zakłopotań.
— Chcę panu wytłumaczyć zbyteczność trudu, który pana tak męczy. Niech mi pan nie przerywa! Mniej więcej rok temu Seweryn Witan, jedyny mężczyzna, którego kochałam i kocham nad życie, zabił pewnego Niemca poto, by mu zabrać kilkaset rubli, mogące nam zapewnić parę miesięcy najcudniejszego życia.
Klemens otworzył szeroko bardzo oczy i wpatrzył się zdziwieniem swojem w Helenę.
— Zrobił to dla mnie!
— Dlaczego nie dla siebie? — przerwał Grudowski — zresztą wszystko jedno — proszę, słucham panią, — strzymał chęć poprawiania nieścisłości logicznej.
— Proszę mi nie przerywać! Zabił tego Niemca dla mnie! Ja to już sobie wszystko do każdego szczegółu przemyślałam, i zabił dla mnie! Ja jestem współwinna, niech pan to sobie zanotuje!
— Niby poco? — zapytał wciąż jednako zdziwiony Klemens.
— Przyda się panu! Będzie pan mógł zamiast kanarka z dachu wydać wróbla z ręki.
— Żebym cośniecoś rozumiał, mogłoby być to wszystko, co pani opowiada, dla mnie niezmiernie ciekawe! — wyznał szczerze Klemens. — Narazie dowiedziałem się, że mąż pani, czy kochanek zabił pewnego Niemca, to rozumiem, rozumiem nawet pobudki takiego czynu...
— I cóż chciałby pan zrozumieć, właściwie dowiedzieć się co dalej?
— Hm? Domyślam się, że męża pani, czy kochanka niema obecnie w Warszawie.
— Jakże łatwo i prędko domyślił się pan? — zaznaczyła ironicznie Helena — tak, niema go w Warszawie, jest daleko we Francji i to na froncie.
— W wojsku?
— Tak! Tam mu pan...
— Znów zabija Niemców? — zauważył z uśmiechem.
— Aha, znów zabija Niemców!
— Ciekawy jestem, czy z równą pasją...
— Otóż, drogi panie, tam go już pan nie sięgnie, jestem spokojna!
— Przepraszam panią, za kogo właściwie pani mnie bierze? — zapytał Klemens, natrafiwszy w myślach na domysł zgoła dla niego szczególny.
— Za kogo? Ha, ha ha!... Pan sądził, że ja się odrazu, albo wcale na panu nie poznam! Niestety miałam już do czynienia z takimi, jak pan.
— Mianowicie?
— Mianowicie ze... ze szpiclami!
— Jakto? — Klemens wstał dotknięty głęboko, wnet jednakże opanował się i usiadł.
— Obraziła pana ta pospolita nazwa pańskiego fachu?
Klemens nie mógł powstrzymać gorącej fali zawstydzenia, bijącej od ciała do wewnątrz mózgu. — Czyżby wiedziała o tem, że podpatrywałem ją na każdym kroku? — pomyślał, uciekając od niej patrzeniem w kąty pokoju najciemniejsze.
— No? Słucham! Dlaczegoż to łaskawy pan zamilkł po tym szlachetnym odruchu oburzenia.
— Cóż odpowiem pani na to zaszczytne posądzenie mnie o specjalność, jakąkolwiek bądź specjalność? Chyba że: niestety nie, albo raczej: na szczęście nie jestem ani ministrem, ani lekarzem, ani malarzem, ani agentem śledczym, ani nawet kochankiem. Zaraz, zaraz!... Pani jest tak piękna!...
— Że pozwolę sobie pana w tej chwili za drzwi wyrzucić!
— Jeszcze słowo, pozwoli pani i sam wyjdę!
— Prędzej!
Klemens podszedł do siedzącej Heleny i wskazał jej ślepe, zabite drzwi widoczne tylko częściowo między szafą i kozetką.
— Tam właśnie za temi drzwiami mieszkam.
— Jakto? — krzyknęła Helena.
— Zdziwiło to panią, może zarazem przekona, że nie jestem tym, jak się pani wyraziła, szpiclem.
Helena zaczęła się przyglądać uważnie Klemensowi, poczem z poprzedniem zdziwieniem spytała:
— Jakto, tam pan mieszka, tu obok, przez ścianę?
— Tak! To właśnie moja jedyna specjalność, jeśli nie specjalność, to w każdym bądź razie sposób określenia mnie poza mojem imieniem i nazwiskiem. Można powiedzieć: „Ten z pod szesnastego“, albo „ten, który mieszka obok tej pięknej brunetki“. Nazywam się, pozwoli pani, Klemens Grudowski.
— Ale, to przecież pan był w nocy?...
— Ja!
— Poco pan przyszedł?
— Poto, by... — przyjrzał się Kosińskiej bacznie — poto, by móc dzisiaj rozmawiać z panią, poto by... — nie kończył, jakgdyby na jej słowa czekając.
— Poco ? — powtórzyła szeptem, nie słysząc więcej jego głosu. Przypomniała sobie wszystko, co od zbudzenia się już była zapomniała potrosze.
Klemens przywarł okiem do szpary. W przyległym pokoju toczyła się, niby stary wóz po bruku, rozmowa dwojga ludzi. Helena wystukiwała, szorstko i opryskliwie jednakie słowa upartego przeczenia:
— Nie!
— Dlaczego ? — dopominał się o przyczynę, nieustępliwy głos męski.
— Powtarzam panu, że tutaj nie!
— Przyjdzie kto?
— Ciszej!
— Czy ma ktoś przyjść? — powtórzył pytanie szeptem głos niski i ochrypły.
— Nikt nie przyjdzie, ale tutaj nie!
— Niechże pani choć powie dlaczego?...
— Dlaczego mnie pan drażni, dlaczego? — spytała naraz prawie ze łzami. — Ja wogóle już nie... Niech pan idzie!
— Ależ zupełnie...
— Nie, nie, ja już nie! — broniła się przed czemś Helena.
— Ja panią bardzo przepraszam... Pani jest taka dziwna... Niech mi pani pozwoli wytłumaczyć... Proszę panią... No proszę...
— Niech mnie pan nie dotyka.
Klemens, zdawało się, cały spłynął w to jedno wytężone oko w szczelinę drzwi zagłębione. Widzenie zakrywało mu ciemno szare sukno ubrania mężczyzny, stojącego w pośrodku pokoju Heleny. Nie zdając sobie sprawy dlaczego, chciał ubrać się i pójść do Kosińskiej. Sądził, iż należy ją bronić. Przed kim, czy przed czem — nie wiedział. Pochwycił wysilonym słuchem jeszcze kilka słów rozmowy i zerwał się z łóżka, jakgdyby czyjemś wołaniem o pomoc przynaglony. Ubrał się i wybiegł z pokoju. W ciemnej, kształtu wachlarza sionce natknął się na kogoś, kto najwidoczniej zmierzał do jego pokoju.
— Do kogo? — zapytał nieznajomego, nie widząc jego twarzy.
— Do siebie! — odpowiedział najspokojniej zapytany.
Klemens wsunął się w ciemny kąt przedpokoju. Sądził, że to opuszcza Kosińską ów w szarem ubraniu mężczyzna, którego widział przez szparę w drzwiach. Zdziwił się jednak niepomału, gdy sprawdził, że rozmowa w pokoju Heleny trwa i że dopiero co spotkany po krótkiem usiłowaniu otwarcia kluczem niezamkniętych drzwi wszedł do jego mieszkania. Stał dłuższą chwilę, nie wiedząc, co począć. Z jednej strony zatrzymywało go w miejscu wrażenie, że Helena w każdej chwili może bądź zażądać, bądź potrzebować jego pomocy — z drugiej — nieznajomy, który, idąc do siebie, wszedł do jego pokoju, wskazywał ciekawości konieczność pójścia za nim. Po długiej chwili wahania, poszedł do siebie. Gdy był już w pokoju, powitało go rzucone z wściekłością od strony łóżka pytanie, zgoła zdecydowane:
— Kto tam, do stu djabłów?
Klemens, choćby dlatego, że wnet po owem pytaniu usłyszał głośne chrapanie, nie odpowiedział, lecz zapalił zapałkę i rozejrzał się dookoła.
Z pod kołdry stroszyły się czarne strąki włosów i kształt ludzki, jakby nad miarę zwykłą długi, znaczył się pod jej przykryciem. Obok łóżka odpoczywały wsparte jeden o drugi, docna omdlałe, długie wojskowe buty, całe gliną wraz z cholewami oblepione. Tam i sam: na podłodze, stole, krzesłach, nawet na szafie poniewierały się szczegóły oficerskiego ubrania.
— Przepraszam pana — zaczął Klemens, stając u wezgłowia leżącego — czy może mi pan wyjaśnić?... — ponieważ pytany nie odpowiadał i zdaje się nie miał zamiaru odpowiadać, do czego w znacznej mierze przyczyniały się: otwarte szeroko usta, chrapanie, no i sen, zresztą bardzo oczywisty i twardy — Gradowski dotknął ręką jego ramienia. Gdy i to nie pomogło — zapalił lampę, sądząc, że może światło odemknie mocno snem sklejone powieki szczególnego gościa. Po chwili oczekiwania, najzupełniej próżnego, Klemens przekonał się o bezskuteczności wszystkich dotychczasowych prób wraz i o swej bezradności, która nadmiernie zdziwione jego oczy przykuła do łóżka zajętego, jakiemś prawem kaduczem, przez nieznajome mu indywiduum.
— Oho! sprawa jest nietylko ciekawa, ale i groźna — zauważył w duchu, gdy dojrzał wystającą z pod jego własnej poduszki kolbę wielkiego rosyjskiego rewolweru.
— Panie! — zawołał pełnym głosem, tym razem chcąc ostatecznie wypróbować twardość snu nieznajomego.
Śpiący nie drgnął! Wówczas Klemens ruchem szybkim i zdecydowanym wyciągnął rewolwer z pod poduszki. Właśnie, gdy szukał dookoła siebie, jakiegoś tajemnego schowka dla t. zw. wojskowej, krótkiej broni palnej, z obocznego pokoju Kosińskiej zaalarmowały słuch jego głośne i gniewne słowa Heleny.
— Proszę wyjść natychmiast, natychmiast! — następnie płacz, przechodzący w spazm tłumiony i bolesny.
Klemens, niby za połę marynarki pociągnięty, zachwiał się wstecz i usiadł na łóżku. Poprzez śpiącego, nie zwracając nań obecnie najmniejszej uwagi, przypatrzył w szparę w drzwiach do pokoju Kosińskiej. Zaledwie jednak zdołał pochwycić wzrokiem klęczącą, w pośrodku sąsiedniego pokoju, sylwetę mężczyzny, snać błagającego Helenę o trochę łaski, gdy odrzucił go ode drzwi krzyk zgoła nieoczekiwany i przeraźliwie ostry:
— Ahh! — po chwili zaś. — Cóż to za bydlę wali się na mnie? Aaa?
Klemens zdążył wsunąć aż dotychczas w ręce trzymany rewolwer do kieszeni spodni i spojrzeć w prawą stronę, skąd wparowywał mu się w ucho czyjś gorący, szybki oddech. Tuż przed oczyma zagadały do jego świadomości poruszeniem przeraźliwie mownem czarne poczochrane włosy, brwi gęste, mocno z nad oczu do góry ściągnięte i wąsy czarne, jak otchłań piekielna. Mimo całą osobliwą treść chwili, Klemens zahaczył wzrokiem o te wąsy i wygląd ich zapchał chyba na zawsze do lamusa swej pamięci. Jeden z nich zgnieciony podczas snu o poduszkę piorunowym zygzakiem łączył się z napoły wyłupionem z orbity okiem ciemnem i błyszczącem i drżał bez przerwy, niby siłą jakowąś od wewnątrz targany. Drugi — przypuszczać należy — w swym zwykłym poziomym układzie — acz nie poruszał się wcale, straszył nie mniej, niż tamten swoją długością niebywałą i końcem, jak rożen, ostrym. Obydwa śmieszyły.
Zapewne nagłością i jakością wrażeń wystraszone siły Grudowskiego opuściły go zupełnie. Chciał wstać z łóżka — nie mógł. Chciał przepraszać zbudzonego — zbrakło mu głosu. Patrzał tylko, nawet nielękliwie, lecz posłusznie bardzo we wlepione w siebie półprzytomne gały dziwnego jegomości, siedzącego teraz na jego łóżku i poruszającego czarnem owłosieniem twarzy i czaszki, niby wargami zupełnie skostniałemi. Czasu, w którym obaj odzyskali pewną przytomność, minęła chwila dość długa.
— Pan jest na pewno złodziej? — Pierwszy zakonkludował gość, zwracając się do gospodarza mieszkania i nie przestając patrzeć nań.
— Nie! — odparł krótko i bez cienia obrazy gospodarz.
— W takim razie niemiecki szpion? — powiedział gość z przekonaniem, raczej twierdząc, niż pytając, tym razem rozpaliwszy w oczach płomień zgoła groźny.
— Nie! — zaprzeczył spokojnie gospodarz, myśląc jednocześnie: — Ładnie muszę wyglądać! Zkolei już drugi raz w ciągu krótkiego względnie czasu biorą mnie tu za szpiega.
— W takim razie kto pan jest? — zapytał gość, przechylając głowę i patrząc zukosa na Grudowskiego.
— A pan ?...
— Jak pan śmie pytać ? — ryknął gość. — Cóż to pan nie widzisz?
— Dalibóg nie widzę! — szczerze przyznał się gospodarz. — Pan w bieliźnie...
— To ja panu powiem! Aleksy Mikołajewicz Safonow, oficer armji rosyjskiej, kapitan, dowódca baterji polowej! — wyrecytował jednym tchem obrażony gość. — Wiesz pan teraz, kto ja, wiesz pan? Co? A pan kto?
— Ja, panie kapitanie, jestem tylko właścicielem tego mieszkania, tego oto pokoju, w którym pan kapitan właśnie obecnie się znajduje...
— To, jakto tak?
— Trudno, ale niestety tak jest, panie kapitanie!
— Panie! — oficer przyciągnął do siebie Klemensa jakgdyby chciał mu powierzyć jakąś tajemnicę.
— Co?
— Czy tu gdzie Niemcy są blisko? Może mieszkają gdzieś obok? — zalęknionym szeptem zaczął się dopytywać Grudowskiego.
— O ile mi wiadomo, to nie!
— Panie! Oni, Niemcy, mnie tu podkupili... Oni chcą, żebym ja nie miał mieszkania, żebym ja zginął...
— No, wie pan, panie kapitanie, wojna...
— Nie, nie! Pan tego nie rozumie, ja to panu wytłumaczę, ja panu opowiem...
Klemens, mimo iż zwątpił o pełni władz umysłowych kapitana, zaczynał słuchać go z tem większem zaciekawieniem.
— No tak! Co prawda, to prawda, ja jeszcze na wojnie nie byłem! — podsycił chęć zwierzeń oficera...
— To to i właśnie jest wojna — kapitan mrugnął znacząco oczyma — ja wiem, co ona. Wojna, to pan rozumie: roty, bataljony, pułki, brygady, dywizje, korpusy, armja. Jedne rosyjskie, drugie niemieckie. Idą na siebie, walczą, biorą się do niewoli, nawet palą, niszczą, rabują, jeszcze panu gorzej powiem: niewiasty gwałcą, to trudno, to wojna, to na to niema rady, to straszna rzecz wojna, ach to właśnie ona i jest szlachetna, bohaterska, jak tak jeden naród patrjotyczny idzie na drugi naród patrjotyczny i walczą dwa takie narody na śmierć i życie. Ah panie!... — w tem miejscu kapitan przerwał na chwilę, zbliżył twarz do twarzy Klemensa, oczy wytrzeszczył i zaczął innym, jakby z głębi wnętrzności głosem — to jest straszne, niedopuszczalne, potworne, to czego historja żadnej wojny nie pamięta, to że wszyscy, wszyscy bez wyjątku, idą na jednego!
— Staram się pana dobrze zrozumieć, bez... — przerwał Klemens.
— Ha, ha! ja się panu nie dziwię, to nie jest takie łatwe do zrozumienia, bo cóż pan powie, jeśli ja panu wyjawię, nie mam wreszcie potrzeby robić z tego tajemnicy — przeciwnie, chciałbym, żeby o tem wiedział cały świat... Zaraz, zaraz! Niech pan słucha! Wszyscy Niemcy z ich karabinami, armatami, głównie armatami, idą na mnie jednego! Pan zrozumiał ? Wszyscy idą na Aleksego Mikołajewicza Safonowa! Co?
— Czyż to możliwe?
— Mnie to zupełnie nie dziwi, że się pan zapytał, czy to możliwe. Tak! Toby zdawało się nieprawdopodobieństwem, gdyby niestety, nie było już faktem przeze mnie stwierdzonym. Zaręczam panu pod słowem honoru rosyjskiego oficera, że... Poco wreszcie ja panu w ten sposób, kiedy właściwie to ja mogę panu przykładami. Oto szereg zdarzeń od początku. Przyjeżdżamy do pewnej wsi N. N. Baterja moja, panie, jeszcze nie okopana. Noc. Pogoda cudowna. Księżyc, gwiazdy, zapach z pól. No, mówię panu prawdziwa noc lermontowska. Cicho, cichutko tak, że słychać, jak koń ogonem od czasu do czasu po boku się uderzy, jak w jaszczu coś trzaśnie, albo mój śpiący dienszczyk zachrapie. Mówię panu: kontemplacja! Zdaje się, że tak, jak na jednym obrazie kobieta piękna — przyroda nad brzegiem cichego jeziora podparła się i marzy. Aż tu naraz panie prach! prach! prach! Raz! raz! naokoło mnie ze wszystkich stron. A potem wiuuu, wiuuu, wiuuu i znowu raz, raz, pach, pach! Dwa konie zabili i jedno działo zdemontowali. Myślę sobie trudno! Ale wie pan co — już wtedy coś mnie tu, w sercu jakoś dziwnie zagadało. Przeczucie może. Coś tak się nie wydało całkiem naturalnie. No ale nic, tłumaczę sobie: wojna! Tak i być musi. Tobie tak oni, to i ty im tak samo.Obserwatora na drzewo wsadził, a potem kazał bić! Biją moje armaty, panie, na hura, tak, jakby Ruś wielką sławiły wiernie, aże serce raduje się. Cudna była ta noc, oj cudna!
— Pan musi być poetą! — zauważył Klemens ze świetnie utajoną ironią.
— Tak, panie! Choć ja właściwie w cywilu urzędnikiem pałaty był, ale duszą ja artystą, poetą był zawsze czy w skarbowej pałacie, czy na wojnie, zawsze! Ale niech pan słucha na hańbę Niemcom. Od tej nocy, oni musieli się przez swoich szpionów dowiedzieć, kto ja taki, bo już mi, panie, od tej cudownej lermontowskiej nocy spokoju nie dali. Wszyscy na mnie. Gdzie, panie, nogą stąpił, tam zaraz, jakby z pod ziemi wyrastali na mnie. W polu, w lesie, na drodze, wszędzie. Tchórzem nie jestem, ale ginąć dlatego, że się oni razem ze swoimi generałami na mnie zawzięli, to ja nie mogę.
— Oczywiście! — potwierdził Klemens, patrząc zpodełba na kapitana Safonowa.
— Bez próżnego wyścibiania nosa poza bramę domu — filozofował w duchu Grudowski — można posiadać w klitce kawalerskiej zastawionej treścią i ciekawością naszego istnienia, łaskawem losu zrządzeniem, pożywienie dla tego istnienia całkiem rozmaite i zupełnie obfite, i pomyśleć, że pan Klemens Grudowski mógłby, zapukawszy do sąsiadki z lewej strony nawiązać z nią romans; że następnie zwykłą, rzeczy koleją ściągnąć na siebie czułą i nader troskliwą opiekę starszej damy, nareszcie „zasadniczo zrozumianej“ przez mężczyznę i poznać czyjeś życie zawsze ciekawe. Uprzytomnić sobie również, że pan Klemens Grudowski, dzięki wąskiej szczelinie w drzwiach, ze świadka, ze zwykłego widza nierozegranego dramatu, stał się bohaterem drugiego aktu sztuki, ho, ho, ho i jak jeszcze interesującej. Przewidzieć, że wojna, niby ocean wyrzuci panu Klemensowi Grudowskiemu na jego łóżko, w miejsce najbliższego spojrzenia taką perłę, w postaci obłąkanego z przestrachu, pomylonego już na amen kapitana artylerji! Ha ha-ha! — linję ust skrzywił szczery, lecz zły uśmiech.
— Tropią, węszą, szpiegują, gonią — ciągnął tymczasem kapitan Safonow — aby tylko mnie złapać w swoje ręce. Pan sobie wyobraża, coby oni ze mną zrobili, gdyby mnie tak złapali?! Co? Pasy by żywcem darli, kości łamali, ja już sam nie wiem.
— A jakim sposobem pan, kapitanie, dostał się do Warszawy? Jakim sposobem zdołał pan im umknąć? — bawił się Klemens.
— Uciekałem, panie! Pełzałem od drzewa do drzewa, od bruzdy do bruzdy, od pagórka do pagórka! Tak trzy dni i trzy noce! W nocy uciekałem pędem. Nic nie jadłem. Gdyby nie mój spryt, umiejętność wyzyskania terenu, moja zręczność, siła i odwaga, to już, ręczę panu, dawno byłoby po mnie.
Głównie ratuje mnie moja zimna krew i ta zdolność orjentowania się w najtrudniejszych chwilach. Ciągle przecież byłem dookoła otoczony. Jeszcze kilka dni temu w samo południe wysłali za mną aeroplan. Latał za mną prawie krok w krok.
— A cóż wskazało kapitanowi moje mieszkanie?
— Pańskie mieszkanie? — zdziwił się na nowo kapitan.
— Najzupełniej moje!
— Zapłacił pan za nie?
— Ależ tak, zgóry, za cały kwartał, na co mam odpowiednie pokwitowanie administratora domu.
— Ah, więc i to Niemcy! — pochylając głowę na piersi, stęknął oficer. — Wynajęli panu moje mieszkanie, moje mieszkanie, w którem mieszkałem przeszło trzy lata! Wszyscy ze wszystkich stron na mnie jednego. Wiedzieli, jakiego mają we mnie...
— Panie kapitanie — przerwał Klemens — nie należy tak źle sądzić. Pokój, który pan zamieszkiwał...
— Cziiicho! — syknął Safonow, przytulając się nagle do ściany.
— Co takiego? — zapytał Klemens.
— Cziicho. Czy pan nie słyszy? Odnaleźli mnie! Przepadłem.
— Kto pana odnalazł?
— Niemcy! Słyszy pan?
— Nie, nic nie słyszę! — Klemens zauważył, że kapitan drży, jak w febrze.
— Już strzelają, już, już! Już mnie okrążają. Oooo! — oficer naciągnął kołdrę pod brodę i trząsł się w strachu śmiertelnym. Czy pan tu w Warszawie słyszał kiedy takie strzały? — zapytał nagle.
— Nie, dotychczas żadnych strzałów nie słyszałem, zresztą i teraz nie słyszę.
— Zaraz, zaraz! Niech pan poczeka, tylko ta dorożka przejedzie. Ooo!
Istotnie, gdy mlaskliwe cłapanie kopyt szkapy dorożkarskiej zacichało w oddali, przeciągły rozgrzmot armat zapadał w pokoju, jakby zsuwając się od pułapu wzdłuż ścian na deski podłogi.
— Ooo, słyszy pan, jak ryczą na mnie? Idą!
— Dlaczego, na miłość boską wyłącznie na pana? — Klemens zdawał się być znagła tem, co usłyszał, bardzo podniecony.
— Panie, ja wiem, że to wszystko przeciw mnie, — ze smutnem przekonaniem wypowiedział oficer.
— Bo ja wiem, może pan ma i rację — zaczął innym głosem po chwili namysłu — może... wie pan co ? Oni zapewne, biorąc tylko pana pod uwagę, jako już znajomego im oficera armji rosyjskiej, idą wszyscy przeciwko panu...
— Ja wiem! — przerwał Safonow.
— Przecież to takie proste. Pan, kapitanie, inaczej sądzić nie może... — mówił, jakby do siebie Grudowski, snać natrafiwszy myślami na nić z wielkiego kłębka jego zasadniczego sposobu rozumowania.
— Trzeba będzie natychmiast uciekać! — rzekł Safonow, zrywając się z łóżka.
— Tak, niech pan ucieka! — potwierdził poważnie Klemens.
W niespełna kwadrans kapitan Aleksy Mikołajewicz Safonow pędził w stronę mostu na Wiśle. Gnał go obłędny, nie do zwalczenia żadną groźbą, nie do wytłumaczenia żadnem słowem rozumnem i logicznem, przestrach. Potwór, który go na pewno za dni najwyżej parę docna wycieńczonego, bez żadnej krwawej skazy na ciele, gdzieś w czystem polu rzuci bez życia wpoprzek ludzkiemu patrzeniu i myśleniu.
Klemens po odejściu szczególnego gościa nie wiedział którą myślą i czego dotknąć się nasamprzód. Leżał przed nim tobół rozwiązany z towarem wszelakim, oczy na siebie ściągając niezupełnie. Usiadł. Zadumał się. Kędyś, hen, za miastem, w stronie tylko wiadomej, lecz w miejscu dlań nieznanem huczały armaty. Noc roznosiła huczenie owo nisko przy ziemi, rozsyłała je słuchowi czuwającemu nietylko, jako dźwięk ponury, lecz, jako słowo znaczenia ogromnego. Klemens podjął to słowo i znaczeniem jego przepoił substancję mózgową. Rozgrzmoty armatnich wystrzałów wraz ze słowami kapitana Safonowa krzepły pod czaszką, jak krople krwi, sączącej się z ludzkich ran.
Wojna.
„Rozumiem, jak tak jeden naród patrjotyczny idzie na drugi naród patrjotyczny...“ przypomniały się Grudowskiemu słowa gościa.
— To wówczas i ja rozumiem — wówczas jest śmierć ludziom dobrej woli, no, a tej rozkoszy ludziom odbierać nie wolno, za długo zazwyczaj na nią czekają, za długo marzą o niej każdym nerwem, każdym mięśniem, by jakiś wykrzyk: Precz z wojną! — mógł ich od chęci posmakowania tej rozkoszy oderwać — tak to rozumiem! — dorzucił z zadowoleniem do myśli twardej i niedojrzałej, jak owoc zielony mocno jeszcze sokiem z pnia karmnym i nienasyceniem swojem z całem drzewem związany. I rozumiem — nawiązywał myśli — także oficera artylerji, któremu co dnia, może co godzinę, co minutę nawet pękały pociski nad uśpioną świadomością póty, póki ta nie zerwała się z krzykiem, wszystek głos i wolę serdeczną nim zgłuszając. Rozumiem, iż wtedy moc wszelka wraża powstała w umyśle jego przeciw niemu. Któż dla niego wówczas zaistniał ? Tylko lęk o życie. Jego życie — to znaczy świat wszystek, przepadający dlań w chwili śmiertelnego powiek zawarcia i czarownie bytujący, gdy to powieki oczu nie przykryły. By wola serdeczna ofiary wzniosła się ponad instynkt, by nie dopuściła do rozkaźnego głosu świadomości, prowadzącej skrupulatnie buchalterję zysków i strat, na to chyba trzeba być Polakiem. Muszę się przyznać, że mimo wyrzeczenia się powszedniego, powszechnego zażywania rozkoszy, czuję, jak moja chuda garść suchotnicza tęskni. Chciałaby uścisnąć rękojeść broni. Ha, haha! Polak ucałuje każdą rękę, która mu broń poda, Polak zwróci tę broń z pasją bez przykładu przeciw każdemu, kto jego woli serdecznej... Cóż, jeśli się ośmielę twierdzić, że i przeciw Polakowi. Polak, Klemens Grudowski chyba się nie myli, tem bardziej, gdy sądzi po sobie. Jeszcze jedno wyrzeczenie się na szerokiej drodze do śmierci. Hola! Poco ten galop wyciągnięty! Zdążymy zawsze. Bez miłości i broni jedzie się znacznie wolniej i dłużej. Zdaje mi się, że żyjącym o to idzie najbardziej! Eh! Miałem się kłaść spać najpóźniej o dziesiątej, a tu już druga!
Klemens wsunął się pod kołdrę, skąd niedawno uciekł wystraszony kapitan Safonow. Aż do szarówki, dzień zwiastującej, nie mógł zasnąć. Wyobraźnia mimo, iż głuche huczenie armat oddawna ustało, rozciągała jego myśli po równinach wielkich, czemś zaledwie uchwytnem, międzyborskie pola przypominających.
Na stycznia Grudowski obiecał Kosińskiej, a obietnicę uroczystem słowem honoru utwierdził, że w pierwszym dniu możności wyjazdu do Paryża, wraz z nią tam pojedzie i pomoże jej odszukać Witana. Od chwili owego przyrzeczenia, nad życiem Heleny rozpostarł się najczystszy błękit nadziei, na horyzoncie wyjawił się jak kwiat wszystkiem sercem wymarzony cel dążeń i trudów najcięższych. Trudów częstokroć było ponad miarę największego ludzkiego wysiłku. Nieraz przecież trzeba było czystość serdeczną miłowania odłożyć, albo zewszechstron na głucho ją zaryglować, aby móc, po godzinach unicestwienia, znowu dni kilka, lub najwyżej tygodni, w łasce dobrej nadziei przeżyć. Wiara w dzień ostatecznego ukojenia, które się zbliżało z każdą chwilą wstecz zepchniętą, nakazywała jako udrękę, jednocześnie, jako konieczność życia codziennego bezwzględną — upokorzenia duszy i pokalanie ciała najsroższe. Materjalnych środków do najuboższego nawet przetrwania niewiadomego czasu rozłąki nie miała Helena żadnych. Nazajutrz, po obietnicy Klemensa, nie mając grosza przy rozśpiewanej radością duszy, wyniosła do znajomego Żyda-handlarza poduszkę jedną z dwu wogóle posiadanych. Otrzymała za „ten wcale nie gęsi puch, a zwyczajne twarde kurze pierze“ dwa i pół rubla. Za połowę tej sumy kupiła Klemensowi kilka białych róż — resztę pieniędzy wystarczyło na trzydniowe, Boże się zlituj, pożywienie. Kolejno za poduszką sprzedawała co dni parę „wspaniałomyślnemu“ kupcowi coraz to inne szczegóły swego mienia. Wyjechała nawet do składów handlarza bieliźniarka z lustrem, szczerbą pamiętną w rogu znaczonem. Po trzech tygodniach zostały w pokoju najniezbędniejsze sprzęty potrzeby codziennej i te, które uświęciło, nietykalnemi je czyniąc, szczególnie upamiętnione służenie Sewerynowi.
Marzec zaczął się dla Heleny pod znakiem nędzy zupełnej. Porała się z nią wykpiwaniem głodu, miną pewną, dowcipnem i nader przemyślnem zaradzeniem wszelkim brakom. Kryła ją, jak mogła, z przed oczu Klemensa. Starała się utaić nawet przed sobą, że pozwoli się jej zgnębić, że ulegnie. Uległa przecież już na czwarty dzień, kiedy gorący pot tysiącem maleńkich szpileczek uderzał do jej głowy, jakby zmęczonej i zamkniętej, kiedy słabła co chwilę i strach jakowyś spoglądał z zakątków pokoju, nocą zmroczonych. Potrzeba wygnała ją z domu i wskazała nasamprzód drzwi mieszkań dawnych koleżanek z chóru operetki. Wszędzie powtarzała to samo zdanie: „Widzisz, mnie tylko tak na kilka dni, jeśli masz jakie dwa ruble...“ Odpowiadały jej wszystkie przeważnie o żalu swym mówiąc i zakłopotaniu serdecznem, iż zaradzić nie mogą „bo, wiesz, teraz, jak ta wojna, to...“ Uzbierała jednakże i przyniosła do domu z różnych, jakby na złość, bardzo od siebie odległych ulic, sumę kilku rubli, za które, zdawało się jej, że świat cały bez targu nabyć może. Majątek istotnie wystarczył na długo: tydzień bowiem okrągły zepchnęła za siebie, nie troszcząc się wcale o jakiś środek nadzwyczajny, lub nowy sposób teoretyczny, duchowo-myślowy, niezawodnie głód zaspakajający. Pustka w kieszeni podmówiła ją do napisania całego szeregu listów z prośbą o pożyczkę pod adresem różnych dawnych znajomych mężczyzn, którzy kiedyś obiecywali: bądź to na rękach ją nosić, bądź zasypać kwiatami, bądź stworzyć jej życie królewskie, urodzie i wdziękom jej należne. Kilka listów rozproszonych według, z trudem wystylizowanego szablonu, zawiodły Helenę zupełnie. Pomysły wyczerpały się podobnie, jak siły fizyczne. Znowu po dniach przymierania głodowego, rozmyślań i walk wewnętrznych, nieustannych potępień się i naprzemian usprawiedliwiań, Kosińską targnęła rozpacz. Przekonała się miarą zimna, jak ciężar żelazny, rzecz ważąc, iż trzeba sny swoje i drogę marzeń, najbielszemi kwiatami usłaną, zbrukać i pokalać, by dnia błogosławionego doczekać. Z namyślań tedy, poszła zanurzyć się w błocie gęstem i lepkiem, dla niej zaś tylko w poziomie ohydy, która nigdy, przenigdy nie dotknie cuchnącym oddechem swoim niepokalanej istoty jej życia.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Klemens spotykał się z Heleną bardzo rzadko. Traf prawdziwy zezwalał im tylko na wymianę spojrzeń, lub słów bez znaczenia. Oboje zdawali się unikać nawet tych przypadkowych chwil koniecznego obcowania nastręczanego przez bliskie sąsiedztwo. Ona, pamiętna jego obietnicy, myślała o nim, jak o człowieku prawie że wszechmożnym, lękając się ustawicznie, by jakiś szczegół z jej zachowania nie zraził go, głównie jednak nie wpłynął na zmianę dosłownie życia, dającego przyrzeczenia. Czasu kilku tygodni ostatnich, zmuszona była taić każdy niemal swój krok. Wracając późno w noc, kilkakroć, by nie zbudzić Grudowskiego, zzuwała już na schodach obuwie i w pończochach wchodziła do siebie. Sądziła, że Klemens nic nie wie o prawdzie jej obecnego życia, do którego namówiła ją rozpacz i zmusił głód. On jednakże wiedział wszystko. Szczelina w drzwiach zdradzała najzupełniej tajemnicę Heleny, tak pilnie przez nią strzeżoną. Przepatrzył ją i prześwietlił nawskroś i do dna. Rozumiał każdy jej czyn, każdy poniekąd ruch. Zdawał sobie najdokładniej sprawę z tego, iż obiecując jej odszukać Seweryna, pokierował jej życiem, że wszystko, co się w niej dzieje, bierze początek i przyczynę ze źródła owej obietnicy.
Pewnego wieczoru Klemens, wnioskując z przygotowania Heleny, o jej zamiarach nocnej wycieczki, wtedy właśnie, gdy już była ubrana do wyjścia, zastukał do jej drzwi. Zmieszała się tak bardzo, że nie mogła odrazu odpowiedzieć i zezwolić sąsiadowi wejść do pokoju. Dopiero, gdy posłyszała kroki odchodzącego, wybiegła za nim i poprosiła go do siebie.
— Wychodzi pani, nie będę przeszkadzał! — udał Klemens wahanie, stając w progu.
— Nie, nie! Niech pan wejdzie, naprawdę nic pilnego, mogę się spóźnić...
— Nie chciałbym, żeby z mojej winy... Mnie również nie przywiodło tu nic pilnego, na pewno tysiąc razy mniej ważnego i pilnego, niż to, co panią zmusza do wyjścia z domu. Najzwyklejsza chęć odwiedzenia sąsiadki.
— Jeśli tak, to... Niech pan patrzy: Zdejmuję kapelusz, palto i zostaję w domu.
— Dlaczego?
— Chcę panu dowieść, że niema dla mnie nic ważniejszego i przyjemniejszego nad pańską wizytę. Wierzy pan?
— Gotów jestem uwierzyć!
— Niechże więc pan siada i opowie, co pana skłoniło do tej dobrej myśli odwiedzenia mnie?
— Najpierw chęć miłego spędzenia wieczoru, pozatem namówienia pani do... — Klemens przerwał i zarzucił wzrok, jak sieć na twarz Heleny.
— Do? — spytała.
— Do łaskawego i dobrowolnego oddania się pod moją opiekę, jeśli pani woli, do zawarcia ze mną umowy, obarczającej zarówno mnie, jak i panią ciężkiemi obowiązkami.
— Mianowicie?
— Zaraz, zaraz! Przedewszystkiem kilka słów koniecznego wstępu. Indywiduum, które ma zaszczyt z panią rozmawiać, obciążone jest pewnym, zupełnie poważnym majątkiem. Ponieważ suma moich potrzeb, tak małych i ograniczonych, jak przestrzeń mego pokoju, nie jest i, przypuszczam, nie będzie w stanie poważnie zagrozić sumie posiadanych, przez obecnie te słowa mówiącego, pieniędzy, przeto i t. d. i t. d....
— Gdybym coś mogła zrozumieć! — westchnęła żartobliwie Helena.
— Dobrze! Idę do celu prosto i krokiem wielkim. Jeśli przypadkowo, lub z musu prostej drogi nadepnę na delikatną roślinę, czy kwiat uczuć pani: jej ambicji, miłości własnej, dumy, lub...
— I to jest ta prosta droga?
— Najzupełniej! Otóż, jeśli nadepnę, zgóry proszę, aby mi winę darowano. Czy zgoda?
— No zgoda! Trudno!
— Chcę pani zaproponować pożyczkę.
— Tak? A czy może mi pan powiedzieć, skąd przyszła panu myśl tej propozycji?
— Mogę! Zwyczajnie: z chęci zrobienia sobie pewnej przyjemności. Niech pani nie zapomina o obietnicy darowania mi wszelkiej możliwej winy.
— Dobrze, pamiętam! Wie pan co?
— Jeszcze nic!
— Otóż, nie będę mogła, niestety, przyczynić się do zrobienia panu przyjemności, ponieważ nie widzę żadnej możliwości spłacenia panu długu ani w tem, ani w przyszłem życiu, no i jeszcze dlatego, że mi łaskawie przez pana ofiarowana pożyczka nie jest koniecznie potrzebna.
— Wiem i dlatego tem bardziej będę nalegał.
— Napróżno!
— Możliwe! Ja jednak nie rezygnuję! — Klemens pochylił głowę i zaczął uważnie przyglądać się własnym butom. — Pamięta pani — zaczął powoli — parę miesięcy temu przyjmowała pani u siebie późnym wieczorem jakiegoś przysadkowatego jegomościa w szarem ubraniu.
— No to co? — Helena poczuła, jak z pod stanika wytchnęły na jej twarz i szyję gorące kłęby pary.
— Właściwie to nic! Tak sobie mówię tylko. Wówczas, nie wiem dlaczego, cieszyło mnie tak bardzo uparcie powtarzane przez panią słowo: „nie“.
Kosińska skręciła się w sobie, jak struna i w takiem naprężeniu zastygła.
— Dlaczegoż to pana ucieszyło? — spytała, nie wiedząc, skąd podmówiło się jej to pytanie.
— Nie wiem, tak samo, jak nie wiem, dlaczego niektóre chwile pani życia, najbardziej osobistego, sprawiają mi przykrość.
— Jakież to chwile sprawiają panu przykrość? — zamieniła w martwe pytanie.
— Właśnie mało brakowało do tego, by mi dziś znowu było przykro! — Grudowski spojrzał znacząco na porzucony kapelusz Heleny.
— Czy powiedziałam coś takiego?
— Nie, nie! Boże uchowaj! Nie lubię — cóż zresztą może panią to obchodzić? — nie lubię, kiedy wieczorem pokój pani głuchnie i niemieje.
— Przecież czasem trzeba wyjść!
— O zapewne! — pastwił się.
Wykuliły się przedługie sekundy gnębiącego milczenia.
— Wracając jednak do owej nieszczęsnej pożyczki — zaczął Klemens z chytrym rozmysłem — to sam czas wojny powinien panią do tego namówić i wszystkie możliwe skrupuły jej wytłumaczyć, w dodatku, jestem przekonany, że pan Seweryn nie miałby nic przeciwko takiemu ułatwieniu życia pani, przeciwnie!..
— Seweryn? — odjęknęła Helena, jak echo, które pochwyciło dźwięk najgłośniejszy i najważniejszy.
— Czasu trwania wojny dziś przewidzieć niesposób. Przyjazne i braterskie — mówię bez ironji — porozumienie się narodów, zanudzonych przez cały szereg lat prawami, kodeksami i głosami sumień, należy przypuszczać, będzie trwało tak długo, póki nędza, ciała kalekie, łby nadwyrężone, płuca podziurawione i serca żołnierzy w przedziwnej beztrosce podczas wojny bijące nie zapragną trosk, które im się beztroską nie wyobrażą odnowa; nie zatęsknią do paragrafów różnych kodeksów i do tego, co kościół wojujący wyrył na frontonie swoim: Nie zabijaj! Żołnierz od stóp do głów uzbrojony, wychodzący z ojczystego miasta na spotkanie takiegoż samego uzbrojonego człowieka, unosi w pamięci oczyma zdjęte ze ścian świątyni słowa: nie zabijaj poto, by móc zabijanemu przezeń człowiekowi na pożegnanie ostatnie rzucić: „A widzisz, nie zabijaj!“ Długo zatem będzie musiała pani czekać.
— Będę czekać!
— Ja wiem! Czy mogę pytać szczerze i prosto, czy mogę tak samo mówić do pani?
— Ależ ma się rozumieć!
— Miłość pani, taka właśnie miłość, na którą patrzę od kilku miesięcy, ma inne, niż zwyczajne przyczyny. Pani jest kobietą bez zdrady, bez możności istotnej zdrady, bo przeszłość odebrała pani wszelką fizyczną możliwość owej zdrady. Dlatego pani sądzi, że wolno jej... — Klemens umyślnie przerwał.
— Co mi wolno? — spytała Helena pospiesznie.
— Odtrącić moją propozycję pożyczki i nie zaniechać tego, nazwijmy to pracą...
Z każdem słowem Grudowskiego Helena uprzytomniała sobie coraz bardziej i coraz boleśniej prawdę, że Klemens posiadał wszystką tajemnicę, że widzi wszystką obecność jej walki i że próżno starała się ukryć to, co było przez niego, jakby zgóry przewidziane i poniekąd dla niej planowane. Stłoczyły się nagle pod czaszką wszystkie chwile jej życia, szczegóły ohydne, tkwiące w pamiętaniu jak kolce, których wyrwać nie sposób. Zobaczyła znaki, ślady, piętna. Powtórzyło się wszystko w obrazach, w odczuciach, w dźwiękach, nawet w zapachu. Wszystko od początku, od dzieciństwa przemknęło przed oczyma chronologicznie uszeregowane, ach, jak wyraźne! Kołem rozepchało się od wewnątrz, kołem ścisnęło z zewnątrz. Każde zdarzenie dawno minione, każdy dzień, każda nieomal godzina aż do obecnej zamieniały się w słowa, które potokiem niepowstrzymanym spływały do ust, na wargi.
— Przekona się pani wówczas, gdy pojedziemy, gdy zobaczy pani...
— Ja wiem! — jakby sobie przytaknęła Helena.
Podmową chytrą, słowem, jak haczyk wędki, ostrem, krótkiem i krzywem Klemens wydzierał z serca, wyłapywał z odmętu pamięci Heleny najskrytszą prawdę jej życia. Niby w granat tajemniczy starych, dalekich lasów odgadnieniem wnętrza się wdzierając w oczy jej zazierał głęboko. Ona zrazu niechętnie, potem mówiła z najistotniejszej wewnętrznej potrzeby przypatrzenia się sobie i osądzenia siebie według wszelkich praw i rozumień człowieka obcego, sądzącego przewiny cudze, nie swoje. Mówiła raczej do siebie, niż do słuchającego. On odmierzał dokładnie miarą opowiadanych mu przeżyć ledwie widoczną kreskę z lewej strony w jej policzku przez czas wyżłobioną. Godził jako przyczynę ze skutkiem maleńkie pod oczyma zmarszczki z ciężarem, który się całego niemal czasu życia Heleny przez nią przewalił, miażdżąc i kalecząc kształt jej ciała i ducha, zaprawdę szlachetny. Sprawdzał i równał. Badał, czy szczegóły się zwierają, czy rozwleczone latami wiernie się zespoliły i ustanowiły całość bytu obecnego, który miał przed oczyma. Wszystko odpowiadało sobie najdoskonalej dopasowane w wymiarze, nie zostawiając dla najbardziej pilnego patrzenia szczeliny kłamstwa, najmniejszego odchylenia od prawdy faktycznej.
W pewnej chwili, jakby rozwijając, czy też stwierdzając treścią powiedzenie Klemensa o fizycznej w niej niemożliwości zdrady, Helena zaczęła opowiadać o swojem dzieciństwie, o uczęszczaniu do szkoły baletu, gdzie starsze jej koleżanki spopieliły w ogniu codziennej między sobą rozpusty trwożną, pierwszą dziewczęcą wolę jej zmysłów. O tem, jak później wszystka chęć ciała się zbłąkała, jak jej nie stało sensu i racji istnienia. O tem, jak ją wstecz w siebie zapchnął nałóg osobliwy. O tem, jak już nic z zewnątrz nie mogło dotrzeć do niej i jak się zamieniło błogosławieństwa życia, gdy miłością uświęcone, w pracę zimną, ciężką, obmierzłą. Opowiedziała mu wreszcie z gorącym, czerwonym płomieniem na policzkach, jak i kiedy przyszedł kochanek jej jedyny, jak słońce, moc nad wszystkie moce i świat wszystek. O tem, jak wdarł się ogniem i stalą swej młodości nieposkromionej w mogiłę pogrzebanej treści jej życia i stamtąd wyniósł ją na światło swoich oczu odnowa zrodzoną, najniewinniejszą. Zeznała teraz bez obawy, iż Klemens ją zdradzić może, zbrodnię Seweryna. Mówiła o niej z dumą, jako o przysiędze tajemnej, o krwawem świadectwie jego dla niej miłości.
Późno skończyła spowiedź swoją. Aż nadto uświadomiła sobie, że oto dobrowolnie przyjęła Klemensa na wszystko wiedzącego świadka jej życia. Doznawała, nie tłumacząc sobie dlaczego, wrażenia, że tem głośnem wszystkiego wyznaniem wypleniła z duszy wszelki chwast, mimowolnie w glebę rzucony i tam rozrosły.
Pierwszy raz przypatrzyła się Klemensowi. Zauważyła, że i on patrzy na nią inaczej, niż dotychczas. Helena powierzała teraz z zaufaniem, bez cienia zastrzeżeń, oczom jego urodę swoją. W pewnej chwili, jakby odgadując jego myśli, podpowiedziała z uśmiechem.
— Na wargach pomadka, a i na policzkach jakaś zagraniczna czerwoność. Blada jestem. Policzkom nawet się nie śni rumienić!
— Poza tem wszystko własne, swojskie?
— Wszystko! Jeszczeby też? — udała obrażoną.
— A włosy?
— Moje!
— Długie?
— Długie, ale ostatnio strasznie wychodzą. — A pan taki blady... wie pan, że dopiero dziś zauważyłam jaki pan blady!
— Radzi pani trochę tej zagranicznej czerwoności?
— Eh! Życzę rumieńców! I chudy pan taki...
— Zwyczajnie, jak to suchotnik.
— Ale, ale suchotnik! Zaraz suchotnik!
— Notoryczny! Wielokrotnie zapisany w różnych księgach uzdrowisk szwajcarskich i francuskich.
— No i co?
— No i nic!
— A teraz!
— Tak, teraz trochę lepiej, jak to zwykle pod starość. Suchoty to mądra choroba! Podobnie, jak czcigodne wiekowe damy i starsi panowie, lubią i szczególnemi względami darzą tylko młodych... tak do trzydziestki!
— A pan już ma trzydziestkę?
— Właśnie ją posiadam!
— To dobrze! Wie pan?
— Skądżebym znowu wiedział?
— Zaraz. Jeszcze nie skończyłam! Ja przedtem nie wiedziałam, nie pamiętałam zupełnie, jak pan wygląda...
— Bo też było co pamiętać!
— Zapamiętałam tylko duże, tak bardzo rozszerzone źrenice... Jakiego koloru ma pan oczy?
— Chyba niebieskie.
— To takie, jak ja! — rozkosznie, jak dziewczynka kilkoletnia podniosła brwi do góry i wytrzeszczyła swoje wielkie, piękne, ciemne, aż granatowe oczy.
— Moje, przypuszczam, nie takie! — zazierając chciwie w głęboką ciemność ócz Heleny, zauważył Klemens.
— Jaśniejsze?
— Wogóle!... — machnął pogardliwie ręką.
— Niech pan pokaże!
— Proszę, jeśli wola!
— Może takie, może nie takie — nie wiem! — odpowiedziała naiwnie Helena. Bezgrzeszne spojrzenie Kosińskiej wsączyło się w istność Klemensa, jak kropla karminu w wody przejrzystość. Rozeszło się płomieniami, wczuliło niezliczonemi językami, mackami i tchnieniami. Wtedy do wrót rozumu Klemensa uderzyły wraz zmysły wszystkie i wyjęczały: pragnę. Drzwi nie uchyliły się nawet. Rozum milczał a milczeniem, niby dźwiękiem nieskończenie rozciągłym nie przeczył, nie zarzekał się, lecz tłumaczył słowem jednem: nigdy.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Z wiosną Grudowski zaczął znowu zapadać na zdrowiu. Wielkie źrenice rozgorzały się w istne płomienie. Ogniem migotliwym i parzącym zionęły z oczodołów coraz głębszych, coraz ciemniejszych. Ruch każdy męczył. Myśl każda musiała się przedzierać przez jakowyś tuman kurzu, powstający w głowie za lada poruszeniem lub wstrząśnieniem. Wstrząśnień zaś tych było bez liku, choć przyczyna była ich — od pewnego czasu — wciąż jedna i ta sama. Była nią Helena.
Wnet po rozmowie, a raczej po onej spowiedzi Heleny, Klemens drzwi dotychczas zabite na głucho i ślepo, a łączące dwa pokoje, kazał otworzyć. W wielkiej próżnej przestrzeni przepadł sens i wartość owej małej szczeliny, jak przepadła wszystka wielkość wyobraźni w zadręczającej pewności.
— Nie zdołam nic! — kończył każdą część niby rozdział książki — rozmyślań i zważeń.
Widział ją ciągle. Poznał jej ruchy, myśli, głos. Częstokroć podczas nocy w szczerem zatroskaniu o jego zdrowie, gdy zdawało się jej, że nie śpi, przychodziła do jego łóżka w samej tylko koszuli. Wówczas Klemens, udając, że w śnie trwa, obejmował kształt jej przez wąską szparę zdradliwie niedomkniętych powiek wzrokiem nadewszystko chciwym. Nie domyślała się niczego, nie przeczuwała nic, mimo, że rozrastała się w nim, jak żywioł.
Pewnej nocy Grudowski sam zbudził Helenę i przywołał ją do swego pokoju. Przyszła. Gorączka trapiła go owej nocy bardziej, niż wszystkich dni poprzednich. Kaszel raz wraz darł piersi, niby szmatę parcianą suchą, grubą, lecz zbutwiałą. W dłoniach miał ogień. Ciało gotowała pod kołdrą sucha para. Sen czepiał się powiek, by odpaść już po minucie. Helena usiadła na łóżku i zalękła się bardzo. Klemens nie mówił, nie powiedział jeszcze ani słowa. Nie spuszczała oka z jego twarzy. Uśmiechnął się wreszcie.
— Straszy mnie pan! — szepnęła cicho.
— Napróżno lęka się pani — odpowiedział z uśmiechem ledwie uchwytnym.
— Nic nie mówi, tylko tak szybko oddycha...
— Właśnie myślałem, co mam powiedzieć i czy wogóle mam powiedzieć?
— Jeśli to pana nie męczy?...
— Bo, mnie się zdaje, że to może byłoby lepiej... wie pani tak właściwie już na tamtą stronicę... Co? Może zła myśl?
— Eh! Wogóle pańskie myśli!...
— Właśnie o to chodzi, o te myśli... Coś się wywali, wypsnie z pomiędzy kości i skóry, coś takiego, że doprawdy śmiechu warte i... ani rusz podźwignąć... Myśl lata, krąży, jęczy, wącha, gada, przemawia a tamto leży, jak kamień, pod którym wszystko się spłaszcza, maleje, rozkłada.
— Niewiele rozumiem! Jakie pan ma gorące ręce!
Klemens ściągnął brwi. Odwrócił twarz do ściany, nadto już bowiem oczy palące powieki wywiercały się z orbit i wcałowywały głód swój w ciało Heleny. Zamknął je. Gorączka żarła bezlitośnie.
— Może pan zaśnie? — spytała cicho.
— Nie, nie! Niech pani nie odchodzi! Нее... — wychynęło do ust z serca spieszczone imię Heleny, błogością niewysłowioną rozpłynęło się na wargach, zajęczało w pokoju błaganiem najgłębszem.
Helena usłyszała to przywołanie, odczuła i zrozumiała je instynktem tyle lat ćwiczonym. Znajome uczucie wstrętu oblało ją od głowy aż do stóp. Poczuła obmierzły zapach chuci męskiej. Jako odpowiedź z cynizmem niezrównanym rozwłóczyła spojrzenie swych oczu po Klemensie. I on przecież dojrzał i zrozumiał ją w tej chwili. I jemu obmierzło nagle wszystko... wszystko: Helena i życie. Zaśmiał się. Potem wraz z nią zaśmiali się głośno na przestrzeń obydwu pokojów. W połowie gardzieli kaszel gorący, drapieżny dopędził zgniły śmiech i wyniósł go nazewnątrz, lecz już pod postacią łez w oczach i kropli potu na policzkach i czole, niby od pracy najcięższej. Klemens usiadł. Atak kaszlu rozszarpywał go od wewnątrz, podrzucał piersi, chybotał głową, rękami potrząsał, w białka oczu ściekł krwią.
Helena patrzyła na kaszlącego z niezmąconym spokojem. Gdy jednak dostrzegła na chustce, którą suchotnik wydobył z pod poduszki, krwawą gęstą plwocinę, przypomniała jej się obietnica Klemensa. Zadrżała o jego życie, niby o czyjeś istnienie najbliższe, najdroższe.
Grudowski opadł bez sił na poduszki.
— Niech pan odpocznie, niech... To zaraz przejdzie... — starała się sklecić jakoweś pocieszenie.
— O już przeszło, przeszło zupełnie, najzupełniej! — odpowiedział dwuznacznie, z trudem chwytając poszarpanemi płucami duszne powietrze pokoju.
— To dobrze! Tak się bałam...
— Myślała pani, że to już, że to właśnie szanowna klapa. A jakże! Śmierć wielmożna tak za darmo nie przychodzi. Ale byłoby pocieszne, gdyby tak właśnie naprzekór zwyczajom i doświadczeniu, co? Ha, ha, ha!
— Niech pan się nie śmieje, to panu szkodzi przecież.
— Kiedy muszę, bo przyzna pani, że to świetne: Z powodu nagłej i niespodziewanej śmierci Klemensa GrUdowskiego, tenże do Paryża nie pojedzie i obietnicy nie dotrzyma. Robacy zjadają gentlemanów razem z honorem. Ciekawy jestem jakiego też jest on smaku i koloru? Jakże miło patrzy pani na mnie, otóż chcę ją uprzedzić, że nie zwarjowałem i że wszystko rozumiem, ho, ho i jak jeszcze. Najpierw musimy ustalić sprawę owego wyjazdu do Paryża i wogóle musimy się porozumieć.
— Mamy czas, przytem pan jest taki zmęczony.
— Porozumiemy się, przy odrobinie pomocy z pani strony, bardzo prędko. Wtedy odpocznę.
— Słucham więc!
— Przypuszczam, że owe moje przyrzeczenie co do wspólnego naszego wyjazdu krępuje panią, tem bardziej teraz...
— Dlaczego teraz bardziej, niż przedtem?
— Przypominam sobie niedawny śmiech pani.
— Zabolał pana?
— Tak! Właściwie nie śmiech pani, lecz raczej jego powód.
— Przecież...
— Ależ wiem, wiem... Zabolała mnie jego przyczyna, którą byłem ja...
— Nie mówmy o tem, zapomnijmy! Mam nadzieję, że się nie powtórzy.
— Przeciwnie! Może przecież mimo całą moją wolę i dlatego powinniśmy usunąć wszystką możliwą od siebie zależność, głównie zależność pani ode mnie.
— Zgodziłam się na nią!
— Tak! Chciałbym jednakże, żeby charakter owej zależności nie był podobny do tej, od której starałem się panią uwolnić. Nie wiem, czy mnie pani dobrze rozumie?
— Sądzę, że tak!
— Otóż pragnę... zdaje mi się, że tak będzie lepiej, jeżeli sprawę naszego wyjazdu do Francji...
Mróz obłapił i pokurczył ciało Heleny.
— Zamienimy na sprawę jedynie pani wyjazdu — ciągnął wolno Klemens — wogóle nie mogę obecnie zrozumieć co mnie skłoniło do zamierzonego narzucenia pani swego towarzystwa w podróży do, jakże mam powiedzieć, do celu jej życia.
— Czy musi pan tak wszystko roztrząsać i przemyślać? — spytała nieco uspokojona.
— Powinienem. Pani Heleno — zwrócił się do niej, jakby znagła — tam obok szafy leży taka mała skórzana walizka, czy nie zechce pani podać mi jej.
— Ależ proszę, z przyjemnością.
— Dziękuję pani bardzo!
Klemens z trudem dźwignął się, by usiąść. Helena stała nieopodal łóżka. Zatrwożenie o zachwianą, teraz w jej pojęciu, pewność wyjazdu do Seweryna nie opuściło jej jeszcze zupełnie. Z uwagą patrzała na Klemensa, gdy otwierał kwadratową, skórzaną walizkę. Ku wielkiemu zdziwieniu zobaczyła na masie bezładnie leżących banknotów niby ciężkie przyciski dwa rewolwery: rosyjski, wojskowy Nagana i swój mały belgijski brauning.
— Niepotrzebny pani teraz, prawda ? — zapytał Klemens, rzucając na nią krótkie, badawcze spojrzenie i odkładając rewolwery na kołdrę.
— Nie! — jakby upuściła odpowiedź. — Co on zamierza robić? — zaniepokoiły się myśli.
— To dobrze! Proszę, niech pani siądzie!
Była posłuszna.
Klemens długo liczył pieniądze, poczem prosił Helenę, by sprawdziła.
— Zdaje mi się, że jest szesnaście tysięcy. O, to mnie naprawdę zmęczyło! — dodał, kładąc się.
— Dobrze, szesnaście! — powiedziała, składając ostatni banknot.
— Mamy zatem szesnaście tysięcy rubli. Ani za wiele, ani za mało.
Helena na to „mamy“ nie zwróciła uwagi, widząc z trudem zipiącego Klemensa, szczerze zatroskała się o niego. Na miejsce wstrętu oddawna spłynęła do serca miękkość współczucia.
— Niech pan zostawi to wszystko do jutra... Może pan zaśnie. Trzeba się postarać... Wygląda, jak...
— Zaraz, zaraz! Jeszcze chwilę! — odrzucił, na nowo przeliczając banknoty.
— Co, znowu pan liczy?
— A znowu! Ale oto już skończyłem.
— No i co, dobrze jest?
— Dobrze! Po ośm! Na połowę... służę pani, oto jej pieniądze!...
— Jakto ? — zdziwiła się.
— No tak! Te ośm tysięcy to przecież treść mojej obietnicy, którą pani raczyła się zainteresować i przyjąć...
— Mieliśmy przecież razem...
— Powolny sługa nie uchyla się woli pani, jeśli wola jej, dla mnie zaś rozkaz, zczasem nie zmieni się i zastanie mnie przy życiu — pojadę za panią.
— Nie za mną, tylko ze mną! — poprawiła uprzejmie.
— Słucham.
— Pocóż więc ten podział nagły? Skąd?...
— Stąd, że nie wiem, jak długo jeszcze...
— Znowu zaczynamy bredzić!
— Jeśli długo, to względy innej natury każą mnie prosić panią o ten zaszczyt...
— Jakież to są te względy innej natury ? — zapytała ironizując.
— Te pobudzające panią do śmiechu...
— Powraca pan...
— Musiałem sobie siebie w pełni uprzytomnić, aby odpowiednio oprzytomnieć. Pani Heleno, doprawdy proszę szczerze o przyjęcie tej tylko nieco odmiennej formy istoty rzeczy zupełnie niezmienionej. Tak będzie łatwiej, szczerzej i bardziej rozumnie. No proszę ! — pocałował kilkakroć ręce Heleny. — O nic nigdy już prosić nie będę, przyrzekam, przysięgam! To jedno...
— Dobrze, ale niech mi pan wytłumaczy dlaczego, za co wreszcie? — pytała poprzez nurtującą ją chęć przyjęcia pieniędzy.
— Przecież to takie proste! — usiłował wyjaśnić to, czego sam sobie jeszcze nie wyjaśnił a co mu podszepnęło jakieś nagłe zgmatwanie się uczuć. — Pyta pani dlaczego? — dlatego, że, jak już powiedziałem, jest to faktyczna treść mojej obietnicy...
— A towarzystwo pana?
— Pani Heleno, proszę nie żartować! Moje towarzystwo, ha ha, ha! — Zaśmiał się, lecz i tym razem kaszel szarpnął nim i zatrząsł. Garść drapieżna orała piersi i gardło i wygarniała nazewnątrz wszystkie zdawało się jelita. Klemens odwrócił się do ściany. Helena łypnęła zukosa na podrzucane ciałem kaszlącego pieniądze, leżące na kołdrze, potem na plecy suchotnika. Serdecznie chciała mu ulżyć, pomóc. Pochyliła się nad nim. Banknoty migotały wciąż przed jej oczyma, jak kręgi różnobarwne, tęczowe.
— Taki jestem zmęczony — poskarżył się Klemens głosem najsłabszym, gdy atak kaszlu minął — może zasnę — dodał.
— Niech pan śpi. Dobrej, bardzo dobrej nocy życzę panu!
— Dziękuję. Pani Heleno! — zawołał słysząc, że odchodzi — proszę bardzo wziąć pieniądze, proszę wziąć je dziś.
Helena wróciła. Cichutko na palcach podeszła do łóżka i zabrała odłożone i odliczone ośm tysięcy rubli.
Klemens leżał odwrócony do ściany. Oddychał szybko i głośno.
W najpiękniejszy dzień końca maja Klemens jechał do Miedzborza.
Przepustka wyproszona paroma setkami rubli znakomicie torowała drogę, lecz nie zabezpieczała od niewygód wojennego „porządku", to też krótka, zwykłemi czasy, podróż trwała, zaprawdę, bez końca. Pociąg stawał na stacjach i między niemi. Odpoczywał pod lasem. Sapał, niewiadomo dlaczego zatrzymany, w lesie. Namyślał się i gapił, całkiem biegu zwolniwszy, w szczerem polu.
W nakazaną sobie wszystką wolą cierpliwość Klemensa raz wraz sposobem i znakiem różnym uderzała choroba. Zapalała uszy i policzki. Podrapywała co chwilę w gardle. Wysuszyła język na drewno szorstkie, obco i nieznośnie plączące się w ustach. Przemykała się pod ubraniem chłodnym dreszczem. Wpatrywała się w oczy dopóty, póki łzy piekące jej nie odpowiedziały.
Na przededniu, dopiero dnia drugiego, wasąg żydowski dotrząsł zmiętego docna na chorem ciele i omartwiałej duszy Klemensa do Miedzborza. Był tak zmęczony, że nie postrzegał nic, co się oczom rozpacznie wpraszało, nie rozeznawał się zupełnie w życiu dookolnem zgwałconem i zniekształconem, mimo że ślady owego gwałtu wrażały się w oczy na każdem miejscu stąpnięcia i spojrzenia przed siebie. Szukał wciąż wzrokiem błędnym szyneli żołnierskich. Żywą pamięć koloru tych szyneli, widzianych bez przerwy podczas drogi, obnosił teraz w spojrzeniu osłabionem, nierozumnem i szukał niem w otaczającej go przestrzeni. Nigdzie jednak nie znalazł onego koloru. Dziwił się i trwożył dlaczego go nie widzi?
— Niema wojska ? — zapytał prowadzącego pod rękę rządcę głosem, prawie że zalęknionym.
— Gdzie, proszę pana?
— No tu, w Miedzborzu!
— Chwalić Boga, już od dwóch dni niema. Wynieśli się!
— Dlaczego?
— Ha, chyba dlatego, że będą musieli oddać Austrjakom. Zrezygnowali.
— To znaczy, że jesteśmy odcięci od Warszawy.
— Bo ja wiem? Pan dziedzic przecież z Warszawy — to przypuszczam, że jeszcze zupełnie odcięci nie...
— Ale za parę dni będziemy!
— Przypuszczam, że może nawet wcześniej.
— O wysłaniu depeszy do Warszawy niema zapewne mowy?
— Skądby tam mogła być o tem mowa! — zdziwił się rządca.
— Więc nie widzi pan sposobu porozumienia się z Warszawą?
— Może pachciarz pojedzie. Jeździł tam niedawno dla pana z Czarnych Grobli. Jeżeliby się zgodził... Trzeba posłać po niego!
— Możeby jak najprędzej... Ważny list od którego zależy... — strzępami nadrywał bezmiar jednej myśli, jednego pragnienia:
— O liście nawet marzyć nie można. Nie wolno wozić żadnych listów, jakieś najwyżej ustne zlecenie dać można.
— Więc, proszę, niech go pan natychmiast do mnie przyśle. Dobrze, dam mu ustne zlecenie — godził się Klemens, omijając błoto wiosenne wpoprzek przecinające wąską ścieżkę.
Rządca wprowadził Grudowskiego do ciemnej i wilgotnej sieni w ośmioraku.
— Będzie pan dziedzic musiał ze dwa, trzy dni tutaj przemieszkać, zanim się tego, jak go tu nazywają, gołębnika nie wyporządzi. Izba niska, ale czysta, niedawno bielona. Teraz to niby moja kancelarja.
— Wszystko jedno! Chciałbym się zaraz położyć. Jestem bardzo zmęczony. Niech pan nie zapomni po tego pachciarza...
— Nie zapomnę, nie, nie! Niewiele mam wogóle teraz do pamiętania. Nie chcę dziś pierwszego dnia pana dziedzica nowinami ciężkiemi trapić, będzie chyba czas! Zaraz wniosą łóżko i wszystko potrzebne. Napalić też chyba się przyda! Moja Jadzia zajmie się tem wszystkiem.
Duża, kwadratowa izba naprawdę wyglądała schludnie. Podłoga była świeżo wyszorowana, a ściany przebiałe, bez skaz. Przez małe szybki dwóch okien, szczególnie zaś przez jedno zupełnie ku wschodowi zwrócone, płynęło do wnętrza światło wyjawiającego się na horyzoncie słońca, światło różowo-złote, przejrzyste, łagodne. Pod jednem z okien stało niskie, szerokie, mahoniowe biurko ze dworu tutaj przeniesione. Pod ścianą: szezlong czarną tu i owdzie już przetartą ceratą kryty, a obok dwa fotele: jeden gdański, ze stołowego, drugi z salonu — czarny, czerwonym pluszem, w miejscach siedzenia i oparcia obciągnięty. Pod jedną ze ścian stał szereg słoików z próbkami nasion i wyki, łubinu, grochu, koniczyny oraz zboża wszelakiego. W stosach, również na podłodze leżały stare księgi rachunkowe. Klemens przewlókł wzrok obojętny po tych rupieciach, treść lat życia określonego zespołu ludzi i zwierząt kryjących, i zacichł w sobie jeszcze bardziej. Przysunął ciężki fotel gdański, ciemny, wysokoporęczny, rzeźbiony do okna i zapadł w jego łaskawość wygodną. Za rozwalonym kopcem po kartoflach sterczały samotne koły, niegdyś spojenia płotów wiejskich. W oddali jednego stajania za dwurzędem wysokich grabów rówieśników, dookoła ogród obiegających, wznosiły się, niby ręce ze skóry odarte, dwa kominy — resztka dworu miedzborskiego. Mgła wspomnień oplotła się smugą błękitną w krąg ruin domu rodzinnego i drzew starego sadu. Spojrzenie zmętniało i odeszło zbiedzone w pamięć.
Do izby wnoszono łóżko, pościel, umywalkę. Krzątano się cicho w milczeniu, niby bojąc się zbudzić śpiące gdzieś nieopodal chore, bliskie śmierci, dziecko. Nastka, pokojowa ze dworu, przyniosła pod komendą córki rządcy, panny Jadwigi, śniadanie dla Klemensa. Obie i służąca i młoda panna Jadwiga były jakby z zewnątrz wydarzeniami ostatniego czasu zamknięte. Każda z nich więziła w sobie nieskończoność słów, łez, wykrzyków, skarg, dźwięków przerażenia i rozpaczy.
Obie milczały. Obie wymieniły z Klemensem zdania zwykłej uprzejmości, porozumiały się spojrzeniami, gdy już były zbyteczne i wyszły, prawie uciekły, w drzwiach tłocząc się z pośpiechu i onieśmielenia.
Klemens właśnie zaczął się rozbierać, gdy w szparze zlekka odemkniętych drzwi ukazała się broda i nos Żyda — pachciarza.
— No wejdźcie! — przyzwolił dziedzic. — Jakże to wam na imię ? — zapytał wsuwającą się, jakby gwałtem do izby wpychaną, postać — zapomniałem zupełnie.
— Jankiel, za przeproszeniem jasnego pani... jasnego pana! Stary Jankiel...
— Nie taki znów stary. Jankiel podobno jeździ do Warszawy? — odrazu przystąpił Klemens do sprawy, wyłącznie go obchodzącej.
— Jaśnie panie dziedzicu, Jankiel może pojechać dla jaśnie pana dziedzica, ale Jankiel nie jeździ.
— Właśnie o to mi chodzi, żeby Jankiel pojechał i to jak najprędzej. Kiedyżby to się dało zrobić?
— Wcześni chyba, jak na południe, nie poradzi... Ranobym... może na ósmą, może godzinę wcześni, może godzinę późni był już na miejscu.
— O to mniejsza, najważniejsze, żeby dojechać.
— Jankiel dojedzie! — przekonywająco zapewnił pachciarz.
— No i żeby powrócił, na tem mi też bardzo zależy.
— Komu więcy, jaśnie panie dziedzicu? Tu moje wszystko: żona, czworo dzieci, tu ja sam, bo ten Jankiel, co pojedzie, to on nie Jankiel, a ryzykant.
— Więc dobrze, niech Jankiel jedzie! Tysiąc rubli dostanie za drogę — teraz pięćset i jak wróci pięćset... Dobrze?
— Jaśnie panie dziedzicu! — Żyd zgiął się wpół. Zdumienie radosne uderzyło mu do głowy. Wielkość obiecanej sumy zaparła oddech w piersiach — jabym i bez tego dla jaśnie pana... bez tych... pan dziedzic nieboszczyk... tyli pieniądz! — jąkał się od nagłego szczęścia.
— Powiedział mi pan rządca, że listu nie da się przewieźć...
— Co un tam, co un pan rzondca wi? Czy to un wozi? Jankiel przewiezie. Stary pachciarz miedzbórskiby nie przewiózł? Niech jaśnie pan dziedzic tylko napisze.
— Więc można?
— Jankiel wiezie, Jankiel mówi, że można, to kto wi lepi od Jankla...
— Zaraz w takim razie list napiszę.
— O który trza przyjść?
— Niedługo! Może tak koło dziewiątej!
Klemens usiadł przy biurku. Zmęczenie mąciło myśli. Od czasu do czasu dreszcz wstrząsał ciałem. Pisanie listu nie szło. Najtrudniejsze były pierwsze zdania. Kilka razy powtórzyło się, że po napisaniu jednego zaledwie słowa Klemens darł papier i rzucał strzępy na podłogę. Po szeregu próżnych prób i wysiłków sklecił się jaki taki ogólny wyraz myśli, luzem krążących po głowie. Wypisał go w słowach prostych, lecz w zdaniach umyślnie dwuznacznych, niejasnych. Cieszył się z niedopowiedzeń, które różnie można było tłumaczyć. Zakleił kopertę rad niezmiernie, że udało mu się wymknąć krępującemu go zewszechstron uczuciu, że się nie zdradził. Czekając na przyjście Jankla, ważył czyn swój; oglądał go po tysiąckroć; przewidywał jego następstwa. Dwojakość, jednako dopuszczalne: tak i nie skutków tego czynu, miotała nim od nadziei do rozpaczy niewysłowionej. Myśl poniechania zamiaru wysłania pisma nie zabłysła w głowie ani na sekundę.
O umówionym czasie Jankiel zabrał list i obiecane za trud pieniądze.
Klemens wtedy dopiero położył się do łóżka.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Na tle jasnego nieba gromadami pędziły chmury. Spieszyły się sprawą jakąś naglone w bezładzie i stłoczeniu na wschód. Klemens, leżąc nawznak w łóżku, gonił je wzrokiem przyćmionym, całym mgłą wspomnień zasnutym. Odprowadzał je oczyma od pionowej linji ramy okiennej w głąb, aż za potargane, bezlistne jeszcze, szczyty grabów i dwa rozpacznie sterczące kominy spalonego dworu. Bez końca pędziły chmury. Bez końca, bez odpocznienia ciągnęły za sobą patrzenie. Wracał więc wzrok coraz to po inne, nowe, wykłębiane z za ściany ośmioraka w przestrzeń widzenia. Wracał, by i te przez przestrzeń sześciu maleńkich szybek przeprowadzić i pożegnać, niby gońce jakie, albo myśli wybrane wywieźć z ciżby codziennych zwykłości.
Wyczarowywały owe biegnące obłoki i chmury wiosenne wspomnienia z pamięci na wieki zdawało się już popiołami zasnute. Łączyły łańcuchem nieprzerwanym przeszłość i przyszłość — pamięć i wyobraźnię. Stapiały w zaćmieniu rozkosznem wolę wszystką i obecność.
Dawno!
O takiej mniej więcej porze roku, może jesienią... Tak jesienią! Wiatry zimne, dojmujące syczały po żółtych liściach przeziębłych brzóz... Topole dygotały w febrze... Tak jesienią!... Pachciarz Jankiel wracał z miasteczka... Stara, siwa, piegowata kobyła ściągała ostrożnie ze wzgórza hałasujący na całą okolicę wasążek... Orczyk obijał się o sztywne nogi szkapy... Wydzwaniał łańcuch kantara... W tajemnicy wielkiej wyszedł na spotkanie... Serce zwarjowane waliło z obawy przed rodzicami i z tej niepewności, czy aby wiezie, czy mu sprzedali? Ale oto jest, wiezie!... Jankielby czego nie dostał! Cztery paczki. Strasznie ważne sprawunki w gruby szary owinięte papier. Ćwiartka prochu. Dwa funty śrutu: jeden na ptaki, drugi na zające i kapiszony karbowane. Koniecznie karbowane! Nazajutrz rozkosz niewysłowiona. W stercie, w wiadomem jemu tylko miejscu jednolufka, kapiszonówka, starannie w szmaty owinięta. Nabijanie: Proch mocno, śrut lekko, tak „czuć, czuć“, jak uczył gajowy. A potem włóczęga. Wypatrywanie. Strzał celny! Płacz zająca, jak zawodzenie dziecka... Szczęście, szczęście na ziemi największe!
Jankiel! Pośrednik najdroższy.
Dawno. O takiej mniej więcej porze, może nieco później... już liście pokryły czarne, nabrzmiałe sokiem gałązki, już na krzakach bzu przytakiwały sercu wielkie kiście białego i takiego, jak jej suknia, lila kwiecia. Ostatnie dnie maja. Jankiel, brudny, serwatką cuchnący pachciarz wiózł pierwsze najczystsze wyznanie serca. Za trzy ruble gnał nieśmiertelną białą piegowatą kobyłę dwanaście wiorst, do figury pod lasem zawierszyńskim. Wracał po zachodzie. Rodzice o tej porze już nie wychodzili z domu. Klemens wymykał się chyłkiem przez kuchnię i biegł naprzełaj przez ogród warzywny na spotkanie. Drogi, przemiły zapach serwatki! W podłużnej kopercie na wielkiej kartce listowego papieru dwa, najwyżej trzy słowa i imię z zakrętasem. Przyzwolenie! Jankiel opowiada wszystko, wszystko pokolei: Już czekała, jak nadjechał. Kobyłę pocałowała w sam pysk. Pocałowała? Tak w sam pysk. Mówiła: „mój Jankiel“. Kazała powiedzieć, że: „aż do la mort“! Kazała mu się nauczyć tego: „do la mort“. Jankiel nie wie, co to znaczy. Powtarza wiernie.
Wraca do dworu. Serce wali oszalałe. Szczęście, szczęście na ziemi największe.
Jankiel! Pośrednik najdroższy. Pachciarz, serwatką cuchnący. Jankiel! Jakże to mógł zapomnieć jego imienia!
Towarzyszyły myśli chmurom. Jak one kryły błękit radosny, zawlekały mgłą, im podobnie, szafirową nadziei przejrzystość. Tłoczyły się, ciągnęły jedna drugą, rozwiewały się, coraz to kształt swój zmieniając — wszystkie zaś płynęły, płynęły w stronę jedną niezmiennie, jednako. Odrywał je od łona mózgu bezmiar nieogarnięty; pochłaniała głębia niezgruntowana wiecznej odległości; przepaść czasu czekania na szczęście traciła je w sobie, niby morze ziarnka gradowe. Płynęły, jak chmury, szlakiem jednym wciąż i wciąż w tym samym kierunku.
Przed wieczorem tak, jak i tych paru dni poprzednich pobytu Klemensa w Miedzborzu, przyszła do chorego dziedzica z pytaniem: co będzie jadł na kolację ? — panna Jadwiga. Jej powierzono opiekę nad nim. Myślała też o chorym bez przerwy dzień cały, a i nawet późno w noc. Czekała na chwilę widzenia, wytłumaczonego potrzebą jakąś, z sercem niespokojnem i płomieniami na twarzy. Mieszkała z rodzicami naprzeciwko Klemensa, drzwi w drzwi. Dzieliła mieszkania ich tylko sień ciemna, do połowy rupieciami zawalona. Na te stare graty padało co noc echo kaszlu Grudowskiego i budziło ją. Wtedy serce zamierało w słuchaniu pilnem i boleśnie kuliło się omartwione.
— Ah, to pani! — wykrzyknął Klemens, siadając na łóżku i wpatrując się w przybyłą.
— Boże, może pan spał, a ja tak...
— Właśnie bardzo dobrze, że tak, nie inaczej.
— Spał pan?
— Nie wiem! Doprawdy, że nie wiem! Zdaje mi się, że tak, bo nie mogę sobie przypomnieć, zdaje mi się, że nie, bo...
— To ja pana bardzo przepraszam.
— Za przyjemność? Niech pani siada! — wskazał jej szezlong.
— Ja właśnie przyszłam...
— Wiem! Spytać się, co będę jadł na kolację?
— Tak!
— Ho, ho ! To coś zupełnie nowego!
— Pan żartuje! Ja naprawdę...
— Ależ wiem, wiem! Coby tu zjeść? Nie mam pojęcia. Trudno, musi pani usiąść, będę się dziś długo namyślał. No, coby tu? Pani jeszcze nie siedzi?
— Już siedzę.
— No nareszcie, pierwszy raz spotyka mnie ten zaszczyt! A włosy pani wycierają kurz z podłogi, o!
— Eh, bo takie! — podniosła koniec grubego warkocza, sięgającego podłogi i rzuciła go za siebie.
— Kiedyż to pani zdążyły uróść takie włosy?
— Nie wiem! — wzruszyła ramionami. — Matka też ma takie!
— Takie piękne?
— Nie, takie długie!
— Pani tu już dawno w Miedzborzu?
— Jakto? Od urodzenia.
— Ii, to niedawno!
— Ośmnaście lat! Ja pana tu już widziałam. Raz nawet jechałam za panem linijką.
— A dokądże to pani jeździła linijką?
— Do nauczycielki na lekcje.
— Że też ja nic nie pamiętam! — Klemens westchnął — Nic nie wiem!
— Może lampę zapalić?
— Proszę! Niech opiekunka zapali! — dodał.
— To co trzeba zrobić na kolację? bo ja już muszę, już powinnam...
— Na pewno jakieś ważne sprawy panią wzywają?
— Ee, nie, tylko... tylko tak.
— Jeśli nie i tak, to może pani jeszcze chwilę.
— A któż zrobi kolację?
— Więc to dlatego mam taki apetyt, dlatego mnie tak wszystko smakuje, że to pani! Rozumiem!
— Głównie to Nastka, a ja jej tylko pomagam. Zresztą pan i tak prawie nie je. Wczoraj cały rosół został...
— To ja! Czy można? — wpadł do izby Klemensa niski głos rządcy.
— Proszę!
— Zaraz, zaraz! Poczekajcie! Zapytam się! A stać że do starego czorta! Co ja się tu będę z wami przepychał, czy co? Jak dziedzic pozwoli, to was wpuszczę! - złościł się i tłumaczył jakimś jęczącym w sieni ludziom pan rządca.
— Co się stało? — zapytał Klemens tyłem wchodzącego do izby i wciąż jeszcze oganiającego się od niewidzialnych, napastujących go ludzi, ojca panny Jadwigi.
— A bo tu przyszli i chcą, żeby ich tu zaraz wszystkich wpuścić. A ta mała też tu potrzebnie panu głowę mąci?
— Ładnie mała! Same włosy mają ze dwa metry. Czegóż chcą ci ludzie?
— Bo ja wiem! Gwałtem chcą z samym panem dziedzicem. Oni tam zawsze mają jakieś interesy.
— Niech wejdą! Przepraszam panią! — Klemens spojrzał na pannę Jadwigę czerwoną po białka w oczach.
— Po jednemu! Po jednemu, mówię! Stać, bo wszystkich przepędzę! Chodź ty pierwszy, łomago jedna! No właźże!
Obok, jakby wciągającej się do izby postaci „łomagi“ przemknęła panna Jadwiga i zginęła w sieni.
— Jaśnie panie, jaśnie panie dziedzicu wielmożny — zaczął jęczeć przybyły. — Bóg widzi, jaśnie panie dziedzicu...
— Gadajże, paskudo przeklęta, czego chcesz! — popędził rządca.
— Dwanaście lat stróżem nocnym tum był, nic nie zginęło, syna do wojny.
— Więc czegóż chcecie? — zapytał Klemens.
— Jaśnie panie dziedzicu, mieszkać z dzieciakami nima gdzie. Jedno się rozchorowało, najstarszego, posyłkę do wojny wzieni...
— Przecież ci pan dziedzic, łomago pieruńska, swojej izby nie odstąpi! — przygadał rządca.
— Kara boska — jakby nie słysząc słów oficjała, ciągnął „łomaga“ — żeby się choć jaśnie pan dziedzic zmiłowali, żeby przykazali dać starą lodówkę, zawszeby dach był nad głową... Po próżnicy stoi... W polu czystem, jak te nieprzymierzając dziki jakie, a przecie ludzie boże.
— Cóż, niech im pan da tę lodówkę! — zwrócił się Klemens do rządcy.
— Niech Bóg przenajświętszy jasnemu panu dziedzicowi.
— Nie zagadzisz to paskudo jedna?
— Czemże, Matko Chrystusowa, czemże zagadzę? Tym dychaniem chyba?
— A bierz i nie jękaj tu panu dziedzicowi i idź już, gramoło szpetna, idź!
Chłop zgięty wpół, trzymając ręce na piersiach, wyciągnął się z izby tak, jak niedawno był się do niej wciągnął. Wyraźnie korpus ściągał nogi, bezwolnie rozwłóczące się w różne strony.
— No, który tam jeszcze? Cicho! Nie razem! Ile was tu jeszcze? Piąciu, piąciu! Szkoda, że was więcej niema! O cóż to? O, toście się spóźnili, lodówki już nima, Gadochowi dziedzic kazał oddać. Toż mówię, że lodówki niema. Jutro się pomyśli. A ty czego?
— Ja do jaśnie wielmożnego samego pana dziedzica.
— Właź, a nogi, chorobo, wytrzyj, jak liziesz!
— Ja z panem dziedzicem wielmożnym sam osobliwie chce się rozmówić — mamrotało wielkie kwadratowe chłopisko, już pod pięćdziesiątkę, wchodząc do pokoju.
— Słucham! — uprzejmie zgodził się Klemens.
— Pieter, ogrodowego pomocnik! — przedstawił się przybyły — Pan dziedzic już ta na pewno nie pamięta, młody był bardzo.
— Nie, coś sobie przypominam! Pamiętam! — dodał po chwili.
— Chciałem przypomnieć i prosić jaśnie pana dziedzica o jakie wynagrodzenie za... Jak pan dziedzic był zeszłego lata, nie śmiałem prosić, a i bidy taki nie było, jak tera.
— Cóż to ci się należy za wynagrodzenie? Za jaką pracę, o której ja nie wiem, drągalu? Co? — wtrącił się rządca.
— Nie wi pan rzondca jaka praca, to nie wi i jakie wynagrodzenie. Zresztą, po prawdzie mówięcy, to pana rzondcego ta moja robota nie obchodziła, bo nie była ani w ogrodzie ani w polu.
— Może w niebie, drągalu jeden, co?
— Nie, we dworze, w pokojach! — odparł chłop spokojnie. — Całą noc zmitrężyłem. To już będzie parę lat temu, nie śmiałem łońskiego roku, jak był pan dziedzic...
— Więc mówcie, coście zrobili i co wam się należy! — nudziła Klemensa ta rozmowa.
— Powiedziałem, że nie prosiłbym, ale straszliwie już przyżarło. Należy mi się tyle, ile łaska pana dziedzica wielmożnego ochwiaruje...
— Ale za co, pało zatracona, za co? — zniecierpliwił się rządca. — Za co, drągalu?
— A to za to, żem sam pana nieboszczyka z Narzewa, wuja jaśnie pana dziedzica, świeć Panie nad jego duszą, po skonaniu na caluśkiem cielem obmył, paznogcie wystrzygem i na boski sąd galanto przysposobiłem. Za to. O!
— Niech pan mu da, ile zechce, czy też ile w takich razach...
— Najlepibym chciał ten po panie dziedzicu nieboszczyku z Narzewa kozusek. O! — podpowiedział wielki Pieter swoją wolę.
— Dać i niech idzie! — rzucił Klemens — Czy tam jeszcze kto czeka? Może pan będzie łaskaw zobaczyć, jestem już bardzo zmęczony, wolałbym jutro, jeśli jeszcze ktoś...
— Są tam jeszcze — objaśniał rządca, przymykając drzwi — ta Żydówka Janklowa najgorsza, beczy i beczy.
— Janklowa?
— Tak!
— Proszę, niech ją pan wpuści, tamci może jutro przyjdą, mogą nawet z rana. Pan może też już pójdzie odpocząć? Ja tu sobie już dam radę. Tak! Niech pan idzie.
Dobranoc! Kolację może trochę później... Dobranoc!
Z Janklową Klemens chciał sam zostać. Prawie że ucieszył się, gdy weszła wraz z dwojgiem małych brudasów do jego pokoju. Zaleciał go zapach serwatki. Znowu związały się łańcuchem dwa odległe punkty pamięci i wyobraźni. Zbliżyły się na bliskie oko w oko zajrzenie.
— Ajajjaj, oj, ajajaj, oj! — zaczęła skamłać żona pachciarza — wielmożny panie dziedzicu, wielmożny panie dziedzicu, co ja mam zrobić, co ja mam?
— Uspokójcie się, proszę, i powiedzcie, o co chodzi! Płacz przecież nic nie pomoże, tem bardziej, że nie wiem, co się stało.
— Ćwarty dzień, ćwarty dzień Jankla nima, nie wróci, nie wróci!
— Dlaczegóż to ma nie wrócić?
— Za kuźniom miszkamy, wedle skrętu, jak się od stancji jedzie...
— Wiem!
— Czekalim wczora... Patrul ostrijsk przyjechał w nocy... W okna zaglądał, psiepatrywał, w kuźni był, psiepytywał kowala ajaj ajajjaj!
— Więc cóż z tego?
— Psijdom do Miedzborza, zabierom, a Jankiel tam, panie dziedzicu, panie dziedzicu! Jankiel tam u naszych, u ruskich ostanie: Patrolni powiedzieli... — urwała.
— Co powiedzieli? — zapytał Klemens, widząc, że Janklowa bojaźliwie ogląda się za siebie.
— Powiedzieli — zaczęła szeptem — że już na tych dniach tu psijdą, że porzondek uni zrobią, zapytywali się o mojego...
— O Jankla?
— Nu, nu o Jankla! Ojajjaj, ajaj! — zaczęła jęczeć i kiwać się na nowo.
Pojękiwanie i skamłanie Żydówki miasto drażnić Klemensa poddawało mu spokój zupełny. Zdawało mu się, że ktoś wypłakuje jego troskę, że, czyniąc ją nazewnątrz wyraźną, dla wszystkich widoczną, odejmuje sercu męczący ból i zakłopotanie ciągłe. Obecność Janklowej i jej dzieci, pociągających nosami i wpatrujących się wielkiemi czamemi gałami w Klemensa rozdrabniała jedność ciężaru, zgniatającego jego myśli; dzięki jej odzyskał, niejako, wewnętrzną swobodę ruchów.
— Mnie też bardzo zależy na tem, żeby Jankiel wrócił, inaczejbym go nie posyłał — zaczął tłumaczyć.
— Ja przecie wim... Ja wim, un mówił, że za tyle piniondze... Un, Jankiel un się boi, ale un się niczego nie boi, jak un potsiebuje się nie bać... A jak un potsiebował dla wielmożnego pana dzedzica, to un już się nic nie bał. Ale, jak un nie wróci, to... — nowa porcja zawodzenia zaległa w pokoju.
— To trudno! — jakby sobie odpowiadał Klemens. — Ani ci, ani tamci nie wymordują przecież wszystkich. Prędzej czy później dowiemy się o sobie... A czy Janklowa sądzi, że mąż powinien już wrócić? — zapytał znagła.
— Jak un miał tylko listy oddać, to już wczoraj un tu powinien być nazad... ja nie wim, jaśnie pan dżedzic lepi przecie wi.
— Właściwie tak, tylko list!
— Nu, jak list to i odpowiedź? — sondowała Żydówka.
— Odpowiedź może będzie, może nie — nie wiem! Poczekajmy jeszcze cierpliwie do jutra.
— Co można jenszego robić? Zamartwić się? Całkiem oczy wipłakać? Trza czekać! Ale jak? Jak?
— Jak? — powtórzył, jak echo Klemens. — Cóż, jeszcze jedną noc, jutro trzeba będzie coś radzić, coś pomyśleć... Niech Janklowa teraz idzie do domu a przed południem tu wstąpi... Coś się przecież na to poradzi... Jankiel chyba też chce wrócić i stara się o to.
— Un by nie chciał wrócić?! Un, ojciec dzieciom? Taki ociec? Taki monż?
— Więc właśnie trzeba poczekać! Dobrej nocy!
W drzwiach na wychodzącą żonę pachciarza wpadła Nastka.
— Wicie to? Wasz pachciarz wrócił dopiruśko! Nie wicie?
— Czy Jankiel wrócił? — rzucił Klemens z łóżka pytanie.
— Tak, jaśnie panie, widzieli go, jak jechał... Kowalka mówiła...
— A czy?... — nie skończył pytania.
Jak tuman kurzu w słońcu wiatrem w sterczące powrósło skręcony i po szosie gnany zawirowały myśli pod czaszką Klemensa. Wszystkie, rozmaite: dawne o treści wspomnień, te podrzucone przed chwilą przez wielkiego Pietra, Janklową, pannę Jadwigę i najobecniejsze z błyskawicznych zatrwożeń, przeczuć zrodzone splotły się wraz z sobą i roztańczyły się.
Jankiel wrócił. Pachciarz z czarną, siwiejącą już brodą, pachciarz serwatką cuchnący wrócił.
Najdroższy goniec, pośrednik najlepszy, — Jankiel wrócił!
— Kolacja! Dziękuję opiekunce bardzo! Nie wiem, czy będę jadł? Czy zdążę ? Nie wiem, ile mam czasu? Może chwilę, może godzinę, może... może całą noc? Śmieje się pani? Nigdzie nie wychodzę nie, nie! Leżę! Czekam! I naprawdę nie wiem, czy zdążę. Wie pani, że Jankiel wrócił z Warszawy?
— Wiem... już wiem! — odpowiedziała panna Jadwiga głosem cichym i bardzo smutnym.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Po wyjeździe Klemensa z Warszawy życie Heleny ogarnęła zzewsząd pustka trwożąca. Już nazajutrz wcisnęła się ona do wnętrza istoty rozłąki z Sewerynem i wydrążyła je. W próżnię padały myśli, tęsknota przepadała w bezczasie. Drzwi, łączące dwa pokoje, stały szerokim otworem. Widać było poprzez próg, doniedawna jeszcze granicę zakazaną, poręcz łóżka Klemensa, szafę niedomkniętą, krzesło w pośpiechu potrącone, zostawione w pozie niemego zdziwienia. I cichość było widać nietykalną, zimną i odpychającą, choć wzrok raz wraz ściągającą ku sobie.
Świadomość posiadania wielkiej sumy pieniędzy, zgnębiała Helenę doreszty. Żadna dotychczasowa trudność codzienna nie wyjawiała się życiu. Wszystka potrzeba dnia, dawniej widziana przez nią jako trud lub upokorzenie konieczne do przetrwania czasu rozłąki, odpadła. Nie stało żadnego oparcia, żadnej z tych drobnych przeszkód, które zaścielają i skracają drogę tęsknoty. Zczasem wielu najsamotniejszych myśli Helena zalękła się, czy owe ośm tysięcy rubli dane jej przez Klemensa za nic, najzupełniej darmo, nie są z jego strony jakimś podstępem, który miał uoczywistnić jej zapomnienie o Sewerynie? Zaczęła badać siebie, wdzierać się wyobraźnią w stan obecny swych zmysłów i serca. Z przymkniętemi oczyma, wpośród nocy podawała, wyobrażeniem Seweryna dokładnem rozgrzane ciało niezapomnianej pieszczocie jego rąk, ust i spojrzeń. Przeżywała rozkoszną wspólność bytowania z nim zupełnie wyraźnie, niemal fizycznie. Wierzyła w miłość swoją. Utrwalała ją w wierze jeszcze bardziej nagła rozpacz zbudzonego ciała, wtedy, gdy wyobraźnia nie miała już mocy, a zła prawda rzucała się na nią z obelżywem urąganiem, budząc tęsknotę zgoła nie do wytrzymania. — A jednak? — torturowało ją zwątpienie i ciągle nastręczające się pytanie: — Dlaczego w pustce spozierającej na nią z każdego zakąta dwóch pokojów chciała, tak, chciałaby zobaczyć wielkie rozszerzone źrenice oczu Klemensa, słyszeć głośny jego oddech, głos jego, nawet kaszel, budzący ją w nocy? Dlaczego pragnie istnienia tego człowieka obok jej życia ? Wszak nie dlatego, że go wtajemniczyła we wszystką treść istności swojej! I nie dlatego, przecież, że dojrzała w nim to samo, co stokroć razy widziała u innych mężczyzn, wyciągających po nią swoje gorące ręce, myśli i pragnienia! Nie mogąc dociec przyczyny, trapiła się coraz nieznośniej. Chwilami tylko, gdy posiadane pieniądze wskazywały jej na możność swoją, następnie na pewność, dzięki tej właśnie możności, widzenia Seweryna, uspakajała się zupełnie i śniła najczarowniejsze sny kresu tęsknoty wszelakiej. Po marzeniach wracało zwątpienie i rozpoczynało się szamotanie na nowo, walka z podmawiającym się z zewsząd, lecz nieuchwytnym napastnikiem. Wrogiem jednak najokrutniejszym był czas. Odpowiednio do treści pragnień i wzlotów stawał się raz próżnią głuchą i przepastną, raz ścianą, złomem olbrzymim granitowym, wyrastającym przed stopami i oczyma.
Bacząc ciągle na owe pięć lat, wypisane ręką Seweryna do niej w ostatnim liście, jako czas rozłąki, niczyją wolą i mocą nie dający się skrócić, nie mogła sobie teraz poradzić z czasem jednego dnia. Właśnie trzeciego rana od wyjazdu Klemensa, gdy siedząc w łóżku, myślała nad celem rozpoczętego dnia i nad jego znaczeniem w ogromie czasu czterech pozostałych lat rozległo się głośne stukanie do drzwi. Weszła Marcelowa.
— Jakiś żyd chodzi po czałem piętrze i niby to pani szuka — oznajmiła posługaczka.
— Żyd?
— Ano mówię, że żyd...
— Ja od pana dziedzica z Miedzbórza! — rozległ się nosowy głos z głębi, z za pleców Marcelowej.
— Proszę wpuścić! — dostrzegła w sobie radość dziecka, witającego długo nieobecną matkę.
— List dla wielmożny pani od pana dziedzica przywiozem. Mam zaciekać? Może lepi tu potem zachodzić, to terabym posed za sprawonkiem, a kele połednia wrócił?
— Dobrze, niech pan idzie.
Po wyjściu pachciarza Helena czytała:
„Łaskawa Pani,
Już pierwszego dnia po przyjeździe na wieś korzystam z ostatniej, jak sądzę, sposobności porozumienia się z Nią. Według wszelkiego prawdopodobieństwa jutro, może najpóźniej za dni parę zostaniemy od siebie odcięci linją walczących wojsk.
Myślę o tem, proszę mi to wybaczyć, czy zobaczymy się jeszcze, czy znowu jakieś szczególnie dla mnie łaskawe losu zrządzenie pozwoli mi Panią oglądać? Chociaż nic, lecz nadewszystko stan mojego zdrowia, nie przemawia za tem — nadziei nie tracę. Nienapróżno przecież traf życiowy zaprowadził mnie do pokoju, sąsiadującego z pokojem Pani. Nienapróżno... Wierzę w to: nienapróżno!
Lękam się prosić, by po zważeniu wszystkiego najdokładniej, po prostem namyśleniu się nad tem: warto czy nie warto, raczyła Pani przyjechać tutaj, gdzie nic ciekawego niema. Wieś, raczej to wszystko, co splata się z codziennością ludzi i stanowi dzieło ich rąk, jest okaleczone i do połowy zniszczone; poza tem niczem nie dająca się powstrzymać i przestraszyć wiosna zbliża się w całej swojej urodzie i blasku.
Nie pozwalając sobie na zadowolenie wielkiej chęci zupełnego „wygadania się“, o darowanie wszystkich win i trochę dobrej pamięci prosi sługa Pani najwierniejszy
Klemens Grudowski“.
Z przeczytanego pośpiesznie listu zostały w pamięci Heleny zdania, ściślej znaczenia ich, jakby wzajem sobie zaprzeczające. Owe przeczenie sobie wmawiał treści zwrotów nie sam właściwy sens ich, lecz stan Heleny, niezgoda wewnętrzna i rozbieżność myślowa. Wolałaby stokróć razy, żeby Klemens prośbę swoją powiedział wyraźnie, żeby nie omawiał ją zwątpieniem o jej przyjeździe.
— Jeśli wierzy, to czemuż lęka się? — myślała, dopowiadając do własnej chęci wyjazdu i zalęknienia, z powodu tej chęci, jego niepewność, chęć i tę narzucającą się jej jego wiarę w to, jak pisał, „nienapróżno“.
Wstała z łóżka i, nie zdając sobie sprawy dlaczego, poszła do pokoju Klemensa. Potrzebowała czyjejś namowy, jakby zezwolenia. Rozejrzała się dookoła siebie, poczem zaczęła się przyglądać bacznie meblom Gradowskiego. Męczyła ją ich niemowność, jakby niechęć pogardliwa. Wróciła do siebie. Gdy na skutek rozumowego zawahania się postanowiła nie jechać, kędyś, jakby poza granicami wszelkiej ważności, odezwała się myśl jedna, mówiąca o dziurach w pończochach i brakach w bieliźnie. Bezwiednie spojrzała na zegarek. Była godzina jedenasta.
— Co on nazywa, „kele połednia“? — pomyślała, przypominając sobie słowa pachciarza. Zaczęła się ubierać, wnet jednak przerwała, by odczytać powtórnie list Klemensa. Czytała powoli, zastanawiając się teraz nad każdem oddzielnem zdaniem. Przeraziła się. List Grudowskiego przekonał ją najwyraźniej, że chęć jej wyjazdu na wieś jest znacznie większa od chęci Klemensa widzenia jej, chęci wyrażonej zwrotem tylko uprzejmym, prośbą mdłą i zwykłą. Oskarżyła siebie najbezwzględniej, zwalała na barki winy nie do przebaczenia, jednocześnie najlogiczniejszym wywodem tłumaczyła i usprawiedliwiała nie samą chęć tylko, lecz fakt wyjazdu, fakt niejako dokonany.
Na kilka minut przed południem, jak był zapowiedział, przyszedł Jankiel.
— Czi już wielmożna pani co przigotowała dla mojego jasnego pana dziedzica? — zapytał pośrednik Klemensa.
— A czy pan Grudowski mówił co panu o moim wyjeździe na wieś?
— Niby do Miedzbórza?
— Tak.
— Pan dziedzic może myślał, ale mnie nie mówił. Kazał tylko oddać wielmożny pani list i czekać.
— Nic więcej?
— Nie! Zresztą co un pan dziedzic miał mnie powiedzieć, kiedy list wypisał do wielmożny pani? W liście chyba wszystko stoi?
— A kiedy pan wraca?
— Nu ja nie wiem! Jabym zara wracał, jeśli niema dla mnie interesu i jeśli wielmożna pani da mi jakom odpowiedź.
— Odpowiedzi żadnej... Proszę powiedzieć panu Grudowskiemu, że może przyjadę.
— Wielmożna pani pozwoli sobie zauważyć, że tu nima żadny może. Albo zara, albo wcale. Przecie je wojna tera, wielmożna pani nie wi? Najlepi, jak jechać, to jechać dzisiaj. Jutro niewiadomo co się tamuj stać może? A jeszcze trza przecie przepuskie. Trza po niom zara....
— To może pójdziemy odrazu po tę przepustkę. Czy aby dadzą?
— Za co nimają dać? Pisarze mają nie na to ręce, żeby ino wciąż pisać. Darmo nie zrobią, wiadomo, urzędniki! Wielmożny pan miedzborski chyba bardzo chce, żeby wielmożna pani przyjechała — na zasadzie jakowegoś wspomnienia dodał Jankiel.
— Z czegóż to pan wnosi, że pan Grudowski chce, żebym przyjechała? — zapytała Helena.
— Z czego? Ja jego znam od maleńkości, ja wim! Un mi dał tyle pieniondze za tę drogę.
— To pan tu umyślnie do mnie?
— Nu, a do kogo, jak nie do wielmożny pani? Jabym tyż chciał, żeby pani dobrodzika pojechała... Zawsze we dwóch we drodze raźni jest... Nu co mam robić? — zapytał, widząc zamyślenie Heleny.
— Chodźmy po przepustkę!
Helena otworzyła szufladę i wyjęła z niej wszystkie pieniądze otrzymane od Klemensa. Zrazu nie wiedziała czy zabrać ze sobą całą sumę, czy też część tylko małą, potrzebną na kupno bielizny i podziękę za otrzymanie przepustki? Dotykała złożonych banknotów po raz pierwszy od owej nocy — ręce jej drżały. Dotychczas żyła tylko świadomością posiadania pieniędzy. W ciągu tych kilku dni odmawiała sobie wszystkiego, aby jeszcze godzinę, jeszcze dzień nie otwierać szuflady i nie widzieć tych, w jej mniemaniu dowodów winy w stosunku do Witana. Pojęcie grzechu względem kochanka i miłości opierała na poczuciu i chęci ułatwienia sobie życia. Gdyby ten zwitek szeleszczących papierów był zapłatą za najohydniejsze uprzyjemnianie czasu jakiemuś wstrętnemu rozpustnikowi nie doznałaby żadnych zgoła wyrzutów sumienia. Pieniądze otrzymane za nic dręczyły ją ponad wszelkie opowiedzenie.
— Niech wielmożna pani nie ostawia tak piniendzy w domu gołkiem, mało to złodziei!
— Kiedy nie wiem... nie mam gdzie włożyć... Może pan schowa? — ucieszyła ją ta myśl.
— Ja sie boje... Jeszcze się co stanie...
— Ależ głupstwo, niech pan weźmie i schowa w jaką bądź kieszeń. Oo! No proszę, wszystko jedno... no choćby tu!
— Może... Ja ich chyba w kamizelkie... Tylko ja się boje!...
— Ah! Mówię: niech pan bierze, to proszę brać!
Po południu tego samego dnia Helena jechała ze starym pachciarzem do Miedzborza. Usłużny Jankiel kupił jej, własnym pomysłem kierowany, kilka ostatnich dzienników. Czas drogi nieskończenie długi i bezbarwny zmusił ją do przeczytania dwóch pism, jak to mówią: „od deski do deski“. Od czasu zaniechania występów w teatrach prowincjonalnych, gdzie Kosińska grała wszystko, począwszy od ról amantek i kończąc na rolach t. zw. salonowych i matek, prasa nie interesowała jej zupełnie. Chciwie niegdyś czytane przez nią sprawozdania teatralne, pięknie wypacane przez sławy dziennikarskie miast powiatowych, przestały dla niej istnieć, zarówno jak cała prasa, z chwilą przyjazdu do Warszawy i zabłądzenia do chóru wielkiej operetki. Po przeczytaniu pism Helena doznała wrażenia zbliżenia się wspólnie z Sewerynem do jakiegoś punktu stycznego, zarazem stanowiącego granicę ich rozdzielenia. Pierwszy raz zaczęła się wmyślać w istotę wojny. Komunikaty oficjalne z różnych frontów niewiele wyjaśniały jej zaciekawieniu i niewiedzy, natomiast korespondencje wojenne zmniejszyły bezmiar, leżącej między nią i Witanem przestrzeni, która została nagle ściśle określona.
Na jednej ze stacji pociąg, którym jechała, zatrzymał się równolegle z szeregiem wagonów z rannymi żołnierzami. Z okna swego przedziału widziała zupełnie dokładnie wnętrze wagonu pierwszej klasy, gdzie na ławkach leżeli, jakby hen daleko od życia odeszli ludzie. Wzrok Heleny zanurzył się wraz z sercem w ponury obraz. Ranni leżeli bez ruchu, jakby umarli. Łączyła ich cichość dostojna i niezmącona. Ze śnieżnych spowić bandażów, obejmujących niby turbany głowy leżących, wyjawiały się poszczególne części twarzy, wszystkie jakiegoś szczególnego koloru, wszystkie nad wyraz piękne, niewidziane nigdy w takim szlachetnym uroku kształtu i urodzie wyrazu: oczy, nos, usta.
Z za pleców Heleny wzrokiem lękliwym i ciekawym zarazem błąkał wśród rannych Jankiel.
— To wszystko najciężko ranieni!— zauważył zcicha.
— Gdzie ich wiozą? — spytała, nie odwracając głowy.
— Do szpitala. Codzień takie gromady odstawiajom do miasta. Nu tym to dobrze, gorzy tym, co jeszcze nie pomyte, nie opatrzione leżą w polu. Ila to było takich niezebranych kele nas w zagajniku.
— Cóż się z nimi stało?
— A nu jednich zdążyli zabrać i wywieźć, insze pomarli, naród musiał zakopywać. Wugólnie to proste, ale som i pańskie.
— Ci, co tu leżą w tym wagonie, to napewno pańskie... — powiedziała swój domysł słowami pachciarza.
— Wielmożna pani myśli dlatego, że uni tak delikatnie się wydajom, to nic. Chłop prosty tak w bandaże sporzondzony tyż tak się wyda.
— Oni na pewno czegoś potrzebują?
— Czegój uni mogą potrzebować? Uni chcom żyć!
— Może pan im zaniesie pieniędzy?
— Co tyż wielmożna pani mówi, tam nikogój nie puscom!
Pociąg ruszył. Powieki opadły na oczy Heleny. Pamięć podała świeże widzenie myślom i sercu. Nogi zachwiały się. Wgarnęła się w kąt przedziału i wsłuchała się w rozdygotane wnętrze swego istnienia. Powoli odprowadzała ją wyobraźnia drogami najstraszniejszych zatrwożeń w drugi świat, daleki nieznany świat obecnego życia Seweryna Witana.
Przeżyta chwila na stacji całkiem stumaniła zmysły Heleny. Pamięć spętała ruch życia, skrępowała wolę, oddając wszystką swobodę w panowanie wyobraźni. Posłuszna przewodnikowi resztę drogi przebyła, nie wiedząc prawie, dokąd jedzie i gdzie jest. Wyjątki z korespondencji wojennych, niedawno czytanych, zmieszały się wraz z widokiem rannych i stworzyły całość, jak obraz jedynego życiowego zapatrzenia. Nie było mocy żadnej, któraby ją mogła w treść czasu wczorajszego nawrócić. Trwała w śnieniu okrutnie męczącem, pełnem trwóg. Chciała jednak nadewszystko śnić tak cierpiętliwie i udręcznie.
W takim stanie dojechała wieczorem, dnia drugiego podróży, do Miedzborza. Mrok przejrzysty wiosennej nocy na wsi wczulił w zamyślenie jej tajemniczą istotę swoją. Postacie drzew fantastyczne, szumy i szmery istnień niewidzialnych a ponad wszystkiem cichość szczególna odrywały ją od wspomnień bardziej odległych, faktycznie zaś zupełnie świeżych, bo związanych z wydarzeniami ostatnich tygodni. Z dna odczuć i rozumień powstawała błękitna mgła, w której wszelki dotychczasowy kształt życia tracił ciężar swój i formę swoją, a barwa ważność swojej siły.
Od czasu, kiedy przyjechali do Zakopanego trzecia jesień schodziła na dolinę podhalańską.
Z wiosną ostatniego roku przenieśli się z pensjonatu do chaty wysuniętej z całej zwartej gromady domów w pole, pod same prawie podnoże gór. Ze względu na swe ambicje architektoniczne i szpetne ozdoby chata była wyniesiona kiedyś do miana willi i nawet jakoś tam ochrzczona. Lata wojny wytarły z pamięci wszystkich, nawet właścicielki, imię własne owego budynku, ostatecznie ani chaty, ani willi tylko wprost zwyczajnie — domu stary Staszkowy. Dom składał się z czterech pomieszczeń: trzech izb rzędem ustawionych do słońca i kuchni, małem oknem na północ wyzierającej. W kuchni mieszkała właścicielka domu, owa właśnie stara Staszkowa nieurodzona gaździna, lecz dawno z pod Sącza do Zakopanego z synem przybyła kobieta. Syn w wojnie zgubiony bez wieści i znaku zostawił matkę we łzach nieskończonych, w niepewnościach i nadziejach, wreszcie w zupełnem poddaniu się Bogu, który ją za wiarę wielką i modlitwy serdeczne odnajęciem domu nagrodził i z nędzy okrutnej wybawił. W trzech izbach zamieszkali: Klemens i Helena. Od pierwszego niemal dnia życie obojga skupiło się głównie w pokoju środkowym, najmniejszym i najjaśniejszym, posiadającym bowiem, prócz pary okien drzwi wyjściowe do połowy oszklone. Przed progiem tego pokoju, ściślej od kilku schodków z zewnątrz doń prowadzących, słała się łąka wielkim zielonym kobiercem rozwiniętym aż pod stare świerki, rosnące na stoczu Małej Świnicy. Sypiali oddzielnie w dwu pokojach od siebie odległych, wielkich kwadratowych izbach symetrycznie znaczących się nawet z zewnątrz domu. Dnie i wieczory spędzali razem w izbie środkowej.
Życie ich określiło się dawno, jeszcze w Miedzborzu, skąd łaska jakiegoś austrjackiego jenerała pozwoliła im wyjechać. Klemens, aby nie spłoszyć Heleny, głęboko zataił swą miłość. Próżno zresztą odkryłby uczucie swoje, próżnoby w jakich bądź słowach wywiódł mękę swoją na jaw, wiedział aż nadto dobrze, że Helena jej nie dojrzy, a jeśli dojrzy, to przestraszona i zawiedziona, jak dziecko, odejdzie. Milczał tedy, jedyną radość czerpiąc z tego, że ona jest z nim, że żyje przy nim ze swojem zapatrzeniem, jak przy bracie niezmiernie mądrym, tylko mądrym. Czasem jednak, gdy nie zdołał zmóc pragnienia ciągle czatującego, wciąż dopominającego się o byle ochłap dla zgłodniałych oczu, rąk, ust i całego ciała, mową zimną i chytrą wywodził ją w jasność słoneczną nadziei, by po chwili zastraszyć piorunem jakiejś prawdy i gradem słów wysmagać. Częstokroć taką mową okrutną spychał ją w przepaść zwątpień albo podawał trud, jak głaz ciężki na drogę wwalony, nie dający się ani sercem ani rozumem z miejsca ruszyć. Mszcząc się za krzywdy, postokroć razy raczej rękami boskiemi, niźli przez nią mu przyczynione, nie wiedział, że ją od siebie precz w samotność najdalszą odstręcza. Nie przypuszczał zgoła, że to z treścią jego słów idzie Helena w ciemność lasu albo błąka się kędyś wśród gór bez kierunku żadnej drogi dnie całe. W niej przecież zalegało wszystko i to, co mówił stale dawno o znaczeniu dziecka w życiu dwojga ludzi i to najdziwniejsze o miłości. Pamięta:
— Pani siebie kocha, nie jego.
— Jakto? — zdziwiła się, potem śmiechem lekceważąc jego powiedzenie. — Ja go nie kocham?
— Nie! Kobieta nie kocha mężczyzny, tak jak nigdy on jej nie kocha i nie kochał nigdy. Przecież, — kochać, to nie potrzebować. Pani go potrzebuje strasznie, okrutnie. On jest jeden, jedyny, który ciału pani może dać rozkosz, on jeden, jedyny życie pani potrafił zbudzić w całej pełni. W promieniach jego spojrzenia dojrzewa pani szczęście. Błogosławione spojrzenie, a jakże prędko, jak bezwzględnie przeklęte, gdy inną łaską swoją obejmie i pragnieniem swojem zagrzeje. On rozkochał panią w sobie samej. Nie zechce pani żadną ofiarą ciała osłabić siły rozkoszy, która powstanie w całej dla pani potędze, gdy on najlżejszą pieszczotą na nią zawoła. Nie pamiętam już, czyjem przemądrem słowem zeznaje kobieta szczęście miłości, mówiąc: Kocham go. On jest mój i ja jestem moja, (swoja), jak nigdy dotąd nie byłam.
Nie mogła się odpędzić od tej, szarpiącej ją na każdem miejscu prawdy, aż go spytała kiedyś wieczorem:
— Czy można kochać bardziej i inaczej?
— Ah, to przecież wszystko jedno! — zbył ją, wiedząc o co go pyta.
Zdarzało się również, że Klemensa to niepostrzeganie przez Helenę istoty jego obecnego życia doprowadzało do bezradnej i z wielkim tylko wysiłkiem ukrywanej złości. Nieraz już, ledwie panując nad sobą, rzucał jej i sobie pytanie:
— Co dalej?
Ona wtedy odliczała tak, jak podczas pewnej rozmowy w nocy, czas miniony tęsknoty i rozłąki i odpowiedziała naiwnie:
— Już coraz bliżej! — Jeszcze rok i pięć dni.
— I cóż potem? — grzązł dalej.
— Potem pojedziemy do Francji.
— Którędy?
— Nie wiem! Obiecał pan...
— Tylko chyba przez Rumunję! — sam jej podpowiedział by wnet dorzucić pytanie: — A potem?
— Potem, potem! Potem...
— Ale co ze mną? — przerwał marzenie.
— Z panem?... — zamyśliła się. — Pan pojedzie do Miedzborza... Ożeni się pan i będzie..., ja panu życzę tak dobrze...
— Pani Heleno, czasem mi się zdaje, że oboje śnimy o jakimś dniu, który przecież nigdy może nie nadejść.
— Śnimy? — podchwyciło jej zdziwienie.
— Tak, śnimy! Pani i ja. Pani marzy o dniu do pewnego stopnia w wyobraźni określonym, ja zaś o chwili, jak śmierć, nie dającej się ująć żadnem wyobrażeniem.
— Ja już o tem myślałam i wiem doskonale, że obecność moja przy panu musi mu w jakiś sposób przeszkadzać...
— Nie zrozumiała mnie pani — przerwał jej, prawie że opryskliwie.
— Możliwe, ale niech pan sam powie, że w tem naszem wspólnem życiu, które już trwa tak długo...
— Niech mi pani pozwoli skończyć — znowu przerwał jej — my ciągle śnimy, pani najzupełniej prawnie, ja najzupełniej bezprawnie. Czuję, wiem zresztą o tem, że zły, czy dobry los związał jakimś niewidzialnym, lecz przecież straszliwie mocnym, łańcuchem moje życie z życiem was dwojga.
— Chce pan powiedzieć: poco mi ten kłopot? O tem właśnie...
— Ależ nie... Pani Heleno... Pani Heleno, aczkolwiek wierzymy, ja aż nadto w to wierzę, że jest inaczej... że jest właśnie tak, jak chwilami mi się zdaje, że sam tego możliwie pragnę, nie wiemy oboje... nie jesteśmy pewni... czy Witan, czy on, wojna przecież...
— Milcz pan! — krzyknęła przypuszczeniem jego, jak piorunem rażona.
Klemens podawał jej takie krople śmiertelnego jadu zazwyczaj, gdy czas ją podratował od poprzedniego zatrucia i w oczach rozświetlał się znowu blask lepszej nadziei życia.
Czasami spływały im wstecz miesiące całe w niezmąconej pogodzie braterskiego porozumienia. Pokój środkowy wypełniała wtedy woń maleńkich kwiatuszków naręczami zniesionych z pobliskiej łąki. Klemens żył w promieniach jej troski o niego. Pilnowała, by się podczas długich spacerów nie męczył, by zawsze wporę brał lekarstwo, i baczniej od niego pilnowała, by wypijał codziennie sakramentalną porcję mleka, część, pono, jego zbawienia.
Mijały jednak całe tygodnie, kiedy zdawało się, że nie znosili się wzajem, szczególnie ona z trudem cierpiała sam widok Klemensa. Wtedy uciekała od niego: od jego kaszlu i spojrzeń, pozornie zimnych, w gruncie rzeczy ustawicznie płonących i wszystkowidzących; od jego głosu, sposobu mówienia; od całego jego życia naraz zupełnie obcego w góry, w zakąty głuche pod opiekę dumnych, a pobłażliwych smereków, albo w zacisze samotnych dolin.
Poznała już wiele dróg, prowadzących na szczyty wyniosłe i niebezpieczne. Podczas pierwszej zimy spróbowała za namową Klemensa jeździć na nartach. Nauka poszła prędko. Już po kilku tygodniach ważyła się na dalekie samotne wycieczki. Czasu zim następnych całemi dniami bywała poza domem. Nosiły ją, niby nad ziemią po obszarze bieli nieskalanej owe skrzydła do nóg przytroczone.
Zima najłaskawiej obchodziła się z Heleną. Ściszała tęsknotę. Zachęcała do życia. Odbijała w Helenie, niby w zwierciadle, własną urodę. Wiosna trwożyła serce. Podszeptywała w czas słonecznego zwiastowania myśli osmucające i zwątpienia wszelakie. Z dróg i ścieżyn znanych, bezpiecznych i przyjaznych, spędzała do domu. Maluczkość życia jej wystawiała na śmiech i drwiny całego w krąg budzącego się życia natury. Późno zaś, już na przełomie lata zaglądała bezwstydnie pod suknie. Mrowiem niepokojącym rozchodziła się po ciele. Nocami sprowadzała do łóżka kochanka. Pozwalała na wszystkie z nim pieszczoty rozkoszne, by o wczesnem świtaniu łzy z oczu wycisnąć i z temi łzami wygnać na tułaczkę po polach, pogrążonych w zawiłość własnych spraw miłosnych. W zmowie ze skwarem lata spowijała byt Heleny w oparną tęsknotę ciała. Lato późne na podobieństwo zimy koiło bóle przewlekłe. Wygładzało zmarszczki na czole. Wysuszało, niby na zawsze, źródło łez w oczach, by w chwili najjaśniejszego rozświetlenia gromem rozpaczy uderzyć i łzy zesłać razem z wolą czyjąś, łzy zgoła niespodziewane, płynące po twarzy z roztkliwienia powieczornego z zewsząd ją otaczającego.
Najdłuższe godziny, dnie i noce przychodziły z jesienią. Mgły gęste i najsmętniejsze skrywały góry. Ziąb zdradliwy, dojmujący przenikał ciało nawskroś i wkradał się do mózgu głowy i szpiku kości. Wiatry trzaskały drzwiami i tłukły szyby w oknach. Na łąkach wśród traw kryła się woda. Rozmokłe drogi raziło boleśnie każde stąpnięcie ludzkich nóg. Tygodniami lały deszcze, dobijając się do okien i narzekając pod niemi monotonnie, bez końca, straszliwie.
Właśnie trzecia już jesień szła z węgierskiej strony. Wlokła się, unikając promieni słonecznych od Doliny Kościeliskiej, od Czerwonych Wierchów, w krąg obchodząc Giewont. Zsuwała się niewidna w księżycowej poświacie z grzbietu Koszystej i Świnicy. Zasiadała, trzęsąc się pod pniami prastarych drzew w ukryciu wielkich skalnych szczelin.
W domu Staszkowej śmiertelnie zacichło i pociemniało, tem bardziej, że stara kobiecina, przypadkowo podsłuchawszy rozmowę sąsiadów, dowiedziała się o śmierci swego syna. Walek feldfebel, syn gazdy, bliskiego sąsiada Staszkowej przyjechał do domu na urlop kilkudniowy. Nie śmiała go wręcz zapytać o los swego jedynaka — bała się. Co wieczora jednakże szła na drżących nogach pod drzwi izby gazdowskiej i słuchała. Przyczajona w mroku sieni chwytała, cała w słuch zaklęta, każde słowo opowiadania młodego juhasa w mundurze podoficera austrjackiego. Pewnego i ostatniego dla niej wieczoru słyszała:
— Staszkowy Jaśka poharatało na nic! Mogiłkę my mu sporzundzili fajną i skałkę na nią wwalili, a Franek Gąsienniców ksyzycek mu na ni bagneciskiem wcion równiuteńki...
Powaliła Staszkową ta straszna wieść pod chatą gazdy. Ocknęła się dopiero po północku na łóżku we własnej kuchni. Zajęczała i znowu w niepamiętanie wszystkiego zapadła. Dzień ją zbudził. Chciała się zwlec z wyrka — nie mogła dźwignąć ani jednej ciała cząsteczki. Obolenie ciężkie przykuło ją do betów. Leżała z rozwartemi oczyma, martwo do bielonego pułapu patrzeniem przyczepionemi. Helena przysiadła na jej łóżku. Współczuła okrutnemu nieszczęściu. Służyła potem starowinie we wszystkiej codziennej potrzebie. Wmawiała pożywienie wargom zeschniętym i posiniałym. Sprzątała, jak najemna, wszystkie izby wraz z kuchnią. Zapomniała zupełnie o Klemensie. Wieczorami słuchała sercem napoły przytomnych biadań Staszkowej.
— Wszystkie dobre ludzie przepadną. Wytracisz to ich, Panie Jezusie miły... Mogiłkę Jaśkowi sporzondzili fajną... Franek mu ksyzycek wycion równiuśki... Na mogiłkę synaczka zaprowadź, Panie miły...
Zacichło całkiem i pociemniało w domu starej Staszkowej.
Przed Heleną szedł wszędzie, gdzie tylko była i dokąd szła, lęk jakiś, jak cień.
W połowie października nad doliną podhalańską zajaśniał najcudniejszy granat niebios. Od świtu już przystroił się dzień w złoto słońca i uśmiech. Góry przywoływały do siebie wyzłoconemi graniami. Kusiły mgłami fioletowemi odchylone w głąb zbocza. Nęciło ciepło i cisza. Drzewa wspominały w pogodnej przedśmiertnej zadumie wiosnę.
Na pordzewiałej łące błyszczały jeszcze wielkie krople rosy porannej, kiedy słońce wywołało Helenę z domu. Staszkowa i Klemens spali jeszcze. Obowiązki narzucone jej czasu ostatniego roku szczególnemi warunkami życia, mimowolnie przez nią przyjęte tym razem nie zatrzymały jej, lecz przeciwnie strachem smutku i sposępnienia trzech izb, w szczególe zaś oziębłej i mrocznej kuchni wygnały za próg w obszar dobrotliwego uśmiechu jesiennego słońca. Naprzełaj, w lekkiej tylko sukni pobiegła w stronę wijącego się pod Reglami strumienia. W miejscach drzewami zacienionych z ziemi szedł chłód wilgotny, pachnący zgniłemi korzeniami traw i mchem, długiemi deszczami pognębionym. Chwytały ją tam w krąg dreszcze. Woda z strumienia, zazwyczaj czysta, rwała, onego rana szara i zmętniała, niby groźbą jeszcze zupełnie nie wypełnioną ścigana i zestrachana, kędyś w dal bezpieczną i ustronną.
Helena poszła krętym brzegiem. Myśli odeszły ją zupełnie. Szum pędzącej wody prowadził, niby opowiadanie czyjeś niezmiernie zajmujące. Słuchała powolnie, godząc się na trud drogi wśród śliskich kamieni, po wybojach, korzeniach, coraz to potrącana gałęźmi wielkich świerków, albo witkami małych anemicznych odrostków drzew wszelakich. W pewnem miejscu natrafiła na przerzuconą przez strumień kładkę — nawiązanie rozerwanej wąskiej ścieżki. Podniosła głowę, obejrzała się dookoła, niby kozica rzuciła spojrzenie jak można tylko najgłębiej w gąszcz leśną i ruszyła w prawo, na drugą stronę uciekającej wody.
Koło południa, omijając szeroką drogę kuźnicką wspinała się kamienistym, dawno wyschniętem łożyskiem górskiego strumyka na wywyższenie Kalatówek. Słońce wzniesione na środek firmamentu dogrzewało, niby w pełni lata. Rośliny wszystkie, długiem konaniem do ziemi ponaginane, odprężały się jedna za drugą. Opadłe bezwładnie gałęzie świerków dźwigały się ku górze. Mysie króle i sikory przyleciały tu z obejść gazdowskich, nawołując się piskaniem częstotliwem w gromadę, ryzykującą spotkanie z kobusem, albo z innym większym jastrzębiem. Zięby powtarzały bez końca swój przyśpiewek, wciąż udając, że pracują tak wiele. Hałas i gwar, i szum panowały dookoła.
Z kwadratowej polany zupełnie płasko rozłożonej na szczycie niewysokiego wzgórza Helena wdrapała się na zrąb skalny, do słońca zwrócony. Zrąb ten, jakby ludzkiemi rękami wykuty, tworzył w pewnem miejscu rodzaj stopnia kilkometrowej szerokości płaszczyzny poziomej. Do owej płaszczyzny dostęp i to nadzwyczaj trudny był tylko z dołu, z tej właśnie zielonej jeszcze, kwadratowej polany, skąd wdrapała się Helena. Wwyż od zrębu wznosiła się ściana pionowa zupełnie gładka wysokości kilkunastumetrowej na szczycie gęsto zalesiona. Od prastarych drzew, na szczycie owej ściany wyrosłych zwisały długie, gołe korzenie zbłąkane w próżnię powietrzną, ssaki nieczynne, obeschłe i pokurczone.
Płaska powierzchnia zrębu była bardzo gładka i mile słońcem wygrzana. Helena położyła się, by odpocząć. W miarę ustępowania znużenia poczęła się wyjawiać wyobraźni przyszłość bliska, latami tęsknoty i samotności nakreślona. Marzenia pogodne, jasne, tkliwe obliczały w złocie najczystszej radości i największego szczęścia zapłatę za czas nieskończony trudów serdecznych, najcięższych na ziemi. Myśli opracowywały treść kresu zwątpień rozpacznych aż zboczyła zadumą na drogę przeczuć rozkosznych. Tyle, tyle przecież lat. Zapomniała już, jakie jest ciało jej, jakby z przed własnych oczu ukryte, zatajone we wszystkiem, zamilkłe. Poczuła na sobie pieszczotę słoneczną i zawstydziła się, chyba pierwszy raz w życiu. Przebiegło pod suknią tchnienie gorące i uderzyło w twarz płomieniem. Niepokój wszedł w krew. Ucieszyła się radością najbardziej tajemną, że odzyskała pełnię fizycznej wrażliwości kobiecej, że w czas wielkiego szczęścia spotkania da zbiedzonemu przez wojnę kochankowi najżywsze, dziewczęce prawie, jego pieszczot odczucia. Dopuszczała nawet lękliwie w marzeniach osłonecznionych, że dziecko mu da, jako dowód bezwiny i kochania wielkiego. Wierzyła we wszystką swoją obecnie, jak u innych kobiet, możność.
Słońce paliło ciało aż do krwi.
Zapragnęła zobaczyć siebie dla niego. Wstała i rozejrzała się w krąg. Dookoła na straży jej samotności i marzeń stały, niby potworne kły, ostrzami do nieba zwrócone góry granitowe, milczące, niezdradne. Rozebrała się do naga, zupełnie. Chciwie opadły ją promienie słoneczne. Nie chcąc, uświadomiła sobie pewną rozkosz fizyczną, gdy w przeciwieństwie do chłodu, wiejącego na jej plecy od pionowej ściany góry, objęło ją miękkie, choć żarliwe tchnienie i jakby przytuliło się do ust, twarzy, piersi, ramion i nóg. Poddała mu się bezwolnie z zamkniętemi oczyma i oddechem w piersiach zatrzymanym, następnie rozesłała suknie i położyła się na nich. W nieskażonej beztrosce pięknego dnia marzyła wszystkiemi zgodnie myślami i ciałem nagle odłączonem od wszelkich rozumnych zakłopotań. Rozpuściła włosy, a przeczesując je potem palcami, dziwiła się, że lśnią w słońcu bronzowemi połyski. Badała siebie z dokładnością spojrzeń malarza, gdy wiernie przerysowuje akt pierwszy raz widzianej modelki. Zauważyła, że ręce jej zgrubiały w nasadzie ramion, a piersi ściężały w sobie i jakby odsunęły się od siebie, powiększając dzielącą je przestrzeń. Układała je na miejsce pierwotne, pamięcią wskazane. Starała się sobie przypomnieć, czy zmieniły wygląd swój od czasu rozstania z Sewerynem. Z radością dostrzegła, że ciemna pręga, okalająca stan jej, zniknęła. Tak samo ucieszyła się, gdy dotknięciem rąk sprawdzając, przekonała się, że zapadnięte dawniej między biodrami miejsca — wypełniły się ciałem i zaokrągliły. Drgnęła najniespodziewaniej, kiedy przeciągnęła lekko rozczuloną ręką po doskonałej gładkości swoich nóg. Wtem dopadł ją od strony niewiadomej, jakiś szmer i szelest. Wstała i przysłoniła się suknią, tuląc się jednocześnie do skalnej ściany. Dookoła nie zauważyła nikogo. Przypuszczając, że to osunęły się z góry grudki ziemi, spojrzała w stronę wysoko wiszących korzeni. W tejże chwili posłyszała:
— Ostańcie tak goluśka! Fajnie wom tak!
Zalękła się do tego stopnia, że na chwilę straciła władzę w rękach, usiłujących co prędzej narzucić koszule i suknie, na strachem zmrożone nagie ciało.
Spojrzała wgórę. Nad stromą ścianą urwiska zobaczyła dwie głowy w czapkach żołnierzy austrjackich. Domyśliła się, że są to dezerterzy, t. zw. zielone wojsko, którem opiekuje się ludność Podhala i na które próżno poluje groźna żandarmerja. Opanowała nagły przestrach i zaczęła się pośpiesznie, lecz dokładnie ubierać.
— Ostańcie tak, zara się tam ku wom do dołu spuścieme. Pocekajcie! — rzucił któryś z góralska.
— Kiedy nie mam czasu! — swobodnie odpowiedziała Helena.
— Ni mocie?
— Nie, nie mam!
— Pogoda pikna, moglibyście se z nami przez nockę na hali ostać!
Zupełnie już ubrana, jeszcze raz spojrzała w stronę żołnierzy. Jeden z nich, nie bacząc na pewne niebezpieczeństwo, wychylony do połowy nad pionową ścianę skały, starał się pochwycić koniec najdłuższego i najgrubszego korzenia.
— Jasiek, ta ślecisz jucho i poharatas się na śmierzć! — przestrzegał drugi śmiałego towarzysza, który klął siarczyście i powtarzał z uporem zdanie, wskazujące Helenie jak najszybszą ucieczkę.
Kalecząc do krwi nogi, plecy i ręce, zsunęła się na polanę, skąd popędziła ciemną w trawie ścieżyną w stronę Kuźnic. Skryły ją właśnie między sobą młode, gęste świerki, kiedy posłyszała za sobą głośne klątwy, potem suchy trzask i znowu klątwy. Biegła co sił w nogach, ciągle tą samą ścieżyną, tylko teraz pod górę. W jednem miejscu potknęła się i upadła. Zanim się podniosła, nadsłuchała, czy jej nie gonią. Cicho było zupełnie. Obejrzała się. Kwadratowa polana wraz ze zrębem skalnym ginęła w szaro-granatowym cieniu. Ruszyła dalej ścieżką, nie wiedząc dobrze, dokąd prowadzi ta wąska, nieznana jej tu i owdzie złamana drożyna. Słońce skryło się już za górami, jak się domyślała, za wschodnią ścianą Giewontu, poczerniałą, rzucającą wielki cień na grzbiety skaliste sąsiednich gór. W olbrzymiej kotlinie spowijało się wszystko w szaro-zielonkawe światło. W pewnej chwili Helena znowu zaczęła biec, zdawało się jej, że gdzieś blisko posłyszała porozumiewawcze naświstywanie dwóch żołnierzy. Zdyszana, z sercem gwałtownie tłukącem się w piersiach, wpadła niemal na klęczącą postać ludzką, najoczywiściej modlącą się.
— Przepraszam! — wybełkotała drżącemi wargami, jak uderzeniem osadzona na miejscu.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — odpowiedział łagodnie powstający z kolan mężczyzna, ubrany w długi szary płaszcz samodziałowy.
— Na wieki wieków, amen! — chciała powiedzieć coś, ale nie stało jej głosu i zbrakło słowa.
— Biegła pani? Pod górę nie można! — dobrotliwie zauważył mężczyzna.
— Uciekałam, proszę pana... gonili mnie jacyś żołnierze, biegłam i zdaje się, że zbłądziłam.
— Nie, stąd od klasztoru idzie droga równa i szeroka wdół, aż do Kuźnic. Niech pani odpocznie! — wskazał jej ławkę z białą brzozową poręczą. — Nie sądzę, by aż tu przybiegli, wiedzą, że tutaj jest nasz klasztor, ominą.
— Ah, więc to... więc może pan to zakonnik?
— Tak, nazywam się Tomasz, brat Tomasz.
— Jak to dziwnie? Nigdy tu nie byłam, a przecież... teraz już mniej więcej zdaję sobie sprawę, gdzie jestem. A gdzie jest klasztor? — spytała, rozglądając się dookoła i nie widząc żadnych zabudowań.
— Pokażę pani zaraz. Tu jest miejsce, gdzie zazwyczaj modlą się bracia albertyni, klasztor jest w głębi.
— Nigdy nie widziałam klasztoru, właściwie widziałam, ale w mieście... tak wśród gór — nigdy. Czy można proszę pa..., proszę brata wejść do środka i zobaczyć?
— Na podwórze, tak... do cel nie wolno, może, gdyby był przeor... Zresztą niema tam nic ciekawego... tapczan, stół i krzesło.
Poświst wiatru przyziemnego przeszył ciszę i chłodniejące powietrze uchodzącego dnia. Helena wstrząsnęła się w sobie i zerwała z ławki, jakgdyby do ucieczki.
— Znowu oni, proszę brata! Gonią mnie na pewno...
— Nie, nie! Niech się pani uspokoi, to wiatr gwiżdże, zwiastun niedobry! Czuje pani ten suchy, gorący powiew?
— To co?
— Lepiej być w domu, wiatr halny przyjdzie na pewno... O widzi pani tam od strony Czerwonych Wirchów? Taka biała mgła ni to obłok, ni to chmura... zawsze przedtem ukazuje się w tamtej stronie...
— Którędy mam pójść do drogi? — zapytała spokojnie. Słowa ostrzegawcze zakonnika nie budziły w niej lęku, tem bardziej, że brat Tomasz mówił o wszystkiem z jakimś monotonnym spokojem. — Chciałabym jeszcze choć z zewnątrz zobaczyć klasztor.
— Chodźmy zatem! Ja też już muszę wracać, tem bardziej... — brat Tomasz urwał. Głęboko w dole stoku, w ciemnej zieleni świerków syk rozległ się przeciągły, rażący wraz wszystkie zmysły. — Gniewa się! — rzucił, zatrzymując się i pozierając w krąg, niewiadomo czy z lubością, czy z lękiem.
Wkrótce doszli do wysokiego oparkanienia z bramą pośrodku szeroko rozwartą, ledwie skleconą z nierównych, nieheblowanych desek. Ponad parkan wznosiła się szopa drewniana, kryta dachem dziurawym, jak sito. Gdy Helena znalazła się na podwórku osobliwego klasztoru, zdawało się jej, że już widziała gdzieś to podwórze, że zna jego kształt i pamięta wygląd ogólny. Pamięć cofnęła się wstecz i zaczęła pracowicie szperać w minionem. Tak! Przypomina sobie: w Warszawie na przedmieściu, tak... Podwórze domu, gdzie mieszkał Seweryn... była tam raz jeden. Pamięta. Brat Tomasz wskazał jej szereg niezmiernie małych okienek w budynku szczególnego pozoru.
— To nasze cele!
— Więc to już klasztor? — zdziwiła się.
— Tak, dom ludzi, którzy odeszli od świata.
Z wewnątrz drewnianego budynku wypadł na podwórze głos dzwonka.
— Muszę już iść! Proszę niech pani również idzie do domu.
W tejże chwili rozległ się znowu syk i świst, następnie szum przeraźliwie głośny, jak od wodospadu.
W starej szopie trzasnęły podpory i skrzypnęły deski.
— Już, już! Za chwilę małą... Oho, znam ja to dobrze, znam! — chwalił się zakonnik najoczywiściej z lubą niecierpliwością, czekający na przyjście żywiołu. — Wszystko widać z mojego okna, wszystko słychać w mojej celi. A w nocy... ha... — zaśmiał się w głos.
Helena patrzyła ze zdziwieniem na brata Tomasza. Nie mogła zrozumieć jego radości. Lęk szczególny zajrzał jej w oczy. Niebo pociemniało. Po chwili zupełnej ciszy znowu wiatr nagły i jakby cienki zaświstał.
Parkan zatrząsł się. O deski szopy uderzyło kilkakroć, raz po razu, cielsko wielkie, niewidne, konwulsjami miotane.
— Proszę, proszę już iść! — kazał Helenie zakonnik głosem suchym.
Poszła. Odprowadził ją za bramę, wskazał drogę, objaśnił oschle, surowo, nieprzyjaźnie pożegnał, a rzuciwszy wślad za przestraszoną słowa „z Bogiem“, nie mające żadnego dla niej wtedy znaczenia, począł zamykać bramę.
Nad drogą, wśród wielkich drzew wdół wiodącą, stanęła Helena, jak we śnie. Przemknęła przez pamięć treść dnia poczętego w słońcu, a przepadającego w zamęcie fantastycznych wydarzeń: spotkań dziwnych, rozmów szczególnych i znaków ziemi i niebios. Chciała coś zrozumieć, pragnęła odnaleźć w czasie dnia ubiegłego czas oddzielnych wypadków — napróżno! Strach podskórny, mrozem ścinający krew w żyłach, mącił pojmowanie i odbierał wszelką możność rozeznania się w obecności czasu i miejsca. Wszystko w krąg, jak ona, stało bez poruszenia, zamarłe i niemowne. W oddali tylko nieokreślonej, kędyś poza wszystkiemi górami głucho huczało. Wtem Helena posłyszała za sobą zgodny chór głosów:
„Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech“... Modlitwa szła między drzewami, jak ciało mgliste, przepadające w dalekości pomrocznej. W miarę zasłuchania się, i coraz wyraźniejszego pojmowania dźwięków, strach wzmagał się.
Pobiegła drogą naprzód. Po łagodnej pochyłości stoku niosły ją nogi w ciemność coraz sroższą, w gąszcz leśny coraz bardziej skupiony i tajemniczy. Przyświecały, drogę wskazując, kamienie szare narazie jeszcze od otoczenia jaśniejsze. Niby czaszki ludzkie znaczyły szlak lęku.
W pewnem miejscu raptownego skrętu drogi, po obydwu jej stronach odchylały się nieco w głąb zalesionych ścian miejsca słońcem wypalone, niewielkie łyse płaszczyzny. Tam było widniej. Światło ołowianych niebios od ziemi niezakryte gęstem igliwiem świerków spływało na owe miejsce, jak pocieszenie, jak leciuchny prześwit nadziei... Helena zatrzymała się. Cisza panowała jeszcze wciąż bezdenna. Zastygło w niej wszystko życic, jak serce w najstraszliwszem czekaniu, jak spojrzenie w świetle błyskawicowego niebios rozwarcia. Od zmysłów Heleny odchodził w tę ciszę wszystek ich rozum. Od serca odpływała krew, w widzenie tylko wpełzł strach niemy, włochaty, upiorny. Stała długo przykuta do miejsca, bojąc się oka mrugnięciem, oddechem żywszym, lub ruchem najmniejszym zbudzić dookolne kamienne milczenie. Nagle rozwidniło się bardziej. Wychyliły się ku oczom wyraźne kształty i sylwety wierzchołków drzew. Po drodze, z góry od bramy klasztornej zesmyknął się ciemny, przezroczysty stwór leśny. O nogi się otarł i szczezł w dole. Pędził za nim drugi, jak tamten nieuchwytny, cichusieńko, przeciągle świszczący. Po lesie poszła trwoga. Piargi ruszył lęk. Ciężkie, obwisłe, niby ludzkie ręce w sennym bezwładzie opadłe, zadrżały naraz gałęzie prastarych smereków. Pochylnią drogi co chwila staczały się teraz inne stwory. Jeden za drugim, jeden za drugim wślad, wzrokiem niedojrzany, słuchem tylko pochwytny. Ślad jak smuga ciepła, zapachu, szelestu. Zaczęły się drzewa wspinać jedno poprzez drugie. Zaczęły wypatrywać cienkiemi wierzchołkami czegoś w przestrzeni omroczonej. Trącały się wzajem kosmatemi łapami i baczenie dając w krąg pilnie, kiwać się poczęły, niby znaki umówione wymieniać.
Staczały się, zsuwały, zlatywały w koziołkach po drodze gońce opętane, świszcząc, sycząc, sapiąc jeszcze chwilę jedną, gdy ruszył z wyciem i jękiem na drzewa i ziemię, skały i trawy — na wszystko, co bezkresnym naraz stało się traktem szatańskiego pochodu — hufiec sił niszczącego żywiołu.
Helenę odrzuciło wbok z drogi, pod konary świerków.
Wicher halny szalał. Zwijał się raz w kłęby wielkie, to znowu kurczył się i podsadzał pod pnie. Zmuszał drzewa do walki, tak, iż prały się wzajem ciężkiemi gałęźmi bez przerwy i odetchnienia. Jęczał, wbijając się w ziemię; chichotał, wyskakując w górę skrętem wężowym. Opadając z pod chmur, dumne łby strzelistych świerków skręcał i ku pokorze naginał. Garścią wielgachną targał grzywy limb. Otrząsał z dębów i jesionów ostatnie liście. Zmęczony ginął na powiek mrugnienie, by po gwizdnięciu na skalnej szczelinie wrócić i znowu harce piekielne rozpocząć. Znowu wyć, jak stado wilków na śmierć zgłodniałych. Znowu skamłać. Znowu jęczeć. Łkać odnowa, zawodzić i chichotać.
Przytulona do grubego pnia, z obezwładnionemi docna zmysłami stała Helena, pozierając w krąg okiem wyłupionem z orbit. Usta miała otwarte, ręce wczepione paznogciami w korę drzewa. Nie widziała nic, nie słyszała nic, prócz ciężkiego stękania starego smereku. Febra trzęsła nią bez przerwy. Suknia zdarta aż do piersi odkrywała całe prawie ciało. Rzucał w nie wicher garście piachu, naręcze gałęzi ciskał, smagał najcieńszemi rózgami łodyg, korzeni kwietnych. Gdy posłyszała za sobą przeraźliwy trzask, następnie drżenie ziemi, jakby ją kto na sieci korzeni unosił, instynkt kazał jej ucieczkę.
Pobiegła. Gnał ją wicher po pochylni, wypędzał precz, precz z lasu z chichotem, przezwiskami i gwizdaniem szyderczem coraz to suknię podkasując i siepiąc po nagich łydkach. Wyciągały się za nią, niby ręce, ciężkie obwisłe gałęzie. Kamienie toczyły się wślad. Liście, niby ptaków stada, leciały z furkotaniem nad nią, przed nią, za nią i z nią wraz bez opamiętania, nieprzytomnie, wciąż i wciąż bez sił swoich, potęgą jeno woli cudzej niesione.
Na szosie chlusnęły w twarz strumienie deszczu. Wielkie krople wpadały do otwartych ust, zostawały we włosach. Suknia przyległa do ciała, utrudniając bieg. Wicher przycichał na chwilę, by wnet z siłą okrutniejszą i sroższą spaść z gór i straszyć wszystko w dolinie, i niszczyć co słabsze.
Helena dobiegła do znajomego skrętu drogi pod Reglami. Wiatr halny dochodził tu tylko jako szum i trzask złowrogi. Wysokie góry i drzewa gęste, nieprzeliczonemi szeregi rosnące strzegły drogę przed jego szaleństwem. Zwolniła biegu. W nogach zastygł jakowyś ciężar. Opuchnięte stopy boleśnie ściskała skóra bucików. Każde poruszenie odzywało się w głowie, każde stąpnięcie było niezmiernym wysiłkiem całego ciała. Koleinami drogi płynęły strumienie wody. Helena weszła w nią umyślnie. Chłód dobroczynnie objął stopy, od czasu do czasu tylko wstrząsając ciało dreszczem. Brnąc po kostki, doszła do równiny, gdzie droga rozwidlała się w trzy strony. Na rozstaju znowu rzucił się na nią wiatr z deszczem. Poszła drogą wprost przed siebie. W pewnem miejscu po obydwu stronach drogi sterczały kikutami obciętych korzeni, niby stwory straszliwe, wykopane pniaki dawno ściętych drzew. Była już niedaleko domu. Przekonała się, że nie zbłądziła właśnie po owych pniakach, które niemal co dnia widywała zbliska, a które teraz zastraszyły ją ponad wszelką możliwość logicznego wytłumaczenia sobie bezpodstawności lęku. Było ich, owych pni, w tem miejscu całe zastępy. Każdy inny jeden od drugiego w wyglądzie osobliwszy i straszniejszy. Kiedy Helena weszła między szeregi rosochatych potworów, zdawało się jej, że wszystkie nagle za jej pojawieniem rozbiegły się z konspirującej coś gromady na swoje pierwotne miejsca.
W ciemności i wilgotnym przy ziemi oparze od ciągle padającego deszczu kikuty kalekie najwyraźniej poruszały się, szczególnie zaś te, które już minęła, jakby radośnie podskakiwały na głowach. Zwierając się tedy do wewnątrz, spieszyła kroki, aby co rychlej wyjść na znajomą, bliską domu łąkę. Nogi same trzymały się drogi. Zdziwiło ją, gdy wymacawszy stopami ścieżkę wśród, aż w ziemię wbitych, traw nie mogła wypatrzyć w tę straszną noc najmniejszego światełka, najniklejszego znaku życia ludzkiego. Jak dwa słupy dymów wyczerniły się naprzeciw oczu dwie samotne znajome brzózki. Noc była ciemna, lecz mgła rozświetlała ją, jak bielmo rozjaśnia czarność źrenicy ludzkiego oka — ohydnie.
Nareszcie. Płaski w tumanie kształt domu. Ciemno, ale bezpiecznie. Wichura sama podpędza, kieruje i nagania ku drzwiom. Pod nogami trzeszczy i brzęczy coś, coś, jakby zgniatane stopą szkło. Cicho.
Nacisnęła ostrożnie na klamkę — drzwi ustąpiły. W środkowym pokoju ciemno, jak wszędzie i jak wszędzie, jak tam na dworze dookoła, cisza zasłuchana w pojękiwania i wycia szalonego wichru. Obejrzała się. Okna bez szyb wpuszczają do pokoju strumienie deszczu i powietrza, strumienie, bijące w ścianę, w podłogę, we wszystko, we wszystko, jak rózgi okrutną, bezlitosną kierowane ręką.
— Klemensie! Klemensie! — przywołała szeptem na pomoc jedyne w tej chwili bliskie istnienie.
Ani słowa odpowiedzi. Strach znowu zimne szpony wczepił w gardło i dusi, dusi — powoli, stopniowo, śmiertelnie. Stopa przy stopie, targana bez przerwy dreszczem strachu i chłodu, przesuwając się przy ścianie, przeszła Helena do swego pokoju. I tam przez okna wpadał do wnętrza skłębiony mokry, obślizgły kudłaty wiatr. Strach wciąż gardła się trzymał, krtań kurczami ściskał, wpoprzek krzykami rozpaczy stawał. Do głowy podkradło się przypomnienie, jak ostrze brzytwy złą dłonią podane rękom topielca: Staszkowa. Znowu stopa za stopą w nieskończoną drogę, nadzieją ciągniona, powlokła się Helena do kuchni. Zapłakały w zawiasach drzwi, jak zbudzone niemowlę, aż serce odskowytało boleśnie. Sień wąska, jedyna w przeciwieństwie do tamtych izb zaciszna. Zapachniała w niej wilgoć i jeszcze jakiś zapach. Jaki? po próżnicy zaczęła się biedzić pamięć w chwili osłupiającego lęku i wysiłku resztek przytomności, kierujących krokami. Jakby swąd! — odgadły sponiewierane, bezsilne myśli. Znowu drzwi. Otwarły się cichutko, posłusznie, rozumnie. Kuchnia. Tu już zupełnie zacisznie, nawet cieplej. Strach zakrzywione szpony rozluźnił, choć przez małe szyby okien wpatrzyła się do środka kuchni zła noc wyłupionemi szaremi, jak brudna szmata ślepiami.
— Staszkowo! Czy Staszkowa śpi? — zapytała Helena, — Staszkowo! — powtórzyła półszeptem, nie słysząc odpowiedzi. — Staszkowo! — spróbowała jeszcze raz.
Z domysłem, że Staszkowa śpi, zarazem z chęcią zbudzenia jej, podeszła do łóżka. Znowu narzucił się jej szczególny nieprzypomniany w nazwie i pochodzeniu zapach. Przywołała jeszcze raz już zbliska starą Staszkową, a gdy ta i tym razem nie odezwała się, wymacała drżącemi palcami czyjeś zimne, skostniałe palce z innemi na krzyż splecione. Wtedy odgadła zapach gromnicy.
Trwoga porwała wyważone z orbity oczy i wepchnęła patrzenie ich w nieustępliwą szarość szyb okna. Cała istność Heleny zapragnęła światła; skupiła się w owem pożądaniu wszystką naprężoną siłą swoją i trwała póty, póki cięciwa nerwów nie puściła, rozluźniając się zupełnie. Wówczas Helena osunęła się na podłogę bez żadnej woli i mocy zmysłów. Zemdlała. Ocknęła się z nieprzytomności na łóżku Klemensa, gdzie ją był złożył po powrocie z kilkugodzinnego szukania jej, wołań i wypatrywania na wszystkich rozstajach dróg i ścieżyn. Lęk nie opuszczał jej jednak na chwilę małą. Febra trzęsła pod kołdrą. Każde stęknięcie grubych bali w ścianach domu podrzucało ją na łóżku, niby nagłe szarpnięcie czyjejś ręki. Gdy wicher nacichał, oczy szukały, bojaźliwie w krąg się rozglądając, prawdy straszliwego czasu, a gdy wracał zwolniony z chwilowej uwięzi i łomotał w dach gontowy, świstał i jęczał pod ścianami, Helena chwytała się rąk siedzącego przy niej Klemensa i kurczem strachu związana powierzała się jemu cała z obłędem trwogi i ostatnią wiarą w ratunek. Ale i Klemens trząsł się cały. Rozdygotały go dreszcze, gorączka żarła piersi i kaszel łaskotaniem nieznośnem podkradał się ustawicznie do gardła. Z każdą niemal minutą opadał z sił własnych świadomością pojętych i zmierzonych, ulegając mocy cudzej, wkoło go obejmującej, jak rozpalone żelazne obręcze. Pulsowała mu krew wszystkich żył i tętnic, jakowymś chórem zgodnym, rozkołysującym jego ciało tam i zpowrotem, rytmicznie, ciągle.
Po chwili, nieskończenie długiej, Klemens wstał. Zasłonił paltem okno, zamknął drzwi na klucz i wrócił do Heleny. Patrzała na niego wciąż jednako otwartemi oczyma, niby czekając, by coś przedsięwziął, coś, co wywróci i odmieni całą obecność, jako skutek przeżytego, strasznego dnia. Widząc, że stoi bezradny i bezwolny, że oczy mu błyszczą i zęby dzwonią w ustach podpowiedziała mu szeptem.
— Połóż się przy mnie.
Mówili sobie po imieniu i na, „ty“ od czasu zamieszkania w domku Staszkowej. Tę formę wskazała im jedynie konieczność pozornego wyjaśnienia ich stosunku wobec ludzi, z którymi zmuszeni byli się stykać codziennie. W oczach tych ludzi uchodzili za małżeństwo, nieraz, szczególnie na pogawędkach sąsiedzkich, kwestjonowane co do swej legalności.
Klemens, mimo gorączkę, rządzącą jego świadomością, zdumiał się niepomału.
— Może po tych latach w dzień okrutnego panowania żywiołu, w godzinę śmiertelnej trwogi o życie zbudziła się w jej sercu miłość dla niego, — pożądaną światłością przemknęła mu przez zwoje mózgowe, serce, krew i nerwy myśl nagła. Chciał pytać, odpowiadać, mówić, chciał się upewnić, czy dobrze słyszał, czy dobrze zrozumiał znaczenie jej słów, ale dźwięki gasły mu w krtani, sylaby plątały się.
— No połóż się, proszę! — powtórzyła Helena.
Powoli, niepostrzegalnie świat panującej w pokoju ciszy zaczął się odgraniczać od wszelkiego życia wojującego zzewnątrz izby, treścią życia dwojga ludzi.
— Która godzina? — spytała.
— Czwarta, niedługo wschód... zaraz zacznie szarzeć...
— Czy Staszkowa umarła?
— Tak, przed południem.
— Połóż się, chodź! — Helena skuliła się pod kołdrą, strach lodowaty znowu wstrząsnął nią i pokurczył.
Klemens zaczął się pospiesznie rozbierać. Najmniejsza trudność przy ściąganiu jakiegoś szczegółu ubrania, głównie czas rozsznurowywania obuwia podmawiały go do namysłu, do chłodnego — jemu zwykłego — zważenia położenia. Z drugiej strony gorączka podsycała krótkiemi językami ognia radość zmysłów, zgoła zwierzęcą i obłąkaną. Na jasnym obszarze onej radości kładły się gęste cienie wyćwiczonego, gotowego, zawsze wszystko roztrząsającego, rozumowania Klemensa. Ostrożnie wsunął się pod kołdrę, zrazu nie wiedząc, jaką właściwie ma ustanowić pozycję dla swego ciała. Helena leżała na prawym boku od ściany ze złożonemi na piersiach rękoma. Chciał się zwrócić do niej twarzą, lecz nie śmiał. Nie śmiał nawet wówczas, gdy poczuł ciepło jej ciała przy swojem ciele, nie odważył się także, widząc i czując, że Helena przytula się do niego. Ani razu dotąd nie zaświtał mu w głowie domysł, że wszystkie jej poruszenia nakazuje jej, wciąż trzymający ją w swej władzy, strach bezrozumny, okrutny. Po długiej chwili, sam nie wiedząc, czy to za wolą jego własną, odwrócił się ku niej i zajrzał w jej oczy. Patrzała, jak przedtem, niby nadsłuchując wzrokiem powiększonych źrenic, utkwionych w podłogę. Ożywiało zmartwiałe patrzenie to skaczące, to kurczące się, to znowu wyciągające się, nad długość spodziewaną, światło świecy.
— Boję się bardzo — poskarżyła się, gdy z dachu stoczyły się z hałasem ciała niewidnych upiorów i zajęczały przeciągle pod oknem.
— Nic, nic... już teraz nic... nie trzeba... razem się nic nam...
— Boję się... tak strasznie...
— Cssicho... czego? — ośmielił się pogłaskać ją po głowie. — Tyle godzin... umierałem z niepokoju... wyszedłem jeszcze przed zmierzchem, chodziłem, szukałem — gładził ją więc po włosach, a widząc, że mu się nie sprzeciwia twarz blisko do jej twarzy przybliżył. Oddech miała gorący i pachnący krwią. Pił go, chłonął w siebie, jak woń dającą życie. Bezwiednie coraz bardziej zbliżał usta swoje do jej warg. Nie odchyliła głowy. W mózgu jego huczały wszystkie wraz tętna, powtarzając rozgłośnie i tryumfalnie: „Pierwszy raz!“, „pierwszy raz po tylu latach, pierwszy raz!“ Już dotykał jej warg, już zastygł cały w bolesnej aż rozkoszy, gdy jak najbezlitościwsze pytanie i wraz odpowiedź wyjawiła się trzeźwemu przebłyskowi jego spojrzeń jej kamienna, niewzruszona obojętność. Wtedy zawahał się w sobie wszystek, zachwiał włącznie z korzeniami, które czuł i słyszał, jak zrywają się, jak pękają naruszone w podglebiu życia. Odrzucił się cały wstecz jednym gwałtownym ruchem.
Wicher zaskomlał cichutko, następnie zawył jak suka na progu płonącego domu. W pułapie trzasnęło tak głośno, że Helena w nagłem przerażeniu podrzuciła się ku Klemensowi, obejmując go jednocześnie kurczowo rękami i nogami.
— To nic, nie bój się! — uspokoił ją głosem chłodnym, jak te krople deszczu, bijące w okno.
Tuliła się do niego całem ciałem, jak dziecko śmiertelnie zalęknione do matki, jak raniona kozica do ziemi się tuli, do ciepłej ziemi jej krwią nagrzanej.
Rozumiał to Klemens i panował, choć sam wił się z bólu głęboko, głęboko tajonego.
— Zła noc w domu śmierci — zaczął się pastwić nad nią — tam leży trup...
— Nie mów... błagam cię nie mów... — zaczęła rzucać na twarz jego, ramiona i ręce pocałunki, niby słowa największej dziecięcej prośby.
Znowu zachwiał się w sobie. Porwał ją w ramiona, wgarnął w siebie i brał, wydzierał i szarpał jej bezwolność dla zaspokojenia, dla zadośćuczynienia jego woli.
— Pierwszy raz... Słuchaj pierwszy raz tak, — wmówił w jej usta razem z całowaniem — Czy chcesz być... — zapytał szeptem gardlanym.
Nie odpowiedziała.
— Czy chcesz... mów, czy chcesz być moją?
— Jak ty chcesz... jak... rób, co chcesz...
— A ty? Powiedz, powiedz! Ty, ty, chcesz?
— Ja? — zdziwiła się.
— Ty!
— Ja nie chcę... ja... ale mnie wszystko jedno...
— Prost... — Klemens niby wyrzucony wyskoczył z łóżka.
— Tak! Ale ja się tak boję strasznie...