Z podglebia/Część druga/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Z podglebia |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska” |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zima marniała w oczach. Wiosna szła. Drogą ziemskich i niebieskich obszarów, ledwie wzrokiem objąć się dających, zbliżała się jak woń, jak błogość kochanego oddechu, jak łaska.
Od dwu dni Helena była w Paryżu. Od dwu dni — zgubiona w obcem mrowisku ludzkiem — trwała w stanie łaskawej, dobroczynnej niemocy. Wielkie, ciemne oczy zaledwie odgadywały kształty osób i rzeczy, pogrążonych w mgle jej rojeń, zasnuwających życie dookolne. Słuch nie podawał nic z zewnątrz, nie tłumaczył żadnych dźwięków mowy ludzkiej; zamarła w nim wszelka ciekawość treści życia obocznego — zasłuchał się bowiem wszystek w tajemnicy odosobnionego bytu Heleny.
Była niedziela. Biuro wojskowe, w którem miała się dowiedzieć o miejscu obecnego pobytu Seweryna było zamknięte. Rozciągnęła się tedy przed nią doba cała, jak szmat drogi próżnej, lecz do przebycia koniecznej. Chodziła po Paryżu aż do ostatecznego umęczenia nóg, któremi nie kierowały te lub inne zamiary najbłahsze, lecz drogi same — jasne, wytarte chodniki ulic. W cichy a smętny pośpiew przeistoczona mijała wszystko znaczenie i potrzeby życia zwykłego, jako dym kadzidlany ku niebieskim stropom ciągnący mija wszystką ciężkość i stałość ciał naziemnych. Nie jadła nic od przyjazdu. Nocą w pokoju hotelowym przesuwała wstecz sekundy i minuty pokutnego różańca, marząc, teraz zupełnie losowi powolna, o chwili czekanej snem jawy i jawą snu.
Nazajutrz pierwsza stanęła w Centralnem Biurze Wojskowem. Jakaś starsza pani w żałobie zaprowadzała ją na drugie piętro wielkiego gmachu, gdzie mieścił się wydział informacyjny. Woźny przy drzwiach wręczył jej znaczek z liczbą porządkową. Słyszała co pewien czas cichy, ochrypły głos kobiety, wywołującej z oczekującego tłumu jakąś postać zaopatrzoną w numer kolejny. Do sali poczęli napływać coraz to nowi ludzie, wszyscy zatroskani, jakby odciągnięci od życia i ustawieni na jego stromem, opuszczonem zboczu.
— Czy wszyscy pozostali z soboty już załatwieni? — rozległ się donośny głos woźnego.
— Wszyscy? — spytał głos kobiecy.
— Numer pierwszy, proszę! — huknął woźny.
Do barjery zaczęła się przedzierać przez tłum kilkonastoletnia dziewczynka z małym chłopcem, najwidoczniej młodszym bratem.
— Paweł Delmas ze stoośmnastego? — posłyszała Helena.
— Ojciec panienki? — zapytał głos ochrypły kobiety-urzędniczki, zasłoniętej przez oczekujących.
— Tak, tatuś! — potwierdził głosik cienki i drżący.
Chwila ciszy.
— Dotychczas niema wiadomości, proszę przyjść za dwa tygodnie, za często panienka przychodzi — posłyszała Helena.
— Drugi! — wykrzyknął woźny — Numer drugi! — powtórzył głośniej.
Helena zbliżyła się do barjery.
— Seweryn Witan, z Legji Cudzoziemskiej, — powiedziała cicho, a serce powtórzyło uderzeniem w piersi aż boleśnie mocnem każdą sylabę po trzykroć.
— Seweryn Witan, Legja Cudzoziemska, dêpot pułku przeniesione już do Afryki. Proszę poszukać! — zwróciła się kobieta z zachrypniętym głosem do swych kolegów, urzędników w mundurach wojskowych.
Helena oparła się o barjerę. Powieki wsunęły się na oczy. Krew odeszła z twarzy, odpłynęła z serca do słabnących nóg. Zachwiała się.
— Sierżant? — rzucił pytanie w drzwiach do sali obecny jakiś żołnierz.
— Czy wojskowy, o którego pani pyta, był w szarży sierżanta? — zwróciła się do Heleny urzędniczka.
— Nie wiem! — odpowiedziała szeptem, czując na sobie kilkanaście par oczu czekających ludzi, patrzących na nią z wyrzutem i zdumieniem.
Czekała długo.
O los żołnierzy Legji Cudzoziemskiej przeważnie nikt się tu nie dowiadywał, przytem troska o nich wyższych władz wojskowych była bardzo ograniczona. Jedyne dane, jakiemi rozporządzał główny urząd informacyjny, stanowiły zawiadomienia, nadsyłane przez kancelarje poszczególnych szpitali o ranionych, chorych lub umarłych legjonistach. Stąd też sprawa odnalezienia obecnego miejsca pobytu Witana wcale nie była łatwa. W tece z ubiegłego roku znajdował się, coprawda, świstek papieru, na którym pod drukowanym nagłówkiem: „Szpital tymczasowy w Luçon" była wypisana data przyjęcia do szpitala sierżanta Seweryna Witana, następnie data odesłania go do dêpot pułku w Lyonie.
Tę jedyną wiadomość powtórzono Helenie. Nie zrozumiała odrazu. Jej znajomość języka francuskiego nie sięgała daleko. Z poszczególnych, zrozumianych słów brała domysł całego zwrotu, jednak tym, ponad wszystko najważniejszym, razem nie mogła się domyślić znaczenia słów żołnierza, bała się domyślić błędnie. Wzruszyła ramionami i zamarkowała oczyma i ustami uśmiech. Wymownemi, no i pociesznemi gestami, wreszcie rysunkiem całej mapy: frontu, Luçon i Lyonu uprzejmy żołnierz zdołał jej treść odpowiedzi wyjaśnić. Gdy zrozumiała, wyperliły się na oczy łzy, duże, ciężkie, czyste.
— Niech pani nie płacze, może się jakimś sposobem dowiemy — starał się ją pocieszyć młody żołnierz.
Spojrzała na niego wzrokiem, ponad wszystkie wypowiedzenie, błagalnym.
— Zatelefonuję do Lyonu, może tam coś wiedzą... może w Luçon... może pisał do kogoś... Zatelefonuję i tu i tam.
Ściśnięte gardło nie puszczało słów, dziękowały za współczucie, żebrały o łaskę tylko spojrzenia oczu Heleny, w owej chwili, przesmutnych.
Do barjery tłoczyli się coraz to nowi ludzie. W sali, w korytarzu, na schodach stały tłumy niezliczone. Helenę odepchnięto pod ścianę. Przyparły ją do muru plecy i ramiona ludzkie. Czekała długo, długo bez końca.
— Seweryn Witan! — porwał ją nagle głos męski i przeprowadził do barjery. — No i, widzi pani, jest, odnaleźliśmy — mówił pospiesznie zdyszany, ucieszony żołnierz — siostra miłosierdzia ze szpitala w Luçon dała mi dokładny adres. Poszukiwany przez panią Witan jest obecnie w szpitalu w Biarritz... zaraz pani zapiszę...
— Czy chory? — przerwała Helena własnej, zalewającej ją radości.
— Ii, co mu tam jest, na pewno sobie odpoczywa! — pocieszył, wręczając Helenie kartkę z adresem.
Szczęście, szczęście szalone, bezmierne wyniosło ją z tłumu na ulicę roześmianą słońcem wiosennego południa. Odczytała adres, wyraźnie, wielkiemi literami wypisany na karteczce. Powtórzyła sobie w głos: „Ii, co mu tam jest, na pewno sobie odpoczywa". Pojechała dorożką do hotelu. Spakowała rzeczy, zapłaciła rachunek i udała się na dworzec kolejowy. Pociąg do Biarritz odchodził dopiero koło piątej wieczorem, zostało więc jeszcze kilka godzin czasu. Czasu długiego, lecz o ileż lżejszego, niż każda sekunda czekania tam w tłumie ludzi w sali urzędu informacyjnego!
Mogła teraz zjeść śniadanie, mogła chodzić, myśleć, patrzeć na ludzi. Jadła więc po dniach głodówki pierwszy raz w restauracji na bulwarze nieopodal dworca. Smakowała jej każda potrawa, choć, jakby wołanie czyjeś, dźwięk głosu znajomego, co chwilę odciągały wzrok i myśli. Przyglądała się ludziom uważnie, z ciekawością. Sama przejrzała się w wielkiem lustrze. Poprawiła włosy, obciągnęła suknie, uśmiechnęła się do siebie. Czas zbyteczny, jakby odgadując jej pośpiech, mijał szybko. Na kilka chwil przed odjazdem wybrała sobie wygodne miejsce w pustym przedziale wagonu drugiej klasy. Wgarnęła się plecyma w miękkie oparcie, przymknęła oczy i zapadła w odmęt najlepszych nadziei i marzeń.
W Bordeaux do przedziału, w którym siedziała, w kąt zatulona, weszła jakaś para. On wojskowy w mocno sponiewieranym mundurze i spodniach kilkakroć łatanych na kolanach, ona wysoka i szczupła, ubrana w eleganckie palto podróżne i ciemny skromny kapelusz. Oboje uprzejmie skłonili się Helenie, pospiesznie wrzucili walizy na półki i usiedli jednocześnie, nie zajmując razem więcej miejsca, niżby go zajęła jedna niezbyt otyła i wymagająca osoba. Gdy pociąg ruszał, przybyła para poruszyła się z uciechą dziecięcą na swoich miejscach, a właściwie na owem jednem miejscu, związała porozumiewawczo spojrzenia rozradowanych oczu i zaczęła między sobą szeptać o czemś niezwykle uciesznem, o czemś, co wymagało trzymania się za ręce i całowania się co chwilę. Obecność Heleny nie przeszkadzała im zupełnie, wogóle zdawali się o niej zapomnieć zaraz po wstępnem zamienieniu ukłonów.
— Oo, jakiś ty brudny! — skrzywiła się z udaną pogardą młoda kobieta, odsuwając się od towarzysza. Jaki potargany! — dodała z pociesznem wydęciem warg, zdejmując mu kepi z głowy.
— A kto potargał?
— Kto? może ja? Nachyl głowę! — wyjęła z torebki podróżny grzebyk i zaczęła rozczesywać, naprawdę poczochraną czuprynę, uczesaną zwichrzyła palcami, przyciągnęła do siebie i zaczęła pokrywać pocałunkami.
— Patrzą na nas! — szepnął z uśmiechem mężczyzna, wskazując oczyma Helenę.
— Czy pani pozwoli? — zapytała Helenę młoda towarzyszka wojskowego, wstając i zapuszczając na połowę lampy zieloną zasłonę.
Mrok skrył rozbawioną parę. Helenie zdawało się, że jaskrawe światło, tylko ją w owej chwili oświetlające, obnaża przed nieznajomymi całą treść obecnych jej marzeń, tak wyraźnych, jak rozkoszne, fizyczne przeżycia. Zaczęła tedy pokolei, jedno po drugiem ważyć szczególnie i spychać w tajone głębie odczuwania.
Jęła wywoływać ze skarbca pamięci przez czas omglone kształty i znaki swojego, zdawało jej się, odwiecznego kochania. Jego ręce twarde na wypukłościach palców, sinawo-czerwone, jakby odmrożone, szerokie dłonie... bardzo szerokie — pamięta. Dreszcz rozpełzł się po całem ciele mową osobliwą, rozkoszną. Pogrążyły się ciało i dusza w jakowemś zaśnieniu cudownem — w poczuciu bliskiego, nieuniknionego szczęścia.
— Oh, jak teraz dobrze w Biarritz! — posłyszała wykrzyk młodej kobiety, mrokiem zasłoniętej. Narzuciło się z serca wargom Heleny pytanie, niby radosna odpowiedź na radość nieznajomej: czy naprawdę tam, dokąd jedzie, tak dobrze? — ale przerwał jej szept wojskowego.
— Oh, jak dobrze teraz z tobą tutaj, jak dobrze wszędzie, gdzie ty jesteś.
Pociąg zatrzymał się na stacji. Wywołano jakąś nazwę. Po minucie rozległ się kilkakrotny trzask pośpiesznie zamykanych drzwi, ciężki stęk resorów, zgrzyt zimny niechętnych kół i uciekać poczęły wstecz okna budynków stacyjnych, wreszcie całe budynki, słupy, kępy drzew i wywijające się nagle jasne, prostopadłe w pewnej chwili, wpadające pod koła rozpędzającego się pociągu, pasma dróg.
Ranek. Helena stanęła w otwartem oknie wagonu. Po gładkich ścianach, jakby spływał nadlatujący z obiecanych stron wiatr pachnący, swawolny, rzeźwiący. Naprzeciw patrzeniu, kryjąc, niedawno jeszcze widzianą, linję horyzontu wyskoczyły pod ręce się trzymając wysokie góry. A po ich sękatych grzbietach i rozczochranych głowach przeczyste, jako śmiech dziecięcy, płynęły białe, lekkie obłoki. Zachichotał roznośnie parowóz. Oto już pognały wstecz, hen bez śladu wysokie, granitowe ściany. Z pod kół wagonów powyskakiwały na złoto piasku fioletowe, rozbawione cienie. Z za mgieł, nisko nad ziemię ciągnących, wyjrzały słońcem już zapalone dachy, za nimi rozpostarła się tłem granatowo-zielonem bezkresna równina oceanu. Wybiegły na spotkanie pociągu domy rozmaite, białe wille i szare pałace. Powtórzyły radośnie turkot kół, wyśmiały zgrzytliwe niezadowolenie gniecionych szyn, pociesznie odsyknęły żałośnie pojękującym legarom.
— Biarritz! — posłyszała Helena za plecyma. Serce ścisnęło się na mgnienie. Chciało zataić zazdrośnie nadludzką radość z wieści zasłyszanej, ale nie wytrzymało i uderzyło w piersi młotem nadmiernego szczęścia.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Czerwony na policzkach bardzo okrągłych, w niebieskiem płóciennem ubraniu, tragarz zniósł walizkę Heleny do dorożki.
— Dokąd ma jechać? — zapytał.
— Szpital numer dziewiąty — odpowiedziała, zajęta wyszukiwaniem drobnej monety.
Chuda szkapa bez ogona i grzywy z miejsca ruszyła wyregulowanym truchcikiem. Woźnica w białym, lakierowanym cylindrze, jasnej, koloru suchego piasku, liberji zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi ani na nadjeżdżające samochody, ani na kierunek, który obrało sobie zajeżdżone, flegmatyczne zwierzę; z miną znudzonego filistra spoglądał przez wąskie zapuchnięte szparki oczu na budzące się życie, nadto już chyba, znanego mu miasta. Helena patrzyła w krąg, nie przyjmując do świadomości ani jednego szczegółu. Z dawnego nawyknienia zatrzymywała wzrok na wytwornych, w biel strojnych kobietach, spieszących na plażę, na oryginalnym modnym kostjumie, nie chowając przecież nic dla pamięci, dla kobiecych chęci ukrytych, zazdrosnych. W przeciwieństwie do treści chwil, dopiero co ubiegłych, wyobraźnia zaczęła budować teraz przed oczyma surowy, posępny gmach szpitalny, mroczne korytarze, powtarzające tysiącznie najcichszy odgłos kroków, maleńki pokój, niezawodnie z takiem samem oknem, jakie rozświetlało cele klasztoru braci albertynów w Zakopanem. Przed wielką bramą z grubych, żelaznych prętów powoli zatrzymywała się dorożka, zbliżając zabłocony stopień do kamiennych płyt chodnika. Brama była zamknięta. W drzwiach niewielkiej przymurówki ukazał się żołnierz. Na niegdyś granatowym, obecnie docna wypłowiałym szynelu, pod samą brodą nisko opuszczonej głowy rzędem wisiały: ordery, medale, krzyże. Przechylone na tył głowy czerwone kepi odkrywało wysokie czoło jakby napoły rozdzielone głęboką sinawą szramą.
— Czy mogłabym zobaczyć sierżanta Seweryna Witana? — zapytała Helena starego żołnierza.
Nie mogąc podnieść zgiętej już na zawsze głowy, zapytany wzruszył ramionami, bacznie przyjrzał się Helenie, następnie dorożkarzowi i nawet koniowi.
— Hm, ja to nie wiem, musi pani do kancelarji... może jeszcze nie otwarta, no ale niech się pani dowie — wymruczał wreszcie. — A waliza? Proszę zostawić, ja się bagażem zajmę, złożę u siebie... Ja zapisuję nazwiska wszystkich wychodzących i wchodzących do szpitala, pani i tak tędy musi wracać, no teraz niech pani idzie, tylko temu jeszcze zapłacić! — wskazał dorożkarza.
— Którędy mam pójść?
— Widzi pani te schody, o tam na pierwszem piętrze jest kancelarja... Zawsze tam ktoś musi być...
Na szerokiem podwórzu z dwoma okrągłemi kwietnikami w pośrodku i z grubą dokoła nich warstwą żwiru nie było żywej duszy.
W kancelarji przyjął Helenę łysy kapral. Zapytany o sierżanta Witana wyjął grubą oprawną w płótno księgę i po chwili nerwowego przewracania tam i zpowrotem kilkunastu wielkich kart zatrzymał wzrok na którejś tam stronicy i czytał:
— Sierżant pułku Legji Cudzoziemskiej, Seweryn Witan, przybyły tutaj dnia ośmnastego lutego... Jest! — przerwał sobie czytanie i jakby chcąc zbadać wrażenie, jakie wywarła jego odpowiedź na młodej kobiecie, podniósł na nią swój wzrok oczekujący 1 badawczy.
— Czy mogę go zobaczyć? — spytała Helena szeptem.
— Teraz?
— Tak, proszę pana, ja, jeżeli nie można, to choć chwilę, tylko spojrzeć.
Kapral nacisnął guzik dzwonka, stojącego na biurku. Wnet do dużej sali zastawionej szafami, stołami i stołkami i jednem olbrzymiem biurkiem wsunęła się między półotwarte drzwi jakaś głowa.
— Proszę wejść — zawołał kapral, grzebiąc się zpowrotem w grubej księdze miejscowej mądrości.
Helena spojrzała na przybyłego. Z ogólnej jego sylwety wzrok jej rzucił w głąb pamięci długi, biały fartuch, a nad nim parę okrągłych ciemno niebieskich szkieł.
— Proszę zaprowadzić panią do pawilonu A, pokój piąty, sierżant Seweryn Witan.
— Słucham, ale...
— Ja tylko chcę spojrzeć, choćby zdaleka.
— Ja rozumiem, ale, widzi pani, niedługo sierżanta będą brali na salę, opatrunek... — tłumaczył mężczyzna w fartuchu.
— Może pani przyjdzie później, tak koło południa! — wtrącił się łysy kapral.
— Błagam panów... to przecież sekunda jedna... prędko, zaraz odejdę, przecież ja rozumiem.
— Proszę, niechże ksiądz zaprowadzi panią! — zgodził się kapral, zwracając się do mężczyzny w białym fartuchu, jak się okazało, księdza sanitarjusza.
Szary żwir sucho zgrzytał pod stopami. Helena szła wślad za sanitarjuszem, myśląc przy każdem stąpnięciu nad sposobem ściszenia swoich kroków. Zdawało jej się, że szmer zgniatanych kamyków dociera do uszu rannego i krzywdzi je boleśnie z jej winy. O ciężkiem stąpaniu podbitemi butami sanitarjusza nie pomyślała.
Przechodząc pod łukiem starej, różnym mchem i chwastem obrosłej, bramy ośmieliła się zapytać swego przewodnika:
— Proszę pana, czy bardzo... czy ciężko chory jest?...
— Sierżant?
— Tak.
— Niestety nie mogę pani nic odpowiedzieć, nie znam wszystkich, zmieniają się często, a i ja, ostatnio, mam raczej biurowe zajęcie, niż bezpośrednio...
— A może słyszał pan coś? Ja tak dawno już... boję się...
— Nic specjalnie złego być nie może, ci, którzy jeszcze znajdują się w szpitalach, to już ostatni z ocalałych, zresztą zaraz się pani sama dowie.
Słowo „ocalałych“ pokrzepiło trochę serce, jak świeży powiew wiatru w długiej drodze podczas spiekoty na pustyni.
Zginęli w wąskim mrocznym korytarzu. Odgłos kroków biegł przed nimi i stukał we wszystkie drzwi pokojów.
Helena czytała liczby, czerniejące na matowych szybach małych okienek, umieszczonych nad drzwiami. Siedmnaście, piętnaście, trzynaście, jedenaście...
— Same nieparzyste — pomyślała i wzrokiem czyniąc obliczenia pospieszne wyrzuciła skłąb myśli i uczuć przed siebie, pod drzwi, które wskazał jej rachunek. Właśnie byli dochodzili już z sanitarjuszem do pokoju Nr. 5, gdy nagle otwarły się drzwi i na progu pokoju sierżanta Witana ukazało się kilka postaci w białych odzieniach, żywo o czemś rozmawiających i gestykulujących z widocznem podnieceniem.
— Nic zdaje się z tego wszystkiego nie będzie — szeptem objaśnił Helenę sanitarjusz — panowie doktorzy, na pewno coś ważnego — dodał, wskazując oczyma stojących.
— Niech się pan spyta, może pozwolą! Spojrzeć tylko, tylko raz jeden, jedyny, mój panie drogi, błagam.
Sanitarjusz zbliżył się do otyłego, czerwonego na twarzy doktora, zasalutował, poczem półgłosem powtórzył prośbę Heleny. Doktor spojrzał poprzez głowę człowieka w ciemnych okularach w stronę Heleny i krzyknął:
— Żadnych widzeń teraz! Po piątej. Proszę wyprowadzić panią w tej chwili ze szpitala, a portjerowi powiedzieć, żeby sobie jeszcze raz przeczytał ustawę i wszystkie moje rozkazy. Po piątej! — dorzucił nieco ciszej, widząc osłupienie Heleny, łzy rozbłyszczone w jej wielkich, ciemnych oczach.
— Mówiłem pani — wytknął niezadowolony ksiądz-sanitarjusz, odprowadzając Helenę do bramy głównej.
— Przyjdzie pani po piątej... te parę godzin nic nikomu nie pomogą, lecz przeciwnie zaszkodzą. Doktór ma rację: ranny idzie na opatrunek, zdenerwuje się, tam na sali cały czas będzie się niepokoił...
— Tak. Dziękuję panu! Poczekam do piątej, ja wiem, że to nawet lepiej... dziękuję panu... — łkając cichutko powtarzała swą bolesną zgodę, wychodząc na ulicę.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
W krąg nie było już widać słońca na niebie ciemnogranatowem, przechodzącem na dole swego cudownego rozpięcia w seledyn, a jeszcze niżej w tony gorące, płomieniste. Tu i owdzie po ścianach domów, po dachach, gałęziach drzew spływał żar nie spalający, wszystkiemu jedną barwę dając: barwę krwi.
Helena skręciła w stronę starej bramy, łączącej dwa skrzydła wielkiego gmachu szpitala, minęła, widziany już rano, mur, zbytecznie tam stojący, odrapany i brudny, weszła na ponure wilgotne podwórko, gdzie w głębi, pod prostym kątem stał szary jednopiętrowy pawilon A.
W pewnej chwili, krótkiej drogi od bramy do wejścia do pawilonu, widzenie osobliwe nie pozwoliło jej iść dalej. Oto naprzeciw, w głębi ciemnego i pustego, jak miejsce kaźni, podwórka ogniem ślepiącym oczy płonęły wszystkie okna domu. Między pasmami muru kłębiły się jakoweś nieziemskie blaski szatańskiego patrzenia. Od szklistych tafli szyb strumieniami rzygał wprost w mózg i w serce zimny piekielny ogień. W jednem z parterowych okien, gdzie najbardziej skupiły się promienie konającego słońca, wewnętrzna rama okna tworzyła czarny, kształtem ludzkim obciążony krzyż.
Helena zakryła twarz rękami. Czuła, nie wiedząc zgoła dlaczego, jak owo zwidzenie szczególne stacza się na dno jej pamięci i całego bytu, niby jakowejś siły wyższej znak, obraz nagle zeskalony, przeciężki, proroczy.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Pod czarną piątką przeczytała na małej ćwiartce papieru wypisane tysiąckrotnie spieszczone kochającemi usty, sercem i wszystkiem myśleniem droższe ponad wszelkie opowiedzenie imię i nazwisko. Zadumała się jeszcze w ostatniej sekundzie samonakazanego czekania nad owem słowem, które tylekroć od przyjazdu do Paryża słyszała, które teraz znowu czytała: sierżant.
Co znaczyło to krótkie związanie drobnych literek pod nazwiskiem kochanka? Czemu nie mogą myśli ruszyć tego dziwnego słowa? Sierżant! Czy to to, co czas rozłąki kilkuletniej stworzył, wykuł, wykrwawił z niego, z kochanka jej? Czy to znaczenie znaczenia człowieka? Nie mogła zrozumieć, aczkolwiek już od pierwszej chwili domysł podpowiedział jej, że to zapewne nazwa stopnia wojskowego.
Podsłuchała jeszcze pode drzwiami. Coś słychać, jakby cichy szmer daleko płynącej wody.
— Oddech jego, — pomyślała i wolno zaczęły ściągać palce z dłoni cienką, białą, skórkową rękawiczkę. Palce lewej ręki, dotykając przez cielistą wilgotność miękkiej skóry palców prawej dłoni, związały całe ciało prądem elektrycznym osobliwego napięcia chwili istnienia. Zastukała ostrożnie cichutko w deski drzwi. Nadsłuchała. Ten sam szmer daleko płynącej wody.
Zapragnęła jeszcze w omroczonej ciszy długiego korytarza — zanim się drzwi, poprzez które czuje swoją krwią tętniącą ciepło jego życia, do świata wszelakiej szczęśliwości otworzą — złożenia przysięgi, moc mającej większą, niźli wszelki rozkaz i wola boska i ludzka.
Powtarzać tedy jęła wargami mowę serca dzwonną, rozumną, wybijającą w pancerz piersi pieczęcie każdej litery oddzielnie. Szeptały wargi:
— Jestem! Niema nic, coby zatrwożyło bezmiar miłości mojej. Spieszę do ciebie bez lęku. Kochanie moje przyjmie wszystko życie twoje obecne. Jestem! Jeśli mi czas, albo ludzie wzięli, skradli, zrabowali wszystek skarb znajomej mi treści twego istnienia, nie przeklnę ich, ani się tobie nie zadziwię — stanę się twoją teraz. Tyś jest miara i bezkres, lśniąca powierzchnia i przepastna głębia. Jestem.
Wzdłuż po korytarzu, jakby powtarzane przez wszystkie matowe szybki znaczone liczbami nieparzystemi, pobiegło ostrożne stukanie. Z wewnątrz do desek drzwi starał się przyczepić słaby, zezwalający półdźwięk.
Helena pochwyciła go wszystkiemi zmysłami. Nacisnęła klamkę. Przywarowała wszystkość życia w szczęsnem onieśmieleniu.
Od ciemnej, między oknami, ściany, od ciemniejszej jeszcze, o rozpływającym się konturze, sylwety łóżka wychynęło na spotkanie Heleny ciepło ciała ludzkiego, ciepło przepojone zapachem skrzepłej krwi i wysychających pieluch dziecięcych.
Po dłuższej chwili niemownego milczenia wtedy właśnie, kiedy na Helenę spłynęły przez wielkie okna ostatnie potoki ginącego słońca, po pokoju rozeszło się, niby szelest wilgotnych liści, przywołanie:
— Heluś, Heluś!
Na ten dźwięk boskiego pozdrowienia, dźwięk bogatszy, niż wszystkie pieśni wesela, Helena przypadła do łóżka. Nogi zgięły się w kolanach, jak u ołtarnych stóp, i dusza wszystka poddała się ukojonej łasce. Ekstatycznie zapatrzone oczy zaczęły chłonąć z rozwiewających się mgieł jedyne coraz wyraźniejsze w pomroce wieczoru kształty. Pochylona głowa poddała się czarownej pieszczocie ręki. Każda jedwabna nić wtulała swą dziękczynną odpowiedź w chude, gorące palce rannego.
Popłynęły ciągłym pereł sznurem łzy wielkie, ciężkie bezmiernego rozradowania. Popłynęły jak mowa najtreściwsza i jak pieśń niebiańska, godowa.
Z pokoju górą, po suficie, łamiąc się na ramie okna, uchodziło słońce. Z pod łóżka wypełzał mrok gęsty, skłębiony. Czepiał się ścian. Zasiadał po kątach. Drzwi tylko gładkie jaśniały jeszcze, broniąc się przed bliskiem zatraceniem w ciemnem omdleniu nocy. Z korytarza wpadło stłumione echo drobnych kroków. Przez uchylone drzwi wsunęła się do pokoju czyjaś ręka. Z góry trysnęło i zalało cały pokój miękkie, łagodne światło. Helena wstała, razem z nią, zdawało się, powstał z mroków wszystek kształt sprzętów jeszcze przed chwilą niewidnych, milczących, zamarłych na czas powitania się kochanków.
Razem z pierwszem spojrzeniem na rannego wdrapały się w piersi Heleny ostre, zakrzywione szpony. Targnęły sercem, przeorały je głęboko i razy bolesnych tysiąckroć. Z szarożółtej twarzy leżącego, z jam ciemnych, głębokich wyogniło się na spotkanie jej oczu patrzenie zwycięskie, pokonywające wszystek ból. Zasłuchały się myśli w okrutną prawdę mowy widzenia.
Łóżko wąskie, żelazne, szpitalne wojskowe. Dwie małe poduszki, białe, obojętne z obowiązku uległe. Szmat dery brunatnej i majaczący pod nią kształt, niby dno żywych, rozkołysanych fal jej pamięci. Na szorstkiej kołdrze długa, dziwnie długa bezwładna ręka. Palce suche, żółte, podzielone grubemi wiązaniami stawów.
Spojrzenia Heleny, bezwiednie starające się przez dłuższą chwilę ominąć głowę leżącego, rzuciły się nagle na gładkie, woskowe o zapadniętych skroniach czoło, na suche, jakby krwią zlepione, strąki czarnych włosów, na wtłoczone do wewnątrz policzki, na płomienie oczu zasutych popiołem niezmierzonego cierpienia, zaciągniętych dymem rozpacznej bezwoli, na martwe, sine wargi, na tę głowę całą, straszliwem wejrzeniem urągającą Chrystusa ranom i cierpieniom, rozdzielonym na miljony serc człowieczych, wiernych, miękkich, maluczkich.
Uderzył wrzątek krwi w mózg, w czaszkę.
— Azali to człowiek przez świat cały zdradzony, sprzedany podstępnie wszystkim boleściom? Dlaczego? Iżby w samotności marł bez skargi usłyszanej sercem tych wszystkich ludzi, przez nią widzianych: radosnych, szczęśliwych. Sierżant! Chrystus! — w ciszy przepastnej zaziemnej supłały się oszalałe błyskawice myśli Heleny.
Witan widział wszystko. Skupiał się cały w wysiłku utrzymania spokoju i zatajenia jeszcze przez chwilę jedną prawdy o sobie. Czuwał. Wysączały się na wargi krople żółciowej goryczy, lecz krzepły w kątach ust niepokazane. Zamknął oczy.
Wówczas z owej ciszy przepastnej, zaziemnej wyświetlił się błogosławiący wszystkiemu cierpieniu dwojga promień jasny, niby wejrzenie pól śnieżnych w noc niemą, ciemną, zagłuchłą. Wyjawiła się świadomości z bezmiarów tęsknoty, z marzeń długo osamotnionego ciała, z śnień zmysłów wola oddania się boleści, wola radosna, jedyna. Zamilkła nagle niepokojąca mowa zuchwałych piersi, zacichł szept żebrzący gładkich, lubieżnych wgłębień u bioder, zamarła fala łonem miotająca, zastygł byt cały w sprężeniu się do udręki ponad wszelką wyobraźnię bolesnej — do rozkoszy niczem niewysłowionej.
Ranny podniósł prawą rękę. Na spotkanie wychudłej, drżącej dłoni nadbiegły usta Heleny. Do suchych, gorących palców przywarły wargi, wpieszczając w nie jakowąś zwycięską w pokorze cichość.
— Helu! — szepnął Witan z trudem, słabym, ledwie znajomym dla pamięci, szeptem.
Pomagała onemu szeptowi warg cała twarz, nadewszystko zaś wzrok smutkiem zasnuty. Wsłuchała się tedy Helena czarem swoich wielkich ciemnych oczu w dalszą mowę przygasłych źrenic kochanka. Czuciem rozumnem chwytała drgnienia bladych ust, straszną spowiedź czyniących.
— I ręki...
Wzrok jej dostrzegł brak lewej ręki... Odcięty rękaw koszuli spięty, czy zaszyty wyglądał, jak jasny sęk brzozy po oderwanej wichrem gałęzi.
—...I nogi prawej... i cały jak szmata — mówił, jakby spowiadał jakowyś rzucony między nich grzech śmiertelny, tajemny. Ruchem nagłym, krótkim zeszarpnął z siebie ciemne, brunatne przykrycie.
— Nie odkrywaj, jedyny — poprosiła, naciągając zpowrotem kołdrę na te resztki ciała ludzkiego — dobrze tak.
Po twarzy jej rozpłynął się jasny obłok, niby pierwszy uśmiech dziecka witającego słońce. Przejęło ją, jak dreszcz czystej rozkoszy, poczucie wielkiej miłości. Zdawało się jej, że dawne jej uczucie to bluźnierstwo wielkiej miłości, licho obrobione szkło, chcące naśladować zawisłą nad ziemią gwiazdę wschodu. Na utwierdzenie miłowania swego obecnego obnażyła stopę rannego i zaczęła kryć ją pocałunkami.
Witan leżał bez ruchu. Kalekie ciało jego pogrążało się we mgle niewymownego zadowolenia. Od żółtej, trupiej prawie nogi, którą rozgrzewał oddech Heleny, rozchodziła się w krąg dziwna moc, wskrzeszająca życie ze wszystkiemi jego prawami, pragnieniami i wolą. Moc ta mieszała się niejako organicznie z zapachem cuchnącej ropy ran niezagojonych i traciła w sobie całą dotychczasowość życia Heleny.
Do pokoju, niepostrzeżenie dla kochanków — ogłuszonych chwilą, z której poczynał się nowy twór, treść dni przyszłych — wsunęła się siostra miłosierdzia.
— Siódma! Pani będzie łaskawą opuścić rannego — zwróciła się przybyła do klęczącej przy łóżku Heleny.
Czoło Witana spięła zmarszczka.
— Żona wyjdzie za godzinę! — rzucił z jawną złością.
— Nie, proszę pana, wyjdzie zaraz! —— upierała się otyła kobieta w okularach i ubraniu siostry miłosierdzia.
— Precz stąd, do stu djabłów! — krzyknął ranny i skrzywił się od bólu, snadź spowodowanego nadmiernym wysiłkiem i gniewem.
— To ja tu zostanę i poczekam — odsyknęła jadowicie pod nosem gruba żmija.
— Niepotrzebnie — wtrąciła się Helena — wyjdę wkrótce po opuszczeniu pokoju przez panią, chciałam się pożegnać z mężem bez świadków.
— Ależ proszę, proszę! Pani rozumie — zaczęła się tłumaczyć — że ja, stojąc na straży dobra rannych, muszę być czasem bezwzględna.
Witan chciał coś powiedzieć, ale niemoc bolesna odebrała mu głos. Oczy przysłoniła mu krwawa mgła.
Sanitarjuszka wyszła. Helena obejrzała się, poczem, nie widząc nikogo, szybko pochyliła się nad Sewerynem i pierwszy raz od przybycia do szpitala przywarła swemi gorącemi pełnemi żywej krwi ustami do sinych, suchych warg rannego. Pierwszy, po latach rozłąki, pocałunek nie miał nic z treści pocałunku dwojga kochanków. Wargi wyszeptujące śluby wiecznego miłowania dotknęły tylko zimnych relikwij.
Witan ciężko oddychał. Niemoc ogólna dopadła go i wgniotła w łóżko, jak martwy, bezwolny ciężar. Helena objęła go spojrzeniem, przytuliła, wchłonęła w siebie i pospiesznie wybiegła.
Gdy przechodziła przez ciemne podwórko, opadł ją potworny, sturęki i stugłowy strach. Dopiero za starą murowaną bramą poczuła się raźniej, czepiający się jej sukni lęk sczezł, został tam, a tam bała się myślą obejrzeć. Seweryna widziała poza wszystkiem jego teraźniejszem otoczeniem: długim, wąskim korytarzem, oknami krwawo patrzącemi i siostrą miłosierdzia.
Po odebraniu walizki z małej izdebki przy bramie — mieszkania starego ze zgiętą głową żołnierza, Helena, zdając się zupełnie na wolę opatrzności i wiozącego ją dorożkarza, dojechała do jednego z drugorzędnych domów hotelowych. W braku mniejszego pokoju zatrzymała się w dużej ponurej sali, a raczej izbie, z której umeblowaniem właściciel hotelu musiał mieć kłopot nielada.
Wszystkie znajdujące się wewnątrz sprzęty były porozstawiane tak, aby wchodzącego nie przerażała wielka wydęta pustka, w której tak poważny i szanowny mebel, jak łóżko, ginął bez śladu.
Znużone, zmęczone drogą, wyczerpane nadmiarem wrażeń ciało Heleny pragnęło odpoczynku. Ciążyło, łamiąc wolę duchowego skupienia się i zważenia wszystkiego, co się w głębi bytu dokonało.
Ręce zsunęły z ramion białą bluzkę, zepchnęły z bioder gładką, podróżną suknię. Cienka, miękka bielizna, pozwalająca przez przejrzystość swoją widzieć nawet kolor ciała, spędziła znów myśli Heleny na stopnie ołtarza jej ofiarnych ślubowań. Bez zwykłej wieczornej pracy nad rozczesaniem długich włosów, przeglądu swego ciała, wypatrywania wszystkich jego najdrobniejszych zmian, wsunęła się pod chłodną kołdrę. Zgasiła światło, zwinęła ciało w bujny kłębek, jak prawidłowo napisany znak zapytania i oddała się cichym, przedsennym marzeniom. Razem z dalekim pogwarem miasta przez wysokie, wąskie okno wpływało do wewnątrz pokoju światło jasnej, pogodnej, lecz bezksiężycowej nocy.
Długo nie mogła zasnąć. Na granicy jawy i snu wyobraźnia snuła osobliwe obrazy:
Oto zdaje się jej, że idzie szeroką, opuszczoną drogą, aż do krzyżowych rozstań, gdzie z pod ziemi, w budzących się jutrznianych blaskach, wynurza się sylweta ciemnej, samotnej świątyni.
Nieustępliwie, ciągle, niby rama obejmuje cały świat wyobraźni łuk starej, mchem obrosłej bramy, prowadzącej na puste, wilgotne podwórko szpitalne.
Wchodzi Helena do wnętrza chramu. Nie widzi ścian, nie czuje już oparcia dla stóp swoich. Zapatrzona w świetlistość krwawą wielkiej, z podglebia wyjawiającej się tarczy, płynie coraz lżejsza do rozpiętych na tle jej ramion, do pochylonej śmiertelnem cierpieniem głowy. Drżące, troskliwe ręce jej biorą zastygłe, bezwolne ciało i niosą kędyś nad ziemię w mglistą dal.
„I ręki... i nogi... i cały jak szmata“ — słyszy, a w ciało znużone, rozgrzane, zwinięte pod kołdrą w splot rozwiązanego węzła, spływa rzewność, wlewa się, jak gorących, dobroczynnych łez strumienie.
Umiłowany dźwiga ciężar. Niby to samego Chrystusa niosą ręce jej, ręce cięższe niźli ciało jego.
Idzie coraz bardziej słaba w rozrzewnieniu wszystkości swojej. Czuje, że za chwilę jedną upadnie pod błogosławionem brzemieniem. Wymodliła ostatek sił i weszła na szeroką drogę, trakt równy, zapomniany, bez jednego śladu ludzkiej stopy.
Pod ziemią słyszy szum, jak fal ponocny szept — mętny gwar mrowiska ludzkiego.
Idzie z nim, z Sewerynem na rękach.
Jest lekki teraz, jak małe, przytulone do piersi dzieciątko.
I ręki i nogi i...
Dal bezkresna, coraz bardziej mglista, zamroczna.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Od dnia przyjazdu do Biarritz, życie Heleny podzieliło się na dwie wzajem podtrzymujące i dopełniające się części. Ów podział jej życia uzależniał szczęśliwy poniekąd rozkład dnia. Cały ranek aż do trzeciej po południu spędzała samotnie albo nad brzegiem oceanu, albo w prastarym lesie. Resztę dziennych godzin przesiadywała u łóżka Seweryna.
Od hotelu, w którym mieszkała, co rano szła boczną ulicą na piaszczyste wzgórze za miastem. Stamtąd, brnąc w suchym, lotnym piasku, schodziła na zapomniane wybrzeże, gdzie prócz niej i beztroskich, jasnych mew nie znaczył nikt śladów nóg swoich na gładkiej, wrażliwej, złotej powierzchni.
Myśli Heleny, zapatrzonej, zasłuchanej w symfonję barw i dźwięków oceanu, unosiły się nad wszystkiem jej życiem, jak białe, przezroczyste, nie rzucające cienia na ziemię, obłoki. Samotność kazała jej unikać ludzi. Drżała na myśl bliskiego zetknięcia się z nimi. Zdawało się jej, że jedno znane ludzkie spojrzenie może jej wydrzeć to, co wpieścił w nią pogodny obszar oceanu, co wśpiewał w jej duszę stary, dostojny piewca — las, co już poczęło się w niej.
Czuła nad sobą jakoweś zwierzchnie kierownictwo. Zdawała sobie również zupełnie dokładnie sprawę, że w miarę potęgowania się i utrwalania jej sił, niedawno w sobie odkrytych, zatraca się w odmęcie czyjejś woli — czyjej nie wiedziała. Dawniej tą pochłaniającą ją głębią był Seweryn. Dzisiaj Seweryn był dla niej ołtarzem, na którym musiała złożyć przewielką ofiarę z części swego życia najmożniejszej, najistotniejszej. Ofiarę, konieczną dla odkupienia dawnych przewin.
Ani jakości dawnych grzechów, ani przyczyny koniecznego złożenia ofiary, ani treści owej ofiary, zarówno istoty ostatecznej nagrody Helena nie ogarniała wyobraźnią, bo nie dotykała ich myślą rozumną.
Zaistniała dla niej naga, rozkaźna potrzeba — pragnienie złożenia ofiary.
Z bezludnego wybrzeża, zazwyczaj dopiero koło południa, Helena znajomą już ścieżyną szła do lasu.
Wąska dróżka między wysokiemi, oblepionemi bronzową łuską, drzewami prowadziła do maleńkiego murowanego domku. Tam pod kwadratowem okienkiem stał drewniany, koloru zgniłej oliwki stół — przy nim wkopana w ziemię wąska bez poręczy ławka. Nad czerwonemi drzwiami domku zamiast szablonowego szyldu, objaśniającego przechodnia o charakterze i znaczeniu społecznem i handlowem murowanki przydrożnej, widniał napis: „Paul le Vieux Vous invite“. Za drewnianym stołem, spalonym słońcem południa i zmytym deszczami codziennie zjadała Helena skromny obiad, podawany przez tęgiego Baska, owego właśnie Pawła le Vieux. Po obiedzie, daleko okrążając piękne wille i pałace, szła do szpitala.
W pierwszej połowie maja rany Seweryna po amputowanych kończynach zagoiły się zupełnie. Jedynie, lecz dotkliwie bardzo dokuczała rana głęboka w pachwinie, wciąż niezmiennie krwawiąca od sześciu tygodni. Bóle, jak je nazywał sam ranny, pstre i piekące powtarzały się podczas dnia kilkakrotnie w jednakowych odstępach i męczyły nad wszelki wyraz. Częstokroć podczas takiego napadu cierpień, Witan zrywał bandaże, zrzucał ze siebie kołdry, miotał straszliwe przekleństwa i lżył wszystkich bez wyjątku najordynarniejszemi słowy. Helena na gorycz rozpaczy i bólu rannego odpowiadała jeszcze większą troskliwością, bezgraniczną dobrocią i czułością.
Od tygodnia naczelny lekarz pozwolił jej asystować przy wieczornych opatrunkach i bardzo trudnem, specjalnem przewijaniu rannego. Po kilku dniach zaznajomiła się dokładnie ze wszystkiemi sposobami najostrożniejszego bandażowania i obchodzenia się z raną.
W końcu miesiąca władza szpitalna w osobie trzech starszych lekarzy po wyegzaminowaniu umiejętności i zdolności pielęgniarskich Heleny pozwoliła jej zabrać Witana do Paryża. Na zgodę tę wpłynął zdaje się w mierze najznaczniejszej rozkaz zlikwidowania szpitala wojskowego Nr. 9 w Biarritz i ewakuowanie pozostałych rannych wojskowych do Valbonne pod Lyonem.
Helena, zaopatrzona w listy polecające do chirurgów paryskich, jednocześnie w urzędowe zapotrzebowanie dla sierżanta Seweryna Witana dwu protez i jednej kuli z instytutu wojskowo-medycznego, zwierzyła się kochankowi ze swych postanowień.
— Pojedziemy najpierw do Paryża — mówiła — a później, gdy już będziesz mógł chodzić, wrócimy do nas, do Warszawy.
— Kiedy, stąd? — spytał Witan głosem obojętnym.
— Stąd, jutro! Już pozwolili... Prawda, że lepiej tak? będziemy sami we dwoje, nie będą ci już tam temi szczypczykami tak gmyrać w ranie... Prawda, lepiej?
— Lepiej — zgodził się tym samym obojętnym głosem Seweryn.
— Wyjedziemy o drugiej — objaśniała dalej — obiecali wszystko przygotować na południe.
— Wiesz? Pojutrze już ten szpital zamykają.
— Tak? — Zaciekawił się.
— Tak, mówił mi dzisiaj ten główny doktór.
— Czy już niema rannych?
— Eee, pewno są, tylko przewożą ich do innych szpitali. Za jakie dwa dni o tej porze już będziemy w Paryżu, sami... będziemy musieli z początku w jakimś hotelu, ale to nic, prawda?
— Tak!
Nazajutrz, zamiast swej zwykłej porannej drogi na wybrzeże, Helena po spakowaniu i zabraniu rzeczy pojechała wprost do szpitala.
Seweryn leżał już ubrany. Długi granatowy szynel skrzętnie pokrywał kalectwo. Płaski rękaw wsunięty do kieszeni szynela, mimo, że świadczył o braku ręki, dawał potrzebne dla oka wrażenie całości ludzkiego ciała. Jeszcze mniej raził wzrok brak dolnej kończyny, którą naturalnie wypełniała czerwona, szeroka nogawka spodni.
Dwa, ledwie dostrzegalne, o dziwnej treści uśmiechy Heleny i Seweryna spotkały się przy pierwszem powitaniu spojrzenia oczu. Po pokoju przebiegł cień obudzonej w pamięci przeszłości dwojga.
Wniesiono nosze, na których dwaj sanitarjusze wynieśli Seweryna aż za łuk starej bramy, gdzie czekała karetka szpitalna. Cały niemal personel szpitalny żegnał sierżanta Witana. Wewnątrz pojazdu u wezgłowia rannego na małej wąskiej ławeczce usiadła Helena, z zewnątrz stojąc na stopniach, jechali dwaj sanitarjusze. Gdy karetka wyjechała za bramę, Witan posłyszał sucho, lecz głośno podaną komendę: Prezentuj broń! — następnie szczęk wyjmowanych szabel i odtrąbioną pobudkę Legji Cudzoziemskiej. Po ciele rannego przebiegł dreszcz, żółtą, wynędzniałą twarz rozświetlił uśmiech. Ktoś rzucił w okno karetki: Cześć bohaterowi! Po obydwu stronach jezdni wyszeregowani dragoni prezentowali broń. W perspektywie ulicy orkiestra grała Marsyljankę.
— To dla mnie tak! — zwierzył Helenie głosem cichym, lecz ożywionym.
— Dla ciebie, jedyny mój bohaterze, dla ciebie!
— To dlatego, że mam medal wojskowy i krzyż Legji... z żołnierzy i podoficerów ja jeden w całym pułku mam Legję, dlatego grają... muszą...
— A te sznurki na ramieniu, nic mi o nich nie mówiłeś, to też odznaki?
— To dekoracje sztandaru pułkowego... to, nasz pułk najlepszy, morowy...
— Ale nie męcz się teraz, Sewuś, jeszcze przecież mi opowiesz, będziemy razem, to wtedy wszystko... przecież ja nic nie wiem...
— Co tu wiedzieć — syknął Witan, usiłując się poruszyć na noszach — te dwa kikuty...
— Sewuś! — przerwała Helena błagalnie — nie mów tak kochany!
Na dworcu postawiono nosze z rannym w poczekalni pierwszej klasy. Seweryn patrzał na oddawna niewidziany tłum z dziecięcem zaciekawieniem. Kobiety w jasnych kostjumach, wytworni panowie, żołnierze rekonwalescenci z śnieżno-białemi bandażami wokół głowy, lub najczęściej jednej ręki, ściągali uwagę leżącego bezwładnie kaleki. Pierwszy raz od przyjazdu Heleny Seweryn spojrzał na nią baczniej i jakoś zgoła inaczej niż dotychczas. Pytającej mowie jego oczu odpowiedziały czyste, ciepłe promienie jej spojrzeń, otulających go troskliwie i miłośnie. Uspokoił się.
Z rojącego się tłumu co chwila wypadały na piersi Seweryna czyjeś wyokrąglone oczy, liczyły z podziwem gwiazdy i palmy na wstędze krzyża wojskowego, dotknęły medalu i czerwieni wstążki Legji Honorowej, zaglądały w pusty rękaw i nogawicę, zasiadając wreszcie na dłużej w bruzdach wychudłej twarzy, albo ciemnych jamach ócz płonących, lecz beznadziejnie pognębionych.
Z rojącego się tłumu szczególnie ściągała na siebie oczy Seweryna jedna para, jakby wyrzucona poza pierścień nastroju, okalającego wszystkich obecnych. Jakiś starszy jegomość w żałobie i miękkiem, czarnem borsalino na głowie, trzymający pod rękę młodą, kilkunastoletnią dziewczynkę, ilekroć przechodził obok Heleny, wprost zanurzał w jej twarzy swoje spojrzenie ciemnych oczu, do połowy przykrytych ciężkiemi, leniwemi powiekami. Sposób patrzenia siwiejącego już wyraźnie mężczyzny zwrócił uwagę Witana, który wskazał Helenie ową parę, wyrywającą się z ogólnego tła hałaśliwego i jaskrawego. W pewnej chwili, gdy wzrok Heleny spotkał się ze wzrokiem spacerującego jegomościa, na jego jasną twarz, poprzez matową skórę policzków wybarwił się, ledwie dostrzegalny, blado, blado-różowy cień.
— Wyszli — szepnęła Helena po chwili, goniąc wzrokiem dwie wyróżniające się sylwety, przeciskające się przez ciżbę i ginące w drzwiach wyjściowych poczekalni.
O szyby odbiło się stękanie szyn, zgniatanych przez nadchodzący pociąg. Tłum zakołysał się i zwrócił się ku drzwiom. Przy noszach zjawili się dwaj sanitarjusze. Jeden z nich wręczył Helenie jakieś papiery.
— ...rection Bordeaux, Paris! — zagrzmiał rozgłośny ciężki bas.
Kiedy, po chwili, wyniesiono Seweryna na peron, podeszła doń dziewczynka — owa towarzyszka siwego i dostojnego pana — w ręce trzymała olbrzymi bukiet białego bzu. Nieopodal stał jej wytworny opiekun. Seweryn odgadł, że dziewczynka chce mu doręczyć kupione umyślnie dla niego kwiaty. Mrowie przepełzło wzdłuż kalekiego ciała. Pierwszy raz bezwzględna świadomość załomotała w czaszkę, jednocześnie wparło się w serce uczucie, że oto ktoś zbliża mu do piersi ostrą, długą igłę, od której ciało jego zwolna się odchyla, podczas gdy jedna pozostała bezwładna ręka gotowa jest sięgnąć po kwiaty. W chwili wewnętrznego zmagania się uczucia godności, właściwego każdemu zdrowemu i całemu człowiekowi, u Seweryna zaś wspomnienie owej godności z potrzebą niewinnego, jak te kwiaty białego bzu, współczucia, oczy jego pochwyciły znak nieubłaganego wyroku: kiedy nieznajoma dziewczynka stanęła między nim a Heleną białe kiście kwiatów zadrżały. Ciemne, czyste, lecz bardzo osmucone oczy dziewczynki zajrzały w oczy Heleny z nie dającem się wypowiedzieć zachwytem, jakgdyby wejrzały w głąb rozwartej tajemnicy cudu niebios, poczem opadły bezsilne, niby zranione na ziemię — na kalekie ciało Seweryna. Ręce trzymające kwiaty zawahały się, wreszcie pospiesznie złożyły wielki bukiet na piersiach rannego. Niby tłumacząc swój czyn miłosierdzia, dziewczynka westchnęła, odchodząc rzuciła na dziękującą Helenę ostatnie spojrzenie swoich przeczystych oczu, przepełnionych bolesną, bezradną litością. Przez zmęczone oczy Witana do krwi, do mózgu maleńkiemi kropelkami zaczął się wsączać zwolna, ale nieubłaganie trujący jad.
Z bardzo daleka było widać białe kity bzu na granatowym szynelu.
— Boli? — zapytała troskliwie Helena, widząc, że oczy Seweryna zawlekła żółta mgła.
— Weź, psiakrew, ten bez ze mnie! Dlaczego, do stu djabłów, nie wnoszą? Kwiaty, psiakrew!...
— Cicho, jedyny mój, cicho, zaraz! — zaczęła go uspakajać szeptem najtkliwszym. — Może panowie już wniosą — zwróciła się do sanitarjuszów — męża draźnią ludzie, lepiej mu będzie w wagonie — wspięła się, by otworzyć przedział.
— Czy pani aby da sobie radę w drodze? — zapytał jeden z żołnierzy, dźwigających Seweryna.
— O, tak! — odpowiedziała z przekonaniem i wielką wiarą we własne siły. Nie wyobrażała sobie ani takiego cierpienia, ani trudu, któryby nie mieścił się teraz w granicach jej sił, wzmożonych jeszcze stokrotnie t. j. tyle, ile treść czasu rozłąki kilkuletniej pomniejszyła siły jej kochanka. Przez potrzebę poświęcenia siebie wyobraźnia jej potęgowała jeszcze bardziej kalectwo Seweryna, który ukazywał się jej zamyśleniu raczej jako trup zimny, znaleziony gdzieś w pustem polu, niż ranny żołnierz, jakich już widziała dziesiątki całe. O każdej porze dnia i nocy, kiedy żywiej drgnęło jej życie, powtarzała sobie, niby ślady głębokie ryjąc na powierzchni swego istnienia, że oczyści ciało, myśli, spojrzenia, oddech, że stłumi wszystkie niepokojące pragnienia i wskrzesi. Wierzyła, że w cieple oczyszczonego tchnienia jej ust, pod mocą pieszczoty jej rąk zmartwychwstanie zastygłe w cierpieniu ciało. Wierzyła, że kędyś w zamknięciu czterech ścian, po czasie niezliczonym wszystkich trudów, mąk, zobaczy uśmiech zmartwychpowstańca. Wierzyła, że w jakowejś głębi przeodległej, w jakimś zakącie najmroczniejszym, tam, kędy ani oczy, ani myśli dotrzeć nie są w stanie, żarzy się płomień łaski szczególnej, światło odkupienia.
Zbudzone silnem szarpnięciem wagony jeden za drugim potoczyły się zwolna, z rezygnacją wprzód. Rzuciły wstecz jeszcze tu i owdzie rozstawione domy i wytoczyły się nad szafirową bezkresną równię.
Na ustach Seweryna stygł bolesny jak niepoznana łza uśmiech, ciężkie powieki opadły, ciało kołysał rytmiczny, monotonny wstrząs wagonu.
Seweryn zasnął. Helena usiadła przy oknie. Pociąg rwał naprzód z coraz większą szybkością. Brzeg morski odchylał się wyprostowaną linją wstecz, skreślając wielki łuk horyzontu.
„Wstecz, wstecz — nie to! Wstecz, wstecz, — nie to!“ — powtarzały za stukiem kół myśli Heleny i biegły naprzód do nienazwanego, odległego o cały byt ludzki przystanku.
Pociąg wygiął się, jak grzbiet węża, i wjechał między wysokie skaliste ściany gór. Słońce wrzuciło snop promieni do wewnątrz przedziału. Zadrgały powieki rannego. Helena pospiesznie ściągnęła na okno gęstą, zieloną zasłonę. Dłoń Seweryna ścisnęła kurczowo sukno szynela, nad zamkniętemi oczami głębokie zmarszczki spięły brwi, policzki ściągnęły się w fałdy.
— Boli, psiakrew, boli... Mokro... prędzej... piecze, psiakrew, zmieniaj bandaż, do stu djabłów, prędzej... Oh! — ręce Seweryna mięły szynel, usta wypluwały przekleństwa wraz z bólem.
Helena odrzuciła na podłogę odpiętą połę szynela, pospiesznie i ostrożnie zaczęła ściągać spodnie z bioder rannego. Bandaże były mokre i ciepłe. Brunatnożółte lekkie zacieki cuchnęły nieznośnie. Ponieważ zdjęcie opatrunku ze względu na konieczność ciągłego podnoszenia rannego było niezmiernie trudne, Helena zaczęła przecinać nożyczkami zlepione pasma. Palce Seweryna zanurzyły się w jej włosach. Przy każdym silniejszym chwycie bólu ręka rannego bezlitośnie targała, mięła i rwała zmięte włosy opatrującej.
W zagłębieniu pachwiny nad okrągłym kawałkiem ciała — resztką uda, czyniącą zgoła osobliwe wrażenie, czerwieniła się w kształcie wywiniętych warg podłużna rana. Na ciemnem tle sinego ciała rana przypominała do złudzenia usta murzyna.
W pewnej chwili opatrywania rannego Helena, sięgając po watę leżącą na przeciwległej ławce, by nie pozbawiać Seweryna możliwej ulgi, jaką mogło mu sprawić szarpanie jej włosów, nie odchyliła głowy, lecz napoły odwróciła ją poza siebie. Najnieoczekiwaniej dla treści całej chwili i jej nastroju wzrok Heleny dojrzał w maluśkiem kwadratowem okienku, łączącem dwa przedziały, twarz młodego mężczyzny, spoglądającego na scenę opatrywań i Witana z ohydną zwierzęcą ciekawością. Uczucie szalonego, nieznanego jej dotychczas wstrętu chwyciło ją za krtań, zdławiło. Na usta z krwią wydzierało się z wewnątrz bytu jakieś niewymyślone jeszcze przez ludzi słowo pogardy dla ludzkich śliskich, cuchnących spojrzeń, podpatrujących cierpienie czyjeś; poto by zeń wyssać dla siebie zgniły uśmiech zadowolenia, by na znaku boskim złożyć swój kał.
Patrzenia żywe małej przezroczystej szybki rozedrgały febrycznie na chwilę ręce Heleny i zamgliły oparem cuchnącym z nad kanałów życia jej wolę. Zupełnie bezwiednie przerwała pracę przy opatrunku, ręce jej opadły wzdłuż ciała, zapadła się cała w krwawiącej zadumie.
— Aaa... — przerwał Seweryn ciąg jej bolesnego zamyślenia. — Obmyj ranę. Piecze jeszcze ścierwo, piecze śmierdzące! — zakrzywione palce rannego wyszarpywały całe jedwabiste promienie jej włosów.
— Cicho, jedyny mój, zaraz.
— Zaraz, zaraz! Smród cię dusi, musisz odpocząć, prawda?
— Sewuś, kochany, dlaczego tak... — jako odpowiedź złożyła na obnażonej gnijącej ranie długi pocałunek, poczem z dawną energją zabrała się do rozpoczętej pracy.
— Nie ściskaj tak, za mocno, psiakrew, za mocno gniecie! — jęczał Seweryn.
W przedziale zrobiło się nagle prawie że ciemno. Pociąg wjeżdżał na stację. Do przedziału, w którym leżał Witan, co chwila otwierały się drzwi, wsuwała się z pośpiechem czyjaś, jakby wystraszona, naglona pośpiechem głowa. Każda jednak z zaglądających, widząc rannego, cofała się gwałtownie z niemym szacunkiem i drzwi zatrzaskiwały się zpowrotem.
Po skończeniu opatrunku Helena nakryła rannego pledem, następnie wyjęła z jego ręki pęk wyrwanych włosów i wyrzuciła je przez okno.
Znużony, wyczerpany przez ból Witan leżał bez poruszenia, z szeroko otwartemi oczyma, zapatrzonemi w sufit wagonu. Helena, mimo że ciągle czuła jeszcze na sobie hańbiący cierpienie wzrok z sąsiedniego przedziału, dopiero teraz zasłoniła kwadratowe okienko. Życie jej zamknęło się jeszcze bardziej, opatrzyło wszystkie szczeliny, zacieśniło pierścień myślenia wyłącznie dokoła Seweryna.
Pociąg zaczął się wrzynać w mrok spokojny wieczoru wiosennego, senność owładała myślą, ciężkość ściągała wolę w najciemniejszy zakąt. W takt monotonnych przystukiwań pociągu ciało powtarzało jednakowe, bezcelowe ruchy. Zapatrzone w zasypiającego Seweryna oczy Heleny gasiły swój blask pod osuwającemi się powiekami. Wówczas wydało się jej, że kędyś z naprzeciwka przez szybę maleńkiego kwadratowego okienka patrzą na nią błękitne oczy Klemensa Grudowskiego. To zwidzenie zaniepokoiło ją bardzo, zegnało sen z powiek i prześladowało aż do wstydliwego poranku, kiedy to między zaspane mury Paryża wpadł, ciągnąc za sobą gromadę hałaśliwych, krótkonogich bachorów, wielki, czarny i groźny parowóz.
W drugiej połowie czerwca przyjechali do Warszawy. Wraz z pierwszem spojrzeniem Seweryna, rzuconem z dorożki w głąb perspektywy ulicy Marszałkowskiej, niby z ziarna nasiennego zasnutego pyłem czasu, wbitego w ziemię deszczowemi kroplami wydarzeń, wystrzeliły znagła w pamięci splątania konarów, gałęzi i gałązek drzewa dziejów dawno minionego okresu życia.
— Jedźmy tak... pojedźmy tak dokoła, wszędzie, gdzie dawniej, wiesz... — nieśmiało poprosił Helenę.
— Dobrze, Sewuś, może jednak lepiej później, musisz przecież odpocząć!
— Nie, proszę cię, teraz, każ jechać tam wszędzie... chcę zobaczyć, tyle lat...
Zdziwiona niezwykłą pokorą i onieśmieleniem, z jakiem Seweryn prosił ją, by spełniła jego prośbę, Helena wymieniła dorożkarzowi szereg ulic. Szkapa pocłapała w stronę Saskiego Ogrodu. Seweryn zdawał się poznawać każdego przechodnia, uśmiechał się do domów, zaglądał do sklepów, wytężał wzrok, wpatrując się w mijane przecznice, zawieszał ciekawość oczu na każdym szyldzie, bramie, latarni. Patrzenie Heleny szło za jego patrzeniem, łącząc promienie widzenia i zaciekawienia na tym samym szczególe, chwytanym pospiesznie z toczącej się dorożki. W milczeniu dzieliła z nim radość pozdrawiania rzeczy, mimo, że dręczyła ją uparcie myśl nieznośna: czem zapłaci dorożkarzowi? Jako rachunek jedyny widziała Marcelową. Ostatnie pieniądze wydała na dworcu. Zapłaciła niemi dwu ludzi, którzy przenieśli Witana z wagonu do dorożki, poza tem nie miała dosłownie ani grosza.
— Pamiętasz? — Witan trącił Helenę i wskazał jej szerokie schody giełdy — tędyśmy szli, żeby popatrzyć, a potem pamiętasz, tego, jakże się to zwierzę szwabskie nazywało?
— Gampp! — podpowiedziała.
— Тak. I ja go się wtedy bałem tego chudziaka, ha, ha... a potem takich, jak on... ha, ha, ha... — zaśmiał się szczerze. — O, tu widzisz? Ciekawym, co z temi łopatami zrobili? teraz jakiś gęsi puch i pierze... chodziłaś tu kiedy?
— Z początku ciągle, co parę dni, potem zabronił mi Margaj, później omijałam...
— Bałaś się?
— Nie, tylko jakoś... nie wychodziłam z domu zupełnie.
W dalszym ciągu objazdu miejsc i ulic niezapomnianych i jakby odświetlonych z pamięci nie mówili prawie do siebie. Witan sposępniał. Pamięć wywłóczyła z przeszłości coraz to inne obrazy i wtłaczała znaczenie ich w sens życia obecnego.
Gdy zajechali przed dom, Helena zostawiła Seweryna w dorożce, sama zaś pobiegła na górę.
— Ooo! a... pani? — powitała ją Marcelowa.
— Czy pani Marcelowa nie mogłaby mi pożyczyć trochę pieniędzy... ja zaraz... za godzinę zwrócę i za pokój, wszystko co się należy zapłacę, tylko teraz... mąż przyjechał i za dorożkę muszę...
— Za pokój to tam nima co płacić, bo pan Grudowski za niego reguluje komorne, a pożyczyć, to wpierw trza mieć! To mi tylko dziwne, że pani z mężem i derużką i z zagranicy i nima piniendzy...
— A pan Grudowski jest?
— A gdzież ma być? Jak se polegiwał, tak se i poleguje, po wiośnie się ledwo odlizał. Było przy niem kramu niemało!... A pani się coś odmieniła — dodała, uważnie oglądając Kosińską od stóp aż do kapelusza. — Przychudła paniusia, ale...
— A klucz od mojego pokoju? — przerwała Helena.
— Przecie powiedziałam, że pan Gradowski trzyma pani pokój to i klucz tyż ma od niego.
— Możeby pani Marcelowa poszła i powiedziała, że ja przyjechałam...
— A pani samy to nóg nie starczy, czy czo?
Przez cały czas podróży Helena myślała o tem, jakby uniknąć spotkania się z Klemensem, tymczasem, jak przez próg musiała przestąpić przez konieczność spotkania i widzenia się z nim.
Poszła tedy, nie mając innego wyjścia i wyboru.
Dziwnością nieuchwytną uderzył ją wraz i mrok korytarza o wachlarzowem rozpięciu, troje drzwi i te środkowe, jakby trwające w ciągiem na nią czekaniu.
Klemens leżał w łóżku. Zmienił się przez te kilka miesięcy bardzo. Choroba ściągnęła zeń wyraźną jeszcze wtedy wolę życia, obdarła go z niej, niby z różowej powłoki, przesyconej krwią i czuciem. Na podłodze obok łóżka leżały stosy porozrzucanych książek, na stoliku nocnym rzędem stały butle i butelki z ogonami recept.
— Pani?!!! — zdziwił się, lecz już po mgnieniu powiek radość wkłóciła się w zdziwienie: rozszerzyła źrenice i zaczerwieniła policzki rumieńcem ceglastym, niepokojącym. — Skąd? — pochylił się, by pocałować rękę Kosińskiej.
— Prosto z dworca i... — zająknęła się — przyjechaliśmy o dziewiątej... on czeka w dorożce...
— Więc i pan Seweryn?
— Tak i właśnie chciałam pana prosić... najpóźniej za godzinę zwrócę, muszę za dorożkę i dla... — chciała powiedzieć, że prócz zapłaty za dorożkę, musi jeszcze mieć pieniądze dla tych, którzy wniosą Seweryna na górę, lecz urwała i zazdrośnie zatarła przed Klemensem kalectwo swego kochanka.
Grudowski podał Helenie otwarty portfel z pieniędzmi. Wyciągnęła zeń parę banknotów i wybiegła na korytarz. Gdy wnoszono Seweryna na górę, Marcelowa, przechylona przez poręcz schodów, czekała na Helenę, w ręce trzymała klucz od jej pokoju.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Z czasem zaledwie tygodnia Seweryn zżył się z nowem otoczeniem i wgrzązł w wygodę, jaką otoczyła go Helena. Wtedy właśnie, gdy życie jego zewnętrzne nie czekało już na żadne zgóry oczekiwane zmiany, tak, jak to miało miejsce w Paryżu, gdzie myśl o dalekiej podróży do kraju wystraszała z niego względny spokój — Witan zaczął wpatrywać się zimnemi oczyma w treść ich wspólnego życia: swojego i Heleny.
Częstokroć w przystępie nagromadzonych myśli złych, gorzkich i wątpiących, zaczął wzierać w niczem niezmąconą, ciągłą pogodę życia Heleny i oczywiście nie mógł jej pojąć, zarówno odnaleźć jej przyczyny. Patrząc poprzez cały swój ból, nędzę swego obecnego życia i kalectwo, które pozbawiło go wszelkiej radności i mocy, na beztroską twarz, rozświetloną zawsze pełnemi blasku oczyma swej kochanki, chwiał się w sobie rozpacznie, zalewany falami zawiści i zazdrości. Ileż razy wyogniało się w nim pragnienie wyrwania z piersi Heleny jakiegoś przewielkiego jęku, któryby odpowiedział jego męce, któryby rozwiał, albo zagłuszył pochłaniającą go zewszechstron pustkę. Raz stanąwszy na rozstajach myśli, nie był w stanie cofnąć się stamtąd, by nie poddawać się nadal wszystkim zwiewom wątpienia. Ono zaczęło wypełniać największą część jego rozmyślań, wczulając we wszystką radość i spokój zabójczy, trujący odór. Konieczność posiadania jakichś niezwykłych dowodów miłości Heleny stała się wreszcie jedyną panującą myślą. Zaczął tedy bluzgać w jaśń jej życia błoto swoich podejrzeń, rzucać na niewzruszoną powierzchnię jej pogody ciężkie kamienie swojej okrutnej niewiary. Helena nie broniła się. Wszystkie owe zjadliwe bryzganie żółci, najbardziej upokarzające słowa, wrzynające się w pamięć jej, obelgi najstraszliwsze były tym oczyszczającym ogniem, przez który szła radośnie, świadoma konieczności ofiary. Coraz bardziej dusza jej nabierała przeczystego, kryształowego głosu, odpowiadając na najbardziej brutalne uderzenia tym samym niezmiernie szczerym i szlachetnym dźwiękiem.
Z wyjątkiem chwil codziennych zajęć i przymusowych wydaleń się na miasto, Helena wszystek czas dnia spędzała przy boku Seweryna. Miała już swoje stałe miejsce na podłodze obok fotelu kochanka, gdzie przesiadywała czasem po kilka godzin w zupełnem milczeniu, zasłuchana w pnący się z dołu gwar miasta i cichy oddech najdroższych piersi. Częstokroć z tego niemego, lecz przecież szczęsnego trwania, budziły ją nagle zrzucane na jej głowę słowa, jak ostre kamienie, przyczyniające ból, a poprzez ból jakowąś rzewną, wewnętrzną radość.
Pewnego wieczoru, kiedy Seweryn zdawał się być spokojniejszy, niż zwykle, i kiedy ciepłe lecz świeże powietrze lata szerokim strumieniem wkrada się do pokoju przez otwarte okno, Helena zapytała go szeptem, jakby wraz i siebie pytając:
— Sewuś, dobrze nam, prawda?
Obecne jej życie, jakby wyzwolone z przyziemnych spętań, poczuło nagle potrzebę nagrody łaskawego uśmiechu z ołtarza u którego stóp ustawicznie składała ofiarę.
— Kochasz? — pytaniem odpowiedział Seweryn.
Usta jej przywarły do suchej, słabej ręki kochanka.
Słowo: kocham, tyle razy powtarzane dawniej, wpieszczane, jako wyznanie i zaklęcie w życie Seweryna z gorącemi pocałunkami, szeptane w rozkosznem trwaniu rozognionych zmysłów, teraz — zdawało się jej — nie mogło być określeniem obecnego jej uczucia, podobnie, jak dźwięk tego słowa nie odpowiadał doskonale harmonijnej pieśni, która rozśpiewała się w duszy Heleny na cześć jego — kochanka duszy — jak mniemała — jej własnemi rękoma zdjętego z krzyża i czekającego w bólu i poniżeniu na powstanie z niemocy w promieniach i cieple oczyszczonego tchnienia jej życia. Więc miasto odpowiedzi zatopiła się w marzenie i milczała, sądząc, iż Seweryn słyszy mowę tej głębokiej ciszy i pocałunków jej.
Witan jednak nie słyszał nic, prócz własnej chęci ujrzenia wreszcie znaku, którego mógłby się chwycić, niby zbawczego sęka, podczas nieuniknionego zsuwania się na ostrze kamieni, albo w przepaść czarną ostatecznej rozpaczy. Gorycz wyżarła się z mózgu i spłynęła na usta jak zatruta, zjadliwa plwocina.
— Zabiłabyś się dla mnie?
— Zabić? Dla ciebie? — nie zrozumiała odrazu pytania kochanka, dopiero, gdy patrząc w jego oczy, zagłębiała się w nie wraz i w siebie, zaczęły ją ogarniać naprzemian: zdziwienie i lęk. Chcąc się wyrwać z głębokiej matni, coraz bardziej zaplątywała się w nią. — Umrzeć? Nie być? nie być dla cierpienia, nie być dla niego? Dlaczego? zarzucała w otwarty mózg ostre haki pytań. Żadne wyrzeczenie, żadna udręka nie straszyły jej, czemuż teraz zmroził ją strach i załamał, kędyś na inną stronę, przerzuconą, kładkę trwania? — posłyszała w sercu głos strachu, walącego w nią obuchem, naglącego nogi i ręce i krzyczącego: uciekaj, uciekaj! lecz zamiast uciekać zwarła się w milczący, sfinksowy kształt, tylko oczy rozświetliła diamentowym blaskiem wielkich łez, raniących wyschłe spojrzenie ócz Seweryna.
Zapatrzyli się w siebie wzajemnie, jakby wzajem siebie pytając: azali śmierć jest największą ofiarą?
Kuśtykając, przy pomocy Heleny, Seweryn przeszedł swą zwykłą drogą wieczorną od fotela przy oknie do łóżka.
Wymajaczyły mu się w sennem widzeniu, do łez Heleny podobne, w pamięci wciąż żywe i jasne, czterolistne kwiateczki bzu a z poza nich czyjeś czyste, przeklęcie czyste oczy pełne litości.
Późno już było. Mrok tego wieczoru był bardziej, niż zazwyczaj, nieprzenikniony, ciężki i gęsty, jakby utrudniający każdy ruch, każde powiek rozwarcie.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Dnia trzeciego od owego wieczoru, kiedy to Seweryn pytaniem swojem wwiódł Helenę w labirynt najgłuchszych zamyśleń i zamroczył jasność spoglądania w przyszłość, najnieoczekiwańszy dla obojga wszedł do ich pokoju Grudowski. Wejście jego było tem bardziej niespodziewane, że tego samego rana Marcelowa oświadczyła Helenie, że:
— Ten panin sąsiad nima już bardzo czasu żyć, całom noc kostucha go namawiała do siebie.
Grudowski, istotnie, taki był blady, jakby o przezroczystej skórze na policzkach, taki wysuszony i niepewny w najmniejszym ruchu, że można było przypuszczać, że dzień i godzina jego spotkania z kostuchą są dokładnie przez nich omówione i ustalone.
Seweryn nie znał go jeszcze, nie widział ani razu i nic о jego istnieniu dotychczas nie wiedział. Właśnie siedział przy oknie w fotelu, gdy Klemens wszedł i zaczął tłumaczyć przyczynę swej wizyty.
— Wybaczcie mi państwo śmiałość moją — zaczął na wstępie — ale czasem przyjdzie chwila wyjątkowa, kiedy człowiekowi ostatecznie znudzi się takie bardzo powolne umieranie w samotności.
Helena podsunęła gościowi krzesło, Seweryn zaś zmierzył go od stóp aż do głowy spojrzeniem nadto widocznie podejrzliwem. Obmacał wzrokiem całą postać, zważył wartość powoli dogorywającego mężczyzny i uspokoił się. Porównał w myślach zamkniętych i samotnych, lecz najsilniej obecnie żyjących, siebie z nim.
Wyobraził sobie najdalsze granice możliwości życiowych własnych i tego, jakby przegranego przez byt do niebytu człowieka — uśmiechnął się.
— Sewuś, to pan Grudowski, mieszka przez ścianę! — objaśniła Helena.
— Umiera za ścianą — poprawił Grudowski.
— Dawno już tak? — zapytał od okna Seweryn i spojrzał na Helenę, następnie dopiero na Klemensa.
— Dokładnie nie wiem, ale już... tak... kilkanaście wiosen. Może się znudzić, przyzna pan.
— Ja też już drugi rok tak, jak pan widzi — niby przedstawiając się przybyłemu wskazał Witan na kształt kaleki swego ciała.
— Ładny sposób poznawania się! — wtrąciła się Helena.
— Powojenny! — bąknął Witan.
— Z mego punktu widzenia i stanowiska, powiedziałbym, zawodowy.
— Jakże ja więc się mam...
— Pani! Spojrzeć, przejść przez pokój i nie zmęczyć się, obrócić się na obcasie i wystarczy — odpowiedział Klemens — wszyscy będziemy dostatecznie poinformowani, wszak już obecnie wszyscy troje wiemy o sobie tyle, że możemy zacząć rozmowę na nasz temat, bez omyłki, nam wszystkim najbliższy i najbardziej nas interesujący, oczywiście ja najmniej...
— Dlaczego pan najmniej? — przerwała Helena.
— Dlatego, że moja przeszłość jest najzupełniej pozbawiona wszelkiej możliwie interesującej treści, podczas, gdy np. pan, mąż pani.
— Daj pan spokój, ja... co? — machnął ręką Witan i znowu wskazał, tym razem jeszcze wyraźniej, prawie cynicznie swoje kalectwo.
— Niech pan się nie gniewa i nie obraża na takie kościste wspomnienie człowieka, jak ja, ale to wszystko, co pan wytyka... ho, ho już się zmęczyłem!
Helena zauważyła, jak oczy Grudowskiego to gasną, to zapalają się, a piersi pracują nadmiernie, by utrzymać jeszcze przez krótki choćby czas jaki taki w nich ład.
— Niechże się pan zatem nie męczy, posiedzi tutaj, odpocznie, prawda, Sewuś? — żal szczery podpowiedział jej te słowa współczucia.
— No, tak! — mruknął Seweryn niechętnie i opryskliwie.
— Ależ to nic, przejdzie i znów wróci, już się do tego przyzwyczaiłem, a posiedzę z rozkoszą. Otóż, gdy patrzę na pana, widzę w tem wszystkiem, co teraz może bardziej boli i rani pańską świadomość, niżli dawniej bolało i zraniło ciało... widzę pewne odnośniki do wielkiej treści wydarzeń, na które złożyły się inne poza panem powstałe w przyczynie wydarzenia. Pan jest dla każdego przeciętnego człowieka sensacją, dla mnie zaś, najdoskonalszego typu półczłowieka, ucieleśnionym obrazem mojej wyobraźni, jednocześnie dopełnieniem tego wszystkiego, co zostało dla mojego życia tylko zapowiedziane, lecz z racji takich oto przyczyn — wskazał na policzki swoje blade i zapadnięte — niewypowiedziane. Słyszałem o panu wiele z opowiadań Marcelowej i przyznaję się, że nietylko opanowała mną chęć zobaczenia pana, ale i zaofiarowania mu siebie, t. j. tego — poprawił się, widząc zdziwienie na twarzy Witana — coby mogło mieć jakąś wartość dla...
— Dziękuję. Pan, zdaje mi się, nie spojrzał na mnie dosyć uważnie. Jakie potrzeby, jakie wymagania mieć mogę? Życie moje zupełnie mieści się w tym pokoju, dokąd mnie zapędziło i spędziło całego... całego! — uśmiechnął się z gorzką ironją.
W pokoju zapadło na dłuższą chwilę ciężkie milczenie. Słychać było skrzypienie poręczy fotela i rzężenie w piersi Klemensa. Helena zdawała się czuwać w jakimś, pozornie niczem nie dającym się wytłumaczyć zalęknieniu. Co chwilę przerzucała wzrok z twarzy kochanka na twarz gościa. Obaj byli w owej chwili jednakowo zasępieni i jednakowo, jako ludzie żyjący, osobliwi i niesamowici. Obaj, zdawało się, zapomnieli o jej obecności, każdy pochłonięty stanem własnym, obecnym, narzucającym się ustawicznie wszystkim myślom osmuconym i bezradnym.
— Może panowie herbaty? — rzuciła Helena między nich pytanie, niby znak życia najpowszedniejszego.
Zgodzili się. Rozmowa znowu nawiązała się, tym razem jeszcze mniej swobodna, chociaż obracała się dokoła spraw znaczenia bardziej ogólnego. Klemens co chwila rzucał ukradkowe spojrzenia w stronę Heleny. Chciał zwiedzieć się, czy Helena mówiła swemu kochankowi o nim, czy przyznała mu się, że była w Miedzborzu, następnie w Zakopanem. Bał się, by jej nie zdradzić jakiemś słowem, tem bardziej, że widział wzrok Seweryna, wciąż śledzący każdy jego ruch i spojrzenie, wzrok, podejrzliwie wpatrujący się w przestrzeń między nim a Heleną. W pewnej chwili, gdy Seweryn wręcz zapytał go, czy dawno mieszka w obecnym pokoju — zmieszał się bardzo i zamiast odpowiedzi zaczął kasłać. Seweryn spokojnie przeczekał atak kaszlu Grudowskiego i powtórzył pytanie.
— O, tak, już kilka lat! — odpowiedział Klemens z pozorną swobodą.
— To ty tak dawno znasz naszego sąsiada? — zwrócił się Witan do Heleny i szerokie jego szczęki zgrzytnęły.
— Tak! — odpowiedziała cicho Helena.
Rozmowa zerwała się znowu. Grudowski wkrótce pożegnał się i wyszedł. Zostali sami. Helena zaczęła sprzątać filiżanki po herbacie. Seweryn patrzył przez okno na rudawe od słońca dachy domów i przeraźliwie milczał.
Po wyjściu Klemensa Seweryn uchwycił wzrokiem Helenę i trzymał ją w każdem jej poruszeniu, w każdym kroku i stąpnięciu po pokoju. Czuła, iż tem swojem, ponad wszelki wyraz mownem, milczeniem wypytuje ją o wszystką treść czasu rozłąki, że sam narzuca jej szczegół po szczególe i wedle nich mierzy jej przeszłość, że sądzi ją całą na mocy domysłów. Nie chciała nic zataić, lecz jednocześnie przez jakiś, narazie, wzgląd nieuświadomiony wyznać wszystkiego. Czekała. Czekała na chwilę łaskawszą, kiedy jego uścisk ból przyczyniający się rozluźni. Pozorowała przed nim pracę, jako konieczność sprzątania, ustawiania i przestawiania sprzętów powolnych w zalęknieniu każdemu dotknięciu jej rąk. Krzątając się po pokoju i przerzucając wzrok z przedmiotu na przedmiot, patrzyła mu całą istotą swoją w oczy. Widziała w nich groźny nakaz wytrwania w spokoju męki podejrzeń, zeskalenie pytania i rezygnację najstraszniejszą, rozpaczną.
— No, i co jedyny? — podeszła wreszcie i klęknęła przy nim.
Nie odpowiedział słowem, wgryzł zato w nią oczy czarne, suche, o zmatowiałych błyskach i pożółkłych białkach. Widziała go nawskroś i zrozumiała. Zaprzęgła się tedy całą duszą w jego ból. Dojrzała, że postrzegł ją w sobie i że mróz jego patrzenia przełajał nagle w wyrzut miękki, rzewny i gorący, jak fala wrząca, bijąca z pod ziemi, w nogi wspierające istnienie. Dojrzała siebie w nim, odgadła, że dotyka zamartwieniem się oddawnem jej włosów bujnych, ciężkich i żywych; że stara się podźwignąć jedynem wychudłem ramieniem jej kształt gładki, ciepły, obfity, że mówi jej o swoim wysiłku próżnym smutkiem bez dna, smutkiem z bezrozumnego gniewu poczętym, i w takiż gniew lada chwila mającym się przeinaczyć.
— Poczekaj, Sewuś! — szepnęła, nic ciszy nie rażąc i wstała z kolan z jakowymś utajonym zamiarem. Przeszła przez pokój, wyciągnęła szufladę ze stołu, wyjęła z niej jakiś przedmiot, ukryła go w dłoniach i wróciła do niego. Witan wciąż patrzał na nią tym samym miękkim wzrokiem. Zaczęła mówić cicho, a śpiewnie, jak dziecko:
— Oderwały ci ludzie obcy, narzędzia niewidziane rękę, odszarpały potwory nieznane nogę. Rękę najmocniejszą na świecie, nogę, pod którą ziemia się gięła. Poznaczyły ciało święte: żelazo, stal i ołów. Odebrały z przestrachu przed tobą moc twoją. Zostawiły ci tylko bladość i myśl i kochankę najwierniejszą. Czemże odpowiem ci, jedyny. Nie urodą, która grzeszy. Nie ciałem zdrowem, gładkiem, które i mnie i tobie urąga. Popatrz na włosy moje! — rozwiązała bujny węzeł aż się po całych plecach rozpłynął jak lawa po stoczu wulkanu — od czoła idą aż do nóg, patrz! — ujęła ciemny promień środkowy, za szeroki dla dłoni, przerzuciła go na twarz, końcami jego policzków i oczu dotknęła.
Wstrząsnął się od dreszczu. Przy samej czaszce nożyczkami ciąć jęła, głośno, zgrzytliwie. Dziesiątkami, setkami odchodziły od głowy niepowrotnie. Chwiały się i spadały na kolana Seweryna. Patrzał na nie i na nią, jak była cała skupiona w osobliwej pracy swojej i słowa wszystkie przepadały mu w krtani, niby zamiar dobry w stawisku żądz i mule nałogów. Wycięty nierówno czworokąt włosów tuż nad czołem Heleny zmienił docna wejrzenie jej twarzy.
— Za bladość twoją, obetnę wszystkie — mówiła, szarpiąc w dalszym ciągu zimnemi ostrzami nożyczek czarny jedwab włosów. — Wola twojej, Sewuś, obszarpanej ręki mówi mi ciągle: wyjmij sobie oko z głowy. Ramię twoje miało moc i oko moje miało moc — wyłupię je dla ciebie, za ciebie, ty mój żołnierzu nieznany, bohaterze, o którym wie tylko wróg, pożółkły już na pewno papier urzędowy, numerowany i ja — kochanka twoja, o której prawdy nikt nie wie prócz ciebie. Stanę się bezsilna dla nich, a mocna dla ciebie, jakoś ty wszystkomocny dla mnie, a dla nich bezsilny, zbyteczny, patrz! — przywarła wyostrzony koniec nożyczek do skroni, wbiła go w ciało, aż do kości czaszki, chciała wdół szarpnąć wpoprzek rozwartego oka, powstrzymał jej rękę. — Czemu, Sewuś? — spytała, nie rozumiejąc, dlaczego jej przeszkodził — tak mi jasno teraz. Rozumiem pytanie twoje, wtedy wieczorem, pamiętasz... Czybym się zabiła dla ciebie? Dla ciebie żywego, nigdy! Gdybyś umierał, konałabym z tobą, gdybyś skonał, umarłabym w twojej śmierci.
Coś, jakby wstyd nagły, dotąd nieznany zamknął mu oczy. Zaczęła tedy całować mu ręce i łkać w sobie, miotać się, aż się zaniosła w płacz głośny, zaciągły, jak wicher ponocny. Wąskim i długim ściekiem zsączyła się po policzkach krwawa purpura, nad czołem sterczały krótkie kosmyki wystrzępionych włosów.
Późno potem zapadli oboje w ciszę miękką, jak puch śniegowy, najbielszy, jasne porozumienie się niebios z ziemią w czas zimy okrutny.
Cierpieli.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Od dnia tego nad życiem ich roztoczył się firmament niezachmurzony, błękitny. Każdego nadwieczoru przychodził do nich Klemens, stopniowo coraz bardziej i coraz bardziej świadomie tracący swoje osobiste życie, które już z siebie dla siebie nie potrafiło nic wykrzesać, krom ciekawości. Pobudzona, ożywiała jego omartwienie i podpowiadała szereg pytań, zadawanych Witanowi. Seweryn chętnie odpowiadał na wszystkie, coraz to z odpowiedzi odkładając na dno własnej pamięci te lub inne określenia, wypadki przypomniane i ich znaczenia, tak, że zczasem w jego umyśle narosła istna systematycznie ułożona księga dziejów jego życia. Grudowski mimowoli pomagał mu w tem, oświetlając wydarzenia porównaniami, wypytując o każdy szczegół, nigdy przedtem przez Witana niepostrzegany. Klemensa polubił, a może raczej on przyzwyczaił go do siebie bardzo. Helena była z nimi zawsze. Zasłuchana w opowiadania kochanka, śniła swój sen dawno, w pierwszej chwili powitania Seweryna w szpitalu w Biarritz rozpoczęty. Po wyjściu Klemensa rozbierała kochanka, obmywała całe jego ciało ciepłą wodą i układała do łóżka, by przywarować czujnie obok niego na wąskiej kozetce. Często bardzo, gdy późno w noc nie mogła zasnąć, gdy słyszała obok siebie oddech kochanka, a z poza siebie suchy kaszel Klemensa, nawiedzało ją jedno i to samo złudzenie, że oto dąży ciągle do jakiejś niewyobrażonej w treści chwili. Nie ośmielała się przecież zapytać siebie nigdy o miejsce owej chwili we wszechczasie, co zaś do jej treści, to widziała ją jako doskonały obraz: Seweryna nagiego w kształcie zupełnym nie kalekim i w ruchu doskonałego podkreślenia i uwidocznienia wszystkich mięśni. Owo złudzenie, aczkolwiek zazwyczaj zupełnie przepadało w śnie późniejszym, nadrannym, zachowywało jednakże w ciągu dnia jakiś osobliwy pośpiech w pracy, mowie i myśleniu, potrzebę przynaglania życia bezwiednie podpowiadała Sewerynowi, który, przeciwnie, każdą swoją czynność z umysłu przewlekał i rozdrabniał, aby odwlec czas codziennych świtów i zmierzchów. W miarę przyzwyczajania się Seweryna do Klemensa, ona coraz bardziej nieufnie odnosiła się do Grudowskiego. Zdawało się jej, że to on obciąża jej kochanka do ziemi, czyniąc go bardziej kalekim. Tem niemniej stanowili we troje figurę geometryczną, doskonale skomponowaną, zamkniętą w bycie swoim. Zamierający powoli suchotnik, Klemens Grudowski, stanowił ową właśnie ścianę, zamykającą wylot dwojga znaczeń otwartych w prostokąt.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Lipiec był tego roku wyjątkowo upalny. Z kamiennych płyt chodników, ze ścian domów zionął w ludzi skwarny, osłabiający oddech. Wyrudziałe dachy kamienic, zdawały się kurczyć od żaru słonecznego. Drzewa miejskie niestrachliwe, do wszystkiego nawykłe, stały w biernem półomdleniu, czekając cierpliwie nocy. Wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu, miejscami zeskorupiałego.
Do pokoju Grudowskiego wkłębiały się przez otwarte okno, coraz to nowe żarne powiewy, staczały się ze ścian na sprzęty i pełzały po nich leniwie i ciężko. Klemens dusił się w tej gęstej spiekocie, rozwieszając co pewien czas na poręczach łóżka mokre ręczniki. Z otwartemi ustami leżał nawznak docna wyczerpany, bez sił, bez zamiarów, chęci nijakich i krzty woli. Czekał. Czekał na coś, co się w jego przekonaniu najniezawodniej stać miało i to w godzinach, może dniach najbliższych. Dopuszczał w bladych, wysuszonych myślach, że to coś, to może śmierć. Od przypuszczenia tego jednak opędzał się skwapliwie, rozumując, że jeżeli śmierć, to dla niego, osobiście dla niego, nic się nie stanie, nic nie zajdzie.
— Moja śmierć dla mnie, to żadne wydarzenie, żaden wypadek! — powtarzał sobie szeptem wniosek swych przemyśleń. — Śmierć moja dla mnie jest niczem innem, tylko mocno spóźnionym telegramem — dochodzi mnie wtedy, kiedy mi się absolutnie nie chce, ani nawet mogę tekstu jego odczytać. To nie dla mnie! Stanowczo musi się stać coś zgoła innego.
Mimo rozumowania, jak mu się wydawało, pod każdym względem doskonałego, czuł lęk, zatrwożenie najzupełniej fizyczne, panujące nad resztkami woli. Z pod władzy tego lęku uciekał do pokoju Witana i Heleny. Za każdym razem, gdy przekraczał próg ich mieszkania, miał ważenie, że w milczeniu dwojga kochanków kryje się radość powitania człowieka niecierpliwie przez nich oczekiwanego. Rozumiał, że w chwili, gdy staje naprzeciw Seweryna i Heleny, schodzą się nagle trzy oddzielne człony, że następnie te trzy człony zespalają się w jedność niepodzielnego istnienia. Rozumiał również, że każdy z tych trzech oddzielnych członów bytuje jedynie dzięki świadomości uczuciowej o zależności własnej, jak również o warunkowaniu przez istnienie swoje, istnienia dwóch pozostałych części. Wierzył, że owe trzy byty ściągnął w jedno miejsce skutek wielu przyczyn — przyczyn niejako sprzymierzonych w działaniach. Rozpatrywał wielokrotnie, zawsze zaczynając od siebie, sens życiowy każdego z trzech poszczególnych spojeń.
Od kilku lat, co wieczora i co ranka stwierdzał prawdę własnego serca, w którem żyła tragiczna miłość dla Heleny. Od kilku lat, co wieczora i co ranka mózg jego stwierdzał okrutną prawdę samotności, wszystkich jego pragnień, marzeń i beznadzieję nadziei serca. Ogarniał wszystkość swego życia potarganego od wewnątrz, pozbawionego wszelkiego znaczenia i nie mogącego wyhodować żadnego zamiaru, któryby się ciałem stał. Obecnie odczuwał z przedziwną jasnością słabość swoich rąk, które ciągle wyciągały się jeszcze, by dźwignąć ciężar, do niczyich już rąk ani wagą, ani kształtem niedopasowany: Helenę.
Helenę, kobietę, którą bezmyślna — wykoślawiająca ją od najwcześniejszych lat dziewczęcych — rozpusta, następnie prostytucja jawna, cyniczna, następnie miłość do zbrodniarza, wreszcie zawód napiętnowanego miłością ciała wywlokły w chorobę świętości. Helenę — całość i moc pozorną życia, naprawdę zaś więcej, niż oni: on i Seweryn — kaleką.
Coby poczęła bez nich? Jakżeby żyła bez nich. Jakżeby oni żyli bez niej? Zarazili się sobą wzajem. Sprzągł ich jeden skutek wielu przyczyn, skuł, związał konwulsyjnem przedśmiertnem zsupłaniem skurczów. Szperają w sobie wzajem, próżno wypatrując dla siebie przyszłości. Wymieniają w myślach swoje stany rzeczywiste. Zgniłe, stoczone robactwem płuca, na ewentualnie zdrowe. Do obłamanych sęków po niegdyś ręce i nodze, przymierzają okrągłe zdrowe kończyny kochanki. Nagle rozwartą próżnią duszy wchłaniają, niby powietrze do życia niezbędne, cierpienie i bóle najsroższe.
Płuca Klemensa na płuca Seweryna. Sęki Seweryna na konary Heleny. Otchłań beznadziejnej pustki Heleny, na górę kamieni i chwastów mąk własnych, rzeczywistych i ciągle obecnych.
Sens owego rozpatrywania treści trojga istnień zsączał się z mózgu Klemensa na schorzałe ciało, niby kropla cudownej narkozy, utrzymująca zachwiane siły w jednakowym stopniu możności życiowych. Wystarczyło jednakże, aby rzeczywistość najniklejszem drgnieniem nieoczekiwanem zaprzeczyła mu i aby owe siły opuściły go nagle i zupełnie.
Pewnego popołudnia, gdy jak dni poprzednich Klemens zwlókł się z łóżka, by resztę dnia spędzić z Sewerynem i Heleną, zastał drzwi do ich pokoju zamknięte. Na stukanie odpowiedziała mu Helena:
— Panie Klemensie, przepraszamy bardzo, ale dziś... niech się pan nie gniewa, bardzo ważna rzecz...
Klemens wrócił do siebie, lecz już bez sił nijakich. Runął na łóżko, raz wraz wgniatając w poduszki z gorączkowym oddechem pytanie za pytaniem:
— Czyżby? Czyżby tą ważną rzeczą było nawiązanie porozumienia się kochanków? Czyżby nadeszła chwila dla niego najcięższa? Czy tam obok, poprzez ścianę w tej chwili święta oddaje się trupowi? — zaczął nadsłuchiwać. Szczelinę w drzwiach oślepiła dawno z tamtej strony ustawiona szafa.
Nie mógł nic wypatrzyć. Do uszu dolatywały ściszone szepty. Wyobraźnia Klemensa, niby kumoszka jadowita i podstępna, zaczęła poddawać najpierw domysły, potem całe obrazy wyraźne i okrutne.
W męce najstraszniejszej samotności przeżył resztkę dnia i noc prawie całą w gorączce. Dusiły go: żar własnego ciała, parne powietrze nocy lipcowej i zwidzenia ciężkie, zwidzenia dwojga nagich ciał o trzech rękach i trzech nogach, ciał walących się na jego piersi, gardło i oczy. Nad ranem zasnął. Obudziło go stukanie do drzwi, jednocześnie oderwał głowę od poduszki kaszel suchy i drapieżny. Wychlusnęła z gardła krew lepka, gorąca. Do pokoju weszli Seweryn i Helena.
— Niech pan popatrzy, panie Klemensie, przecież jakby nigdy nic! — zawołała radośnie, wskazując Seweryna, stojącego prawie o własnych siłach obok łóżka i również radującego się wstydliwie i niepewnie — właśnie wczoraj rano przysłali z Paryża protezy dla Sewa, cały dzień pracowaliśmy, aby tę jedną choć dopasować i dlatego...
— Ja państwa bardzo przepraszam, ale niedawno... przed kwadransem znowu krew..., teraz mam dreszcze i...
— Co, krwotok? — zapytała przestraszona Helena, przypominając sobie, że jakowemś dziwnem losu zrządzeniem krwotoki Klemensa poprzedzały zazwyczaj ciężkie chwile jej życia. Pamiętała ich kilka. Zalękla się bardzo, widząc duże ciemne plamy na ręczniku i powłoczce poduszki.
— To nic! — jakby usprawiedliwiając się zaczął Klemens — rano to nic groźnego. Niech pani zostawi, to przecież Marcelowa to wszystko...
— Nie, nie, niech ona! — wtrącił się Seweryn przejęty naraz współczuciem i litością dla Grudowskiego, zipiącego z trudem, zmiętego, bladego jak sufit, z zupełnie przymarłemi oczyma.
Helena zabrała się do uprzątnięcia panującego na łóżku Grudowskiego i dokoła niego charakterystycznego nieładu. Wrzuciła do kubła dwie tekturowe, stojące na szafce nocnej spluwaczki ciężkie i już nazewnątrz wilgotne. Zwinęła zakrwawiony ręcznik, zdjęła podpinkę z kołdry i poplamioną powłoczkę z poduszki, przesłała zręcznie pościel, umiejętnie obleczoną w czystą bieliznę, obmyła twarz i ręce Klemensa.
— No a teraz lekarstwo, gdzie jest? — spytała chorego, nisko pochylając się nad nim.
— Niema! — odszepnął Klemens — zabrakło!
— To idź do apteki! — rzucił Seweryn Helenie.
— Nie, nie! tam stoi na oknie syrop, jeśli łaska, to może pani... — poprosił chory. — Dziękuję! wezmę jeszcze jakiś taki kodeinowo-kamforowy proszek i wystarczy.
Gdy po zużyciu lekarstw Grudowski leżał całkiem wyczerpany i śmiertelnie w sobie zacichły, Helena zaś, w dalszym ciągu pracowała nad sprzątaniem, Witan wpatrzył się w niego swemi nagle rozgrzanemi i zwilgotniałemi oczyma. Przesuwał wzrok z wychudłej ręki, po łokieć obnażonej, na bladą twarz, zapadnięte policzki, wargi suche, sine czoło i włosy. Spojrzeniami, niby roztkliwionemi palcami, pieścił zamilkłą w cierpieniu i niemocy twarz i rękę, kształt, o wieczny, nie męczący bezruch i spokój żebrzący.
Z trudem wstrzymywał łzy, przeciskające się przez krtań i piekące pod powiekami. Pasował się z rozrzewnieniem, podszeptującem mu uparcie jedyny miłosierny czyn. Sam czuł się w tej chwili, jak mocarz zuchwały, niepokonany. Kawałek uda po obciętej nodze wpierał w protezę z poczuciem pewności i dawnej odzyskanej na nowo siły. Piersi rozsadzała władność. W mocno zwartych szczękach skupiła się wola. W miarę wzrastającego rozrzewnienia i litości dla Klemensa tężała w nim świadomość własnej siły. Te dwa sprzeczne uczucia podmawiały go do buntu. Przeciw komu — nie wiedział. Gdy jednak Klemens w pewnej chwili otworzył szeroko usta, by załapać więcej powietrza, Witan zacisnął pięść dookoła nagle porwanej ze stołu popielniczki z taką siłą, że metal zgiął się, poczem pękł na dwoje w zwartej dłoni.
Wróciło poczucie dawnej siły, żadnych przeszkód nie znoszące. Wola niecierpliwa i nieokiełznana. Wola człowieka, któremu niegdyś jako światło w mrokach życia ukazała się potrzeba niszczenia, którego później ćwiczono i przygotowywano do umiejętnego i systematycznego niszczenia wszystkiego, co na drodze wyrastało zaporą, niby kolczastym, gęstym żywopłotem.
Posłyszały nabrzmiałe, twarde mięśnie ramienia żale dogasającego ciała Klemensa. Wszystek sprzęt w pokoju, twarde ramy okienne, klamki żelazne w drzwiach, milczące ściany wzywały Witana do walki pogardliwem przyglądaniem się to Klemensowi, to jemu naprzemian. Wiedeńskie rozkraczone krzesło urągało chwili, pod boki rachitycznemi pałąkami rąk się ująwszy. Seweryn porwał je za poręcz i trzasnął o podłogę z taką siłą, że się rozsypało z nagłego przestrachu.
— Sewuś! — zawołała Helena, wymiatająca na kolanach kurz z pod łóżka suchotnika, zdziwiona i zalękniona.
— Cholera! — syknął Witan, poczem podszedł do Grudowskiego, opierając się ręką o metalową gałkę nad wezgłowiem. — Panie! niech pan popatrzy... Co jest?
Klemens wpółodemknął powieki i spojrzał cierpiętliwie i łagodnie na Seweryna.
— Męczy! — szepnął — życie męczy i niszczy życie — poskarżył się i wytchnął z trudem gorące skażone powietrze z piersi grających, jak podźwięk struny trąconej. Witana zalewała litość ukropem, buchała parą w oczy, szarpała rytm serdeczny. Czuł, że za chwilę nie ścierpi własnego życia i nie wytrzyma widoku chorego Klemensa. Nieświadomie czekał na chwilę, która go ostatecznie sprowokuje do owego czynu miłosierdzia, wciąż narzucającego się mu w formie niezupełnej, ciszą omglonej.
Helena złemi przeczuciami obskoczona powtarzała jeden i ten sam ruch małą szczotką do zamiatania, raz zapewne kilkudziesiąty i najzupełniej zbyteczny, dookoła cierpliwej nogi żelaznego łóżka.
Seweryn czekał, nic nie ustępując od upartego postanowienia doczekania się chwili, kiedy jej wola nakaże mu ów czyn miłosierny. W ciszy nasłonecznionej i skwarnej słychać było tylko szelest szczecia szczotki, machinalnie przesuwanej ręką Heleny po podłodze, rzężenie w piersiach chorego i pogwar uliczny, jakby omijający oną cichość pokoju suchotnika.
Po kilku minutach długich, jak czas czekania ludzkiego na szczęście, Grudowski poruszył się nerwowo, następnie ściągnął się cały, skurczył i zamarł w tem skurczeniu, niby pasując się ze strachem. Witan zwarł się w sobie również. Czatował.
Helena podniosła głowę. Wszyscy troje trwali w jakowemś osobliwem natężeniu nerwów. Witanowi zdawało się, że dokoła bezbronnego Klemensa czyha nań we wszystkiem utajony, niewidzialny wróg, że jeżeli dotychczas nie rzucił się na swą ofiarę to jedynie z powodu strachu przed siłą jego zaciśniętej ręki, gotowej na wszystko w obronie życia człowieka.
Po ciele Heleny przebiegło mrowie i pot gorący wysączył się na skronie. Bała się instynktem jakimś ostrzegana i instynktem tym modląca się do Klemensa, by nie zakasłał. Widziała, jak ciało suchotnika ledwo dostrzegalnie to kurczy się, to się rozpręża i że gotuje się do wysiłku ponad miarę wszystkich swoich sił. Zobaczyła, przerzuciwszy wzrok na Witana, ten sam w jego oczach dziwny, migotliwy błysk, który gdzieś kiedyś, w dawno już minionej przeszłości, widziała. Zatrwożyła się przeraźliwie. Podsunęła, a raczej podczołgała się do kochanka i chwyciła jego dłoń w swoje ręce. Witan, nie spuszczając wzroku z chorego gwałtownym ruchem wyrwał rękę. W tejże chwili kaszel podrzucił ciało Klemensa i zatrząsł niem. Seweryn odchylił się wtył. Wpatrzył się jeszcze przenikliwiej w twarz suchotnika. Spłynął cały w łzach w owo patrzenie, zachwiał się na nodze i protezie opartej o łóżko, zgrzytnął zawiasami szczęk i runął na Grudowskiego.
— Sew! Sew, na miłość boską! — krzyknęła Helena i zerwała się, by ściągnąć kochanka z piersi suchotnika targanej kaszlem.
Seweryn nie słyszał. Skręcił się na bok tak, że twarz miał naprzeciwko i blisko twarzy Klemensa. Wparł się patrzeniem w szeroko rozwarte oczy Grudowskiego, wytrzymał pewną chwilę, jęknął przeboleśnie i obłapił szeroką dłonią i rozczapierzonemi palcami gardło kaszlącego.
Grudowski zakrztusił się, wywalone z orbit oczy wraził w sam mózg Witana, wraz ostatnim wysiłkiem słabnących rąk uczepił się jego ręki, by ją odciągnąć. Dotknięcie wychudłych, bezsilnych palców suchotnika odrzuciło Witana wstecz, tak, że zwalił się z łóżka na podłogę z jękiem i jakimś straszliwym skowytem ranionego zwierza.
Helena nie mogła ruszyć się z miejsca. Oczy miała zamknięte tak szczelnie, że słońce, wdzierające się do wnętrza pokoju i badające wszystką obecność chwili, nie mogło się zwiedzieć, czy oczy jej żyją jeszcze i czy żyć pragną.
Po długiej, długiej chwili odezwał się cichy, urywany głos Klemensa.
— Ja rozumiem pana... nam się tak wydaje... ja rozumiem... straszniejsza jest nasza bezsilność wobec śmierci, niżeli... Chciałbym, żeby doktór przyszedł...
Aczkolwiek Grudowski niezupełnie uwierzył w słowa lekarza, jakoby śmierć bała się filozofji, przygotował na jej powitanie okrąglusieńki systemacik, wyostrzony jak sztylet i oparty rękojeścią o schorzałe piersi. Po dniach i nocach pasowania się z nią na tyle powrócił do zdrowia, że postanowił jechać do Miedzborza. Na postanowienie to wpłynęła w znacznej mierze zgoda Seweryna i Heleny porzucenia Warszawy i zamieszkania na wsi. Grudowski ani na chwilę nie dopuszczał do siebie myśli o rozstaniu się z nimi. Gdy tedy przestała mu grozić możliwość rozłąki z sąsiadami, zaczął zbierać resztujące siły i gotować się do drogi. Pomagała mu w tem Helena, którą ze swej strony zmuszał Seweryn do wszystkich posług i troski, aż przesadnej, o chorego. Helena była posłuszną. Była wciąż cieniem myśli i narzędziem woli swego kochanka. W milczeniu wykonywała wszystką pracę, przy obydwóch, snując nić swych oddawnych marzeń. Klemens był dla niej człowiekiem, mężczyzną z krwi i kości, jednocześnie symbolem jej życia minionego, życia, które kazał jej podtrzymywać Seweryn. A Seweryn to Bóg, którego odnalazła na bezmiernych obszarach swej miłości. Ojciec jej i dziecko jej jedyne. Musi być posłuszna wszystkiej jego woli ojcowskiej i wyrozumiała bezgranicznie na bezradność dziecka poczętego w rozkoszach niewysłowionych i zrodzonego w jasności oślepiającej cierpień, niezamienionych na żadne rozkosze ciała, bo stokroć od nich rozkoszniejszych. Chodziła tedy od mężczyzny, który wstrętem ją tajonym przejmował, do krzyża, znaku wiary jej życia, kształtu łaskawego przez kalectwo swoje i ostrupiałą na nim ranę, o wejrzeniu wywiniętych warg murzyna.
Wieczoru jednego letniego zawiozła ich obydwu na dworzec. Kupiła bilety i własnemi rękami wniosła niemal do wagonu. Nie pomyślała przez chwilę jedną, aby mogło być inaczej, aby ktoś mógł ją wyręczyć.
Pierwsze dwie doby spędzili w Miedzborzu w tym samym czworaku, zamienionym na mieszkanie rządcy, tam, gdzie niegdyś mieszkał Klemens i dokąd wprowadził ją późnym wieczorem pachciarz Jankiel.
Dnia trzeciego od przyjazdu na wieś Seweryn i Helena przenieśli się do osobliwego budynku na Wygwizdowie. Klemens pozostał w czworaku, w dużej czystej izbie, tej samej, w której niegdyś leżał, czekając na przyjazd Kosińskiej.
Wygwizdowem chłopi międzyborscy nazwali wysokie piaszczyste wzgórze, oberwane od strony drogi i spływające łagodnie w równinę pól dworskich z drugiej strony. Odległość od zabudowań folwarcznych do Wygwizdowa równała się akurat całej litanji do Matki Boskiej. Szczyt szeroki wzgórza zaciemniało pół kopy starych chojarów, zaś zbocze, od strony ogrodu, kryły różnej formy łaty mchu i trawy rzadkie, niedbale i niechętnie tam rosnące. Dawniej, jeszcze przed wojną pasały się tam gęsi i jedna przywiązana do sosny koza Janklowa. Obecny Wygwizdów całkiem zmienił swoje wejrzenie a to z przyczyn następujących. Zgodnie z ostatnią wolą zmarłego Macieja Narżewicza stary proboszcz z parafji Czarne Groble, mając sobie pozostawione przez nieboszczyka pieniądze — wszystkie w złocie — podjął się i zobowiązał wnet po skończonej wojnie wystawić, w wytyczonem przez nieboszczyka miejscu, na wzgórzu zwanem Wygwizdów kaplicę pod wezwaniem św. Klemensa. Kaplica ta miała być fundamentem przyszłego kościoła tegoż samego wezwania, czyli niezmiennie św. Klemensa. W kaplicy tej miały się odbywać cztery nabożeństwa rocznie: trzy msze święte: pierwsza w dzień Wszystkich Świętych, druga w dzień św. Mikołaja — ojca Klemensa, trzecia w dzień św. Marty — matki Klemensa, wreszcie uroczyste nabożeństwo odpustowe z sumą i kazaniem w dzień św. Klemensa. Kaplica następnie kościół miały być wzniesione na intencję powrotu do zdrowia jedynego syna Mikołaja i Marty Grudowskich — Klemensa.
Od dnia śmierci Macieja Narżewicza proboszcz parafji Czarne Groble, ksiądz Kajetan Szypułka miał także za wskazanie niezmienne, zgodą własną zatwierdzone — z procentów jemu wiadomego kapitału, zarówno z dochodów kilkunastu morgów ziemi miedzborskiej, umyślnie z całości wydzielonej, uciułać kapitał osobny. Przeznaczeniem owego kapitału ostatecznem miało być wzniesienie w kościele św. Klemensa szczególnie pięknego ołtarza.
Ksiądz Kajetan Szypułka, serdeczny przyjaciel nieboszczyka, baczył pilnie nietylko na bieg spraw z ostatnią wolą zmarłego związanych, ten wglądał surowo i pilniej jeszcze we własne serce i sumienie, czy aby w ostatecznym są porządku, i, Boże uchowaj, nie obciążone są winą niedopatrzeń lub lenistwa w wykonywaniu przyrzeczeń i ślubów razem z Narżewiczem Bogu złożonych.
W wielkim kwadracie, prastaremi sosnami otoczonym, już w pierwszych miesiącach pokoju wróconego ludziom przez Wszechmocnego na okrwawioną ziemię, z miast najlepsi cieśle sprowadzeni pracowali nad wzniesieniem kaplicy. Wzgórze, Wygwizdowem zwane, w połowie stoku zostało w krąg oparkanione, piasek nawozem wzmocniony i trawą dokładnie obsiany.
W miesiąc najwcześniejszy, pierwszej od lat, wiosny spokojnej, na wzgórzu panującem nad całym obszarem pól miedzborskich stanęły nieopodal siebie całkowicie skończone: drewniana kaplica i domek dziwny, do wiatraka z kształtu podobny, jeno że bez śmig, zato z wielkiemi oknami, patrzącemi we wszystkie cztery strony świata. Domek ten osobliwego pozoru wystawiony według pozostawionego przez Macieja Narżewicza rysunku miał być mieszkaniem Klemensa, który ze względu na chorobę płuc nie mógł mieszkać we dworze, położonym zbyt nisko, nieopodal łąk i wielkich stawów — dworze prawie że obecnie nie istniejącym, bo częściowo zrujnowanym podczas wojny. Budyneczek składał się z dwóch obszernych pokojów, każdy na innem piętrze, umeblowanych również według wskazań wuja Klemensa, i parteru który wypełniały: maleńka kuchnia wraz z komorą dla służącego oraz mieszkanie starego, bezdzietnego wdowca Andrzeja Prota, ostatnio stróża świeżo wzniesionej kaplicy.
W pokoju na pierwszem piętrze domku, ogólnie przezwanego gołębnikiem, zamieszkali tedy Seweryn i Helena, pokój na drugiem piętrze wnet, po odpoczynku i względnem odzyskaniu sił miał zająć Klemens. Prócz jednego okna mieszkania kochanków, wpatrzonego w drzwi do kaplicy, trzy pozostałe ogarniały wielkie przestrzenie pól. Jedno rzucało spojrzenie poprzez fale zielone sadu dworskiego na uciekające wgłąb swoim wykrojem rżysko. Wzrok drugiego staczał się z oberwanej góry na drogę i przez strumyk wąski, wymykający się z pośród strzegących go kęp leszczyny, szedł w rudziejące kartofliska i lasu dalekiego siność tajemniczą. Trzecie patrzało, wieczyście zamyślone na cichość i smętek równi, płynącej bez przeszkód do mgieł na horyzoncie.
Oboje: Seweryn i Helena, otoczeni bezkresem ziemi i niebios, ustawicznie choć mimowoli zasłuchani w szum modlitewny starych sosen — w krąg, niby warta bezzdradna ustawionych — rozpoczęli jakby nowy byt: zamknięty w myślach, trwożnie ściszony w rozmowach, ostrożny w ruchach. Wszystek tam bowiem wyraz życia ludzkiego nabierał osobliwego znaczenia i ważności odmiennej.
Zaledwie jednak oboje zaczęli nawykać do tego nowego bytu, zaledwie zdołali nawiązać jaką taką wspólność z życiem dookolnem, obejmującem ich w krąg, jak rama obejmuje dzieło myśli ludzkiej, zakuła ich w samotność nieubłaganą i nieustępliwą śmierć Klemensa.
Oto pewnego bardzo wczesnego ranka zbudziła ich córka rządcy, panna Jadwiga. Twarz miała nabrzmiałą i powieki czerwone od łez.
— Przyniosłam list — zaczęła drżącym głosem na progu — dzisiaj nad ranem pan Grudowski umarł i... i właśnie zostawił...
— Umarł! — powtórzyła Helena, bez żalu, lecz z trwogą podpowiedzianą przez jakąś jasność wewnętrzną, w której wszystko obecne, przyszłość nawet, stało się przez chwilę widoczne.
Seweryn tępo wpatrzył się w załzawione oczy panny Jadwigi.
— I właśnie ten list zostawił dla pana. Umarł o czwartej... byliśmy przy nim z ojcem... Może państwo później przyjdą... Proszę ten list, bo ja już... — położyła list na stole i wybiegła czem prędzej na wąskie schódki.
Cisza żywa, mowna i skupiona została w pokoju. Sosny szumiały wyraźniej i dzień jasny, pogodny zaglądał ze wszech stron tak, że myśli żadnej, najmniejszego okiem mrugnienia ukryć nie było sposobu.
Helena podała list Sewerynowi. Witan podniósł kopertę do oczu i wodził niemi długo tam i zpowrotem po drobnych, cienkich literkach swego imienia i nazwiska. Nie żal ludzki, zwykły, lecz jakoweś dziecięce rozrzewnienie spłynęło mu pod powieki i przysłoniło widzenie. Każda z liter, wypisanych na kopercie, odzywała się dźwiękiem znajomego głosu i przepadała bezpowrotnie w świadomości i przekonaniu o śmierci człowieka, z tym właśnie znajomym głosem. Po chwili ruchem gwałtownym, pomagając sobie zębami, rozerwał kopertę, brwi ściągnął i zaczął czytać półgłosem:
Czuję się w tej chwili tak dobrze, jak, pamiętam, czułem się dobrze tylko kilka razy w życiu, zawsze jednak na kilka godzin przed krwotokiem lub chwilą dającą mi przedsmak konania. Przypuszczam jakąś bliską niespodziankę, tem bardziej, że wiem z doświadczenia: w chorobie, która mnie tak cierpliwie dręczy — nie darmo! Za każdy uśmiech, za każdą radość, za każdorazowe, choćby najkrócej trwające, względnie dobre samopoczucie płaci się bardzo drogo. Ponieważ czuję się wyjątkowo dobrze, więc... dlatego piszę ten list do pana. Poco piszę — nie wiem. Nie zapomnę nigdy (wszystkie moje przyrzeczenia mają kwaśny zapach bluźnierstwa) chwili, pamięta pan? w Warszawie jeszcze, kiedy to pan rzucił się na mnie, by mnie udusić, czy dodusić. Gdybym nic o panu nie słyszał i nie wiedział, zdziwiłby mnie bardzo pan i jego zamiar. Wiem z opowiadania pani Heleny, że pan kiedyś zabił...“
Seweryn przerwał czytanie półgłosem i czytał dalej tylko wzrokiem.
„...człowieka, jakiegoś Niemca, zresztą to obojętne kogo, zabił pan przeszkodę, która wyrosła na drodze pańskiego życia. Później, jak się domyślam, zabijał pan na wojnie każdego, kogo panu wskazali, jako wroga. Gdybym pana znał dawniej, w czasie zamordowania owego Niemca, na pewno nazwałbym pana wtedy zbrodniarzem. Gdybym pana widział na polu bitwy nazwałbym go — bohaterem. I przedtem i później stosunek mój do pana byłby stosunkiem wszystkich, słowem, ogółu ludzi. Gdy jednakże zobaczyłem pana, a raczej poczułem jego rękę na mojem gardle, mimo stanu mojego, wówczas bardzo krytycznego, zdałem sobie sprawę, że chciał pan zabić we mnie moje cierpienie, oczywiście wraz ze mną. Potem, po kilku dniach, myślałem o panu i próżno szukałem nazwy dla pana. Wszystkie trzy czyny splątały się w jeden, wszystkie nazwy przepadły w czynie pańskiego potwornego miłosierdzia.
Zostaliśmy przyjaciółmi. Jako przyjaciel zwierzam się panu z miłości mojej dla pani Heleny. Miłości tak bolesnej, tak rozpacznie, beznadziejnie dręczącej, że na pewno pan, widząc ją we mnie, rzuciłby się na mnie tak, jak wówczas. Mam wrażenie, że ona nic nie wie o tem mojem uczuciu. Niech pan, proszę, nie mówi jej o niem nigdy. Ona jest bez zdrady. Ona jest czystsza od wszelkiej czystości ziemskiej. Życie człowieka przepadło w niej, zmarło już dawno, pozostała tylko bytująca jasność. Im bardziej pan nieszczęśliwy i kaleki tem bliższy pan ciepłu i promieniom tej jasności. Los ześpiewał was oboje w jedną pieśń — bohaterowie z przeznaczenia. Pragnie was pożegnać ostatniem swojem tchnieniem
wasz Klemens“.
„P. S. Załączam świstek, który niech pan wyzyska, jeśli zechce i jak zechce. Nie umiem, jak to mówią, „sporządzać“ podobnych dokumentów, lecz zdaje mi się, że jest on prawnie ważny”.
Witan miał wrażenie, że mu serce spłynęło do krtani, jak jedna wielka słona i gorąca kropla. Dusił się. Nie mógł jej przełknąć.
Do listu Klemensa załączone było pismo tej treści:
„Oświadczam, wobec trzech, niżej podpisanych świadków i własnym stwierdzam podpisem, że jedynym i wyłącznym spadkobiercą moim czynię zamieszkałego we wsi Miedzborzu Seweryna, syna Andrzeja i Tekli, Witana lat 26...“
Witan zmiął nagle trzymaną w ręce ćwiartkę papieru, następnie zaczął ją w szale jakimś rwać zębami, a strzępy rzucać na podłogę. Helena podbiegła do niego i klęknęła obok łóżka.
Seweryn płakał.
Dnia pogrzebu Klemensa i przedtem jeszcze pierwszego żałobnego nabożeństwa w kaplicy, wrócili Seweryn i Helena do swego pokoju, jakby czekającego na nich w niecierpliwości wielkiej, lecz w milczeniu zatajonej. Zatrzasnęła za nimi drzwi samotność, niby trzeci, obcy człowiek, świadek wszystko widzący, wszystko słyszący, czujny i niemy. Przypatrywał się im, śledził każdy ruch, wglądaniem osobliwem we wszystkość ich życia podkreślał każde poruszenie i każdy zamiar; wsłuchiwaniem natrętnem, widocznem i nieprzerwanem rozdrabniał każdy dźwięk na maleńkie cząsteczki, roznosił je i krążył z niemi w pamięć wrażając nietylko dwojga ludzi, ludzi ze sobą zwartych fatalnie, lecz i sprzętu każdego. Rozwartemi ślepiami ciszy nadwieczornej pytał ich o jutro. Nieomylnością swej niemowności odpowiadał ich zamyślenia przyszłość. Męczył. Szczególnie o zmroku wieczornym i w każdą bezsenną godzinę nocy. Rankiem zamierał, tracił się w pyle słonecznym, w wilgotnej świeżości budzącego się dnia marniał i szedł w porannej, chóralnej modlitwie wszechstworzenia.
Twarz Witana opaliło słońce. Wniknęło w oczy blaskiem. Skrzepiło ciało i myśli. Wracało poczucie siły. Mięśnie ramienia stężały. Resztka uda wwykła, prawie że nerwami wwiązała się w protezę.
Pewnego przedpołudnia, gdy Helena, jak zazwyczaj, dni tyle poprzednich ubierała Seweryna, dostrzegła, że z rany w pachwinie opadła twarda skorupa. Przypatrzyła się ciemnej, czerwono sinej szramie ze zdziwieniem i nie powiedziała nic Sewerynowi o tem, co zobaczyła. Wiedziała, że jego drażniło i niepokoiło to ostrupienie rany tak długo ropiącej i bolesnej, a przecież nie powiedziała mu o swojem odkryciu. Na pytanie: dlaczego zatarła nowinę? — nie umiałaby odpowiedzieć. Samotność, niby trzeci, obcy człowiek, podpowiedziała jej konieczność milczenia, zdawało jej się przytem, że stało się to nie za sprawą jej miłości, nie za wolą jej, lecz przeciw niej. Już oddawna, od owego popołudnia, kiedy wspólnie z Sewerynem biedziła się nad dopasowywaniem protezy, zauważyła i odczuwała z dniem każdym coraz bardziej jakowąś krzywdę sercu jej wyrządzoną. Częstokroć w nocy, zbudzona nagle, wpatrywała się w twarz śpiącego kochanka z uczuciem szczególnego wyczerpania i poniekąd zawodu. Strzępiła myśl na obliczaniu własnych sił, których suma doprowadziła ją do rozpaczliwego przekonania, że ciężar świętego brzemienia olbrzymieje i przerasta jej możność, wyraźnie w ostatnich czasach zachwianą. Błądziła tedy po manowcach rozpaczy, wpadała w ciemne wądoły zwątpień i zmagała się z sobą rozdwojona na dwie wzajem sobie nienawistne połowy. Od śmierci Grudowskiego nie mogła się opędzić wrażeniu, że treść stosunku Klemensa do niej wcieliła się w Seweryna, że pokalała jego jakimś znakiem wewnętrznym. Stała się zazdrosną o kalectwo i cierpienia swego kochanka. Proteza zaczęła powoli razić jej oczy, aż wreszcie, niby żywego wroga znienawidziła ją, jak znienawidziła wszystko, co w sposób bezlitosny zaprzeczało jej miłości ofiarnej, co urągało jej marzeniom.
Samotność, niby trzeci, obcy człowiek, zły, mądry i niemy, wchodziła między kochanków. Odsuwała ich od siebie coraz dalej, osamatniając każde zosobna i wypychając ich z błogosławionej dotychczasowości w rzeczywistość indywidualnego życia mężczyzny i kobiety.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Był owego dnia sierpniowego upał ponad wytrzymanie. Nisko nad polami kłębił się żar ciężki i gęsty. Migotała gorącość między liściami drzew. Pełzała po piasku, wspinała się na pnie sosen, wsączała się zewszechstron w błękitne i fioletowe plamy cieni.
W pokoju na pierwszem piętrze t. zw. gołębnika było duszno i parno. Trzy okna były okiennicami zasłonięte, jedno tylko, owe w drzwi kaplicy wpatrzone, otwarte było naoścież.
Helena i Seweryn zaraz po obiedzie wyszli na spacer, wdół, nad wywijający się wśród kęp leszczyny strumień dosyć szeroki, wartko niosący swoje czyste wody hen aż do rzeki.
Seweryn leżał nawznak, na piasku i nucił zapamiętane jeszcze z pierwszych czasów wojny piosenki francuskie. Helena leżała przy nim i przędła myśli, dzisiaj jasne, jak błękit. Nawiedziła ją od samego ranka dawna pogoda śnień czystych i płynnych. Seweryn również dnia tego był inny, był, jak dziecko posłuszne, nieświadomie za pieszczotą tęskniące i jakby przygotowane do niej oddawna.
— Dobrze nam? — spytała Helena Seweryna wraz i siebie pytając.
Nie zdążył odpowiedzieć. Posłyszeli z za krzaków idące głosy:
— Pietrek, tam pońdziem się kąpać, do ty syi.
— Tam ci, wis, w syi tera woda Antkowi Pająkowy po samom gardziel, ja nie póńdę.
— Ale pódź, to cię naucę po piesku.
— Po piesku to i ja potrafię, ale nie póńdę. Póńdę tylko obaczyć, ale się kąpał nie bede.
— Te, wis, tam nad syją lezy ten kulas z Wygwizdowa! — posłyszał Witan szept nieoczekiwanego odkrycia, następnie szelest odpychanych gałęzi i paniczną ucieczkę chłopców.
— Kulas z Wygwizdowa! — zagrzebał w pamięci przezwisko swoje i spojrzał w oczy Heleny, by się zwiedzieć, czy słyszała. Nie mógł odgadnąć, tedy spytał cicho:
— Słyszałaś?
— Co?
— Jak mnie ten chłopiec nazwał?
— Nie!
— Nie?!
— Nie! naprawdę nie słyszałam.
— Po imieniu! — rzucił z gorzkim uśmiechem, poczem zapytał zcicha i pokornie: — Może już pójdziemy?
— Jak chcesz, Sewuś, chodźmy.
— Chodźmy!
Pomogła mu wstać, włożyła rączkę laski w jego dłoń, ujęła mocno pod kikut obciętego ramienia i poprowadziła do domu.
Słońce zsunęło się już nisko, prawie na samą okrągłość grzbietu Wygwizdowa. Od sosen odwlokły się daleko wielkie cienie.
W otwartych drzwiach wychynął im na twarze z dusznego omrocza pokoju żar, przesycony jednym zapachem wspólności ich życia, utajonego we wszystkiej rzeczy i powietrzu. Helena po odprowadzeniu kochanka na jego zwykłe miejsce zamierzała pootwierać zamknięte okiennice i okna, lecz Seweryn powstrzymał ją prośbą, jak się jej wydało, niezmiernie miękką i tkliwą. Zdziwiła się, następnie zdziwiła się własnemu zdziwieniu, wróciła więc do kochanka i zaczęła całować mu ręce w jakowejś podzięce, nie wiedząc zgoła, za co mu dziękuje.
Przyszła do niego w owej chwili, jak fala ciepła, leniwie kładąca swą pieściwość na zdrożone stopy, spłynęła, jak słodka dojrzałość owocu winnego na spalone wargi. Zjawiła się jak tęcza. Seweryn aż zdziwił się wszystką krwią i sercem, wyraźnie słyszanemi w biegu swoim, że odgadła tęsknotę ich, wolę i zamiary.
Pochylił się, wtulił wargi w jej włosy, następnie rozwiązał je i rozrzucił po plecach i ramionach. Klęczała przy nim cała skupiona w chwili do czekających ócz podobnej.
— Czerwiec, lipiec, sierpień... — odliczył Seweryn miesiące od powrotu z Francji — a przedtem jeszcze pięć lat — mówił dalej głosem cichym, drżącym i bojaźliwym — pierwszy raz tak sami zupełnie... Wiesz i ta rana zagoiła się, nie boli już nic. Przysuń się bliżej, albo... poczekaj...
Podniosła głowę i zajrzała w jego oczy. Błyszczały blaskiem niespokojnym, migotliwym, dawnym.
— O tak, usiądź tu na kolanie.
— Sewuś!
— Boisz?
— Taka ciężka jestem, jakżesz tak?... ja?...
— No siądź, choć jedno, ale mocne... czekało tak długo, tyle lat... No nie bój się, połóż głowę, no tak! Drżysz?
— I tobie drży ręka i cały...
— Po tylu latach...
— Co Sewuś, po tylu latach?
— Sami. Nie czujesz? Jak dawniej.
— Jak dawniej? — powtórzyła pytaniem, nic nie pojmując ze słów jego, nie rozumiejąc jego szczególnego wzruszenia. Ostrożnie, jakgdyby na niezamknięte rany, złożyła głowę swoją na jego piersiach. Słyszała jego oddech szybki i głośny, sama bacząc na swój, by nie spowodował przez zbytnie poruszenie ciała możliwego bólu kochankowi. Mniemała wciąż jeszcze niezmiennie w myślach swoich o nim najtajniejszych, że jest cały, jako jeden skłąb święty cierpień ofiarnych. Mniemanie to w onej chwili zeskaliło się w pewność, w prawdę o nim. Osunęła się czuciem zmysłów, sercem i mgłą myśli przezroczystą w miłosierne ciepło marzeń. I choć całem ciałem wtuliła się w kalekie ciało Seweryna, wypchniętego z omroczą przemyśleń w wyrazistość życia, odpływała od jego obecności w niezmierzony obszar śnień o nim. Rzeczywistość nie docierała do istoty jej świadomości. Obie zgodnie uchylały się od siebie i odchodziły w dwie różne strony.
Helena zamknęła oczy. W skroń jej na alarm waliła tętnica szyi Seweryna. Falami i płomieniami obejmował ją żar jego ciała. Słyszała mętnie słowa, jak zwiewy upalne, przelotne. Nie odpowiadała na nie. Przepadała coraz bardziej w sobie, niby w niemocy rozkosznej. Pocałunki Witana wyobraźnia zamieniała na dotknięcia błogosławiących jej rąk Boga. Zdało się jej w owem zaśnieniu świadomości, że resztkami wszystkich swoich sił dąży do kresu, do ostatecznego wyzwolenia się ze wszystkich cierpień, że wraz ze sobą wynosi na światłość słoneczną, na jasne widzenie oczu bezchmurnych niebios, zmartwychwstały i cały o dawnym pozorze i treści kształt Seweryna.
Z każdą minioną sekundą przepadała coraz bardziej w promieniach łaski szczególnej, prześwietlającej nawskroś ciało i przenikającej do głębi duszy, poczętej z ran i cierpień Seweryna. Czuła oto, że przez ramiona jej, przez piersi, biodra, przez wszystką gładkość i żywość cielesną przejaśnia się tchnienie boskiej nagrody do wnętrza jej istności. W olśnieniu rozkosznem widziała własne ramiona, piersi i biodra, jako pośredniczki przeczyste, orędowniczki sprawiedliwe. Naglą ją, wywołują słabnące siły do ostatecznego wysiłku. Dławi ją spazm, oślepia bliskość wielkiej nagrody. Prędzej, prędzej!
Trzymała powieki na oczach spuszczone, zaciśnięte, jak palce skurczem zwarte do wewnątrz. Lęk przysiadł je. Cała się natomiast w sobie rozwarła, rozpękła do krwi. A w krwi ogień. W oddechu żar. W głowie czad. Jęły się wraz i ogień krwi i żar oddechu i czad mózgowia dobijać i wpierać do oczu. Trzymał je wciąż jeszcze strach. Napierały coraz bardziej płomieniami, parą i tchem szalonym, uderzały w lęk raz po razu coraz szybciej, coraz mocniej. Aż wyparły trwogę szaloną w półmrok pokoju, w zdziwienie sprzętów, w oniemiałe powietrze. Strach przesycił wszystko w krąg, jak woń.
Helena rozwarła oczy naścieżaj. Wyłupiła je groza widzenia rzeczywistości precz z orbit. Suknię cienką, fularową wraz z koszulą miała zsunięte aż na kolana. Zobaczyła wyzwanie piersi, biel urągliwą ramion, bezczelną gładkość bioder. Dojrzała rozszerzone źrenice Seweryna w szerokiem otoczu odkrytych upiornie białek. Zobaczyła to wszystko nagle, pochwyciła jednym haustem spojrzenia. I zachłysnęła się poczuciem i stwierdzeniem własnej winy, grzechu po stokroć śmiertelnego. Zachciała w onej chwili śmierci dla siebie, piorunów, mocy wszystkich niszczących żywiołów, by ją starły, spaliły, by wraz z nią spopielała pamięć jej przewiny.
Zerwała się z kolan osłupiałego Witana, wrzuciła na ramiona koszulę i suknię i wypadła z domu. Tupał wślad za nią po wąskich, drewnianych schodach przestrach. Ciągnął ją za włosy, ręce i nogi. Wygnał ją w pole, siepiąc ją batami rozpaczy po rozpalonych policzkach, najbardziej i najbezlitośniej smagając po oczach, aż do łez.
Spłynęło już słońce z niebios w fioletowe lasy na widnokręgu. We mgłach szarobłękitnych szła już cicha modlitwa skupionej ziemi. Zasłuchaniem ekstatycznem powtarzały ją bezszelestne stare sosny.
Drżeniem słabiuchnem ukorzone przez mrok w niedawnej radości szeptały ją trawy i kwiaty wszystkie. Słuchało niebo modlitwy ziemi wieczornej wejrzeniem niezmąconem i obiecywało szczęście rumieńcem przejrzystym, seledynem jasnym i granatem.
Helena przebiegła grzbiet Wygwizdowa. Zatrzymały ją zamknięte drzwi kaplicy.
Padła na kolana. Krzyk z niej, z trzewiów samych rwał się drapieżnie do ust, lecz marł na wargach. Gasiła go święta, niezmącona cisza wieczorna. Ściszała dookolne dostojeństwo. Strumieniem gorącym, ciągłym popłynęły łzy. Spływały w nich myśli ciężkie, zadręczne. Krzyżem rzuciła się na ziemię miękką, ustępliwą i niezmiernie miłosierną. Spazm głęboki, przebolesny wtulał ciało jej w oną miękkość, gdyby zażywa ją grzebiąc. Gdy poczuła dotknięcie czyjejś ręki na ramieniu i słowa posłyszała czyjeś, słowa bez żadnej dla niej wtedy zrozumiałej treści, krzyknęła przeraźliwie z nagłego przestrachu i zanurzyła twarz w piasku.
— Proszę pani, to ja ksiądz... ksiądz, niech się pani nie boi... to ja, ksiądz Szypułka.
Doszły ją te słowa nie treścią, lecz łagodnością dźwięku osobliwą. Chciała je słyszeć tak poprzez mgłę i dal dzielącą ją od rzeczywistości.
— Jakiż to ból przywiódł panią tutaj i rzucił ukorzoną przed wrota boskiego domu? A może szczęście, któremu niezawsze serce człowiecze podołać może? W kornej podzięce za ból dusza rozkosz niebiańską znajduje, gdy za radość wielką dziękuje, trwoży się...
Spazm jej przerwał na chwilę natchnione słowa starego proboszcza.
— Smutek swój największy — mówił potem dalej — Wszechmocnemu niechaj pani w modlitwie poleci, On jeden zrozumie i łaską swoją stroskanie serca wiernego ukoi.
Zwolna bardzo dźwignęła ciężką obolałą głowę i spojrzała na pochyloną postać księdza, który zdał się jej być w mroku późnego wieczoru jednym z konarów sosen. Stary proboszcz wtedy zamilkł. Twarz jej zpowrotem zapadła w piach sypki, ustępliwy. Szloch targnął nią głęboki, bolesny. Zacichła, jakby krew jej rozpłynęła się w sokach ziemi. Stary proboszcz Szypułka zapatrzył się w kształt jej bezwolnie do ziemi przymarły i modlitwy jął mówić zadumą pogodną, oczy wysławszy w przestwór niezmierzony. Przerwał mu modlitwę głos głuchy, jakby ziemia, przejąwszy ból serca człowieczego, wyznaniem winy wszystkiej prosiła niebiosa o sąd i karę najsroższą.
— Poszarpał go świat — jęczała słowami poprzez szlochanie ustawiczne — rozrzucił nogi jego i ręce po ziemi obcej, wytoczył krew. Oddał mi świat w ręce moje tylko ból jego, tylko znak męki najokrutniejszej...
— Niezliczone są krople rosy jednego poranka, niezmierzone jest miłosierdzie Boskie, głębia jego nieprzebrana nigdy — mówił ksiądz, niby jej odpowiadając.
— Wzięłam żywe rany jego w moje zdrowe ręce... cierpienie jego serca zabrało moje serce...
— Chrystus na górze Trupiej Głowy cierpiał stokroć...
— Nikt bardziej od niego nie cierpiał... jedenaście znaków nosi na ciele, a każdy znak krwawił, każdy był raną głęboka, a każda rana jątrzyła — jęczała ziemia jej ustami.
— Za winy świata cierpiał Pan na krzyżu...
— Zapłatę bierze we łzach i modlitwach ludzkich.
— Ocean łez człowieczych nie opłaci męki Jego.
— Gdzież jest i jaka może być nagroda za mękę tego, którego skarga nie przeszła przez ściany domu i spłynęła cała w serce moje niegodne.
— Błogosławieni cisi — szeptał ksiądz cichutko, ledwie słyszalnie — Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości... Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie, albowiem ich jest...
— W śmiertelnym grzechu mojego ciała... w zbrodni mojej zmarła jego skarga straszliwsza, niż przekleństwo Boga, którego łaski on nie zaznał nigdy, a którego ja błagam, by mnie karą najsroższą pokarał, ciało grzeszne wrzodami pokrył — zaczęła się wić w zgryzocie rozpacznej, skamlać łkaniem głośnem, rozdzierającem ciszę poczynającej się nocy, jak materję przecenną, złotem i diamentami tkaną.
Ksiądz Kajetan Szypułka modlił się, gubiąc wyrazy modlitwy w patrzeniu na jej ból.
Ona spowiadała się ziemi obłąkaniem myśli i serca.
— Mówił mi, że jednej nocy kula w nodze jego uwięzła wróciła mu przytomność... mówił, że oczy otworzył, a ust rozwartych zamknąć nie mógł, bo... bo mówił, krwi były pełne, a krew była skrzepnięta... mówił, że była wtedy noc zimowa, że słabemi palcami..., mówił, jak dziecko, że mu potem na wiosnę...
— Zmiłuj się nad nami! — powtórzył ksiądz potrzykroć szeptem wyraźnym.
— Ukarz mnie, ukarz! — jęknęła jak echo. — Zerwałam go z krzyża... — głos się jej zmienił, śpiewnym się stał, nawskroś przenikającym mózg — aby krzyżowi było zadość zostawiłam na nim rękę i nogę jego... zarzuciłam na plecy i poniosłam relikwje żywe do siebie. Pacierze mówiłam do myśli jego, litanję do chęci, modlitwy do cierpień... A potem rzuciłam się z łakomstwem mojego ciała na relikwje... Przygniotłam kalekę, święte ciało jego pożądaniem... Wiem, wiem, że go chciałam... Sewuś... — zawyła przeraźliwie i zastygła w jakimś skurczu bolesnym, zdrętwiała.
Stary proboszcz ujął ją pod ramię, lecz unieść nie mógł. Obłęd żałości straszliwej wparł ją w ziemię i wpierał, wbijał konwulsyjnemi podrzutami coraz głębiej. Ksiądz, nie mogąc jej poddźwignąć, wziął głowę jej w dłonie i od ziemi oderwał. Twarz całą od łez mokrą piasek oblepił, tak, iż wyglądała głowa jej, jak bryła skostniałej skorupy ugornej. Chłodna noc zsunęła powieki z jej źrenic. Wstała. Przypatrzyła się proboszczowi, następnie zaczęła się wkoło rozglądać, jakby kogoś szukać.
— Ksiądz — powiedziała naraz szeptem wyraźnym.
— Tak, ja. Poznaje mnie pani?
— Nie wiem, kto był... — urwała i obejrzała się za siebie. — A ksiądz? — znowu urwała.
Wziął ją za rękę i prowadził do ławki nieopodal stojącej.
— Niech pani usiądzie i twarz obetrze — podał jej swoją chustkę.
Była posłuszna, jak dziecko sieroce, wszystkim powolne.
— Ksiądz! — powiedziała znowu, spojrzawszy na proboszcza.
— Tak! — potwierdził cichym głosem. — Powinna pani wrócić do domu.
— Czy ksiądz mnie zna?
— Tak, znam państwa ze słyszenia.
— I jego?
— Tak i męża pani.
— Męża? — zdziwiła się.
— O ile słyszałem... Powinna pani już wrócić do domu! — powtórzył głosem pełnym.
— Nie! — krzyknęła i zerwała się z ławki.
— Zaraz, odprowadzę panią, jeśli pani chce do mieszkania — zdążył ją pochwycić za rękę.
— No, proszę puścić! Czego chce? — wyrwała rękę i poszła prędko w stronę czerniejącej sylwety domu. Podeszła pod drzwi. Stały otworem. Ciemność przyczajona w małej sionce i na schodach odepchnęła ją wstecz. Odeszła pod jedną ze sosen i wpatrzyła się w okno pokoju na górze. Ciemno tam było, jak wszędy dokoła.
Stary proboszcz, który był poszedł za nią, zbliżył się teraz do niej.
— Kto — krzyknęła z nagłego przestrachu i przywarła do pnia sosny.
— Ja, ksiądz!
— Ksiądz?
— Proszę, niech pani da rękę odprowadzę panią do drzwi mieszkania — po chwili dodał twardo: — Trzeba tam iść.
— Trzeba tam iść! — powtórzyła głucho, zważyła potem w głowie głos swój, spojrzała na księdza, pochyliła się i przylgnęła wargami do jego ręki. Poszła za nim.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nad opuszczoną na piersi głowę Seweryna po szybie okna zwolna opuszcza się tarcza słoneczna.
Do jaźni wtłaczają się, pieką oczy pozostałe sieroce członki.
Z każdej szczeliny w podłodze zaczyna pełzać do oczu Seweryna zimny śliski wstręt.
— Zbudzone majem resztki — odtrącono! śmieje się krwawe słońce, oddzielne promienie chichocą przyziemnym chichotem.
Pozostała ręka, ta, której pieszczota — straszy, zrywa z karku długi żołnierski krawat, wokół szyi supła.
Pokój zasnuwa dziwny, bluźnierczy spokój.
Jakby w krąg owija jakaś rzewna cichość zapatrzoną obłędnemi oczyma w drobne złociste fale Sekwany Helenę.
Z ciepłych nisko przewijających się oparów wyłania się rozkaźna tęsknota.
Tęsknota bierze w panowanie wolę i myśli.
Wraca Helena, śpieszy do Seweryna, by paść na twarz przed nim.
Poczyna wierzyć, że oto naprawi grzech złamanej przysięgi, że własną krwią zmyje brud i plamę duszy swojej.
Biegnie, jak miłująca w cichości pana swego pogardzana służebnica.
Stoi u drzwi wejść niegodna.
Naglona tęsknotą wchodzi.
Na tle opuszczonej nisko nad ziemią krwawej tarczy słonecznej w oknie wisi kaleka sylwetka Seweryna.
Przechylona na ramię głowa, przyczepione na wąskim pasku żołnierskiego krawata do małej zasuwki okna — spogląda w ziemię matowo szklanemi źrenicami.
Coraz niżej, niżej opuszczała się tarcza słoneczna.
Nieubłaganie zsącza się zewsząd gęsty mrok.