Z podróży po stepach zachodniej Ameryki/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Washington Irving
Tytuł Z podróży po stepach zachodniej Ameryki
Pochodzenie Gazeta Narodowa, 1871, nr 382; 1872, nr 44, 46
Redaktor Platon Kostecki
Wydawca Jan Dobrzański
Data wyd. 1871-1872
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Ernest Buława
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Wielki step. Łowy na bawoła.

Pochód dwugodzinny w kierunku południowym, wywiódł nas wreszcie z pustej okolicy lasów pogranicznych, i zoczyliśmy z niewysłowiona rozkoszą bezbrzeżny step, olbrzymią, falistą zielonością rozkładający się w prawo i w lewo.
Mogliśmy teraz śledzić bieg wspaniałej Kanady, czy kilku innych mniej wielkich strumieni, po zielonych smugach lasów rosnących u ich wybrzeży. Krajobraz był porywającej piękności! Widok płaszczyzn — bezbrzeżnych o tak bujnej florze, że wprawia w stan swobodnego zachwytu! — Szersza piersią oddychamy na widok tych rozległych, bujnych błoni, których balsamiczne tchnienie nas upaja.
To wrażenie zaś podwójnie oddziałało na mnie po wydobyciu się z gąszczu niezliczonych krzaków i gałęzi.
Z nieznacznej wyżyny Beatte wskazywał nam miejsce, kędy z swymi towarzyszami położyli kilka bawołów; w błękitnawej oddali dał nam dojrzeć ciemne, ruchome kształty, powiadając, że to są niedobitki wczorajszej gromady. Kapitan zdecydował się postąpić o milę, ku zaroślom krzaczystym, i tam na parę dni się spuścić dla użycia łowów na bawoły i przysporzenia żywności.
W czasie pochodu jeźdźców wzdłuż pomienionego wzgórka Beatte, zobowiązał się mnie i moich towarzyszów przeprowadzić na miejsce, gdzie spotkanie się z trzodą dzikich bawołów było jeszcze pewniejsze.
Po przebyciu krótkiej przestrzeni w odwrotnym kierunku łąk, ujrzeliśmy w dali stado dzikich koni o milę od siebie. Natychmiast Beatte zapominając o bawołach, spiął swego na pół dzikiego konia z arkanem swoim u siodła, pomknął za niemi, gdy my pozostaliśmy w miejscu śledząc z zajęciem ze wzgórku jogo gwałtowne manewra. Z razu wśliznął się w gaj krzaczysty i niepostrzeżony podszedł czujność rumaków, w tej chwili jednak spostrzegło go stado i pierzchło błyskawicznym tumanem. Śledziliśmy go w dalekiej oddali, ścigającego za końmi, rysującego się w pędzie galopa na odległym horyzoncie. Podobny do korsarza uganiającego się za umykającym statkiem po morzu, pędził naprzód grzbietem leciuchnego wzgórza, następnie przez głęboką dolinę, potem znowu falą małego wzniesienia, dotykając już prawie jednego z uchodzących koni. Raptem znalazł się tuż naprzeciw niego, i usiłował go schwytać, wtedy obaj znikli nam z oczu okryci cieniem sąsiedniego pagórka. W istocie mówił nam potem, że udało mu się zarzucić pierścień swego arkana na konia przepysznej dzielności, ale ten wyrwał mu się unosząc arkan na sobie.
Czekając jego powrotu dostrzegliśmy dwa bawoły schodzące z bujnej wyżyny ku strumieniowi obrosłemu gajom, upowitemu w puchy majowej zieloności. Młody hrabia i ja dostaliśmy się cichaczem aż do gęstwiny gajowej. Ujrzały nas o trzy lub czterysta kroków, i natychmiast górzystą równią pomknęły do odwrotu.
Szybko puściliśmy się w pogoń. Olbrzymia budowa głowy i karku utrudnia im drogę pod górę, ale ułatwia z góry. Mieliśmy więc przewagę, ale niełatwo było zmusić konie do zbliżenia się, sam bowiem wiatr bawoła napełniał je przerażeniem. Hrabia z dubeltówki dał dwa razy ognia kulą i chybił. Wtedy woły w przeciwnym puściły się kierunku zbiegając bardzo szybko. Ponieważ rozdzieliły się w ucieczce, my też rozdzieliliśmy się w pogoni, i każdy popędził za swoim zbiegiem.
Miałem parę wybornych pistoletów pożyczonych w Fort Gibson, które służyły w niejednej wyprawie. Najstosowniejsza to broń na bawoła, do którego trzeba strzelać blisko i w pędzie. Dzielność konia odpowiadała mojej ochocie, jednak, ile razy znalazłem się na równi z bawołem, koń kładąc uszy po sobie okazywał znaki łatwego do pojęcia przerażenia. Pomiędzy zwierzętami pustyni, bawoł ścigany w pędzie ma w istocie kształt najbardziej szatański. Te czarne rogi ostre a krótkie, sterczące z płaskiego czoła, grzbiet najeżony jak ruchoma góra, oczy jak dwa węgle płonące, zapieniony pysk rozjuszeniem, purpurowy ozór wywalony do połowy i trzepiący się w powietrzu, ogon zadarty wgórę, którego kiciasta frędzla płonie w powietrzu, składają obraz rozwścieklenia pomięszanego z trwogą. Z wysileniem zniewoliłem konia do przybliżenia się, palnąłem i oba kurki kłapły. Tak były zużyte to weterany, że w galopie pospadały kapsle. Przy drugim strzale byłem tuż przy byku, który do ostateczności przywiedziony, zarył nagle i z całą furją zwrócił się na mnie. Koń skręcił się jak sprężyna, i począł drgać konwulsyjnym pędem, tak że powietrze gwiżdżące mnie dławiło, i jeszcze dzierząc drugi pistolet w ręku, po strzale, cudem nie zostałem powalony. Kilka pomknięć mego konia, oddaliło nas od siebie, gdyż byk instynktem obrony tylko pędził za mną, ujrzawszy się zaś dalej, odwrócił się i uciekał znowu. Ukoiwszy panikę konia, po opatrzeniu pistoletu, łatwo mi przyszło dosięgnąć nieprzyjaciela, który wlókł zwolna masę swego cielska, bo nieborakowi tchu brakło. Skorom się zbliżył, ponowił swój galop ołowiany, a pędzony przez burzany i oparzeliska, spłoszył kilka głuszczów i parę wilków, które ztamtąd umykały w gromadnym nieładzie i w odwrotnych kierunkach, naglone grzmotem dudniącym jego kopyt, pod któremi stękać zdała się ziemia bagnista doliny.
Nie tak to łatwo dościgać źwierza na tych stepach, wcale nie gładkich i jednostajnych. Łąka pokryta kobiercem traw kuso wypasionych, zwanych gazonem bawołów, mniej ma krzewów i kwiatów, niż stepy wyższe; ale za to częste wzgórza i wąwozy, a najgładsze miejsca powyżłabiane i podziurawione powodziami strumyków, po deszczach nabrzękłych, raptem tamują pęd jeźdźca lub grożą jego kościom i członkom. Wreszcie nie rzadko zdarzają się jamy, ryte w ziemi przez mniejsze źwierzątka, w tych potykają się i okropnie padać zwykły rozpędzone konie.
Ostatnio deszcze zalały część stepu, i trzeba było przebyć cały obrus martwej wody szeroko stojącej. Dalej wiele jam wytarzanych przez samych bawołów, lubiących przewalać się w piasku i błocie, prosiąt obyczajem. Te jamy i legowiska pełne wody połyskują jak źwierciadła, a konie zmuszono wciąż je przesadzać lub obchodzić. Było to miejsce najtrudniejsze do przebycia. Byk uchodzący z życiem nie przebierał w drodze, pędził debrami, których brzegiem tylko można mu było w pędzie towarzyszyć. Wreszcie zapadł w moczarę, gdzie woda pokrywała całą przestrzeń łąki. Wystające brzegi były skaliste, i okryte żwirem usuwającym się spadzisto. Jeden z byków puścił się tędy, sadząc temi skalami. Tu straciwszy możność pogoni — stanąłem, patrząc za nim, dokąd znikł mi z oczu.
Nie pozostawało jak szybko powrócić do towarzyszy. To było nieco trudno. Zapędzony zapałem myśliwskim, byłem w miejscu dzikiem, samotnie rozległym, kędy cały widnokrąg jednostajny składał się z przestrzeni falującej roślinności, bez żadnych znaków wyrazistych i poszlak; podróżny mniej doświadczony, może się tam zagubić równie łatwo, jak na pełniach zielonego morza. Na dobitek niebo było chmurne i nie mogłem żeglować za słońcem w tej stepowej powodzi. Wracałem śladem mego konia, który ginął wśród suchych traw, lub zbyt bujnych ziół. Dla człowieka nie oswojonego z temi samotniami natury, przedstawiają one daleko większy obraz opuszczenia, braku życia, niż najdziksze lasy... W tych oko wstrzymuje się na drzewach, i może roić po za niem, co się przyśni, ale w pełnym, wdowim stepie wzrok przepada i ginie, nie dostrzegając śladu ludzkiego bytu na ziemi! Wtedy zdaje nam się, że koczujemy w bezludnych obszarach, i żeśmy wstąpili w światy pustyń odwiecznych.
Kiedy koń mój zwolna kroczył ubieżoną już drogą, czułem żywo opuszczenie miejsc tych i niekorzyść mego położenia. Cisza pustyni od czasu do czasu tylko przerywana była krzykami jednostajnemi pelikanów, przechadzających się jak zmory dokoła oddalonego stawu, lub krakaniem złowrogiem kruka. Często też wilk zuchwały mnie nagabywał; zbliżywszy się na odległość, jaka mu się zdawała bezpieczną, przysiadał i poczynał wyć w takie niebogłosy, że samotnia ta nowej nabywała okropności.
Po dłuższym ustępie, dostrzegłem człowieka konno, na odległej wyżynie. Był to hrabia, który nie miał więcej powodzenia odemnie, i obaj niedługo połączyliśmy się z naszym towarzyszem, wirtuozem, który z okularami na nosie dał kilka strzałów oczywiście daremnych. Mimo wszystkiego niechcieliśmy wracać, nie spróbowawszy szczęścia raz jeszcze.
Na olbrzymiej zieleni łąk dostrzegliśmy w odległości dwumilowej nowe stado bawołów, pasących się spokojnie na linii, porośniętej drzewami i krzakami. Zdawały się prawie swojskiemi, należącemi do jakiegoś futorku, który wyobraźnia łatwiuteńko mogła umieścić tuż za tym gajem. Zamierzyliśmy zajść stado i zwrócić je w kierunku nagich przestrzeni. Inaczej, zbyt oddaliwszy się, niepodobna było wrócić przed nocą. Tak więc otoczywszy je przezornie, zatrzymaliśmy się, skoro który z nich paść się przestawał, — na szczęście wiatr wiał naprzeciw nas, inaczej byliby nas zwietrzyli i pierzchli. Tym sposobem podsunęliśmy się, nie przerywając ich uczty. Było ich ze 40 sztuk: byków, krów i cieląt. Tu oddaliliśmy się nieco od siebie, spodziewając równolegle zbliżyć do trzody. Poczęły zwolna postępować, chwytając jeszcze po chłapciu trawy, gdy jeden bawół, spoczywający za wielkiem upadłem drzewem, a przeto od nas niedostrzeżony, zerwał się raptem i popędził ku swym towarzyszom. Byliśmy jeszcze daleko od nich, ale ostrzeżone poczęły pędzić, a my też w pogoń za nimi.
Po płaskiej ziemi biegły równym szeregiem, trzech tylko stanowiło zamknięcie kolumny. Ostatni z nich, o olbrzymiem cielsku, garbie wyniosłym i sędziwej brodzie, wyglądał na jakiegoś patryarchę tej królewskiej trzody. Pojawienie się tych wielkich źwierząt, gdy wznoszą i zniżają olbrzymie grzbiety, jest oraz wspaniałe i pocieszne, ich oczy, ogony zaparte i płomieniste grzywy stanowią całość dziwną. Długo pędziłem za nimi, koń mój nie chciał się do nich przybliżyć na odległość strzału, tak był jeszcze spłoszony ostatnią katastrofą, — wreszcie wypaliłem, ale zbyt oddalony był strzał mego pistoletu. Reszta towarzyszy na gorszych koniach nie mogła ich dognać, jednak p. L. dał ognia ze strzelby, kula dosięgła bawoła w sam grzbiet, złamała kość pacierzową, i jękła ziemia pod ciężarem powalonej bestji. Pan L. zsiadł dla dobicia ofiary, ja zaś z jego strzelbą puściłem się za zbiegami. Z tej wybornej broni, upatrzywszy najpiękniejszego byka, palnąłem doń, i ugodziłem śmiertelnie. Krok postąpiwszy upadł konający, a reszta trzody w koło uganiała z głowami w dół spuszczonomi, z hałasem do grzmotu podobnym.
Przywiązawszy konia, zbliżyłem się dla obejrzenia zdobyczy. Nie jestem bynajmniej myśliwym, tylko grubość zwierzyny i ochota awanturnicza ku temu mnie skłoniły. Teraz ta chętka znikła, a z żalem niewymownym i wyrzutów pełnym spoglądałem na nieszczęśliwe zwierzę, pasujące się z śmiercią, którego krwi struga u nóg mych się rozszerzała, ono zaś gasnącem okiem zdawało się mówić: co byłem ci winien człowiecze? Nawet jego wielkość i siła żal mój wzmagały; czułem, że zniweczyłem siłę żywotną, sto razy większą, niż gdybym był zabił małą ptaszynę. Do tego biedne zwierzę nie mogło umrzeć; mimo śmiertelnej rany miało dość siły, by się bronić śmierci. Byłoby podwójnem okrucieństwem zostawić go na pastwę wilkom, które już wietrząc krew, odzywały się niedaleko, chcąc mnie odegnać; lub krukom, których chmura cała zkądsiś się wzięła, i krążąc nad nami, krakaniem złowrogiem przepełniała powietrze. Było to zmiłowaniem przyspieszyć mu pokój, ukończyć męki jego. Zbliżyłem się z pistoletem. O cóż to za różnica godzić w chwili pogoni lub zmierzenia się ze zwierzem, będąc wystawionym na niebezpieczeństwo, — a celować do bezbronnego z zimną krwią tuż o dwa kroki. Musiałem się przezwyciężyć. Wycelowałem i ugodziłem poniżej łopatki. Kula dosięgła serca, wół drgnął konwulsyjnie — i zdechł.
Wśród zadumy i uwag boleśnych, jakie sobie czyniłem, koń mój pasł się spokojnie, a towarzysze zbliżyli się do mnie. Wirtuoz, człowiek o wszechstronnem doświadczeniu i niemniejszej zręczności, zwłaszcza pełen wiadomości w szlachetnem rzemiośle chirurgii, oderznął ozór bawołowi i podał mi poważnie, abym go wziął z sobą, jako trofeę mego zwycięstwa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Washington Irving i tłumacza: Władysław Tarnowski.