Za Drugiego Cesarstwa/Rozmowa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za Drugiego Cesarstwa |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kuzyna Savelli, dostawszy się w mroczną głąb alei jaworowéj, naraz zwolniła kroku: nogi uginały się pod nią, zimny pot oblewał skronie. Przybycie tego człowieka przejmowało ją najwyższą trwogą i niepokojem; czego chciał od niéj ten Traventi, który w Londynie zwał się Mariano, przyjaciel i powiernik nieboszczyka jéj męża? „Il tempo stringe”, „czas nagli”, było skreślone na bilecie. Co znaczyła ta zagadka?
Rozyna odwróciła głowę, żeby się przekonać, czy Marceli za nią nie idzie. Jakiż on był piękny, jaki wytworny, jak ona go kochała!... Ach! zanadto nawet... Szła teraz prędzéj, z głową do góry wzniesioną; niech ten człowiek nie myśli, że ona się go boi. Bać się? czego? Była przecież wdową, wolną, kochaną i kochającą, czegóż więc mogła się obawiać?
— Gdzież jest ten pan? — zapytała, wchodząc do przedsionka.
— W salonie. Powóz czeka na niego przy bramie.
Powóz czekał, a więc ten człowiek myśli zaraz odjechać. Kiedy stanęła przed drzwiami salonu, zawahała się i ręka jéj, wyciągnięta do klamki, opadła. Służący patrzył na nią zdziwiony, weszła więc śmiało.
Z krzesła podniósł się mężczyzna w średnim wieku, licho ubrany, z gęstą, czarną czupryną i złożył jéj głęboki ukłon.
— Moje uszanowanie księżnie — rzekł z uniżonością.
Rozyna poznała go odrazu: był to ten sam człowiek, którego widziała w Londynie z księciem Carpegna: profesor śpiewu czy muzyki.
— Bardzo mi przyjemnie widzieć cię, panie Mariano — odrzekła.
Włoch skłonił się powtórnie.
— Jakże jestem dumny i szczęśliwy, że wasza książęca mość nie zapomniała swego pokornego sługi!
Książęca mość skrzywiła się, przejęta wstrętem do tego człowieka o fałszywém spojrzeniu.
— Nie spodziewałam się widzieć tu pana — rzekła, siląc się na uprzejmość.
Mariano błysnął białemi zębami.
— Przyjechałem zabrać ztąd królowę piękności.
— Mnie!
— Powiedziałem: królowę piękności.
Kobieta mimowolnie się cofnęła.
— Powóz na nas czeka? — mówił daléj Mariano jest to pojazd niegodny tak wielkiéj pani, ale nie mogłem znaleźć w Fécamp lepszego.
Księżna była blizką zemdlenia.
— Nie umiem rozwiązywać zagadek — rzekła, siląc się na obojętność — wytłumacz się pan jaśniéj.
— Ależ to wcale nie zagadka. Nasi przyjaciele z Genewy i z Londynu powiedzieli sobie: pierwszy akt miłosnéj komedyi już skończony; nasza diva, ty księżno, po mistrzowsku odegrała swoję rolę. Tak pani, byłaś zadziwiającą, wzniosłą, nieporównaną!... Ale musi nastąpić akt drugi, więc trzeba zmienić dekoracye i przyspieszyć zakończenie. Doniosłe wypadki gotują się księżno.
Mariano przemawiał w sposób teatralny i, zginając się przed kobietą, rzekł z uniżonością:
— Mnie przypadł w udziale zaszczyt eskortowania księżnéj do Paryża! Ja, pokorny Mariano, będę miał szczęście być towarzyszem podróży najpiękniejszéj z kobiet... Jedźmy, bo niema czasu do stracenia.
Wziął kapelusz i skierował się ku drzwiom. Rozyna patrzyła na niego blada i zmieszana.
— Nie rozumiem pana — wyjąkała.
Włoch zwrócił się do niéj z uśmiechem słodziutkim.
— Ona nie rozumie? Ona, cudo intełigencyi!... Owszem, widzę po twojéj twarzy, księżno, że już rozumiesz... Pamięć ci powraca, a wraz z nią budzi się głos sumienia.
Pochylił się ku przestraszonéj kobiecie i szeptał tajemniczo:
— Czy pamiętasz, piękna pani, restauracyą Arditi, księcia Carpegna i uroczą Bellę w ponsowéj spódniczce, z polnemi różami we włosach? Ot! takie same róże masz teraz przy staniku, księżno... Śpiewała aryą z Traviatty, miała głos piękny, ale lichą metodę. Pamiętasz, co ona powiedziała, księżno? „Jestem młoda i piękna, pomścij mego ojca, a należeć będę do ciebie!” Chcemy właśnie pomścić tego ukochanego ojca, a więc córka należy do nas, naszą jest własnością.
Każdy wyraz smagał boleśnie dumę byłéj śpiewaczki ulicznéj i budził w niéj smutne wspomnienia. Wszystko w niéj buntowało się przeciw obelgom, zdobyła się więc na odwagę i wyzywająco zawołała:
— Stare dzieje przypominasz, Mariano! Bella już nie istnieje, a księżna Carpegna jest wolną. Niegdyś była może niewolnicą swego męża, ale mąż umarł i żadne więzy jéj nie krępują.
— Niestety! szlachetny książę nie żyje — płaczliwie wyrzekał wioch; — skonał na moich rękach w Rawennie, z imieniem żony na ustach. Ta ukochana żona była wtedy daleko, w Paryżu, zajęta dziełem zemsty, nie mogła mimo najszczerszéj chęci wziąć udziału w ceremonii pogrzebowéj... Umarł zacny starzec, ale duch jego jest nieśmiertelny; jak cień Ninusa w operze Rossiniego, unosi się nad nami, patrzy na ciebie, księżno, i mówi: strzeż się!
— Czy to ma być groźba? Wiem, że bylibyście zdolni mię zabić...
— Zabić?... Kto słyszał coś podobnego! Nie, pani, możesz być spokojna, w Rozynie uszanujemy zawsze córkę Savelli’ego.
Rozpacz ją ogarnęła, czuła, że jest zgubioną. Ten nędznik nie odjedzie bez niéj; Marceli może wrócić za chwilę i dowie się wszystkiego... z jakim wstrętem odepchnie ją wtedy! Nic nie pomogą pieszczoty i spojrzenia, nazawsze!... oszukany kochanek wypędzi ją, wzgardzi O! stokroć lepiéj uciekać zaraz.
Nie mogła jednak zdobyć się na taką ofiarę. Przez otwarte okna widać było gasnące blaski zorzy zachodniéj, wiatr od morza igrał z jéj włosami, dzwony z Sasseville rozbrzmiewały poważnie na Anioł Pański, wszystko w około oddychało szczęściem i spokojem. I ona miałaby rzucić to błogosławione ustronie, gdzie każdy przedmiot mówił jéj o miłości.
Mariano tymczasem wyciągnął się na fotelu i, zapaliwszy cygaro, mruczał niby do siebie:
— Disgraziati noi! Czy można kiedy rachować na kobiety? Oto i ta naprzykład, córka bohatera, który zginął jak męczennik. Krew Scypiona Savelli dotąd daremnie woła o pomstę, ale córka jego jest głucha na ten głos i woli gruchać... z kim? Z synem mordercy!
Rozyna skoczyła do niego.
— A któż mię popchnął w tę otchłań hańby i wstydu, jeżeli nie wy nędznicy? Kto mi kazał rozkochać go, jeżeli nie mój mąż, książę Carpegna?
— Zapewne, kazał ci go rozkochać, ale nie mówił, żebyś się sama w nim rozkochała. Źle zrozumiałaś nasze instrukcye, księżno.
— Wasze instrukcye... Ach! dlatego, żeście mię wyciągnęli z błota, sądzicie, że mam serce nędznicy? Kazaliście: „rozkochaj go, żebraczko, musisz być posłuszną, bośmy cię kupili” — a ja pokochałam!...
— Zupełnie jak Rodryg i Ksymena — urągał Mariano. — To wygląda na tragedyą.
— Groziłeś mi przed chwilą, a więc zabij mnie; nie będę ani pierwszą, ani ostatnią twoją ofiarą... Zabij mnie, gdyż do siebie saméj czuję wstręt i pogardę... Buntuję się przeciw wam; co mię obchodzą wasze plany i zamiary?... Przez was pokochałam tego człowieka, teraz ta miłość jest dla mnie katuszą... Nie należy igrać z ogniem, widzę to — zapóźno... Ja kocham, słyszycie? Kocham, kochaml...
— Niepotrzebnie się zapalasz księżno? Zkąd ten szał?.
— Zkąd? albo ja wiem! Może on rzucił na mnie jaki urok? a może los tak chciał?... Zresztą ta miłość usprawiedliwia mnie; jestem kobietą lekkomyślną, ale byłabym bez serca, gdybym go nie kochała... Mój mąż mię poniżył, ten mię podniósł, dlatego go kocham.
Rzuciła się na krzesło i zakryła twarz rękoma.
Mariano wstał i zbliżył się do obrazu wiszącego na ścianie; był to portret hrabiego Brutusa Besnard’a, w szkarłatnéj todze prokuratora, bramowanéj gronostajami; hrabia Brutus na portrecie miał rękę wyciągniętą, jak człowiek, który potępią i żąda potępienia.
Włoch patrzył przez chwilę na te nienawistne rysy, a potém odezwał się ze zjadliwém szyderstwem:
— A hrabia Brutus, biały rzeźnik, co mówi na waszę miłość?
Kobieta drgnęła przestraszona, a Mariano poskoczył ku niéj i, pochwyciwszy za ręce, gwałtem zawlókł przed portret.
— Patrz nędznico! — syknął — tak wyglądał ten człowiek, kiedy stawiono przed nim ojca twego, okrytego niezagojonemi jeszcze ranami! Tak patrzył, kiedy żądał powtórnéj kaźni dla bohatera, którego sama śmierć oszczędziła! Tak się uśmiechał, kiedy rozstrzelano powtórnie męczennika Włoch!... Patrz, kochanko jego syna, całuj te ręce, pieść suknię, na któréj są jeszcze ślady krwi Savellich!
Pochwycił ją za szyję i zmusił do pocałowania portretu; wyrywała mu się i paznokciami kaleczyła jego ręce.
— Tak, macie słuszność, nędznicy! — krzyknęła, kiedy ją puścił nakoniec — ta miłość jest zbrodnią!... Więc zabierajcie mnie, czyńcie ze mną co chcecie; kupiliście mnie, jestem waszą własnością... Szatany!... Jedźmy ztąd prędzéj, zanim on powróci, bo gdybym go zobaczyła, nie ruszyłabym się ztąd; umarłabym u nóg jego!...
— Va bene — rzekł łagodniéj Mariano — teraz jesteś znowu księżną Carpegna... Jedźmy, tam w Paryżu czekają nas niecierpliwie... Gdybyś pani wiedziała, jak zaszczytną przeznaczamy ci misyą!...
Zarzucił na jéj ramiona szal koronkowy i wtedy spostrzegł, że płakała.
— Nie płacz, signora, rozdzierasz mi serce! Zapewniam cię, że zobaczysz niedługo twego giovinotto.
— Nigdy! nigdy! — łkała.
— Sam ci go sprowadzę.
Ze wstrętem odwróciła się od włocha.
— Nigdy! — powtórzyła z mocą — poszukajcie sobie innego narzędzia do waszych łotrostw, ale jemu dajcie już pokój... Nie chcę go widzieć, nigdy, nigdy!...
— Tak się to mówi — z niedowierzaniem odparł Manano — ale ktoby zważał na przysięgi zakochanych!... Oto ostatnie pożegnanie.
Położył na stole list zawczasu przygotowany.
— Spieszmy się! — zawołał — koléj nie czeka.
Podał rękę spłakanéj kobiecie, ale ona odepchnęła go z pogardą. Miała już przekroczyć próg salonu, wtém oczy jéj padły na pęk róż, przypiętych do stanika. Pochwyciła je gwałtownym ruchem, przycisnęła do ust i położyła na stole, obok listu.
Mariano śledził każdy jéj ruch.
— Capisco rzekł z udaném wzruszeniem polna róża, symbol pięknéj księżnéj, słodkie wspomnienie chwil miłości... Szczęśliwy młodzieniec!
Rozyna wybiegła nie oglądając się za siebie. Lica jéj pałały, oczy były suche.
Za chwilę powóz unosił ją ku nieznanéj przyszłości.
Kiedy Marceli wrócił do zamku, w salonie było pusto i ciemno. Kazał przynieść lampy i wtedy dopiero spostrzegł list na stole; pochwycił go z niepokojem i rozerwał. List zawierał tylko dwa wiersze:
„Zdawało jéj się, że cię kocha, ale to było złudzenie. Zapomnij, jak ludzie zapominają.”
Marceli krzyknął i pochwycił się za głowę; nic nie rozumiał.
— Gdzie jest księżna? — zapytał służącego.
— Wyjechała temu pół godziny.
— Sama?
— Nie, z tym panem, który na nią czekał.
— Czy mówiła dokąd jedzie?
— Nic nie mówiła.
— Niech zaprzęgają natychmiast, ja ją, dogonię!
Po wyjściu służącego, znów pochwycił bezimienny bilecik. Wtedy spostrzegł pęk róż polnych; zaśmiał się dziko i, cisnąwszy kwiaty na ziemię, deptał nogami.
— Masz, komedyantko... Tak samo radbym uczynić z tobą!... Ach! jestem wolny nakoniec!...
W oczach mu się zaćmiło.