<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Pilot
Tytuł Zabawa
Pochodzenie Panny szczerbate: opowiadania
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1962
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZABAWA

Karman trzyma donicę na kolanach i ledwie gryzie żółte kostki dyni, gęsto zmieszane z gałeczkami cynamonu. Dynia jest chłodna i ostra. Karman odstękuje głęboko, przerywa jedzenie i wpatruje się w okno. Podwórze jest ciche, pełne świateł zachodzącego słońca. W izbie też jest cicho: tylko gulgocze sagan z gotującymi się kartoflami. Przysłuchawszy się lepiej, można usłyszeć także dochodzący skądś dźwięk, cichutki jak jęk głodnego komara: dalekie skrzypce. Karman przekręca się w krześle, ładuje sobie do ust dwie czubate łychy przysmaku. Żółte kostki rozsypują się po stole. Karman zbiera je i wkłada sobie do ust.
Potem wstaje i poczyna wałęsać się po izbie. Potyka się o jakiś gar, który dudni jak zmoknięty bęben. Karman klnie, z powrotem siada przy stole i znów chlipie dynię, choć mu się nie chce, całkiem nie chce...
Po suchym żwirowatym śniegu zgrzytają czyjeś kroki, tupoczą w sieni.
— ... dobry Karman!
— Aa — mówi Karman. Przy drzwiach mrok jest gęsty jak żur. Przez chwilę Karman nie widzi nikogo. Dwaj mężczyźni zbliżają się, stają dwa kroki od stołu.
— Dobry wieczór, Karman — mówią jeszcze raz. Niższy mówi to „dobry wieczór” wyraźnie i długo, a jego twarz z wysuniętą szczęką przypomina przez chwilę nie domkniętą komodę.
Ale Karman i tym razem nie odpowiada na pozdrowienie.
— Gąsiorek, Dydus — mówi. Język ma suchy i szorstki jak wczorajszy blin. Donica drży mu w rękach, potem nagle trzaska cichutko. Po stole dwoma strużkami rozlewa się dynia.
— Jasna cholera — mówi Karman. Ściska w rękach pękniętą na pół donicę i nie porusza się. Ciecz rozlewa się kałużą na stole, potem strużką spływa w stronę Karmana, kapie mu na kolana. Karman cofa się, krople stukają teraz o podłogę. Wszyscy wsłuchują się teraz w ten wyraźny, monotonny dźwięk.
— Trzeba by coś... — mówi w końcu Dydus. Znajduje na piecu jakąś miskę, bierze z rąk Karmana skorupy donicy i przelewa resztę dyni do miski. Potem gazetą wyciera kałużę ze stołu.
— Kurwa — mówi i zupełnie nie wiadomo po co i dlaczego tak mówi. Karman siedzi i pociera ręce: są suche i sztywne jak nowe dwudziestozłotówki.
— I co tam... Jak tam — mówi. Nie chce o nic pytać, chce mówić, coś mówić, nie może już znieść tej ciszy, ale teraz widzi, że to, co mówi, to są pytania — i urywa wpół słowa.
I znów nikt nic nie mówi.
Gąsiorek przełyka ślinę. Karman patrzy na niego z natężeniem.
— Karman? Co tobie tak siedzieć? Ciemno, głucho...
— Zapalę lampę — porywa się Karman. Rzeczywiście, myśli, rzeczywiście można zapalić lampę!
— Nie, nie — powiada Dydus. — Chodźmy na zabawę, co, Karman? Co to, my już stare dziady? Ćwiartuchna przy niedzieli nie zaszkodzi...
— Komu jak komu — zdumiewa się Karman. — Ale ja? Teraz? Gdzie mi tam!
— Chodź, Karman! Pogardzisz to półlitrem od nas? Pogardzisz?
— Ale gdzie... ale gdzie... — mamle Karman. Bierze płaszcz, rozlatanymi rękami szuka rękawów. Dydus podbiega, podtrzymuje.
— Niech — krzyczy Karman, z rozmachem uderzając jedną ręką o drugą. — Niech!
Milknie i ściągnąwszy rękawicę, wsuwa dłoń do kieszeni. Nóż jest śliski i ciepły.
Mróz jest mocny, ziemia dźwięczy pod stopami jak struny basetli; księżyc wisi nisko.
„Tu chyba nie kropną... Tu chyba nie. Widać”.
— Ładnie szczypie — mówi.
— No, mrozisko się zwaliło — przytakuje Dydus.
— I mróz dobry — filozofuje Gąsiorek. — Jak potem puści, to jakby się człowiek w raju znalazł.
Z drzwi Dybów, gdzie jest zabawa, bucha para. Gąsiorek komuś przy drzwiach rzuca pieniądze za wstęp, przemykając się między tańczącymi, idzie ku stolikom. Wszystkie są zajęte, ale Gąsiorek szepcze coś do ucha Kicińskiemu, który siedzi sam — Kiciński się ogląda, łapie swoją butelkę, kawał kiełbasy i znika.
— Prosim — z szerokim gestem mówi Gąsiorek. Częstuje papierosami i idzie do bufetu. Dydus biegnie za nim.
Karman zostaje sam. Siedzi, patrzy w koniec swojego papierosa, nie podnosi głowy. „Jezus, Mario — mówi sobie w duchu. — Jezus, Mario”.
Czuje na sobie wzrok wszystkich. Papieros już się kończy, tamtych jeszcze nie ma. Karman podpiera głowę rękami i patrzy w ścianę.
Wreszcie wracają. Dydus rozkłada talerzyki z ogórkami, Gąsiorek wyładowuje butelki: z każdej kieszeni jedną.
— Po co tyle? Po co aż tyle? — bąka Karman. Nie rozumie nic.
Gąsiorek szpera jeszcze w kieszonce kamizelki, wyciąga coś zawiniętego w papierek i pyta:
— Karman, lubisz z pieprzem wódkę? Nic lepszego.
— Pewnie — mówi Karman, choć nigdy jeszcze nie pił takiej wódki.
— No, to lu — powiada Dydus.
Karman wychyla kieliszek, odkaszluje:
— Mocna bo jest.
— Jak wódka, to tylko taka — z zadowoleniem powiada Gąsiorek.
— Aż pod sercem łupie — przyświadcza Dydus.
— Dobra, nie ma co — jeszcze raz chwali Karman.
— No, to lu!
Karman zagryza ogórkiem.
— Dobre ogórki.
— Wsiowe.
— Wsiowe zawsze dobre.
Karman ogryza ogórek po mysiemu, skrobiąc z wierzchu zębami. Słona woda ścieka mu do rękawa. Karman krzywi wargi, nie umie się uśmiechnąć.
— No, to lu — mówi Gąsiorek. — Za wieś.
Dydus miętosi papierosa w zębach, mruży oczy, wybijając korek z następnej butelki.
— No, to tej wiśnióweczki. Twoje zdrowie, Karman, po raz pierwszy.
— Po raz pierwszy — dźwiga się Gąsiorek. Zatacza się i kropi naokoło wódką.
...Jest ciepło i dobrze. Dydus kołysze się, błogosławi kieliszkiem i bełkocze coś; Gąsiorek uśmiecha się księżycowo w chmurze tytoniowego dymu.
„Uważaj, zaraz da ci w mordę... Da ci w mordę... Ale co ja im winien? Prawdę powiedziałem, prawdę i tyle, każdy zrozumie...” jest miękko, łagodnie i ciepło.
— Karman, twoje zdrowie! Twoje zdrowie po raz pierwszy!
— Nie, nie — sprzeciwia się Karman. Ale pije, potem łapie w garść ogórek i odgryza wielki kawał.
— Chłopy! — krzyczy podnosząc się. Usta są nieruchawe, jakby zamarznięte. — Kochane chłopy... Wasze zdrowie!
— Zdrowie! — odkrzykują tamci.
„Kochane chłopy, swoje chłopy”. — Zdrowie! — wrzeszczy. Cały świat łagodnie spływa w dół. Świat gwarny, ciepły i wesoły...
Aż nagle robi się cicho; Karman przez siłę otwiera oczy. Wszędzie naokół twarze, czerwone, wirujące gęby — i ręce napięte, dygoczące, ku niemu wymierzone, ręce Gąsiorka.
— Ludzie — słyszy i widzi tę Gąsiorkową gębę jak nie domknięta komoda. — Patrzcie, ludzie, udusiłbym go, własnymi rękami udusiłbym.
Karman patrzy na te ręce, spęczniałe, ogromne. — Za te cztery lata udusiłbym... Ale nie mogę mu dać w mordę nawet, taki to i po śmierci by człowieka zgnoił... Ale żarł moją kiełbasę i pił moją wódkę... Mogę mu teraz choć w gębę napluć...
Karman opiera się rękami o ławkę, usiłuje wstać.
— Gąsiorek. Dydus — mówi. Czka mu się kwaśno dynią. — Ja przecież nic! Nic! Tylko prawdę! Przecież to wyście byli... wyście spalili... A czy tamten to już nie człowiek... że kocia wiara? Nie ma żyć? Gąsiorek, Dydus...
Otwiera oczy i znów widzi te ręce, zbliżające się ku niemu coraz bardziej.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.