<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Zaczytana
Pochodzenie Zaszumiały pióra
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZACZYTANA


W zielonym buduarze, zanurzona w fotelu, czytała. Była noc świąteczna, po wieczerzy wigilijnej. Gęsta zamieć śnieżna sypała w szyby okien, jakby kto piasek rzucał z pełnych sit. W buduarze na konsolce paliła się świeca, błyskając żółtym ognikiem. Czerwono złote refleksy błądziły po zielonych ścianach, zapalały iskry na ponsowem obiciu fotela, igrały na obnażonych piersiach i szyi Zaczytanej, czyniąc niepochwytnym zwój gazy, co otulał jej kształty aż do ciemnej sukni ściśniętej w stanie. Włosy luźno spięte z tyłu głowy nabierały w ogniu połysków metalicznych. Ciepły, przytulny buduar dobrze ochraniał wątle okrytą postać Ireny, jednak dreszcze wewnętrzne wstrząsały chwilami jej ciałem. Oczy spuszczone na duże album w gustownej oprawie, mrużyły się często, z pod masy rzęs nie jedna łza spadła na welinowe kartki jaskrawe w blasku świecy.
Nie jedno westchnienie poruszyło żywiej zwojem gazy.
Tyle wspomnień!
Wieczór wigilijny, miniony, jakby w szarej pomroce oddalenia, znikł w pamięci ludzkiej Zielony buduar nie zapomniał, zachowując w swych ścianach dawne marzenia.
Od tamtej wigilji buduar nie widział już promiennych uśmiechów na twarzy Ireny, zaszły one razem ze słońcem szczęścia, za sunęły się chmurami.
I teraz jest noc powigilijna, i dziś jak wówczas śnieg sypie w okna, zamieć na dworze. W domu cicho, wszystko śpi.
Irena odczytuje ukochane album, gdzie ma mnóstwo pamiątek. Jaką moc czaru mieszczą welinowe kartki, zawrotną przepaść wrażeń, cudną woń irysów delikatnych, drażniących duszę i zmysły.
Irena przy ognistym pasemku jednej świecy, czyta i myśli, leci duszą przez śnieżne dale, gdzie szumi morze. Gdzie góry strome o zielonych stokach, wspaniałe w swym uroku i majestacie.
Myśl Ireny przebija zielone ściany buduaru i gna niepowstrzymana, leci z wichrem jak zamarzły płatek śniegu. Oczy utkwione w albumie widzą co raz nowe obrazy. Widzą wieczerzę wigilijną, taka radosną. On był wówczas z nią razem, łamali się opłatkiem — mówiąc sobie oczyma dużo. Usta musiały milczeć. Lecz mowa oczu daje często więcej szczęścia i upojenia, może ułudy?... słowa bywają za blade, aby wyrazić niemi całą potęgę uczucia.
Irena wspomina ubieranie drzewka wigilijnego i rozmowę przy zawieszaniu cacek. W tej chwili najtragiczniej przedstawił się im dramat ich życia. Zmuszeni ulec konieczności powiedzieli to sobie jasno i wyraźnie. A cacka na choince świeciły, drzewko szemrało, jak by mówiąc:
„Nie dla was szczęście, nie dla was życie rodzinne“.
Po wieczerzy śpiewali kolendy, ona rozdawała dzieciom zabawki, on pożerał ją smutnym wzrokiem i mówił do swej duszy pogrążonej w sadzy nieszczęścia.
— „Nie dla mnie ty, nie dla mnie“.
Minęły smutne święta, bo wigilja była dla nich przełomem ze złotej ułudy do szarych pustyń rzeczywistości.
Minęły święta, on wyjechał, rozstali się — może na zawsze?
I przeszedł rok. Znowu wigilja.
Świat się toczy!
Teraz Irena sama ubierała drzewko, każde cacko kropiąc łzami. On nie siedział w kącie salonu na foteliku, nie łamała się z nim opłatkiem. Przy wieczerzy łkanie tamowało jej głos, w piersi czuła ból rozpaczy i żalu.
A śnieg sypie tak samo jak przed rokiem, na dworze zamieć.
W ciszy nocnej zdaje się rozlegać pieśń uroczysta:

„Bóg się rodzi, moc truchleje“.

Irena czyta półgłosem:

„Ledwiem cię poznał, już cię żegnać muszę —
A żegnam ciebie, jak gdybym przez wieki
Był z tobą razem i kochał twą duszę,
A teraz jechał w jakiś kraj daleki
I nie miał nigdy już zobaczyć ciebie,
Chyba gdzieś, kiedyś po śmierci, tam w Niebie.

„...Te słowa Krasińskiego pisał on przed rokiem po wieczerzy wigilijnej, gdy zostali sami w salonie.
Irena poczuła wilgotną chmurę w, oczach, łzy splamiły welin. Jedna po drugiej spadały z pod ciemnych rzęs Zaczytanej — lecz nie czuła tego. Ręce jej drżały, łkanie porywało gwałtowne, zaciskała usta, by nie wydać jęku.
Wszystko stracone, nadzieje zamarły, w rzeczywistości nie żyły nigdy. Zwiędły piękne kwiaty szczęścia, zagasły ognie, co w sercu rozgrzewały namiętność.
Tylko iskry uczuć serdecznych wybuchają potężnie w złote stosy. Irena kocha wielką miłością, jej miłość dla niego rośnie i olbrzymieje, ubrana nie w jaskrawą szatę namiętności, lecz w bladą iluzję ideału.
Tej delikatnej, cudnej tkaniny, nie zerwie żadna siła w życiu, żadna brutalność światowa.
To szata Anielska. Przędą ją złotowłose Anielice w obłokach, gdzie nie sięga złość ludzka, gdzie ironja dostępu nie ma, bo ją tam depcą jak gada.
Jasne Anielice przędą tkaninę, snują z blasków zorzy, z bieli swych piór. Wdychają w nią wyżynę uczuć, powagę i anielski majestat. Takiej szafy świat nie zbruka, bronią jej potęgi.
Taka rozbłękitniona iluzja nie często ubiera uczucia ludzkie, ona idzie zawsze śladem ideału, unika jaskrawej szaty zmysłowej — wytworu duchów ciemnych. Owiewa jedynie uczucia uświęcone. Świat je nazywa — zbłękitniałemi.
Bo są potężniejsze od codziennych, tem samem nie dościgłe dla uczuć w jaskrawej szacie zmysłów.
Myśli Ireny, tętna jej serca są wyanielone. Genjusz ideału błądzi w zielonym buduarze.
Irena siedzi smutna, zaczytana w literach drogiego pisma.
A tam nad morzem, w kraju pomarańcz, tam gdzie słońce jak wielki, rozpalony lampion sypie na ludzi kaskady złota, tam gdzie brzmią słodko mandoliny, gdzie białe żagle prują błękity Adrjatyku, tam gdzie on podróżuje; — czy nad nim unosi się jaki duch?...
Jest mężczyzną i minął rok — wielka przestrzeń czasu!
Anielice przędzą swą otaczają przeważnie uczucia kobiet, mężczyźni częściej hołdują jaskrawej szacie zmysłowej.
Ta łatwo blednie w oddaleniu i bez widoku, który ją pobudza.
Więc czego on doznaje po upływie roku?...
Iluzja go nie owiewa. Irena nie zbłękitniała w jego uczuciach, a jaskrawa szata zbladła, może zanikła?
Co on odczuwa?...
Może piękność natury, może własny dobrobyt życia, może nudę czy apatję?...
Co porywa go?....
Czy wir życia?... czy zgiełk przy stole Kasyna i suche wołanie krupierów?....
Za czem tęskni?...
Ha! może za krajem?...
Genjusz z zielonego buduaru nie wyfrunie do niego, Anielice nie użyczą mu swej szaty.
Minął rok. Wielka przestrzeń czasu, otchłań zapomnienia!
Dla Ireny to czas nie zadługi, nie wygnał go z jej pamięci, ona nie odepchnie Anielic, nie zdejmuje iluzji. Genjusz ideału otaczać ją będzie aż do zmroku jej istnienia, aż do zaniku.
Łzy Ireny zdawały się zastygać w swym bólu.
Zamyślona smutnie, jasnowidząco, popadła w szarą zaćmę tęsknot.
A śnieg sypał w okna, wiejka nie przestała szaleć. Strop nieba nieznacznie zbladł.
Wstawał świt.
Boże Narodzenie — pierwszy dzień święta.
Nisko na konsolce dopalała się świeca, rzucając na zielone ściany buduaru, na obnażoną pierś Ireny, na zwoje gazy — czerwono złote refleksy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.