<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Połączeni
Pochodzenie Zaszumiały pióra
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POŁĄCZENI


Siedząc na fotelu wpatrywała się w portret zawieszony nad biurkiem.....
Ujęty w rzeźbione ramy portret przedstawiał popiersie trzydziestoletniego mężczyzny. Blondyn o przenikliwych szarych źrenicach patrzących z dumą i zuchwałością, miał wyrytą na czole inteligencję, w wyrazistych rysach coś niepospolitego. W twarzy jego łączyły się różne sprzeczności, więc: bujna fantazja, buta magnacka, w połączeniu z taktem, powagą i głębokiemi rysami myśliciela. W zsuniętych brwiach na czole widniała energja, siła charakteru i rzutkość natury. Wydatne usta wyrażały zmysłowość, pulsował w nich pesymizm z domieszką ironji w dobrym stylu, co sprawiało wrażenie niezwykłe, zbratania się swawolnika z krytykiem. Ładny wąs, podkręcony w górę, niewielkie baczki na ściągłym szlachetnym profilu dodawały wytworności tej głowie, nie pięknej lecz indywidualnej.
Patrząc na tę twarz bardzo zresztą przystojną, mimowoli nasuwało się pytanie „co ten człowiek myśli“, i portret przykuwał wzrok ludzi głębiej sięgających, interesował.
Pod portretem, na biurku, stała fotografia młodej kobiety, jasnej blondynki w popielatej sukni i w koralach na szyji....
Przez otwarte okno wpełzały do pokoju słoneczne pasma, ogrzewając dwoje ludzi zaklętych sztuką wynalazku. Blaski otoczyły ich złotą aureolą, krzesząc w nich jakby pozory życia.
Kobieta na fotelu miała oczy utkwione w portrecie, czasem spuszczała je na fotografję i znowu wznosiła z wyrazem tęsknej myśli. Była już nie młodą. Jasne włosy utkane białą nitką świadczyły o przeżytej ilości lat, leżała na nich poważnie czarna koronka, znamię siwizny i zmarszczek. Tych jednakże rysowało się nie wiele. Ale na białej, trochę bladawej twarzy znać pewne znużenie, zarówno fizyczne jak i duchowe, może nawet bardziej duchowe. Szczupła postać kobiety już się trochę pochyliła, lecz rysy — jakkolwiek ściągnięte latami, odzwierciadłają wiernie te — na fotografji. Ta sama twarz, ta sama postać, jedynie różnica epoki — znamienna.
Tamta — wychylona z ramek tchnęła życiem, świat ją nęcił; z wiarą i nadzieją wstępowała w jego szranki. Ta dzisiejsza — utraciła wszystko z dawnych skarbów młodości, prócz duszy i uczucia, które w niej żyło stale. Tamta, w jasnym stroju, ze sznurem korali na piersiach — ozdobą młodych, ta w czarnej ciężkiej sukni i.... także w koralach. Ten sam sznur zdobiący jasną suknię tamtej, leżał teraz na fałdach czarnego stanika dzisiejszej. I nawet nie raził, wyglądał jak czerwony głóg na opadłym z liści krzewie róży. Podobna myśl przemknęła przez głowę kobiety — spojrzawszy na swą ozdobę uśmiechnęła się lekko z czułością. Wnuczka tak ją ustroiła, a teraz pobiegła do ogrodu po fijołki dla babuni. Był właśnie początek Maja, trawniki w ogrodzie aż błękitniały od tych kwiatków. Z za okna dochodził świergot ptaków, ćwierkanie jaskółek tłuczących się pod zrębami dachów, czasem gwizdnęła przeciągle wilga, lub zakwiliła makolągwa. Rzeźki poszum drzew, błyszczących świeżą zielenią nanosił do pokoju mnóstwo wiosennych zapachów.
Słońce skłonione na drugą stronę nieba, szło ku zachodowi, i na pożegnanie umajonej ziemi złociło się, grało pysznemi barwami czerwieni, tuliło ziemię w gorącym uścisku, uśmiechało się do niej promiennie. Mnóstwo świetlistych iskier, wsypanych do pokoju, migotało błyszcząc co raz ogniściej.
Postać kobiety, ozłocona zachodem, nabrała różowych odcieni, korale krwawiły się łyskliwie.
Podniosła oczy na portret i długo patrzyła w milczeniu. Po chwili westchnęła głęboko.
— Ile lat, ile lat!....
Cofnięta w głąb fotelu oddała się rozmyślaniom.
Przed oczyma jej duszy odżywały minione obrazy. Jak chmura różnobarwnych motyli spadły na nią wspomnienia.
Jedne białe, niewinne z owych czasów, kiedy młodziutka dziewczyna w białej sukni, z jasnym warkoczem spoglądała w świat z wiarą i zaciekawieniem. Z czasów, w których się nie odczuwa nadziei, bo się ją nosi w sobie nierozłącznie, jest ona w naszej krwi, jest jakby cząstką naszej istoty. Wówczas szczęście widzi się w każdym kwiatku, rozsypuje się dokoła uśmiechy pełne wesela, oczekując czegoś co ma przyjść z różów świata, czegoś co płynie razem z promieniam i słońca. I owe „coś“ ma być, potężne, świecące jak złoto.
Na rozczarowanie brak miejsca, to są czasy tęczowe, słodkie, bez kropli goryczy. Jedną tylko posiadają wadę, — że nigdy długo trwać nie mogą.
Po białych następują roje innych, co raz bardziej kolorowych motyli. Z tych wspomnień wieje wielka rozmaitość wrażeń, pełno różnorodnych uczuć. Są jaskrawe barwy, są ciemne i niewyraźne lecz nie widać już dawnej, przeczystej bieli, ani różano-złotych pyłków one zginęły bezpowrotnie.
Blade usta kobiety uśmiechnęły się smętnie. W napływających wspomnieniach ujrzała pierwszą miłość, wątłą jak drobny kwiatek wiosenny, słaby, prędko przekwitający.
A jednak ona wierzyła w jego siłę nie myśląc nawet, że może przekwitnąć.
I ten pierwszy kwiatek wykwitły z jej serca zaprowadził ją do ołtarza.
Nie zawahała się, wierzyła głęboko w szczęście, wierzyła w swą miłość, ufając bezgranicznie temu, który ją zdobył.
Czy na długo?....
Usta kobiety opadły jakby pod wpływem przykrości, gorycz musnęła jej twarz.
Wspomnienia napływały.
Znikły barwne motyle, zostały ciemne otoczone mgłą.
Ten kwiatek zginął bardzo prędko zwiądł bezpowrotnie.
Kwitnąć nie mógł, taką już miał naturę.
Ona z początku nie wierzyła, nadto ufała w jego moc by odrazu dojrzeć więdnięcie. Lecz i to nastąpiło. Przeraziła się.
Rozpacznie zaczęła podwajać starania, chcąc zatrzymać zanik uczuć, lękała się czarnego kręgu pustki. Wszyskiemi siłami, ale już bez nadzieji, podźwignęła to, w co nie wierzyła Ze względu na dzieci było to dla niej drogiem. Szeptało jej w duszy, że ta wałka ją podtrzymuje, że w tem borykaniu się tli słaba iskierka nadzieji wskrzeszenia tego, co zamarło. Czuła, że gdy ta iskierka zgaśnie otoczą ją chmury czarne, ciężkie niedolą. Że wówczas pozostanie tylko obowiązek i że poniesie go bez osłody, bez jednego promyka jaśniejszego. Więc z głuchą rozpaczą szamotała się sama z sobą.
Napróżno! Walka nad siły. Sama podołać nie mogła — a ten, dla którego walczyła, nie dopomógł nigdy.
Przeciwnie, przeszkadzał stale.
Zdawał się nie widzieć jej starań serdecznych.
Przeszkadzał, bruździł, rwał to co nawiązała, gasił co zapalała, oziębiał co chciała ogrzewać.
Tytaniczne siły za słabe byłyby na taką walkę, musiała ulec.
Ta walka skończyłaby się u niej razem z życiem, może nawet zwyciężyłaby samą siebie, lecz brakło jej pomocy, a choćby nawet pewności — że i on pragnie tego, do czego ona dąży.
Miała inną pewność; on o tem nie myślał. Był na wszystko, co się tyczyło ich szczęścia, obojętnym. Szydził z najdroższych jej uczuć.
Wówczas opadły jej ręce.
I wtedy otoczyła ją czarna, ciężka chmura smutku, wzięła na swe barki obowiązek i wpatrzona w dzieci wytrwale szła naprzód.
Ale w sercu, jakkolwiek umieściła w niem dzieci, było pusto.
W duszy, chociaż oddała ją dzieciom, było pusto.
Głusza opadła ją zewsząd i ciężyła jej.
Z początku nie rozumiała się. Lecz bezmiar smutku i nagle obudzonej tęsknoty uświadomił ją, wskazywał istotną przyczynę pustki, która, mimo uczuć dla dzieci i gmachu obowiązków ogarniała ją co raz potężniej.
Drzemały w jej sercu, niespożytkowane siły duchowe, pragnienie szczęścia budziło się gwałtownie. I rozpacz zaczęła ją toczyć jak robak, gdyż wiedziała, że wszystko to już dla niej zamknięte.
Świat ją pociągał, nęciło inne życie — a musiała znosić własne.
Kobieta otworzyła oczy i zwolna wzniosła je na portret. Oświecały go ukośne promienie słoneczne, w oczach kobiety błysnął również jasny płomyk, na twarzy wystąpiły słabe rumieńce, odetchnęła głęboko.
Cóż się stało?...
Oto w czarnej chmurze, zaświecił złoty gorący ognik i uwieńczył ją, tchnął na nią nieznanym czarem.
Odżyła!
A chwila ta, przytłoczona ilością lat, musiała być znamienną reakcją w jej życiu, gdyż jeszcze teraz twarz kobiety odmłodniała. Wspomnienie, niby złoty motyl, rozsiało dokoła niej tysiące pyłków drogocennych. Twarz, kobiety promieniała.
Trzymając oczy utkwione we własnej fotografji, dotykała ręką korali, uśmiechnięty rozjaśniony wzrok znów podniosła na portret.
Ile lat! ile lat!
Kiedy pierwszy raz poznała tego, którego rysy widzi na portrecie, była wówczas bardzo młodą. Fotografja jej na biurku pochodzi z owych czasów, nawet z pamiętnej chwili pierwszego spotkania: miała na sobie tę samą popielatą suknię, i korale. Dziś jedynie na portretach przypominają przeszłość.
Tylko dusza jej pozostała niezmienioną, uczucie nie zestarzało się. Czy u niego tak samo?
Od owej chwili szczęśliwej, gdy pierwszy raz podali sobie ręce, przepłynęła fala czasu.
Ile walki, ile męki!
Ale dziś mogła spoglądać w swą przeszłość z podniesionem czołem, wybrnęła z trudnych warunków bez skazy.
Przechodziła ciężkie rozterki duchowe, zwalczała silnie pokusy i wyszła zwycięsko. Dla siebie nic nie żądając, była jednak szczęśliwą, kochała i miała wzajemność. Jej szczęście świeciło dla niej jak lampa zbawienia, nie mogła jej dosięgnąć, jedynie zdaleka brać z niej ciepło do swej duszy.
Chciała się bronić, przeczuwając, że ta miłość będzie jej niedolą, lecz jednocześnie, gwiazdą na jej ponurem niebie bytu.
Więc walczyła z miłością.... i kochała coraz potężniej.
Broniąc się rozpacznie... tą samą siłą brnęła w zaczarowane koło.
Nie pomogły obowiązki przywoływane na pomoc, ani groza ciasnych warunków w jakich wzrosła jej miłość.
Z przerażeniem spostrzegła, że jest na stromej pochyłości, jeden krok nie baczny — a runie w przepaść. Cofać się nie miała sił. I tłumiąc w sobie uczucia, zaciskając zęby, nakazując milczenie namiętnościom — pozostała na krawędzi przepastnej. Siła zbyt potężna rwała w niej wszystko!
W sercu, w duszy, w mózgu, we krwi, krzyczało jej: kocham! kocham!
Usta milczały, to zależało od niej i to postanowiła uratować.
Wówczas spostrzegła różnicę pomiędzy wątłym kwiatkiem wiosennych jej uczuć — a tym dzisiejszym wspaniale rozrosłym krzewem miłości.
Zrozumiała... słabiutki kwiatek zginał, nie mógł żyć na gruncie gdzie mogą wzrastać takie krzewy.
Poczuła siłę, której się w sobie nie spodziewała. Nosiła w swej duszy wielką potęgę, lecz nie mogła jej spożytkować — ale zamknąć, gorące wybuchy wtłoczyć gdzieś na same dno serca, aby najdrobniejsza iskierka nie wyjrzała z tej otchłani, aby nic nie odkryło istotnej prawdy.
I takie siły marniały. Taka miłość milczała. Dlaczegóż przyszła zapóźno?... Dlaczego w tak nieprzyjaznych warunkach?
Wielka prawda nie mogła mówić prawdy, musiała nawet kłamać.
Jakże powiedzieć ukochanemu: „kocham cię, choć należę do innego“ jak powiedzieć temu, z którym dzieliła życie: „kocham innego, choć należę do ciebie“.
I zgryzła w sobie miłość nieszczęsną, stłumiła jęk wyrywający się z piersi.
Dla ocalenia kobiecej godności, dla ocalenia ambicji.
Pomiędzy nią a ukochanym stało dwoje łudzi... ten, któremu ona przysięgała i ta, której tamten przysięgał.
Straszna otchłań! przepaść bez wyjścia. Przytem obok niej stały dzieci. Dla dzieci kobieta poświęci wszystko: szczęście, dolę, samą siebie.
Ona musiała zgnieść serce, aby dać dzieciom dobrą sławę matki Nie miała prawa odbierać im tego skarbu. Ona to rozumiała i on rozumiał.
Był szlachetny!
Kto nigdy nie walczył z potęgą uczucia — ten nie pojmie ile siły, rezygnacji i wytrwałości walka taka wymaga.
Zmaganie się uczucia z rozumem jest ciekawą batalją. Siły nie równe.
Uczucia to siła napadająca, strona zaczepna, to wreszcie armja zjednoczona. W zakres jej wchodzi serce — główny motor, pragnienie, tęsknota duszy, siła temperamentu, która popycha całą armję w stronę przez siebie oznaczoną. A jako wróg tej potęgi występuje zimny rozum, sztywny na wszelkie namiętności, bierny na wolę serca, głuchy na jego krzyk, obojętny na prądy temperamentu.:
Jak gladjator, występuje okuty w swe zasady, jak w pancerze. Cóż go obchodzi, że się jego przeciwnik męczy, że te blachy straszą go, że go zabijają. On dąży do swego celu.
I ma podstawy wielkie, prawdziwe, pełne prawdy i siły. Lecz występując do walki już przeraża...
Kobieta ciężko westchnęła.
Ona tak walczyła przed laty, takie siły w niej się zmagały.
Jak długo wytrwałaby?... może całe życie.
Los pokierował inaczej.
Przyszedł grom, niespodziewany i odwrócił kartę jej życia.
Po ciężkiej chorobie męża została samą z dziećmi, główną ich opiekunką.
Życie płynęło innym prądem.
Myślała, że ogólna zmiana położenia wpłynie i na zmianę duszy. Lecz światło zbawienia zamiast gasnąć zaczęło się rozświetlać. Potężny krzew uczuć rósł w niebotyczny pień. Wówczas ujrzała, że tylko śmierć potrafi zgasić w niej ten ogień.
Wszystko zostawiła za sobą — prócz miłości.
Wszystkiego się wyrzekła — prócz miłości.
Wzięła ją z sobą jak pochodnię, by oświecać i ogrzewać nią dalsze swe życie.
Odrzuciła wszystko, co on jej ofiarowywał.
Nie miała nadzieji, nie chciała niczego dla siebie, nawet zapomnienia.
Nie chciała widywać, nie zgodziła się na korespondencje.
Zabrała z sobą garstkę drogich wspomnień owianych tęsknotą, i z gorejącą iskrą w sercu poszła.
Śmiało podnosząc głowę i z dumą mówiąc:
Zwyciężyłam!
W męce, w bólu, z żalem ale zwyciężyła..... — — — — —
Kobieta podniosła oczy na portret.
Patrzyła w wyraziste rysy młodego mężczyzny z szacunkiem i wielką czcią. Usta jej szeptały:
— Zwyciężyłam, ale tyś mi do tego dopomógł szlachetnością, wyższością. Ty mię zrozumiałeś.
Jaki szlachetny!
Pozostało jej po tej walce nieskalane uczucie, drogie wspomnienie i... pewność wzajemności. Pozostało zaspokojenie sumienia i duma, że z tak strasznego chaosu wyszła bez zarzutu. Że błędne koło sprzysiężonych na nią nieszczęść nie zdołało zgnieść jej do ziemi. Że w oczach jego stanęła na takich wyżynach, do których mógł sięgać tylko szacunkiem. On wiedział, że go kochała, odczuwał jej mękę. Musiał ją cenić. Znał ją dobrze; nie była pozbawioną serca, ani temperamentu, więc jedynie siłą woli nakładała na nie wędzidło.
Podziwiał ją.
Rozstali się w przygnębieniu, z rozpaczą w sercach, lecz jednocześnie z potęgą duchową, która mówiła:
Jesteście czyści!
Mieli żal do losu, że postawił ich naprzeciw siebie po to, by odgradzać nieubłaganą zaporą.
Sumienie im mówiło, że idąc przebojem spadliby z wyżyn prawości.
Jak widmo stałaby przed nimi tamta kobieta, jego żona, która.... kochała go.
On o tem wiedział i nie miał prawa łamać jej życia.
Stało się, jak stać się było powinno.
Rozstając się uścisnęli sobie ręce z bólem, lecz z przekonaniem, że są godni siebie. Z cichej swej tragedji nie robili publicznego rozgłosu, schowali ją w duszy głęboko i w milczeniu poszli w dwie przeciwne strony.
On odszedł, unosząc z sobą całą jej duchową istotę. Miał ją w duszy, w sercu, w myśli.
Ona kochała pierwszą prawdziwą miłością.
Kochała w bezmiarze tęsknoty.
Kochała wspomnieniem.
Kochała każdą kroplą krwi, każdym nerwem, każdem włókienkiem swego istnienia, każdą tkanką duszy i ciała, każdem tętnem pulsu.
Nie widując go, kochała bez zmiany, tęsknota wzmagała w niej miłość — i ta stała się dla niej świętą.
Uwielbiając ją — czciła jak skarb najdroższy. A lata biegły, życie płynęło. Przeszłość zbłękitniała, lecz nie straciła uroku, siła drogich wspomnień nie osłabła. Stojąc ciągle na najwyższym stopniu potęgi, była tak czcigodną, że z piedestału swego nie mogła zejść na niższy stopień.
Pozostała na wyżynach. — — — — — — —
Kobieta wpatrzona w portret przymknęła oczy. Wspomnienia szły dalej.
Wiadomości o nim, które świat jej przynosił, zbierała jak drogocenne perły, kładąc je na sercu. Każdej wieści słuchała z rozkoszą, ze skupieniem, prawie z nabożeństwem.
O tajemnicy tak dla niej drogiej wiedziało zaledwie parę osób z jej najbliższych — potem gdy dzieci dorosły sama wyznała im wszystko, pragnąc, aby dowiedziały się o tem z ust matki, nie od obcych ludzi. Bo ludzie, domyślając się czegoś, sądzili ją rozmaicie.
Jednych zastanawiało, że będąc tak młodą, nie pragnęła nowych związków. Inni, odrzuceni, w gniewie szukali przyczyn, tworząc przeróżne domysły. Ale naruszyć jej dobrej sławy nikt nie potrafił.
Jej opinja pozostała nieskalaną.
Minęła wiosna jej życia i lato, nawet smętna lecz pogodna jesień była już po za nią.
Nadchodziła zima.
Lecz otaczał ją spokój. Kobieta przypominała listopadowy dzień, trochę oszroniony ale nie bez światła. W duszy czuła jasność, chociaż nieco melancholijną.
Nie wystygła tęsknota, nie uleciało wspomnienie drogiej przeszłości, wszystko to żyło w jej sercu przysłonięte księżycową srebrnicą marzenia.
Dawne walki, serdeczne niepokoje nie występowały wyraźnie jak w dniach młodości. Owiewał je cień ideału.
Czas i walki życiowe kładły na dawne uczucia piętno niemal religijne, jakby mistyczne. Wielka miłość przestała być ziemską, nie tracąc na swej sile. Żyła w całej istocie niezmiennie, ale jakby w słonecznej dali, w krainie Aniołów niedościgłych ludzkim pożądaniom. Wielka miłość realna i zmysłowa w swem powstaniu, miała wiele pierwiastków idealnych, nie zniszczył jej czas. Świetlana, choć z cichą tragedją połączona przeszłość, stała się cudną legendą rozjaśniającą dzisiejszą pomrokę, brzmiąc dźwięcznym hejnałem strun, jak złota harfa.
Kobieta na fotelu podniosła głowę, patrząc w okno. Było szeroko otwarte. Ciepłe wieczorne powietrze strumieniami lało wiosenne zapachy do przyćmionego pokoju. Smugi ogniste słały się na skłonie błękitów rzucając krwawe blaski na ziemię, ostatnie mrugania słonecznych źrenic.
Na trawnikach pachniały fijołki, bieliły się białe gwiazdki stokroci. Drzewa pokryte puchami wonnej bieli szemrały cichutko prowadząc rozmowy z przyrodą. Gwarzyły z kwiatami rosnącemi u ich stóp, z zielonemi kępami traw, z czerwienią obłoków i ostrym cieniem nadchodzącej nocy. Może opowiadały jak dziś grzało słońce, jak rzeźwiła ich rosa — i jak swym widokiem cieszyły oczy ludzkie. A może zapominając o radościach dnia, skarżyły się tylko na roje chrabąszczy i żuków, które po barbarzyńsku wplatały im się w ich białe welony.
Złe owady niszczą pachnącą ozdobę drzew, aż całe mnóstwo białych drobniutkich pyłków opada na ciemny aksamit traw. Drzewa się skarżą, żal im tej krasy, lecz nie chrabąszcze są główną przyczyną pozbawiającą ich piękna. To wiosna ich życia przechodzi.
Zamiast dzisiejszej sukni wiosennej będzie złota szata jesienna i znowu przyjdzie biała, ale zimna, bezwonma, a taka smutna, beznadziejna.
Dla czego ludzie nie mają tych praw?... dla czego oni gdy raz się przyobleką w szron, już się go pozbyć nie mogą.
Dla nich po zimie wiosna nie zaświeci, chyba ta nadziemska, W krainie obiecanej, do której duchem dążymy. Dla duszy wiosna powróci jak świetlana zorza, którą nosimy w swej wyobraźni, jak jeden z dogmatów religji. Ziemska powłoka nie ma odrodzenia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kobieta westchnęła, jakiś ciężar gniótł jej piersi.
— Skąd mi takie myśli?.. szepnęła cichutko, i dlaczego nasuwają się dziś właśnie? Całe życie ujrzała jak w zwierciadle, wypadki, wrażenia przesuwały się niby obrazy.
Dlaczego właśnie dziś?....
Czy wpłynął na to pachnący wiosenny wieczór, czy zachód słońca ognisty i tak gorąco żegnający ziemię na całą noc. Czy owe motyle, ociężale zawiśnięte nad kwiatami?.... może i one przed swą słabiutką pamięcią rozsnuwają drobniutkie pyłki wspomnień z krótkiego istnienia.
A może dokazał tego portret oświecony tak ładnie gasnącym zachodem, owe rysy drogie, wyraziste choć nieme, pełne myśli, pełne życiaa jednak bez życia.
Kobieta rozrzewniła się.
Gdyby Go choć raz jeszcze zobaczyć, choć raz przed śmiercią. Jak wygląda?... czy i jego zbliżająca się zima pokryła już szronem, czy i u niego gną się już barki pod ciężarem lat?... Oboje są późnym wieczorem, ich słońce dawno zaszło.
Kobieta poruszyła się.
Ktoś szedł do niej pocichutku, na palcach. Odwróciła głowę.
— Babuńcia nie śpi? — zadźwięczał za nią młodziutki głosik, i smukła postać uklękła przy fotelu.
Delikatną ręką kobieta pogładziła jasną główkę wnuczki.
— Nie spałam moje dziecko, dobrze żeś przyszła.
Wesoły głosik zaszczebiotał znowu.
— Jak to dobrze! ja dla babuńci narwałam mnóstwo fijołków i stokrotek i żółtych kaczeńców z łąki. Daleko, biegałam po kwiaty dla babuńci, — a oto są.
Sięgnęła za fotel i na kolanach babki postawiła spory koszyk napełniony po brzegi pachnącem kwieciem.
— Czy to wszystko dla mnie?...
— Wszystko dla babuńci, a jakże! obsypię cały fotel, całą suknię babuńci, i biurko. Jak będzie ładnie!
Chwyciła pełnemi garściami pomieszane kwiaty i zaczęła je rozsiewać dokoła. Nagle śliczny, radosny uśmiech rozchylił jej wiośniane usta, oczy błysnęły.
— Babunieczka nie zdjęła korali?... jak to dobrze! babuńci w nich tak ładnie. Ja bardzo lubię stroić babuńcię w te korale.
— Moje dziecko, już teraz ty powinnaś je nosić — odrzekła babka i umilkła nagle. Dziwny ból uczuła w sercu, pulsa w skroniach zatętniały mocniej, przymknęła oczy.
— Co to babuńci?... może mamy poprosić?... babunia tak zbladła.
— Nic malutka, to przejdzie, głowa mię zabolała, to nic.
— Może zapach dusi babuńcię?... za dużo kwiatów.
— Nie, dziecko, owszem, niech kwiaty tu będą, nie zabieraj.
Odetchnęła silniej i pocałowała wnuczkę. Nagle dreszcz przebiegł jej ciało.
— Co to — co?... — zawołała przerażona, patrząc w okno — jakiś turkot?...
— Tak babuńciu, to pewno posłaniec z poczty przyjechał.
— Dowiedz się malutka, może są jakie listy, gazety?....
Dziewczynka zerwała się z klęczek — i resztę kwiatów wysypując na biurko z pustym koszykiem pochyliła się do babki.
— A babunci naprawdę nic nie jest?... — spytała troskliwie.
— Nie, dziecko. Idź, idź!
Dziewczynka skoczyła do drzwi.
Po jej odejściu kobieta oparła się ciężko o poręcz fotela, ręka przeciągnęła po czole.
— Straszno mi, czego ja się boję?...
Spojrzała na portret.
On mówi! On mówi do mnie... porusza ustami... Boże wielki!
Z zapartym oddechem wpiła oczy w jego rysy w obsłonie krwawej łuny zachodu.
Patrzyli na siebie.
W jego źrenicach drgało życie wzbudzone czerwienią blasków, usta zdawały się poruszać. Cicha mowa szła z tej typowej twarzy do tej drugiej wpatrzonej w nią uparcie.
Halucynacja trwała.
— Co mówisz?... niech usłyszę.... co mówisz?... — szeptały usta kobiety.
Była jak zahypnotyzowaną, oczyma wrośniętą w drogie rysy.
Już nie przerażona, lecz z dreszczem szczęścia, z uśmiechem na ustach.
Czyżby go rozumiała?...
Jeszcze dług a chwila głębokiego natężenia myśli, wzroku, i z ust kobiety wionął cichy szept, jakby w obawie, że głos duszy nie zostanie usłyszanym.
— Czy już czas?... czy się złączymy?....
Powieki na portrecie opadły ruchem potakującym, na ustach błysnął blady uśmiech. Kobieta widziała to tamując oddech w piersi, ogarniał ją nieokreślony lęk i tajemna rozkosz.
— Nareszcie! Po tylu latach przemówili do siebie.
Więc on nie zapomniał! — ale co znaczy jego żądanie? On chce połączenia?
A czyż to nie szczęście wyśnione przez lata?
Usta z portretu uśmiechały się do niej ciągle, wpatrzone w nią oczy zdawały się wzywać:
— Chodź ze mną, bądźmy razem.
Wizja stała się dla niej realną prawdą. On rozmawiał z nią, po tylu latach. Była tak olśnioną, tak szczęśliwą, że nie słyszała szybkich kroków wnuczki wbiegającej do pokoju.
— Babuńciu, listów nie ma, ale są gazety, przyniosłam babuńci ostatni numer.
Kobieta drgnęła z przestrachu. Kredowa bladość powlokła jej twarz, zimno wstrząsnęło ciałem, ręką przycisnęła serce bijące gwałtownym nienaturalnym tempem.
Dziewczynka położyła gazetę na biurku i chciała ją rozłożyć, lecz zaledwo zdjęła opaskę, gdy nagle babka zatrzymała jej rękę.
— Co to babciuni?...
— Nic dziecino... zostaw mię samą, chcę przeczytać.
— Zapalę lampę może już ciemno.
— Nie, malutka... zachód mi przyświeca i tak mi jasno!
Dziewczynka stała nie rozumiejąc. Strach przeniknął jej dziecinną duszyczkę. W zamroczonym pokoju, w krwawym zachodzie i w obec bladej babki — drżała. Przycisnęła wargi do chłodnej ręki, zwisłej na czerń sukni, z czułością ale z lękiem.
— Niech ci Bóg błogosławi dziecko, — rzekła babka trochę zmienionym głosem.
— Co babciuni jest?... ja się boję.
Uśmiechnęła się do wylęknionej wnuczki.
— Dziękuję ci malutka za kwiatki, widzisz jak ładnie mię stroją — a teraz idź, chcę przeczytać gazetę.
Dziewczynka wybiegła. Palił ją pocałunek babki, był jak zawsze gorący, lecz oderwany — nie z tego świata.
Dziewczynka prędko o tem zapomniała. Dla niej świeciła pierwsza wiosna życia, wrażenia przemijały szybko. — — — — —
Kobieta nerwowo otworzyła gazetę, serce biło potężnie sprawiając ból, usta zaciskał kurcz.
Jedna strona... nic, druga... nic, gorączkowo odkryła trzecią..., i... szeroka czarna ramka... krzyżyk... obok krzyżyka... Ś. P....
— Cóż zwykły nekrolog!
.....Kobieta załamała ręce, jęk głuchy podobny do skowytu wyszedł z jej piersi. Serce zaledwo pulsowało. Pot zimny, kroplisty wystąpił na czole. Załamane ręce podniosła w górę, wzrok pełen grozy utkwiła w portrecie, z ust wionęło.
— Przeczułam... odeszłeś... jesteś tam... a ja tu sama.
Wpatrzyła się w poważne jego rysy z natężeniem, aż całą postacią pochyliła się naprzód. Oczyma szukając jakiegoś znaku, wytężając słuch, by usłyszeć wezwanie.
Ale twarz na portrecie była już tylko portretem.
Wizja nie powróciła.
Kobieta czekała długą chwilę, twarz jej stopniowo traciła wyraz przerażenia, lęk ustępował.
Bił od niej cichy spokój. Płynęła z rysów łagodność.
Oczy kobiety błysnęły ostatnim promykiem zachodu, raz jeszcze szepnęła cichutko.
— Wzywałeś mię,.. zrozumiałam... przyszedłeś po mnie?... czy dla nas tam... odrodzenie?... — Pot wystąpił obfitszy, splecione ręce opadły na suknię. Ciężko wsparła się na fotelu. Westchnęła patrząc na portret. Blade usta jej zaszeptały cichutko, spłynęło z nich imię Bogarodzicy.
Serce bić przestało — — — — —
Ostatni krwawy promyk zachodu drgający na chmurach — wpełznął do mrocznego pokoju, musnął marmurową twarz śpiącej, zajaśniał na poważnych rysach mężczyzny z portretu i rozświetlił je.
Pod ognistym, ostatnim płomieniem korale na czarnej sukni zakrwawiły się gorejącem pasemkiem. Zadrgały jak czerwony obłoczek na czarnej chmurze. Trysnęły purpurą niby krwawe łzy. — — — —
Promyk zachodu wysunął się z pokoju. Unosił na swym szkarłacie dwa duchy ciche i szczęśliwe.
Skołatane życiem, teraz spokojne.
Niósł je w przestwór jasny, do krainy wymarzonej za życia.
Do nowej wiosny, do odrodzenia.
A kwiaty zdobiące ziemię, drzew a pokryte wonnemi puchami, mroczne obłoki na niebie i powiewy wieczorne, pełne upajających zapachów, szemrały radośnie:
Połączeni, połączeni na wieki!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.