<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zagończyk
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział I.
Pan rotmistrz Andrzej Lis.

Skończyła się wojna moskiewska, acz niezupełną przewagą Rzeczypospolitej...
11 grudnia r. 1618 stanęła wiekopomna, nad rzeką Dywiliną, ugoda pomiędzy Polską a Moskwą. Pokój na lat czternaście utwierdzony został. Ziemie: smoleńską, siewierską, czernichowską, część pskowskiej i Białej Rusi car Michał zmuszony był odstąpić Koronie Polskiej i zrzec się tytułów księcia inflanckiego, smoleńskiego i czernichowskiego.
Królewicz Władysław, aczkolwiek nie cofnął swych praw do tronu moskiewskiego, posłał Michałowi najznamienitszych więźniów, jako to: ojca cara, metropolitę Filareta, księcia Golicyna i dzielnego obrońcę Smoleńska, Niemca Scheina, wielce w sztuce fortecznej biegłego.
Wycofał swoje bitne wojska hetman Jan Karol Chodkiewicz i na rubieży legł, baczne oko mając na podstępnego sąsiada od wschodu, oraz na grożącego od północy Szweda.
Polska zaczaiła się, skupiona, niby do skoku gotowa, gdyż zewsząd w owe czasy czyhał na nią wróg, a od południa nadążała najstraszniejsza burza wojenna. Kipiało w ziemi Wołoskiej i od Stambułu zalatywały podmuchy orkanu tureckiego.
Nowa zjawa nieuniknionej pożogi krwawej zamgliła niedawne wypadki, wstrząsające Rzecząpospolitą.
Umilkły echa wojny, zakończonej nad Dywiliną. Ludzie zapominać zaczynali o zgiełkliwych bitwach pod murami Kremlinu i Troickiego Klasztoru, o sławnych zagonach hetmana lekkiej jazdy, pułkownika Aleksandra Lisowskiego i kombatanta jego, pana Jana Sapiehy, o dzielnej obronie Moskwy, przez pana Gąsiewskiego załogą polską obsadzonej, i o szalonych wyprawach lisowczyków, których „straceńcami“ lub „polskimi kozakami“ pospolicie nazywano.
Pan Aleksander Lisowski już nie żył, pod Starodubem, gdzie rozpoczął sławne dzieje wojackie, życie zakończywszy. Lisowczycy pod wodzą nowoobranego hetmana, imć pana Walentego Rogawskiego, herbu Rola, z ziemi Łęczyckiej, powrócili na Podole i Ukrainę, skąd nowa turecka groziła nawała.
Zjechali się do rodzinnych gniazd nad Wartą, Bzurą i Dżwiną Lisowie i Haraburdowie. Przed laty na apel ś. p. pułkownika Lisowskiego wyruszyli oni na wojnę moskiewską w sześćset koni, pod przewodem pana Jaksy Lisa i innego jeszcze Lisa — Onufrego z Tuma.
Mało ich powróciło, bo siła Lisów bitnych i zuchwałych poległo lub przepadło bez wieści, jak Olko i Marcin z Inflant, oraz przez cały ród poważany, pan Jaksa Lis z ziemi Łęczyckiej, wojak sławny, u hetmanów na oku będący.
Wszyscy pozostali po dworach, czekając na sposobność nowej wojny i za godnemi swej sławy i doświadczenia bojowego znakami się oglądając. Nie chcieli jakoś do czerwonej, czarnej i zielonej chorągwi lisowskich powracać, albowiem nie pochwalali swawoli i zbrodni, przez wojsko to czynionych, za co nadano mu rychło przezwisko „Fur latroque legalis et regalis“.
Nie chcieli Lisowie kalać imienia szlacheckiego rodu, co żywił pamięć o sławnych czynach przodków, walczących pod Lignicą za Henryka Pobożnego Piastowicza i pod Grunwaldem pod wodzą Jagiełły, małżonka świętej królowej Jadwigi; nie w smak im było, że tu i ówdzie sejmiki infamisami oraz hostes patriae lisowczyków publiciter ogłaszali i żądali ukarania na gardle, in fundamento legis.
Ze wszystkich Lisów w wojsku, dowodzonem przez dzielnego i walecznego imć pana pułkownika Rogawskiego, pozostał tylko jeden pan Andrzej Lis z ziemi Łęczyckiej, jako sąsiad i przyjaciel pułkownika, piastującego po Czaplińskim buławę hetmańską nad „straceńcami“.
Pan Andrzej sławą wielką okrył się był pod Riezaniem, gdy to na harce wyzwał pięciu najznakomitszych witezi wojewody Chłopowa i, w pojedynkę na nich spadłszy, jak sokół na stado trznadli, usiekł, żadnego nie żywiąc.
On to zajechał w polu pod Wozniesienskiem drugiego po zdradliwym hetmanie Zaporożców — Zaruckim, wodza — Chwedkę Muchę, watażkę siły niezmiernej, lecz ten konia pod nim ubił. Spadł z kulbaki junak, a Mucha parł na niego konia, aby spisą przebić leżącego, lecz młodzian pod brzuch kozackiego bachmata chyżo się wślizgnął, podniósł na barkach, obalił, a przywalonego kozaka mieczem przepołowił, w zamachu wraz z ciałem łęk dębowy przerąbawszy.
Od niego też po tym wypadku poszła wesoła śpiewka, że:

Pyszny, zuchwały wielce kozak Mucha
Rozpadł się na dwoje, oddawszy Bogu ducha.

Najbliższa rodzina wstrzymywała pana Andrzeja, upominała, odradzała, aby się za przykładem innych Lisów z wojska swawolnego, coraz bardziej niesławą się okrywającego, wycofał, lecz junak zęby zacinał z uporem i powtarzał:
— Nie lza inaczej! Pójdę z pułkownikiem Rogawskim. Nijak inaczej! On — mnie, ja jemu wierność i przyjaźń ślubowaliśmy. Będę w wojsku rotmistrzował, jakem przedtem rotmistrzował! Jedna kozie śmierć!
Jednak widać troskał się o coś młody rotmistrz, bo ręce zaciskał, w palce trzaskał, a pewnego dnia, ujrzawszy źrebca, który był łańcuch zerwał i koniuchom się nie dawał, dogonił go, schwytał i, za grzywę trzymając lewicą, prawą ręką pomiędzy uszy tak nieopatrznie gruchnął, że zacnego konia ubił.
Wszyscy zrozumieli wtedy, że jakowąś bolączkę nosił w sercu pan Andrzej, że w zwątpieniu żył i dręczył siebie myślami ustawicznie, lecz nie pytali o nic, bo gniewny był, groźny bez miary i na rękę wartki.
Dali mu spokój, a junak, krótki nad Bzurą czas spędziwszy, odjechał mocno zadumany, stroskany i chmurny.
Klął tak siarczyście, że jadący za nim przy dwóch luzakach pachoł zbrojny, Michałko Drzazga, chłopisko barczyste, krzywonogie i milczące, za każdym razem targał głową, jakgdyby mu ktoś pięść pod nos wpychał i mruczał:
— Nim Ojczenasz zmówić — trzydziesięć razy zaklął rotmistrz... Coś mu na strychu świta, a pewnikiem, coś ladajakiego... Pfy, pfy! Po próżnicy klnie, bo wojny nie masz, a prać bez wojny nie lza, chyba kogo po pysku...
Tak mruczał do siebie Michałko Drzazga, bo tylko do siebie gadał, przy ludziach zaś milczał zawsze, chyba tylko czasem prychając swojem „pfy!“.
Znał pachoł swojego rotmistrza i niby z książki czytał, co się ma stać.
Dwóch mil od Łęczycy nie odjechali, gdy spotkali na drodze kolasę wspaniałą, w sześć koni wypasionych zaprzężoną.
Z okna powozu jakiś panek utrefioną głowę wytknął i buńczucznie zapytać raczył:
— Kto zaś jedzie?
Pan Andrzej, nic nie mówiąc, konia ku kolasie popchnął i panka w twarz plasnął, aż się po błoniach rozległo, poczem odjechał, lecz kląć przestał. Zerwał nadmiar złości i serce ukoił.
Nagle śmiać się jął wesoło, obejrzał się za pachołkiem i krzyknął:
— Jak suponujesz, Michałko, czy rychło ta lala utrefioną zęby pozbiera, bo sine dubio rozsypały się mu po karocy? Hę?
— Pfy! Pfy! — mruknął pachoł, a takim basowym głosem, niczem do pustej beczki gadał.
— Będzie pamiętał spotkanie? — spytał rotmistrz.
— Hum, huin! — odpowiedział Michałko.
— Złościsz mnie swojemi niedźwiedziemi pomrukami, chłopie! — zawołał junak.
Michałko podniósł szerokie bary i więcej się nie odezwał.
— Nie podoba ci się, więc pary z gęby nie popuszczę... — pomyślał rezolutnie.
Pojechali, nic do siebie nie mówiąc więcej.
O czem myślał pan Andrzej, trudno było odgadnąć. Michałko zaś zadumał się nad tem, że przecież na kraśną dziewkę wyrosła Klimka Czesnówna, co to przed wojną chodziła niby gąska oszczypana, a tem... Pfy! Pfy!
Z takiemi myślami jechał, bacząc na luzaki i na rotmistrza, który pędził szybko naprzód.
Droga była przed nimi daleka, bo, jak się rzekło już, zdążał pan Andrzej do swoich lisowczyków.
Leżeli zaś oni na Podolu, aż hen! — pod Bracławiem nad Bugiem.
Zmiarkował niebawem pan Lis, że jadąc swemi końmi, zmarnuje wierzchowce, a zacne to były bachmaty-zdobyczne, z wojny moskiewskiej przywiedzione. Zawinął więc rotmistrz do najbliższej stacji, gdzie pocztę sztafetową utrzymywał imć pan Monteluppi, za przywilejem królewskim.
Odtąd jechali wynajętemi końmi, swoje luzem prowadząc.
Jechali wartko, popasając krótko i tylko na noclegach odpoczywając znakomicie i żywiąc się wybornie, bo hojnie za wszystko płacił pan Andrzej Lis, znamienity rotmistrz lisowczyków, ulubieniec pułkownika Walentego Rogawskiego i wysoce ceniony za czasów odwrotu z pod Moskwy przez hetmana litewskiego, który bitnego junaka nie w jednej potrzebie widział i pochwał mu nie szczędził.
Gdzieś koło Żytomierza, w karczmie na postoju, spotkali lisowczycy biskupa, Michała Kuśnickiego, druha książąt Zbaraskich. Dostojnik kościoła jechał do Warszawy na sejm, lecz chociaż miał wygodną, obszerną kolasę, rozchorzał się był od trudów podróży i na długi wypoczynek w karczmie stanął, cyrulika do siebie przywoławszy.
Śniadając razem w izbie biesiadnej, odezwał się biskup do młodego rycerza:
— Barw i szarży waćpana rozpoznać nie mogę, acz przyglądam się oddawna patienter i rycerza rozpoznawam.
— Proszę waszej dostojności, księże biskupie, należę do chorągwi lekkiej jazdy własnego autoramentu ś. p. hetmana naszego pana Aleksandra Lisowskiego, który, świeć Panie nad jego duszą, śmiercią swoją nagłą pod Starodubem osierocił wojsko. Słyniemy z pstrości i różnorodności przyodziewku, a barwy mamy ino na chorągwiach. Poznasz nas łacno, gdy w rynsztunku stoimy. Sajdak, kołczan, rusznica, szabla i młotek przy siodle — toć broń nasza, ktemu koń lekki, unośny i fantazja kawalerska na obliczu i w postawie.
Wypowiedział pan Andrzej te słowa chełpliwie i wąsa podkręcił wyżej.
Mirabile dictu, ile na was skarg i invidias spadło od czasu do Rzeczypospolitej powrotu! — zawołał ksiądz biskup Kuśnicki.
— Pewnikiem babskie gadanie — odmruknął rycerz głosem niepewnym i w oczy biskupowi nie patrzył.
Bene!... bene! — zaczął znowu dostojny kapłan. — Zapytam waszmość pana, jakżeż się to stało, że nie przy wojsku przebywasz, ino tu — na Wołyniu?
— Rodzinę po wojnie odwiedzałem i w swoich stronach nad Bzurą nieco czasu strawiłem — odparł pan Andrzej. — Rodziciele się stroskali o mnie do cna, za przepadłego mając, no i mnie do naszego dworu Łęczyckiego sumno było, boć to niemało leci upłynęło w bitwach lutych, w potrzebie ciężkiej na obczyźnie, wasza dostojność!
— Chwali ci się takowa miłość synowska, kawalerze! — kiwając głową, rzekł biskup poważnie. — Intentionem habeo dopytać się waszmość pana o wojsku lisowskiem, o którem ino głuche i bałamutne dochodziły nas wieści, a ninie głośno o niem, lecz sine laude et amore gadają o was ludziska. Tandem tedy słucham waszmości!
Pan Andrzej skinął na karczmarza, aby antałek miodu co żywo na stół postawił, bo na sucho rozpowiadać elokwentnie nie umiał, a do tego i nie wypadało tak dostojnego znajomka bez poczęstunku zacnego zostawić.
Pociągając wcale przedni miód z półkwarterka mierzonego, prawił rotmistrz dzieje wojska, starannie przypominając sobie:
— Jeżeli prawdę rzec, to ze swawoli i z crimen contra Rzeczypospolitej powstały hufce lisowskie — mówił. — Pan Aleksander Lisowski po rokoszu Zebrzydowskiego w dwieście kozaków radziwiłłowskich zbiegł do Dymitra, który to za prawowitego cara moskiewskiego podawał się śmiele. Impreza ta ponoć ciemna była, ino pułkownik Lisowski na dobro Rzeczypospolitej obrócić ją tentował bez ustanku i mnogich korzyści przysporzył. Nie uwierzycie, wasza przewielebność, że były czasy, gdy ino my na sobie całą wojnę dzierżyliśmy ad maiorem gloriam Poloniae! Zmarły hetman nasz przebiegł całą Ruś — od naszej rubieży, aż po Białe morze i Astrachań, mącąc Wołgi wartki prąd i zasieki w puszczy uralskiej stawiając, na postrach kneziowi Pożarskiemu, Mininowi i wojewodom Trubeckiemu i Szeremetowi, albowiem żądał pan Lisowski, aby bojarowie przysięgi dopełnili i na tronie kremlowskim królewicza naszego, Władysława, pocześnie osadzili. Gadano w kole pułkowników, że król jegomość sprawę tę naglącą zmitrężył i na manowce, jak się pokazało, przywiódł ad finem
Pociągnąwszy dwa duże łyki, które krew mu do głowy rzuciły, gniewem nagle rozpalił się młody rotmistrz i, głos podnosząc, zawołał, pięścią w stół grzmotnąwszy:
— Jakem Andrzej Lis, tak nic nie pojmuję! Za co ludziska krzywi nam? Myśmy krew swoją lali libenter, za żołdem nie oglądaliśmy się, swoim przemysłem żyjąc. Wtedy, gdy inni tylu miast nie widzieli, ile myśmy zdobyli oto temi dłońmi naszemi, sarka na nas naród? Ciężcy my, non dubio, ino dla siebie strawy, a dla koni — spyży żądamy, albowiem powietrzem samem syci nie bywamy. Niechże nam hetmani koronny i polny kwatery wyznaczą i opierunek należyty, wtedy cicho będzie, jak makiem zasiał, chyba tam kogo po pijanemu usieką lub buzdyganem główkę rozszczepią, no, to i w kwarcianem wojsku łacno przydarzyć się może, jak to zwykle w wojsku. Veritatem confirmans wyłuszczyć mogę, że przy naszych chorągwiach wieszają się też watahy tałałajstwa wszelakiego, obwiesiów, oczajduszów, nicponiów z pod ciemnej gwiazdy, a nieraz zgoła łotrzyków, banitów, infamisów, którym kat dotąd w oczy nie zaświecił. Takowa hałastra niesforna, a łupu żądna gloriam nostram nieznośnie kala i odium populi niesprawiedliwie na nas ściąga.
Nunc illuminaius sum partim... — rzekł ksiądz biskup. — Dzięki przyjmij, kawalerze. Słysz, zaciążyły wasze chorągwie na dobrach szlacheckich, królewskich, a ponoć i duchownych nawet, więc chodzą słuchy, iż król jegomość hetmanom rozkazał, aby was twardą ręką trzymali i w sukurs cesarzowi Ferdynandowi przeciwko Turczynom i heretykom rzucili, chcąc czem prędzej pozbyć się wojska niekarnego a graviter swawolnego...
Nie w smak poszły rotmistrzowi takowe słowa, głowę uniósł i warknął:
— Krótka pamięć królewska i wdzięczność niedługa. Zapomniał król jegomość o tych, którzy najwięcej pod Smoleńskiem, Tuszynem, Kremlinem, Riezaniem i w stu innych bitwach zdziałali i famam gladii polonici roznosili po świecie. Hę? Taka to zapłata oczekiwała nas w ojczyźnie? Ale... nie dość pisma królewskiego, gdy rdza nie zżarła jeszcze serpentyn lisowskich!
Biskup Kuśnicki słuchał uważnie i patrzył bystro. Rozumieć zaczynał, że acz wielką sławą się okryli lisowczycy, jednak na rarogów i wilków przerobiła ich wojna-macocha.
— Dziś mogą być najzacniejszymi defensores patriae, jutro — rokoszem wstrząsnąć nią do posad. Periculum grozi Rzeczypospolitej od tego wojska, zuchwałego ponad miarę.
Westchnął i, udzieliwszy rycerzowi błogosławieństwa pasterskiego, pożegnał go, do swojej izby odchodząc, gdyż służka przybycie cyrulika oznajmił.
Pan Andrzej, pozostawszy sam, głowił się nad nowiną, posłyszaną od księdza biskupa.
Szeptał sam do siebie i rękami rozwodził, jakgdyby do kogoś mówił, pytając lub odpowiadając.
Wreszcie w dłonie klasnął i krzyknął:
— Drzazga, bywaj.
Barczysta, krzywonoga, pałąkowata postać pachołka wyrosła migiem na progu. Stanął i milczał.
— Nic nie słyszałeś, chłopie? — zaczął rozmowę pan Andrzej.
— Pfy! — odmruknął pachołek, podnosząc ramiona.
— Król, słysz, przemyśliwa nad tem, aby lisowczyków z kraju wyżenąć, jako wroga — wypalił rotmistrz, ostrym wzrokiem patrząc na Michałka. — Co rzekniesz na to?
Pachołek podniósł bary rozrosłe i mruknął:
— Hm...
— Otóż i ja tak powiadam — ucieszył się pan Andrzej, snadź, rozumiejący swego ciurę. — Król chce, a my nie.
— Pfy! — wyrzucił z szerokiej piersi Michałko.
— W sedno, chłopie, utrafiłeś, w samo sedno! Masz głowę na karku... Ruchać nas nie wolno, bo warkniemy i kłami kłapniemy, niczem wilki!
— Pfy! — powtórzył pachołek.
— Aha! Myśli mamy kropka w kropkę jednakie. Suponuję, i księdzu biskupowi to zaśpiewałem do słuchu, że póki szabla w garści, wara od nas, mościwi psubraty!
— Hm... hm!... — huknął w pustą beczkę Michałko.
— Tylko tak, chłopie! Tylko tak! — potwierdził rotmistrz. — Zapomnieli o nas rychło i niewdzięcznością karmić gotowi; jedno nam pozostaje — przypomnieć o sobie królowi, sejmowym szczekaczom, utrefionej szlachcie i innym... szczob ich czarna chworość imała, psiajuchy!
— Pfy! — zasyczał barczysty chłop, a tak przenikliwie i gorąco, że pan Andrzej z ławy się porwał, ciężki zydel dębowy schwycił i w okamgnieniu połamał go w przeogromnych, szerokich dłoniach.
Odrzuciwszy w kąt szczapy i ułamki, uspokoił się znacznie i, spoglądając na Michałka, rzekł cicho:
— Gadasz, chłopie, nie w miarę dużo i krew we mnie burzysz, niby wodę, do której kamienie rozpalone wrzucono...
Michałko podniósł ramiona, lecz pary z gęby nie puścił.
— Idź teraz i kulbaczenia doglądnij, bo na ostatnim przebiegu popręg mi popuścił... — rozkazał rotmistrz.
Pachołek zniknął za drzwiami.
Biegł do stajni i gadał bez słów do siebie:
— Nijak inaczej, psia ich, wraża krew! Szabliska w garść i na psubratów! Z kraju wyżenąć? To my dla was Turczyny, horda, albo zgoła Moskwityni lub Szwedziska? A jak co do czego, to do obozu lisowczyków, jak w dym? Oj, pokażemy my wam kłów, porwiemy na was pludry, a to i do skóry się dobierzemy!
Gniew ogarnął serce pachołka, więc nic nie mówiąc, walnął koniucha karczemnego przez łeb i patrzał spokojnie, jak opasły drab toczył się przez dziedziniec, aż się oparł o ścianę zajazdu.
— Hm... — mruknął Drzazga i jął oglądać kulbaki, popręgi, uzdy i strzemiona.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.