<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zagończyk
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLJOTEKA ISKIER

F. A. OSSENDOWSKI
ZAGOŃCZYK
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
KSIĄŻNICA-ATLAS
ZJEDNOCZONE ZAKŁADY KARTOGR. I WYDAWNICZE
TOW. NAUCZ. SZKÓŁ ŚR. I WYŻ., SP. AKC.
LWÓW-WARSZAWA
1931


2247
Copyright 1931 by Książnica-Atlas, Lwów.
Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie.






Rozdział I.
Pan rotmistrz Andrzej Lis.

Skończyła się wojna moskiewska, acz niezupełną przewagą Rzeczypospolitej...
11 grudnia r. 1618 stanęła wiekopomna, nad rzeką Dywiliną, ugoda pomiędzy Polską a Moskwą. Pokój na lat czternaście utwierdzony został. Ziemie: smoleńską, siewierską, czernichowską, część pskowskiej i Białej Rusi car Michał zmuszony był odstąpić Koronie Polskiej i zrzec się tytułów księcia inflanckiego, smoleńskiego i czernichowskiego.
Królewicz Władysław, aczkolwiek nie cofnął swych praw do tronu moskiewskiego, posłał Michałowi najznamienitszych więźniów, jako to: ojca cara, metropolitę Filareta, księcia Golicyna i dzielnego obrońcę Smoleńska, Niemca Scheina, wielce w sztuce fortecznej biegłego.
Wycofał swoje bitne wojska hetman Jan Karol Chodkiewicz i na rubieży legł, baczne oko mając na podstępnego sąsiada od wschodu, oraz na grożącego od północy Szweda.
Polska zaczaiła się, skupiona, niby do skoku gotowa, gdyż zewsząd w owe czasy czyhał na nią wróg, a od południa nadążała najstraszniejsza burza wojenna. Kipiało w ziemi Wołoskiej i od Stambułu zalatywały podmuchy orkanu tureckiego.
Nowa zjawa nieuniknionej pożogi krwawej zamgliła niedawne wypadki, wstrząsające Rzecząpospolitą.
Umilkły echa wojny, zakończonej nad Dywiliną. Ludzie zapominać zaczynali o zgiełkliwych bitwach pod murami Kremlinu i Troickiego Klasztoru, o sławnych zagonach hetmana lekkiej jazdy, pułkownika Aleksandra Lisowskiego i kombatanta jego, pana Jana Sapiehy, o dzielnej obronie Moskwy, przez pana Gąsiewskiego załogą polską obsadzonej, i o szalonych wyprawach lisowczyków, których „straceńcami“ lub „polskimi kozakami“ pospolicie nazywano.
Pan Aleksander Lisowski już nie żył, pod Starodubem, gdzie rozpoczął sławne dzieje wojackie, życie zakończywszy. Lisowczycy pod wodzą nowoobranego hetmana, imć pana Walentego Rogawskiego, herbu Rola, z ziemi Łęczyckiej, powrócili na Podole i Ukrainę, skąd nowa turecka groziła nawała.
Zjechali się do rodzinnych gniazd nad Wartą, Bzurą i Dżwiną Lisowie i Haraburdowie. Przed laty na apel ś. p. pułkownika Lisowskiego wyruszyli oni na wojnę moskiewską w sześćset koni, pod przewodem pana Jaksy Lisa i innego jeszcze Lisa — Onufrego z Tuma.
Mało ich powróciło, bo siła Lisów bitnych i zuchwałych poległo lub przepadło bez wieści, jak Olko i Marcin z Inflant, oraz przez cały ród poważany, pan Jaksa Lis z ziemi Łęczyckiej, wojak sławny, u hetmanów na oku będący.
Wszyscy pozostali po dworach, czekając na sposobność nowej wojny i za godnemi swej sławy i doświadczenia bojowego znakami się oglądając. Nie chcieli jakoś do czerwonej, czarnej i zielonej chorągwi lisowskich powracać, albowiem nie pochwalali swawoli i zbrodni, przez wojsko to czynionych, za co nadano mu rychło przezwisko „Fur latroque legalis et regalis“.
Nie chcieli Lisowie kalać imienia szlacheckiego rodu, co żywił pamięć o sławnych czynach przodków, walczących pod Lignicą za Henryka Pobożnego Piastowicza i pod Grunwaldem pod wodzą Jagiełły, małżonka świętej królowej Jadwigi; nie w smak im było, że tu i ówdzie sejmiki infamisami oraz hostes patriae lisowczyków publiciter ogłaszali i żądali ukarania na gardle, in fundamento legis.
Ze wszystkich Lisów w wojsku, dowodzonem przez dzielnego i walecznego imć pana pułkownika Rogawskiego, pozostał tylko jeden pan Andrzej Lis z ziemi Łęczyckiej, jako sąsiad i przyjaciel pułkownika, piastującego po Czaplińskim buławę hetmańską nad „straceńcami“.
Pan Andrzej sławą wielką okrył się był pod Riezaniem, gdy to na harce wyzwał pięciu najznakomitszych witezi wojewody Chłopowa i, w pojedynkę na nich spadłszy, jak sokół na stado trznadli, usiekł, żadnego nie żywiąc.
On to zajechał w polu pod Wozniesienskiem drugiego po zdradliwym hetmanie Zaporożców — Zaruckim, wodza — Chwedkę Muchę, watażkę siły niezmiernej, lecz ten konia pod nim ubił. Spadł z kulbaki junak, a Mucha parł na niego konia, aby spisą przebić leżącego, lecz młodzian pod brzuch kozackiego bachmata chyżo się wślizgnął, podniósł na barkach, obalił, a przywalonego kozaka mieczem przepołowił, w zamachu wraz z ciałem łęk dębowy przerąbawszy.
Od niego też po tym wypadku poszła wesoła śpiewka, że:

Pyszny, zuchwały wielce kozak Mucha
Rozpadł się na dwoje, oddawszy Bogu ducha.

Najbliższa rodzina wstrzymywała pana Andrzeja, upominała, odradzała, aby się za przykładem innych Lisów z wojska swawolnego, coraz bardziej niesławą się okrywającego, wycofał, lecz junak zęby zacinał z uporem i powtarzał:
— Nie lza inaczej! Pójdę z pułkownikiem Rogawskim. Nijak inaczej! On — mnie, ja jemu wierność i przyjaźń ślubowaliśmy. Będę w wojsku rotmistrzował, jakem przedtem rotmistrzował! Jedna kozie śmierć!
Jednak widać troskał się o coś młody rotmistrz, bo ręce zaciskał, w palce trzaskał, a pewnego dnia, ujrzawszy źrebca, który był łańcuch zerwał i koniuchom się nie dawał, dogonił go, schwytał i, za grzywę trzymając lewicą, prawą ręką pomiędzy uszy tak nieopatrznie gruchnął, że zacnego konia ubił.
Wszyscy zrozumieli wtedy, że jakowąś bolączkę nosił w sercu pan Andrzej, że w zwątpieniu żył i dręczył siebie myślami ustawicznie, lecz nie pytali o nic, bo gniewny był, groźny bez miary i na rękę wartki.
Dali mu spokój, a junak, krótki nad Bzurą czas spędziwszy, odjechał mocno zadumany, stroskany i chmurny.
Klął tak siarczyście, że jadący za nim przy dwóch luzakach pachoł zbrojny, Michałko Drzazga, chłopisko barczyste, krzywonogie i milczące, za każdym razem targał głową, jakgdyby mu ktoś pięść pod nos wpychał i mruczał:
— Nim Ojczenasz zmówić — trzydziesięć razy zaklął rotmistrz... Coś mu na strychu świta, a pewnikiem, coś ladajakiego... Pfy, pfy! Po próżnicy klnie, bo wojny nie masz, a prać bez wojny nie lza, chyba kogo po pysku...
Tak mruczał do siebie Michałko Drzazga, bo tylko do siebie gadał, przy ludziach zaś milczał zawsze, chyba tylko czasem prychając swojem „pfy!“.
Znał pachoł swojego rotmistrza i niby z książki czytał, co się ma stać.
Dwóch mil od Łęczycy nie odjechali, gdy spotkali na drodze kolasę wspaniałą, w sześć koni wypasionych zaprzężoną.
Z okna powozu jakiś panek utrefioną głowę wytknął i buńczucznie zapytać raczył:
— Kto zaś jedzie?
Pan Andrzej, nic nie mówiąc, konia ku kolasie popchnął i panka w twarz plasnął, aż się po błoniach rozległo, poczem odjechał, lecz kląć przestał. Zerwał nadmiar złości i serce ukoił.
Nagle śmiać się jął wesoło, obejrzał się za pachołkiem i krzyknął:
— Jak suponujesz, Michałko, czy rychło ta lala utrefioną zęby pozbiera, bo sine dubio rozsypały się mu po karocy? Hę?
— Pfy! Pfy! — mruknął pachoł, a takim basowym głosem, niczem do pustej beczki gadał.
— Będzie pamiętał spotkanie? — spytał rotmistrz.
— Hum, huin! — odpowiedział Michałko.
— Złościsz mnie swojemi niedźwiedziemi pomrukami, chłopie! — zawołał junak.
Michałko podniósł szerokie bary i więcej się nie odezwał.
— Nie podoba ci się, więc pary z gęby nie popuszczę... — pomyślał rezolutnie.
Pojechali, nic do siebie nie mówiąc więcej.
O czem myślał pan Andrzej, trudno było odgadnąć. Michałko zaś zadumał się nad tem, że przecież na kraśną dziewkę wyrosła Klimka Czesnówna, co to przed wojną chodziła niby gąska oszczypana, a tem... Pfy! Pfy!
Z takiemi myślami jechał, bacząc na luzaki i na rotmistrza, który pędził szybko naprzód.
Droga była przed nimi daleka, bo, jak się rzekło już, zdążał pan Andrzej do swoich lisowczyków.
Leżeli zaś oni na Podolu, aż hen! — pod Bracławiem nad Bugiem.
Zmiarkował niebawem pan Lis, że jadąc swemi końmi, zmarnuje wierzchowce, a zacne to były bachmaty-zdobyczne, z wojny moskiewskiej przywiedzione. Zawinął więc rotmistrz do najbliższej stacji, gdzie pocztę sztafetową utrzymywał imć pan Monteluppi, za przywilejem królewskim.
Odtąd jechali wynajętemi końmi, swoje luzem prowadząc.
Jechali wartko, popasając krótko i tylko na noclegach odpoczywając znakomicie i żywiąc się wybornie, bo hojnie za wszystko płacił pan Andrzej Lis, znamienity rotmistrz lisowczyków, ulubieniec pułkownika Walentego Rogawskiego i wysoce ceniony za czasów odwrotu z pod Moskwy przez hetmana litewskiego, który bitnego junaka nie w jednej potrzebie widział i pochwał mu nie szczędził.
Gdzieś koło Żytomierza, w karczmie na postoju, spotkali lisowczycy biskupa, Michała Kuśnickiego, druha książąt Zbaraskich. Dostojnik kościoła jechał do Warszawy na sejm, lecz chociaż miał wygodną, obszerną kolasę, rozchorzał się był od trudów podróży i na długi wypoczynek w karczmie stanął, cyrulika do siebie przywoławszy.
Śniadając razem w izbie biesiadnej, odezwał się biskup do młodego rycerza:
— Barw i szarży waćpana rozpoznać nie mogę, acz przyglądam się oddawna patienter i rycerza rozpoznawam.
— Proszę waszej dostojności, księże biskupie, należę do chorągwi lekkiej jazdy własnego autoramentu ś. p. hetmana naszego pana Aleksandra Lisowskiego, który, świeć Panie nad jego duszą, śmiercią swoją nagłą pod Starodubem osierocił wojsko. Słyniemy z pstrości i różnorodności przyodziewku, a barwy mamy ino na chorągwiach. Poznasz nas łacno, gdy w rynsztunku stoimy. Sajdak, kołczan, rusznica, szabla i młotek przy siodle — toć broń nasza, ktemu koń lekki, unośny i fantazja kawalerska na obliczu i w postawie.
Wypowiedział pan Andrzej te słowa chełpliwie i wąsa podkręcił wyżej.
Mirabile dictu, ile na was skarg i invidias spadło od czasu do Rzeczypospolitej powrotu! — zawołał ksiądz biskup Kuśnicki.
— Pewnikiem babskie gadanie — odmruknął rycerz głosem niepewnym i w oczy biskupowi nie patrzył.
Bene!... bene! — zaczął znowu dostojny kapłan. — Zapytam waszmość pana, jakżeż się to stało, że nie przy wojsku przebywasz, ino tu — na Wołyniu?
— Rodzinę po wojnie odwiedzałem i w swoich stronach nad Bzurą nieco czasu strawiłem — odparł pan Andrzej. — Rodziciele się stroskali o mnie do cna, za przepadłego mając, no i mnie do naszego dworu Łęczyckiego sumno było, boć to niemało leci upłynęło w bitwach lutych, w potrzebie ciężkiej na obczyźnie, wasza dostojność!
— Chwali ci się takowa miłość synowska, kawalerze! — kiwając głową, rzekł biskup poważnie. — Intentionem habeo dopytać się waszmość pana o wojsku lisowskiem, o którem ino głuche i bałamutne dochodziły nas wieści, a ninie głośno o niem, lecz sine laude et amore gadają o was ludziska. Tandem tedy słucham waszmości!
Pan Andrzej skinął na karczmarza, aby antałek miodu co żywo na stół postawił, bo na sucho rozpowiadać elokwentnie nie umiał, a do tego i nie wypadało tak dostojnego znajomka bez poczęstunku zacnego zostawić.
Pociągając wcale przedni miód z półkwarterka mierzonego, prawił rotmistrz dzieje wojska, starannie przypominając sobie:
— Jeżeli prawdę rzec, to ze swawoli i z crimen contra Rzeczypospolitej powstały hufce lisowskie — mówił. — Pan Aleksander Lisowski po rokoszu Zebrzydowskiego w dwieście kozaków radziwiłłowskich zbiegł do Dymitra, który to za prawowitego cara moskiewskiego podawał się śmiele. Impreza ta ponoć ciemna była, ino pułkownik Lisowski na dobro Rzeczypospolitej obrócić ją tentował bez ustanku i mnogich korzyści przysporzył. Nie uwierzycie, wasza przewielebność, że były czasy, gdy ino my na sobie całą wojnę dzierżyliśmy ad maiorem gloriam Poloniae! Zmarły hetman nasz przebiegł całą Ruś — od naszej rubieży, aż po Białe morze i Astrachań, mącąc Wołgi wartki prąd i zasieki w puszczy uralskiej stawiając, na postrach kneziowi Pożarskiemu, Mininowi i wojewodom Trubeckiemu i Szeremetowi, albowiem żądał pan Lisowski, aby bojarowie przysięgi dopełnili i na tronie kremlowskim królewicza naszego, Władysława, pocześnie osadzili. Gadano w kole pułkowników, że król jegomość sprawę tę naglącą zmitrężył i na manowce, jak się pokazało, przywiódł ad finem
Pociągnąwszy dwa duże łyki, które krew mu do głowy rzuciły, gniewem nagle rozpalił się młody rotmistrz i, głos podnosząc, zawołał, pięścią w stół grzmotnąwszy:
— Jakem Andrzej Lis, tak nic nie pojmuję! Za co ludziska krzywi nam? Myśmy krew swoją lali libenter, za żołdem nie oglądaliśmy się, swoim przemysłem żyjąc. Wtedy, gdy inni tylu miast nie widzieli, ile myśmy zdobyli oto temi dłońmi naszemi, sarka na nas naród? Ciężcy my, non dubio, ino dla siebie strawy, a dla koni — spyży żądamy, albowiem powietrzem samem syci nie bywamy. Niechże nam hetmani koronny i polny kwatery wyznaczą i opierunek należyty, wtedy cicho będzie, jak makiem zasiał, chyba tam kogo po pijanemu usieką lub buzdyganem główkę rozszczepią, no, to i w kwarcianem wojsku łacno przydarzyć się może, jak to zwykle w wojsku. Veritatem confirmans wyłuszczyć mogę, że przy naszych chorągwiach wieszają się też watahy tałałajstwa wszelakiego, obwiesiów, oczajduszów, nicponiów z pod ciemnej gwiazdy, a nieraz zgoła łotrzyków, banitów, infamisów, którym kat dotąd w oczy nie zaświecił. Takowa hałastra niesforna, a łupu żądna gloriam nostram nieznośnie kala i odium populi niesprawiedliwie na nas ściąga.
Nunc illuminaius sum partim... — rzekł ksiądz biskup. — Dzięki przyjmij, kawalerze. Słysz, zaciążyły wasze chorągwie na dobrach szlacheckich, królewskich, a ponoć i duchownych nawet, więc chodzą słuchy, iż król jegomość hetmanom rozkazał, aby was twardą ręką trzymali i w sukurs cesarzowi Ferdynandowi przeciwko Turczynom i heretykom rzucili, chcąc czem prędzej pozbyć się wojska niekarnego a graviter swawolnego...
Nie w smak poszły rotmistrzowi takowe słowa, głowę uniósł i warknął:
— Krótka pamięć królewska i wdzięczność niedługa. Zapomniał król jegomość o tych, którzy najwięcej pod Smoleńskiem, Tuszynem, Kremlinem, Riezaniem i w stu innych bitwach zdziałali i famam gladii polonici roznosili po świecie. Hę? Taka to zapłata oczekiwała nas w ojczyźnie? Ale... nie dość pisma królewskiego, gdy rdza nie zżarła jeszcze serpentyn lisowskich!
Biskup Kuśnicki słuchał uważnie i patrzył bystro. Rozumieć zaczynał, że acz wielką sławą się okryli lisowczycy, jednak na rarogów i wilków przerobiła ich wojna-macocha.
— Dziś mogą być najzacniejszymi defensores patriae, jutro — rokoszem wstrząsnąć nią do posad. Periculum grozi Rzeczypospolitej od tego wojska, zuchwałego ponad miarę.
Westchnął i, udzieliwszy rycerzowi błogosławieństwa pasterskiego, pożegnał go, do swojej izby odchodząc, gdyż służka przybycie cyrulika oznajmił.
Pan Andrzej, pozostawszy sam, głowił się nad nowiną, posłyszaną od księdza biskupa.
Szeptał sam do siebie i rękami rozwodził, jakgdyby do kogoś mówił, pytając lub odpowiadając.
Wreszcie w dłonie klasnął i krzyknął:
— Drzazga, bywaj.
Barczysta, krzywonoga, pałąkowata postać pachołka wyrosła migiem na progu. Stanął i milczał.
— Nic nie słyszałeś, chłopie? — zaczął rozmowę pan Andrzej.
— Pfy! — odmruknął pachołek, podnosząc ramiona.
— Król, słysz, przemyśliwa nad tem, aby lisowczyków z kraju wyżenąć, jako wroga — wypalił rotmistrz, ostrym wzrokiem patrząc na Michałka. — Co rzekniesz na to?
Pachołek podniósł bary rozrosłe i mruknął:
— Hm...
— Otóż i ja tak powiadam — ucieszył się pan Andrzej, snadź, rozumiejący swego ciurę. — Król chce, a my nie.
— Pfy! — wyrzucił z szerokiej piersi Michałko.
— W sedno, chłopie, utrafiłeś, w samo sedno! Masz głowę na karku... Ruchać nas nie wolno, bo warkniemy i kłami kłapniemy, niczem wilki!
— Pfy! — powtórzył pachołek.
— Aha! Myśli mamy kropka w kropkę jednakie. Suponuję, i księdzu biskupowi to zaśpiewałem do słuchu, że póki szabla w garści, wara od nas, mościwi psubraty!
— Hm... hm!... — huknął w pustą beczkę Michałko.
— Tylko tak, chłopie! Tylko tak! — potwierdził rotmistrz. — Zapomnieli o nas rychło i niewdzięcznością karmić gotowi; jedno nam pozostaje — przypomnieć o sobie królowi, sejmowym szczekaczom, utrefionej szlachcie i innym... szczob ich czarna chworość imała, psiajuchy!
— Pfy! — zasyczał barczysty chłop, a tak przenikliwie i gorąco, że pan Andrzej z ławy się porwał, ciężki zydel dębowy schwycił i w okamgnieniu połamał go w przeogromnych, szerokich dłoniach.
Odrzuciwszy w kąt szczapy i ułamki, uspokoił się znacznie i, spoglądając na Michałka, rzekł cicho:
— Gadasz, chłopie, nie w miarę dużo i krew we mnie burzysz, niby wodę, do której kamienie rozpalone wrzucono...
Michałko podniósł ramiona, lecz pary z gęby nie puścił.
— Idź teraz i kulbaczenia doglądnij, bo na ostatnim przebiegu popręg mi popuścił... — rozkazał rotmistrz.
Pachołek zniknął za drzwiami.
Biegł do stajni i gadał bez słów do siebie:
— Nijak inaczej, psia ich, wraża krew! Szabliska w garść i na psubratów! Z kraju wyżenąć? To my dla was Turczyny, horda, albo zgoła Moskwityni lub Szwedziska? A jak co do czego, to do obozu lisowczyków, jak w dym? Oj, pokażemy my wam kłów, porwiemy na was pludry, a to i do skóry się dobierzemy!
Gniew ogarnął serce pachołka, więc nic nie mówiąc, walnął koniucha karczemnego przez łeb i patrzał spokojnie, jak opasły drab toczył się przez dziedziniec, aż się oparł o ścianę zajazdu.
— Hm... — mruknął Drzazga i jął oglądać kulbaki, popręgi, uzdy i strzemiona.


Rozdział II.
W obozie braiłowskim.

Pan Andrzej Lis dotarł wreszcie do Braiłowa. W dworze zasięgnął języka o wojsku. Już wiedział, że chorągwie rozrzucono poza miastem, setniami po dworach i wsiach. W samym Braiłowie pozostawała tylko czarna chorągiew, tuż przy kwaterze hetmana i pułkownika.
Niezwłocznie po przybyciu do miasta pośpieszył tam młody rotmistrz.
Dzierżący straż towarzysz Rembieliński z radością witał pana Andrzeja i mówił:
— A toć to, waszmość, panie rotmistrzu, hora gravissima stawiasz się pod znak.
— Co, wać, masz na myśli? — zapytał junak.
— Deliberują pułkownicy nasi już trzeci pono dzień nad nowemi zaciągami, ich rationes i o tem też, aby wszystko, quod licet, rozsądzić i postanowić.
— Prawisz, waść, jak śliski rzecznik przed trybunałem, bo słowa słyszę, a materiam wyrozumieć nie mogę. Ciemno, jakby w gębę dał. Dalibóg! Gadajże po ludzku, wasze.
Pan Rembieliński chrząknął w kułak i szeptać zaczął:
— Przybył do obozu z ramienia króla jegomości mocno znamienity dostojnik cesarski, graf Althann, a z nim inny — takoż graf — Humanay, o którym powiadają, że na Węgrzech urząd Judex Curiae[1] sprawuje i cesarzowi Ferdynandowi miły jest oddawna, jako że w jego zaprzęgu haruje.
— Czegóż chcą ci grafy? — spytał rotmistrz.
— Pospolicie nic o tem nie wiadomo do tej pory, ale gadka już idzie, że w sukurs sobie lisowczyków na Węgry zamanić chcą, bo tam nad cesarskimi drużkami już strzecha gore...
— No i cóż? Jak rozsądził hetman nasz? Co w myślach mają pułkownicy? — dopytywał pan Andrzej.
— Słyszałem jednem uchem w kancelarji hetmańskiej, że pan Rogawski radby do raju, ino djabeł za nogi ucapił i — nie puszcza. Trza bowiem waszmość panu wyeksplikować, iż hetman nasz z trudem w karbach swawolne wojsko utrzymuje, no i utrzymałby, bo już siedmiu pro exemplo ściąć kazał...
— Przebóg! Za co? — zawołał rotmistrz.
— Byli to panowie Lipiecki i Susza-Suszański z ciurami ich — objaśniał towarzysz stłumionym głosem. — Przybyli niby to z odwiedzinami do dworu pana Gąsienieckiego, ale rwetesu narobili, gwałtu się dopuścili, a ciurowie dwa piękne bachmaty uprowadzili.
— Pojmuję! — mruknął pan Andrzej. — Po sprawiedliwości postanowił pan Walenty Rogawski! Mów, wasze, dalej, słucham impalienter!
— Tedy zaczął się naradzać z grafami pan Rogawski, aby to żołd wypłacono wojsku przystojny i terminu zaciągu dochowano bez krętactwa nijakiego. Byłoby doszło do zgody i causae restrictio, gdyby nie to, że wielki hetman koronny, pan Żółkiewski, a jeszcze skuteczniej pan kasztelan krakowski, Jerzy, książę Zbaraski, takowej imprezy królowi, a listami odręcznemi i panu Rogawskiemu, naszemu hetmanowi odradzają usilnie, jako że periculum upatrują w takowem wdawaniu się w obce sprawy. Słysz, wojna ze Szwedem wisi nad Polszczą, a i od wschodniej rubieży, na rozejm dywiliński nie bacząc, nie mamy wiary w długi pokój... I jeszcze...
— Co jeszcze? — zapytał rotmistrz, bo towarzysz nagle umilkł.
Zapytany drzwi uchylił i do sieni podejrzliwie zajrzał. Uspokojony, że nikt nie podsłuchuje, szeptem mówił cicho:
— Przybył do wojska naszego, w tysiąc zacnie okrytego chłopa, pan Aleksander Wolski, krewniak kasztelana poznańskiego, Łukasza Opalińskiego z Bnina, należący z innymi drużkami króla i ojców jezuitów do „Chrześcijańskiej Żołnierki“. Ten warchoł podjudza towarzyszy, aby na Multany iść i stamtąd Turkom zagrozić... Aby księcia Jerzego Zbaraskiego przeciw wojsku zbuntować, najazd zbrojny na dobra kasztelana krakowskiego uczynił i z naszym hetmanem księcia poróżnił, acz my do tego ręki nie przyłożyliśmy, jako żywo!
— Cóżto pan Rogawski władzy nie ma nad takim warchołem i rakarzem?! — krzyknął pan Andrzej, trzasnąwszy szablą.
Towarzysz nie odpowiedział, bo do izby wbiegł dorodny junak, o zuchowatej, zawadjackiej twarzy, pokiereszowanej bliznami, o oczach wesołych, i tubalnym głosem huknął:
— Konnego pachołka do drogi sporządzić migiem! Z pismem do wielkiego hetmana koronnego pojedzie!
Ujrzawszy rotmistrza, który na widok wchodzącego zerwał się z ławy, rzucił się junak do niego z krzykiem radosnym:
— Jędrek Lis! Bywaj nam, bywaj, bracie miły! W gorące czasy przybywasz, — chwała Najwyższemu!
— Jaroszu miły, druhu kochany! — mówił wzruszony rotmistrz, idąc ku niemu.
Wzięli się w ramiona i długo trwali, złączeni braterskiem objęciem.
Był to bowiem znamienity pułkownik Jarosz — Hieronim Kleczkowski. Litwin szczery, pod komendą którego większość Lisów w wojnie moskiewskiej służyła, a sam Andrzej pięciu setniom w jego chorągwi rotmistrzował.
Chorągiew Kleczkowskiego zapędziła się była najdalej z całego wojska, bo aż za Wołgę, pod Uralski grzbiet, a jedna z setni, dowodzona przez Marcina Lisa z Witebska, dotąd jeszcze nie powróciła i za zaginioną na zawsze uważana była.
Pytał o nią teraz pan Jarosz z troską i smutkiem w głosie tubalnym:
— Czy aby ten osiłek, Marcin wasz, w domu się nie objawił?
— Niema o nim żadnych słuchów — odpowiedział pan Andrzej. — Chyba poległo chłopisko tam — za Wołgą, bo inny — Olko — o tym doszły nas wieści, że padł w bitwie, dziewkę jakowąś uprowadzając i samotrzeć przez krocie moskiewskie przebijając się.
— Ech! — westchnął pułkownik. — Na sercu mi ciąży Marcinek! Toć ja go ostawiłem za Wołgą bez pomocy nijakiej. Widzi Bóg, nie chciałem! Ino taka była wola ś. p. hetmana Lisowskiego, a i on tak rozsądził pro suprema ratione dla dobra Rzeczypospolitej... Wszelako ciąży mi na sercu ów osiłek miły, cichy, surowy, niczem mnich, a czysty, jak dziewica niewinna w sukience białej... Ech!
— Wojna — nie matka, ino macocha, — pocieszył przyjaciela pan Andrzej. — My już Marcinka opłakaliśmy. Wola Boża et nihil contra voluntatem Dei!
Pułkownik westchnął raz jeszcze, a później podniósł głowę i rzucił:
— Chodź na naradę starszyzny! Brakuje nam głosów ludzi uczciwych i rozsądnych.
Wziął go pod ramię i wyprowadził z izby.
— Coś niecoś wiem o waszych sprawach, Jaroszu — rzucił pan Andrzej — i o panu Aleksandrze Wolskim słuchy mnie doszły...
Pan Jarosz Kleczkowski zatrzymał się i zębami zgrzytnął.
— Rakarz... — mruknął.
— Pocóż milczycie i za łeb nie weźmiecie? — spytał rotmistrz.
— Zawikłała się ta sprawa i takowa resolutio nie przetnie jej — odpowiedział pułkownik. — Ojcowie jezuici, kniaź Korecki, pan Branicki, hrabia na Ruszczy, pan kasztelan Opaliński, pan Leśniowolski, ba, nawet sam król jegomość za jego stoją plecami i powagą swoją okrywają. Causa gravissima, bracie miły! Twardy orzech do zgryzienia! Uczynić mógłby to ino pan Aleksander Lisowski, lecz odszedł od nas na zawsze i w ziemi czarnej leży, na sąd ostateczny czekając, aż archanioł pobudkę zagra. Źle, pessima tempora nastały...
— A ja taki temu warchołowi łeb ugnę! — syknął przez zęby pan Andrzej. — Okrutnie zły nań jestem, iż w takowe czasy mąci i wieruszy...
Pan Jarosz głową, jak dzianet, targnął i, spojrzawrzy bacznie w oczy przyjaciela, szepnął:
— Ha... spróbować można... Ty, jako nowy tu człowiek, niby nic nie wiedząc, możesz się na Wolskiego porwać... Ino privatim, privatim, druże! Wpierw wszakże z Walentym naszym casus ten rozważyć należy...
Weszli do obszernej sali rozległego pałacu hrabiów Konopackich, oddanego przez nich na kwaterę starszyzny lisowczyków.
Dziesięciu mężów siedziało dokoła okrągłego stołu i mówiło naraz, spierając się i potrząsając rękami.
Najgłośniej krzyczał wysoki, chudy rycerz, o twarzy białej jak mleko, bezbarwnych szarych oczach i długich, płowych włosach, w nieładzie spadających na pomarszczone czoło.
— Pan Aleksander Wolski... — szepnął pan Kleczkowski, trącając rotmistrza w bok.
— Mam go już na oku — szepnął pan Andrzej. — Tyka wielce niepokaźna i abominationem rozpalająca. Tfu.
— Tfu, nie tfu, a — pan Wolski, i miej się, Jędrku, na baczności, bo to koligat najmożniejszym i gracz z niego, ho, ho, ho!
— Ja z kolebki na ciemię też nie upadłem... — odburknął rotmistrz.
Przy stole zauważono już wchodzących, więc wnet otoczyli pana Andrzeja Lisa hetman Walenty Rogawski, rotmistrz Kopaczewski, pułkownik Stanisław Rusinowski, Stanisław Strojnowski, Idzi Kalinowski, Stanisław Jędrzejowski, strażnik obozowy, rotmistrz Stanisław Krupka, i w ramiona przybyłego towarzysza bojowego brali.
— Z nieba się nam zwalił Jędrek! — wołał uradowany pan Walenty Rogawski.
— Toż to właśnie mu stante pede na spotkanie rzekłem! — odpowiedział pan Jarosz.
— Takich eo tempore najwięcej potrzebujemy! — dodał rotmistrz Strojnowski.
— Panowie pułkownicy, waszmościowe, nie czas na wylewy swoich sentimenta! — krzyknął pan Wolski, uderzając pięścią w stół. — Ten panek może w sieni poczekać, aż narady nasze ad finem doprowadzimy, bo tu de salute patriae, waszmościowie, chodzi. Ad rem! Ad rem! Cito, citissime!
Pana Andrzeja nagle coś poderwało. Podniósł głowę nad otaczającymi go kołem rycerzami i rzekł dobitnie:
— Cichaj-no, mopanku, bo skrzeczysz nieprzystojnie przy hetmanie naszym.
Wszyscy umilkli, czując nadciągającą burdę.
— Jestem Aleksander Wolski, nie żaden „mopanku“, zakonotuj sobie, asan! — odparł biały, niby mąką przysypany szlachcic i podniósł się z ławy.
— Nie ciekaw jestem rodowodu — odezwał się pan Andrzej. — Ino widzę, żeś nieużytek i gbur, bo zuchwałość masz w grubjański sposób do znakomitych ludzi bitewnych przemawiać, jako równy do równych.
— Cóż to za pycha, proszę? — zapytał pan Wolski, marszcząc brwi.
— Żadna to ci pycha, ino prawda goła, bo my tu, jak stoimy, wojnę całą na sobie dzierżyliśmy, gdy inni warcholili i po zamtuzach chobotali... — odpalił pan Andrzej i do szlachcica zadem się odwrócił.
— Respons mi dasz za te słowa! — warknął pan Wolski, wściekły i jeszcze bardziej blady.
— To i dobra, ino ta sprawa na później: na wieczór, abo o świcie, a tera nie mam ochoty do deliberowania... — rzekł rotmistrz i spytał pana Rogowskiego: — Czy mam wyjść?
— Do udziału w naradach przeznaczam rotmistrza, pana Andrzeja Lisa — odparł poważnym głosem hetman.
— Wedle rozkazu! — służbowo odrzekł rotmistrz, prostując bary.
Powrócili wszyscy do stołu. Pan Andrzej usiadł przy pułkowniku Kleczkowskim, uważnie nadsłuchiwał, o czem mówili panowie i przyglądał się nieznajomym twarzom cudzoziemskich dygnitarzy.
Byli to graf Michał-Adolf Althann, poseł cesarza imperjum rzymskiego narodu niemieckiego, węgierski graf Jerzy Humanay, oraz, bawiący w Polsce hospodar wołoski, Raduła.
Przerwane obrady zagaił graf Humanay, mąż poważny, stateczny, a polską mową, acz trącącą obcem brzmieniem, posługujący się z łatwością.
— Jako wiecie, czcigodni i znamienici waszmościowie, panie hetmanie sławny i glorją okryci panowie pułkownicy, admirationis digni wojska, o którem fama do kronik na wieczne czasy już ingressit, wiecie waszmościowie, że wraz ze znamienitymi panami naród Polonji, nam braterskiej, przystąpić zamierza do „Żołnierki Chrześcijańskiej“, co to bronić wiary katolickiej ad animae exhaustendum przysięgła. Otóż wierzajcie mi, a druh cesarski, prześwietny graf Michał Althann confirmare może, że jego cesarsko-katolicka mość, cesarz Ferdynand ad praecipitatem stoi. Wiedzieć albowiem musicie, że na wiernego obrońcę kościoła katolickiego powstały krocie wrogów. Są to kacerze czescy i węgierscy, którzy do reformy kościoła skłonić się dali, oraz Piastowicz Śląski, — Jerzy-Rudolf, książę na Brzegu i Lignicy, a także najgroźniejszy, osłaniany przez Turczynów Bethlen Gabor przeciwko prawowitemu monarsze rękę zuchwałą podnieśli. Król wasz, miłościwy Zygmunt III, umowę przyjazną z cesarzem odnowił i zaciąg wojska w swoim kraju dozwolił, za co ma mu być odstąpiony Śląsk, gdy Piastowicza — księcia Jerzego jego włości pozbawimy. Na obronę naszego świętego Kościoła rzymsko-katolickiego wołamy was, waszmościowie, a szkatuła cesarska będzie dla was szeroko otwarta, bo pełen miłości dla męstwa waszego i zachwytu przed virtutes waszmość panów przebywa mój cesarz i pan miłościwy. Jeno periculum in mora, rycerze! Przeto z serca-duszy imploro, abyście słowo zgody, nie zwlekając, rzekli, bo wróg jest ante portas urbis, ante portas, powiadam!
Ante portas! — powtórzył za nim graf Althann.
Odezwał się pan Walenty Rogawski:
— Myśmy w poczet obrońców wiary katolickiej dawno siebie zaliczyli i bez żołdu i rekompensaty nijakiej w sukurs cesarzowi dla walki z kacerstwem ciągnąć gotowi. Ino zważcie, waszmościowie, iż 4000 ludu mam pod swemi znakami. 4000! A ludek to nie byle jaki! Oni Ruś przebiegali od kresu do kresu i ze zdobyczy żyli. Nawykli już do takowego procederu i nijak inaczej ino za dobry żołd służyć zechcą. Musimy przeto wiedzieć, ad litteras et strictim, jakowy żołd wojsku od jego cesarskiej mości został postanowiony i na jakie terminy zaciąg robić zamierzacie, aby bractwo wiedziało o wszystkiem sine haesitatione?
Porwał się ze swego miejsca pan Aleksander Wolski i, na Radułę-hospodara białem okiem zerknąwszy, krzyknął:
— A ja, wasznościowie, liberum veto zakładam. Liberum veto, jako żywo! Nic na zaciąg nie mówię. Niech stanie umowa na zaciąg, ino nie pójdę z moim tysiącem ludzi na odsiecz cesarza pod Wiedeń, bo nic nam po tem! Najskuteczniej dopomożemy sprawie, gdy od wołoskiej i multańskiej strony zgryziemy Gabora. Wtedy wasz Gaborek uszy stuli i jak trusia się stanie, bo mu bez Turczyna ani wóz, ani przewóz! Do Multan, panowie!
— I ja tak w głowie układam! — potwierdził hospodar, z kraju swego wygnany.
Pułkownicy milczeli. To widząc, pan Wolski uradowany raz jeszcze krzyknął:
— Do Multan, do Wołoszy, na Turczyna!
W tej chwili właśnie przemówił rotmistrz pan Andrzej Lis:
— Wybaczcie, waszmościowie, i wy, dostojni panowie posłowie, że ja — prosty żołnierz, nie statysta, głos zabiorę. Słucham i dziwuję się bez miary! Jakżeż tak? Od Moskwy podmuchy wojenne jeszcze nie ustały. Szwed grozi nam wojną ustawicznie, wielki hetman koronny na rubieży od południa baczenie daje, aby kozacy, luźne watahy swawolne lub Wołosi nie drażnili sułtana, bo nie czas na wojnę z nim, gdy osaczeni jesteśmy, niczem jaźwce w norze! My zasię dla cesarza szczęśliwego panowania mamy sułtanowi do gardła skoczyć i pana Stanisława Żółkiewskiego starania psować? Już jeżeli mamy iść w sukurs cesarzowi, chodźmy pod Wiedeń, chociaż, po prawdzie, nasze szable i na swojej ziemi przydałyby się, jak chleb... Tak myślę... i swoje liberum veto contra panu Wolskiemu stawiam ardenter!
Z trwogą spojrzeli na siebie panowie Althann i Humanay, a Raduła oczy wlepił w białą twarz pana Wolskiego.
— Czyżbyś nie chciał, waszmość, aby Śląsk, oderwany od Polszczy za Kazimierza Wielkiego, do Rzeczypospolitej powrócił? — rzucił pytanie graf Althann.
— Nie moja w tem głowa — odparł pan Andrzej. — O to król nasz troskać się winien, a tymczasem milczy...
— Do szabli, rotmistrzu, możeś dobry, ale do rozważania de publicis spraw maximae valoris kiep z ciebie! — huknął pan Wolski.
Pan Rogawski i pułkownik Kleczkowski zerwali się z miejsc, bo myśleli, że trzeba będzie rotmistrza hamować, gdy do oczu zuchwałego szlachcica skoczy, lecz zdumieli się ogromnie.
Pan Andrzej nawet nie drgnął. Płową czuprynę, co mu na czoło opadła, zgarnął spokojnie i cichym głosem rzekł:
— Może kiep, może nie kiep, nie my to rozsądzimy. Jedno wiem, że gotów swego odstąpić, obrazę puścić płazem, aby ojczyźnie szkody nie przysporzyć i na miano rokoszanina, zawadjaki, zawalidrogi nie zasłużyć. Tak tedy o Śląsku nic nie gadam i na waściną obrazę niczem nie odpowiem...
Znowu zapanowało milczenie. Pan Wolski wybałuszył białe oczy okrągłe i stał, patrząc na junaka. Lecz zuchwały, ohurny[2] to był szlachcic, do zwady skory i łakomy, więc szepnął wężowym sykiem:
— Pokora cię opadła? Tchórz obleciał?
Pan Andrzej głowę podniósł i długo przyglądał się warchołowi. Nagle parsknął śmiechem i zawołał wesoło:
— Hej! Hej! Guza waść szukasz? Bo oto, jako widzisz mnie tu przed sobą, mógłbym wstać, obrócić tobą jak frygą i o ścianę machnąwszy, na placek urobić, jak mi Bóg miły! Niech-no towarzysze potwierdzą!
— Osiłek to mocny, jak żaden inny! — rozległy się głosy pułkowników. — Gdyby on przez waszmość pana ciężką szablicą przejechał od czapy, toby mu brzeszczot dopiero na siodle stanął, a może dalejby poszedł! Kto tego junaka nie zna?! Ho! ho! ho!
Pułkownicy ryknęli śmiechem i krzyczeli:
— Porwałeś się, waść, jak Danucha na niedźwiedzia!
— A ja taki na waszmość pana życie nastawać nie będę! — odezwał się rotmistrz, gdy się uciszyło nieco w izbie. — Coś mi się widzi, że po dobremu przecie żyć będziemy i moje rationes do głowy weźmiesz, waść. Z czystego bowiem i miłującego ojczyznę serca płyną, tak mi dopomóż, Boże!
Pan Wolski zmieszany usiadł i szeptem z Radułą rozmawiać zaczął.
Pułkownik Rogawski wkrótce przywołał obecnych panów do dalszych obrad.
Długo deliberowano nad tem, że należy posłuch dać słowom wielkiego hetmana koronnego, pana Stanisława Żółkiewskiego, który coraz częściej przestrzegał i napominał, że groźne chmury nadciągają od Stambułu i od Nohajców, że crimen acerrimum widzi w rozprószeniu sił zbrojnych Rzeczypospolitej, wyczerpanej wojną szwedzką i długotrwającem zmaganiem się z Moskwą.
Gorąco i niemal ze łzami w oczach i głosie prawił o tem rotmistrz Stanisław Krupka, przed dwiema niedzielami dopiero z obozu hetmańskiego przybyły.
Szczere to było i ogniste przemówienie, a może też ciche, rozwagi pełne słowa młodego Lisa do rozumu tego i owego z obecnych zapadły głęboko, bo milczeli i protestów nie zanosili, ani graf Althann, ani przebiegły, w naradach wprawiony od lat długich, sędzia Humanay, a nawet biały, jak mleko, pan Wolski zuchwały. Siedzieli wpatrzeni w stół i milczeli.
— Jakożeż postanowicie, waszmościowie, co do Wołoszy?... — zaczął hospodar Raduła, lecz pan Wolski spojrzał na niego surowo i mruknął tak, aby go wszyscy słyszeli:
— O Wołoszy — później, teraz należy całą causam ab ovo przejrzeć i pod namysł rozważny wziąć, aby justitiae atque saluti patriae uszczerbku nie przysporzyć...
— Toś mi druh i brat! — zawołał pan Andrzej Lis i, nim się kto spostrzegł, porwał białego szlachcica w ramiona, do szerokiej piersi jął przyciskać tak ochoczo, iż rzekłbyś, jakaś szmata długa a wąska plącze się i miota w mocarnych ramionach junaka.
Pan Walenty Rogawski uśmiechnął się pod wąsem i rzekł:
— A uważaj, Jędrku, abyś imć panu Wolskiemu grzbietu nie przetrącił nieopatrznie!
— Eh, gdzież tam?! — odparł młodzian. — Przecz od serca ściskam, po bratersku!
Pan Wolski narazie krzywił się pogardliwie na tak niepolityczne sentymenta młodego rotmistrza, lecz ten coś mówił do niego, więc udobruchał się szlachcic-zawadjaka, ohurnik okrutny, i też jął ściskać junaka i po policzkach raz po raz całować.
Widząc to, pułkownik Rogawski, uradowany mocno, zakrzyknął:
— Waszmościowie, mili druhowie! Suponuję, iż dziś jeszcze goniec hetmański do mnie przybieży z pismem odręcznem pana hetmana wielkiego; przeto rada moja będzie, aby nasze układy po odczytaniu continuere. Tymczasem w braterstwie panów Wolskiego i Lisa, naszego przyjaciela, dobry widzę omen, który oby na pożytek ojczyźnie wypadł rectissimo modo! Pokornie przeto proszę waszmościów do mojej kwatery, aby tak szczęśliwy casus miodem uczciwym, co mi z Pomorza znajomek mój, pan Krokowski, wczoraś przysłał w upominku, polać i umocnić!
Poprzedzani przez ochoczych piwoszów i na napitki wszelakie, aby co najmocniejsze, łakomych panów Kopaczewskiego, Rusinowskiego i strażnika obozowego Krupkę, przezwanego w wojsku „garńcem“, za nigdy nieugaszone pragnienie, panowie wychodzili z sali radnej, a pułkownik Walenty Rogawski i pan Jarosz Kleczkowski przystąpili do rozpromienionego pana Andrzeja i w ramiona brali mówiąc:
— Ależ statysta z ciebie, Jędrku, ho, ho! Daleko zajdziesz! Ugłaskać takiego raroga, no, no! Toż to my z nim ani na włos sprawy nie posunęliśmy, choć „ty, siadłszy, płacz“! Tyś mu do rozumu przemówił, niby czarodziej jaki! Wielki to sukces w naszej sprawie i prawdziwa victoria!
Skonfundowany i wzruszony rotmistrz odpowiedział:
— A ja wam powiem, że to setny chłop, ino w naszej złotej wolności nadmiernie rozkochany... Złość miałem w sercu, zdławiłem ją jak Herkules węża, i pokornie przemówiłem do pana Wolskiego. Gdyby nie wzięła go rozwaga i opamiętanie, jak mi Bóg miły, na sieczkę, na otręby porąbałbym sztachetkę, a tak — druhem mi będzie i — wam. Łatwiej po dobremu, niż z serpentyną w garści do ugody przyjść, bracia mili!
— Jakbyś z gęby mi wydarł, com chciał rzec! — zawołał pułkownik Rogawski. — Ale teraz to już takiej occassionem z rąk nie wypuszczę, a i grafów też ugłaskam tak, że ulegną namowom imć pana Krupki, który to opiniones et voluntatem wielkiego hetmana koronnego wykładał wiernie, jako że od samego pana Żółkiewskiego to słyszał w Kamieńcu. Wielkąś nam przysługę okazał, Jędrku!
— A no pewnikiem, że wielką — basem głębokim potwierdził pułkownik Kleczkowski, pochylając się do pana Andrzeja — ino w głowę zachodzę, jakżeż tak się wszystko skończyło?! Miałeś wielki rankor do pana Wolskiego i koncypowałeś zajście z nim i niechybne usieczenie, aż tu sudenter — pax vobiscum! Co cię wzięło, Jędrku?
Rotmistrz spochmurniał nagle i zamyślił się na chwilę. Głosem poważnym i wzruszonym mówić zaczął, na przyjaciół spoglądając oczami szczeremi i roziskrzonemi:
— Hej, hej, Jaroszu, siła ja przemyślałem o wszelkich sprawach, w domu popasając i od ludzi zacnych, jako exemplum — wojewoda nasz, pan Adam Sendiwuj-Czarnkowski, wieści różne o tem, co się w Rzeczypospolitej święci, chciwem uchem zbierając. Źle się w Polszcze dzieje, druhowie, oj, źle! A gdym sobie w spokojności rozważał, co nas przywiodło do tego, że Rzeczpospolita, jako ów dom, kładziony z kamienia bez wapna i gliny lepkiej a chwytnej, rychło patrzeć — runie, wykombinowałem wiernie, że wszystko od swawoli szlacheckiej, zawadjactwa, ambicji bezmiernej i uporu początek swój ma. Piękna jest, bracia, owa w Rzeczypospolitej złota wolność stanu rycerskiego, szlachetnego, ino na dobrej sprawie winna kwitnąć i sił nabierać, nie na rakarstwie, waśniach, podżeganiu do nieposłuchu, do pogardy mądrości, eksperjencji, ojczyzny miłowania w tych, co w dzień i w nocy o losach Polszczy się troskają, o jej zdrowie nie o własne suszą siwe i wierne głowy swoje. Taki wielki hetman koronny, taki hetman polny, taki kanclerz litewski, książę Zbaraski, pan Lanckoroński, pan Koniecpolski i siła innych! Tacy ludzie! A niech-no który z nich nie po myśli braci szlachty na sejmiku lub sejmie słowo twarde, niezłomne wyrzeknie, wnet — hałasy, zawierucha, huczek pod niebiosa, a jak i to na nieustępliwość filiorum fidelium patriae nie pomoże, chętnie i łacno swoje liberum veto zapieją szlachetnie urodzone, jaśnie wielmożne psubraty zdradliwe!
— Oj, co prawda, to prawda! — westchnął głośno pułkownik Jarosz Kleczkowski. — Napatrzyłem się i ja na to od czasu pokoju dywilińskiego! „Szczob im czorna śmierć w oczy zahlanuła!“...
— Mówisz, jakbyś z książki czytał, Jędrku! — dodał pan Walenty Rogawski i ręce ni to w rozpaczy ścisnął, aż stawy zachrzęściły.
— Wiem ci, że prawdę rzekłem! — ciągnął dalej młody rotmistrz. — Wiem też, iż w dobie wojny karni jesteśmy, boć, może bez wiedzy naszej czujemy, że ino posłuchem od zagłady salwować się możemy. To tak, jak dobry bachmat! Gdy go ściśniesz, bracie, ostrogami, przejedziesz przez boki nahajem rzemiennym, pędzi jak wypuszczona strzała, z drogi nie skręcając, wprost przed siebie, czy to w ogień, czy w wodę... Niechno wsiądzie na tegoż bachmata człek w porze spokojnej, pojedzie powolnie, po stronach zerkając na kraśne dzierlatki miejskie, lub przyjaciół pozdrawiając i z nich dworując, konisko zacznie niezwłocznie łbem potrząsać, a dęba stawać, a nogami przebierać... Tak i szlachecka brać! Na wojnie — dobrze, in pace — od Tatarzyna gorsza! Zrozumiałem to, jakby mi łopatą do głowy włożono... Chciałem pana Wolskiego do spotkania zbrojnego provocare i — usiec, aż tu błysnęła mi myśl: innych oskarżasz, a spróbuj — no, chłopie, pro bono patriae urazy własne ojczyźnie poświęcić i innemi argumentami, nietylko przeogromnym kułakiem, do zgody i zrozumienia doprowadzić, no, i uczyniłem, com zamyślił, a Staszek Krupka skutecznie mi w tem elokwencją i żarliwością swoją sekundował...
— Statysta! Statysta! — dziwował się szczerze pan Jarosz i wypukłemi, niebieskiemi oczami w poważną twarz przyjaciela zaglądał.
— Chodźmy do gości! — zawołał pułkownik Rogawski. — Upiję się dziś na umor! Dalibóg, najszczęśliwszy to dzień z całego pobytu w Braiłowie. Wolski ujarzmiony! Dziw nad dziwy! Cud naoczny!
W sieni przed salą rozległ się nagle hałas, szamotanie się, zgiełk zmieszanych, urywanych głosów, tupot ciężkich butów. Ktoś potężnem uderzeniem nogi naoścież rozwarł podwoje drzwi dębowych i do sali pałacowej wpadł tłum ludzi.
— Stój! — krzyknął pułkownik Rogawski i wyprostował się w groźnej postawie.
Tłum znieruchomiał, bo wszyscy znali surowego hetmana lisowczyków, który istotnie szparki był do pięści, a jak do czego przyszło, to i do kar srogich.
— O, masz go! — zawołał nagle pan Andrzej. — Toć to mój pachoł Drzazga jakiegoś piwa nawarzył! Michałko, puść tych basałyków!
Chłop przeogromne łapska wyprostował, a z nich natychmiast wypadły dwie uduszone postacie, o oczach wybałuszonych i krwią nabiegłych.
— O co poszło? — spytał rotmistrz, surowo patrząc na pachoła.
— Pfy... — sapnął Michałko i podniósł szerokie bary.
— Ty ml tu nie prychaj, ino gadaj po ludzku, chłopie! — tupnąwszy nogą, mruknął pan Andrzej.
— Hm... hm... — porykiwał pachołek, patrząc w oczy swego rotmistrza.
— Gadajcież, u licha, co się przydarzyło? — zagrzmiał pułkownik Rogawski. — Czyście z kretesem zaniemówili, drapichrósty?!
— Tak już ja rozpowiem o wszystkiem! — występując naprzód, odezwał się jakiś wysoki pachołek, w barwy cudzoziemskie przyodziany.
— Czyj jesteś? — spytał go pan Jarosz.
— Jak i wszyscy — z pocztu grafa Althanna, z królewskiego dworu do usług nadani — odparł pachołek.
— Gadaj tedy, a krótko i rezolutnie! — rzekł pan Rogawski.
— Proszę pana pułkownika, było to tak: do zajazdu Rakowickiego, gdzie stoi kwaterą graf, wpadł ten oto pachoł i, słowa nie rzekłszy, konie nasze wyprowadził, a swoje do pełnych żłobów postawił. My mu rozpowiadamy, że to kwatera grafska, a on ino łapskami macha i ludzi psowa, bo to osiłek, panie pułkowniku, jak Bóg na niebie, osiłek niesamowity! Tedy my, widząc, że nic nie słucha i nie gada, kupą na niego i... i... pobił nas, a dwóch porwał i tu wlókł zduszonych, a my wyzwolić nie moglim, bo nogami wierzga ów osiłek i obala: niczemby żerdzią ktoś pod kolana walił...
Pułkownicy ryknęli śmiechem, a pan Andrzej, uśmiech kryjąc, rzekł do Drzazgi:
— Tak to się czyni w wojsku, chłopie? Zabierz bachmaty nasze z kwatery grafskiej i tu przywiedź. Strażnika oboźnego popytaj, gdzie mamy stanąć, łapska trzymaj przy sobie i pysk stul, drabie, bo z twego gadania ino hece i waśnie się rodzą...
— Pfy... — mruknął pachołek, wzruszając ramionami.
— Teraz możecie odejść — rozkazał rotmistrz — a ty, Michałko, do zgody z tymi ludźmi dojdź i przyjaźni..
— Hm... hm... — wydobył się cichy poryk z szerokiej piersi pachołka.
Wszyscy wyszli i drzwi się zamknęły za tłumem ciurów.
Nagle z głębi sieni rozległ się głuchy odgłos, niby kto kamień do pustej beczki cisnął, potem krzyk, tupot nóg i jęki.
Pułkownicy wyjrzeli przez okno.
Ciurowie grafscy biegli, z przerażeniem się oglądając, bo za nimi nadążał Michałko Drzazga, prychający i gniewny bardzo.
— Doszedł do zgody i przyjaźni! — parsknął śmiechem pułkownik Rogawski.
— A to ci chwackie chłopisko! — wtórował mu pan Kleczkowski.
— Mocny bardzo, a szczerozłoty pachoł, ino gadać nie lubi — objaśnił pan Andrzej. — Mruczy swoje „pfy“ i „hm“, a gadać to ino łapskami woli...
— Gdyby tak na naszą złotą wolność takiego wypuścić, co myślicie? — zapytał nagle pan Rogawski.
— Jedna taka chorągiew nauczyłaby moresu, tylko patrzeć! — ze śmiechem odpowiedział junak.
— Chodźmy teraz pić i ujarzmionego żbika głaskać — przypomniał przyjaciołom hetman lisowczyków.
— Nie mówcie tak o panu Wolskim! — zaprzeczył młody rotmistrz. — Wierzę, że szczery z niego Polak i ojczyznę w miłowaniu ma. Chodźmy!
Szybko szli przez krużganek, za którym mieściła się kwatera hetmana i pułkowników.



Rozdział III.
Niespodziewane wydarzenie.

Narady w kwaterze starszyzny lisowczyków od kilku dni były już zakończone. Pułkownik i rotmistrzowie, ku wielkiej radości hrabiego Althanna i Humanaya, przychylili się do zdania wielkiego hetmana koronnego. Pisał bowiem pan Żółkiewski do pułkownika Rogawskiego, że Rzeczpospolita może nowej wojny z półksiężycem uniknąć, jeśli żadnych zaczepek od strony wołoskiej lub cesarstwa nie rozpocznie. Hetman wiedział o krzykach, podnoszących się przeciwko sławnemu a butnemu wojsku, pozostawionemu przez ś. p. pana Aleksandra Józefa Lisowskiego, wielkiego wodza i rycerza fantazji nadprzyrodzonej; doradzał więc pułkownikowi Rogawskiemu, aby z oczu szlachcie, duchowieństwu i mieszczanom sczezł i poszedł za cesarską granicę, na zaciąg zgodę swoją dawszy; przestrzegał jednak lisowczyków wielki hetman, aby ino w walce z buntowniczymi Węgrami i Czechami Ferdynandowi II-mu dopomagali, w inne zatargi wojenne nie wdając się, aby sułtana nie drażnić i do czynów szalonych nie popychać.
W tym czasie nie chciał pan Żółkiewski zatargu z Turczynem, jako że Polska osłabła przez długą wojnę moskiewską. Niesnaski, waśnie i niesforność panoszyły się wszędzie; osoba króla-Szweda nikogo nie wstrzymywała od prywaty i miłości dla ojczyzny nie podsycała. Były to rzeczy straszne, niebezpieczne, zgrozą przejmujące, dzielne, miłujące ziemię i lud lechicki, serce wielkiego hetmana koronnego; widział on bowiem wyraźnie, że Zygmunt Waza do nowej wojny ze Szwecją o koronę i dziedzictwo kroczy z uporem, na losy ziemi Piastów i Jagiellonów niepomny, aczkolwiek i w jego żyłach płynęła krew, wzięta od matki-Jagiellonki.
Troskał się tedy pan Żółkiewski i, chcąc butne wojsko dla walnej rozgrywki przechować, na zaciąg do cesarstwa zezwalał i nawet doradzał, aby się pułkownik z tem śpieszył.
Pisał do pana Walentego Rogawskiego w tej samej materji hetman polny, Jan Karol Chodkiewicz, na północnej rubieży oko baczne na Szweda mający, a pismo swoje zakończył słowami:
„Musicie mieć uszy ku naszym ziemiom zwrócone i nieusypne, aby na pierwszą surmę bojową wszystko porzucić i lotem sokolim pod dowództwo hetmanów śpieszyć sine mora“.
Tak też postanowiono na ostatniej naradzie w pałacu braiłowskim, a klauzulę takową do innych w piśmie o zaciągu lisowczyków dołączono, podpisami i pieczęciami zatwierdzono.
Pan Wolski sprzeciwu nie czynił i na zbiegłego hospodara Radułę nie patrzył, chociaż ten wzdychał, lamentował i skamlał, po piętach depcąc obydwóch grafów, pułkownika i rotmistrzów.
Dzień się miał ku zmierzchowi.
Oczekiwano wypłaty pierwszej raty żołdu, więc otrąbiono już pochód, ściągano do Braiłowa wszystkie chorągwie i oddziały ochotnicze, co najzacniejsze. Gwarno i tłoczno było, gdyż wojsko do wyprawy się sporządzało; rotmistrzowie oglądali konie i ludzi, towarzysze doprowadzali do ładu swoje mienie, wierzchowce, ciurów i pacholików.
Pan Andrzej Lis otrzymał rozkaz wziąć pod swoją komendę ochotników podlaskich. Utworzył z nich chorągiew, tak zwaną „Łuńską“, bo ochotników owych przywiódł stary szlachcic, Hieronim Łuński, lecz w jakiejś karczmie poswarzył się z rotmistrzem Kalinowskim, a ten go przez łeb obuszkiem zmacał i dopiero nazajutrz, gdy się przespał po pijatyce srogiej, usłyszał, że pan Hieronim Łuński przed sądem Bożym stanął tejże nocy.
Nad tą chorągwią rotmistrzował teraz pan Andrzej Lis.
Zaczął od tego, że wywiódł całą brać w pole za Braiłowem, w długi szyk wyciągnął jeźdźców, i objeżdżał szeregi, każdemu przyglądając się pilnie i pytając o różne sprawy. Znał się na ludziach wprawny zagończyk, więc poznał w mig chorągiew całą. Była to zbieranina, łaziki, włóczykije, zawalidrogi, których nigdy nieustająca wojna oderwała od domów, roli, pługa i siekiery, nauczyła rzemiosła rycerskiego, a cnót rycerskich nie przysporzyła.
Zrozumiał to rotmistrz od pierwszego rzutu oka i przemówił do towarzyszy, ciurów i pachołków tak, jak mówiono za czasów pana Aleksandra Lisowskiego do ludzi bitewnych z pod jego chorągwi, — twardo, surowo, nieustępliwie.
Spostrzegł odrazu, że nie w smak poszły bractwu słowa jego.
Któryś z szeregu parsknął w kułak i całkiem głośno rzekł do stojących w szeregu towarzyszy:
— Tak to pieje ów rotmistrz?! ho! Niech-no bitewka wypadnie — tedy my mu po naszemu zanucimy: wybieraj, albo po naszej woli rotmistrzować, albo kulkę w plecy, wóz, albo przewóz? Tak mu powiemy, mościpanowie!
Po szeregu przebiegł cichy śmiech.
Posłyszał to pan Andrzej i konia ku śmiałkowi skierował.
— A wyjedź-no, waść, przed szereg! — rzekł, zaciskając usta.
Towarzysz spełnił rozkaz.
— Jak godność, proszę? — pytał junak.
— Brochocki Ksawery, były towarzysz chorągwi... — zaczął zapytany.
Pan Andrzej przerwał mu, rzekłszy:
— Były towarzysz, a teraz rakarz, swawolnik, latro: oczajdusza, odium populi na całe wojsko ściągający! Słysz ty, szczekaczu: jeśli jeszcze coś spostrzegę lub usłyszę, każę batem pięćdziesiąt razy opasać i...
— Do szlachcica waść mówisz! — wrzasnął pan Brochocki.
— Nie znamy w szeregach naszych szlachty i nieszlachty, ino dobrego, karnego, ojczyźnie wiernego rycerza, albo obwiesia, drapichrósta, pyskacza... — mówił rotmistrz, posuwając swego konia ku zaperzonemu towarzyszowi.
— Obrażasz honor szlachecki!... — wrzasnął znowu pan Brochocki z wściekłością w głosie.
— Naści honor twój szlachecki! — krzyknął pan Andrzej, bo miał już wszystkiego więcej, niż mógł znieść.
Okrzyk zdumienia, przestrachu, a może zachwytu przeleciał po hufcu; ujrzeli bowiem towarzysze, ciurowie, pachołkowie, że jakaś siła nieznana, potężna zerwała pana Brochockiego z siodła, wyrzuciła wysoko w powietrze i gruchnęła o ziemię, a później obaliła konia jednym zamachem.
Oszołomiony towarzysz, jak nieżywy, leżał w kałuży, która się uzbierała po ulewnej nocy, i nawet nie jęczał.
Tymczasem rotmistrz roztrącając bachmatem cofających się przed nim jeźdźców, podjeżdżał do tego lub owego i po gębie prał, mrucząc przez zaciśnięte zęby:
— Wojsko musi gloriam dawną uzyskać, świetnością się okryć, wzorem być dla innych, co z karbów posłuchu się rwą, jak źrebięta niesforne i nierozumne, a wy stante pede prześmieszki, dykteryjki, pogróżki i rokosz czynicie?! Poczekajcie-no, psie syny, ja was moresu nauczę! Jeszcze raz uczyńcie tak, jako przed chwilą było, a każdego piątego po wierzbach i lipach przydrożnych porozwieszam, — szmaty niegodne!
Gdzieś od lewego skrzydła rozwiniętej na błoniach chorągwi łuńskiej rozległy się głośne okrzyki.
Pan Andrzej, ściskając konia ostrogami, pomknął w tamtą stronę. W ręku trzymał obuszek, który obracany w krzepkiej dłoni, warczał przeciągle.
Nagle zdarł cugle. Usłyszał junak gromkie wiwaty:
— Niech żyje rotmistrz Lis! Żyć i umierać z nim!
Pan Andrzej stanął przed szeregiem, z którego natychmiast wyjechało dwóch dziarskich młodzianów. Wymachiwali czapkami i pokrzykiwali ochoczo. Szczere, śmiałe twarze, roziskrzone oczy, rozwiane, zwichrzone czupryny i rycerska postawa podobały się rotmistrzowi.
— Cóż się tak drzecie, jakby was, za przeproszeniem, ze skóry obłupiano? — spytał, mrużąc oczy.
— Z radości to wielkiej, że pod prawdziwym komendantem służyć będziemy! — odparli naraz, jakby się zmówili przedtem. — Niech żyje rotmistrz Lis! Vivat! Vivat!
Pan Andrzej się uśmiechnął i ręką skinął.
— Cichajcie, waszmościowie! — rzekł żartobliwie. — Uszy mi pękną od hałasów takowych! Dalibóg! Ależ macie grdyki mocne! Kto zacz jesteście i skąd takowy fervor?
Młodzieńcy umilkli i wyprostowali się na kulbakach.
— Jestem Onufry Biernacki, dowodzę własnym oddziałem w pięćdziesiąt koni, przywiodłem ludzi z pod Kalisza, Sieradza, Koła — wyrecytował wysoki, o płowych wąsach i rozwichrzonej czuprynie młodzian, jak w tęczę patrząc w oczy rotmistrza. — Dla dobra ojczyzny przystaliśmy do lisowczyków, aż widzimy, że swawola tu, łajdactwo i zbrodnia wszelaka. Rozmyślaliśmy nad tem, aby odjechać i do koronnych wojsk się przyłączyć, gdy tu ot, pan rotmistrz, tak przemówił, tak pięknie przemówił...
— Pięścią! — zaśmiał się pan Andrzej.
— A chociaż i tak, jeżeli rozważnego słowa nie rozumie bydlak — potrząsając głową, odparł pan Biernacki.
— I pięść, jeśli ją dobrze i w porę umieścić, elokwekcję ma, bo jak, pro exemplo, przed chwilą do głowy przemówiła! — zauważył drugi jeździec o filuternych ciemnych oczach i gęstej, jak szczecina, czuprynie, czarnej, połyskliwej.
— Nazwisko waści? — spytał rotmistrz, patrząc na niego.
— Józef Bartłomiej Chomiczewski, wedle rozkazu — odpowiedział młodzian. — Przyszedłem do pana pułkownika Rogawskiego w sześćdziesiąt koni. Coprawda suponowałem, że na Turczyna pociągniemy, no, ale skoro rozkaz, to — rozkaz, będziemy rokoszan węgierskich i czeskich rąbać! Dla serpentyn to jeden bigos! A z takim komendantem, za pozwoleniem, jak pan rotmistrz, to i prawdziwej wojenki zażyjemy, spero et non dubio.
— Łacinista z waści, jak widzę, tęgi — zauważył pan Andrzej, z radością przyglądając się obydwu młodzieńcom.
— W szkole ojców jezuitów byłem już in suprema — odpowiedział pan Chomiczewski chełpliwie. — Razem z tym oto towarzyszem, imć panem Onufrym Biernackim, studemus jurisprudentiam atque artem administrandi.
— Chwali się to waszmościom! — uśmiechając się życzliwie, powiedział rotmistrz. — Tylko... jak tam co do szabelki? Hę?
— Próbowaliśmy tego na łbach karczemnych rycerzy z pod ciemnej gwiazdy, poprawialiśmy, czegośmy nie dorobili, na ścierwie szwedzkiem na Inflantach, ano i na Dzikich Polach machało się szabliskiem przez rok bezmała... — odpowiedział pan Biernacki.
— Ho! ho! Proszę? To i na Dzikich Polach wojenki zażyliście? — pytał zaciekawiony pan Andrzej.
— A zażyliśmy! — zawołał pan Chomiczewski. — Mamy tam znajomków, pułkowników chorągwi kniaziów Ostrogskich. Tam to wojna! Mirabile dictu, jak na odpust się jedzie!...
— Hej! — przerwał mu z zawadjacką miną pan Biernacki. — Jary, oczerety, stepy, wartki rzeki bieg, ciemne niebo i gwiazdy srebrne, jasne, bliskie... Chrzęst po haszczach, żwiru zgrzyt, cichy wody plusk... Hu, ha! Pal, rąb, wal! Tatarzyn zaczajony, lub, jak siromach zgraja, kozacki podjazd... To — kraina, w to mi graj!
— Użyliśmy wojenki, jak pies w studni! — potwierdził przyjaciel. — Jako to teraz będzie? Nie o zdobycz i żołd nam chodzi, — o sławę rycerską... Dulce et decorum est...
— ...Pro patria mori — dokończył pan Biernacki.
— Przychodźcie dziś wieczorem do mojej kwatery — rzekł pan rotmistrz i odjechał.
Przejrzał wszystkie szeregi, każdego jeźdźca zosobna oglądając, dawał rady, pouczał, upominał, do karności nawoływał i do rycerskich obyczajów poszanowania.
Przepuścił przed sobą chorągiew stępa, kłusa, a później rzucił ją w cwał, niby do szarży wściekłej.
Była to chorągiew naschwał, jak to zwykle w Polsce: człek na siodle z szablicą w garści — rycerz!
— Ja z tej watahy wykrzeszę chorągiewkę — dziw! — myślał pan Andrzej, dając znak do powrotu.
Odjechał i sunął ku miastu.
Już zbliżał się do rynku, gdy doszedł go gwar przerażonych głosów, nawoływania, łoskot i dzwonienie skaczących po bruku kół.
Popędził bachmata i nagle stanął zdumiony.
Przez obszerny rynek mknęła para dobrych koni, ciągnąc okazałą karocę. Rumaki, zagryzłszy wędzidła, pędziły naoślep, rozhukane, oszalałe. Z okien powozu wyglądały głowy dwóch niewiast, co chwila znikając w głębi, gdy karoca unoszona przez rozwścieczone konie, nagle się zataczała i przechylała na bok, grożąc upadkiem.
— Trzymaj bachmata! — krzyknął pan Andrzej do Michałka, jadącego za nim.
Zeskoczył z kulbaki i, przeciąwszy drogę biegnącemu tłumowi, który wymachując rękami, bezradnie ścigał powóz, dopadł, umocował się dobrze na nogach i szybkim ruchem, chwycił za tylne koła.
Tłum osłupiał na widok tego co się stało.
Głowa rycerza znikła wśród dwóch zwałów naprężonych mięśni, kark pokraśniał, nabrzmiewając krwią, a nogi, niby wyrastające z ziemi mocne pnie dębowe, zesztywniały w bezruchu.
Konie stanęły dęba i rwały się, nie mogąc ruszyć z miejsca nagle wrosłej do ziemi karocy.
Drzwi szybko się rozwarły i dwie strojne niewiasty szczęśliwie zeskoczyły na bruk, blade i drżące.
To widząc, pan Andrzej nagle puścił koła. Konie, zerwawszy karocę, potknęły się i padły, plącząc się w postronkach. Nadbiegł stangret, który spadł był z kozła; przechodnie chwytali zaprząg za uzdy.
— Jak mamy dzięki nasze wyeksprymować waszmość panu, naszemu szlachetnemu salvatorowi... — zaczęła śpiewnym głosem starsza niewiasta, już niemłoda, o obliczu poważnem, dostojnem a słodkiem.
— Czy aby waćpaniom żadnej krzywdy ów casus nieszczęśliwy nie uczynił? — pytał rotmistrz, zdejmując czapkę i obciągając sobie krótki kabat, jaki zwykł był nosić w mieście.
— Nic się nam nie stało, ino lęk jeszcze napełnia serca — odparła i nagle spostrzegła, że kawaler stoi, jak posąg, wpatrzony w coś, co się kryło za jej plecami.
Obejrzała się i uśmiechnęła, mimo nie znikającego jeszcze lęku i drżenia.
Dostojna pani ujrzała za sobą drugi posąg, cały w bieli, w przezroczystych forbotach, haftowanym rańtuszku, w ramce rozwianych, złocistych loczków nad pogodnem czołem, z niebieskiemi oczkami, pełnemi zachwytu, z falującą piersią, prężącą się pod srebrzystym altembasem sukienki powiewnej.
— Nie w obyczaju to, aby białogłowy same się wywodziły, lecz w takowej circumstantio inaczej być nie może — zaczęła śpiewnym głosem starsza pani. — Przyjmijże od nas, waszmość pan, z głębi serc płynącą wdzięczność, której się nigdy nie wyzbędę ani ja — Krystyna z Tyszkiewiczów Aleksandrowa Wolska, ani ta oto panna, córka moja — Barbara...
Rotmistrz przywarł do rąk pani Wolskiej i zmieszanym głosem mówił, zerkając raz po raz w stronę białego, powabnego nad wyraz posążka:
— Pan Aleksander, toż to druh mój... Może waszmość pani wspominał coś-niecoś o rotmistrzu Andrzeju Lisie?
— Dziś dopiero przybyłyśmy z pod Sandomierza, aby małżonka mego i ojca Basi pożegnać przed nową a rychłą, ponoć, wojną — z westchnieniem objaśniła pani Aleksandrowa.
Rotmistrz, nabrawszy wreszcie rezonu, skłonił się przed panienką.
— Dziękuję... dziękuję i ja waćpanu... z duszy... z serca... — szepnęła, podnosząc na junaka połyskliwe, niebieskie oczęta.
— Oby z serca!... Oby z serca!... — wyrwały się panu Andrzejowi słowa pełne uniesienia.
— Ależ w gorącej wodzie kąpany ten rycerz! — pomyślała pani Wolska. — Rwie z kopyta, jakgdyby nic... Ognisty kawaler... a na Basię okiem niesytem łypie, niczem wilk na jagnię!... Hm... hm!...
— Odprowadzę waćpanią dobrodziejkę i jej nadobną córę, która zadaje kłam twierdzeniu pogan, że Wenus, zrodzona z piany morskiej, wszystkim białogłowom w piękności przoduje... — zawołał pan Andrzej, w pannę Basię wbijając oczy, niby grot spisy kozackiej.
— Co też waćpan mówi!... — szepnęła panienka, rumieniąc się prześlicznie.
— Bardzo pięknie i gładko wyraziłeś zachwyt swój, rycerzu, — uśmiechnęła się pani Wolska. — Będziemy ci wdzięczne, jeżeli przewodnikiem naszym zostaniesz łaskawie, albowiem od dziś dopiero jesteśmy w Braiłowie i nie wiemy, gdzie znaleźć mamy kwaterę hrabiego Althanna; miałyśmy odwiedzić go, ponieważ z małżonką jego znajomkami jesteśmy z dworu najjaśniejszego pana, króla jegomości. Pismo od niej do grafa przywiozłyśmy...
— Ja panie dobrodziejki doprowadzę choć na skraj świata! — wybuchnął pan Andrzej i natychmiast tak przemyślnie się ulokował, że ujął pod ramię dostojną panią Aleksandrową, a pannę Basię za rączkę ostrożnie wiódł, mówiąc:
— Baczcie pilnie, waćpani i waćpanno, aby nóżek nie urazić o te przebrzydłe kamieniska braiłowskie! Ohydny tu bruk! przeohydny!
Długo jeszcze prawił, pannie do ocząt zaglądając coraz ogniściej, a sam tego nie spostrzegając, z wielkiej ochoty coraz goręcej przyciskał do piersi ramię zdumionej i coraz bardziej zmieszanej pani Krystyny Wolskiej, matrony nad wyraz dostojnej.
Widział te zaloty swego rotmistrza Michałko Drzazga, idący z bachmatami za państwem, uśmiechał się pod wąsem, ramiona wysoko podnosił i mruczał:
— Pfy! Pfy!...
Po chwili jednak przypomniał sobie kraśną Czesnównę, która na nadobną dziewoję urosła, tak gładką i ponętną, że aż oczy rwała, więc westchnął, snadź bardzo szumnie, bo bachmaty dęba stanęły gwałtownie i mruknął:
— Hm... hm!...


Rozdział IV.
Ostatnie dni w Braiłowie.

Na początku września lisowczyki gotowi byli wyruszyć ku granicy węgierskiej. Wszyscy, z sercami, bólu i gniewu pełnemi, spędzali ostatnie dni w Braiłowie nad Bugiem. Niewiadomo bowiem, jakiemi drogami doszło do butnego wojska pismo króla Zygmunta, który w maju r. 1619 tak pisał do kanclerza Lwa Sapiehy:
Wielmożny, uprzejmie Nam miły!
Z różnych wiadomości baczemy, że ten pułk Lisowskiego, na swawolą się udawszy, długo w dobrach naszych leże odprawować i ubogich ludzi do zniszczenia prawie ostatniego pod pretextem niesłusznych i niesprawiedliwych pretensyj swoich przywodzić zamyśliwa: lubo z szczodrobliwości Naszej taka mu jest pozwolona od Nas summa pieniędzy, jako i zdanie było senatu, i nad co więcej i sami posłowie ich nie pretendowali. Życzylibyśmy tego, aby słusznemi środkami mogli być ci ludzie z gromad swoich rozprowadzeni, jeśli jednak te nie pójdą, trzeba o zniesieniu ich wziąć przed się rady: bo, dawszy im czasu co więcej, cięższemi za przysposobieniem rynsztunków i dostatków być mogą Państwom naszym, a teraz snać bardzo na wszystkiem zeszli. Puszczamy to na zdanie Uprzejmości Waszej, jeśliby się nie dobrze znieść secrete o tem z przedniejszemi tamecznych krajów obywatelami, aby ci ludzie, jeśliby się tem, cośmy im posłali, kontentować nie chcieli, zniesieni być mogli, jako też insze tym podobne gromady swawolników zniesione przedtem bywały. Za oznajmieniem Nam zdania Uprzejmości Waszej, posłaćbyśmy listów naszych nie zaniechali do tych, którzyby w tej mierze pomocni być mogli. Życzymy przytem Uprzejmości Waszej dobrego od Pana Boga zdrowia. Dan w Warszawie dnia 20 maja roku pańskiego 1619, panowania królestw Naszych Polskiego 33, a Szwedzkiego 27.

Zygmunt Król[3]

Pułkownik Rogawski i rotmistrze, o piśmie królewskiem otrzymawszy wiadomość, jęli w szable trzaskać i kląć tak gromko i groźnie, że wszyscy pachołkowie zaszyli się jak najdalej, aby starszyźnie na oczy nie wpaść.
— Trza języka posłać do Wilna, bo wiedzieć musimy, jak pan Sapieha zamierza z nami poczynać! — zawyrokował pułkownik Rogawski i, na odpowiedź rotmistrzów nie czekając, na pana Krupkę skinął i rzekł:
— Machaj, waćpan, co koń wyskoczy, do kwatery kanclerskiej i wywęsz wszystko docna, a później dopiero my swoje postanowimy, co, jak i kiedy. Rozumiesz?
Pan Stanisław Krupka był człek cwany, przebiegły i gładki. Skinął głową i odparł rezolutnie:
— Mam ja na dworze pana Sapiehy drużków oddanych! Do wszystkiego dojdę i prawdę illuminabo, jak się widzi. Vale, valeque!
Bawił na Litwie pan Krupka niedługo, a powróciwszy, tak prawił przed kołem starszyzny lisowskiej:
— Zaiste, waszmościowie, epistola królewska, datowana dniem 20 maja roku jego szwedzkiego królowania 27-go, rąk pana Lwa Sapiehy doszła była. Ino kanclerz to chytry pan, ćwik, statysta nie w ciemię bity, sprawę mitrężył, motał, jak nici na kłębek, przewlekał i od „swej Uprzejmości“ żadnego „zdania“ na piśmie królowi Zygmuntowi nie posłał. Tedy Najjaśniejszy, szczęśliwie nam panujący Pan, miłościwie raczył pisać do wielkiego hetmana, w tejże materji tentując go a doradzając, aby „rozpustne lisowczyki zuchwalstwo swoje nieśli w obce kraje, niż gdyby niewinny lud gnębili u siebie“.[4] Stądto hetman, chcąc nas dla ojczyzny zachować, zaciągu usilnie doradzał imć panu pułkownikowi Rogawskiemu, gdyż non possumus resistere woli królewskiej i jego doradców, a naszych niedruhów. Dixi!
Starszyzna, wysłuchawszy relacji, milczała długo, w myślach sprawę ważąc i gniew przeżuwając.
— Co powiecie, waszmościowie? — rzucił nareszcie pan Rogawski, pięścią w stół uderzając.
Długo nikt się nie odzywał. Wreszcie podniósł się rotmistrz Strojnowski, którego w wojsku pułkownikiem nazywano; nazywano też tak panów Kleczkowskiego i Rusinowskiego, bo nieraz lokotenentami[5] hetmana-pułkownika chadzali i nietylko przy panu Rogawskim, lecz za czasów samego pana Lisowskiego, gdy to w tej czy innej sprawie od wojska odjeżdżał.
Tedy takiemi słowy przemówił pułkownik Strojnowski, na nikogo nie patrząc, bo zły był i rozpacz mu gardło ściskała.
— Widzi mi się, że oto król jegomość z cesarzem Ferdynandem tak sobie postanowili, aby lisowczyków na zagładę posłać...
Wszyscy podnieśli głowy, bo nagle się w nich rozświetliło.
— Nie inaczej! Jako żywo, nie inaczej! — krzyknęli, czyniąc wielki rumor.
— Zdrada! Niewdzięczność za naszą krew i za fantazję, waszmościowie! — ryknął pan Jarosz Kleczkowski i głosem tubalnym pokrył wzburzone głosy towarzyszy, szczęk szabel, łoskot odsuwanych ław i zydli.
— Jako żywo, zdrada! — wtórowali mu inni. — Ha! Wyszło szydło z worka! Szwedzki wilk pod polską skórą! Król nieszczery!... Jagiellonów zbutwiały pęd!
— Cichajcie, waszmościowie! — zawołał, podnosząc się nagle, pan Andrzej. — Imienia króla nie tykajcie! Szczery on, czy nieszczery włodarz — to insza sprawa i spierać się o to z wami nie będę. Miałem już ja wieści o myśli króla, aby nas się pozbyć, ino jedno wam powiem, że kroniki o nim pisać będą, jako o mądrym królu, wszelkie przywary darowawszy mu, a to dlatego, iż o morze walczy i przy niem z uporem obstaje! Ot co!
— Eh! co nam po morzu, my po ziemi chadzamy! — jęli się żachać rotmistrzowie i pogardliwie prychać.
— Nie mówcie o tem, czego nie wiecie! — upomniał przyjaciół pan Lis. — Morze — to szeroki gościniec, co przez cały orbis terrarum prowadzi, a tym szlakiem, jeśli nie my, to wnuki nasze popłyną po bogactwo dla kraju, po sławę, po świetność dla ojczyzny! A czy dla siebie tylko król o morze się troska, czy dla królestwa swego, to, czy tak, czy owak, przy Polszcze ono pozostanie, przy koronie naszej i nijak inaczej! Wierzajcie mi i z pierwszej złości nie sarkajcie na króla!
— Zmienników i infamisów z wojska zacnego zrobił król jegomość! — zamruczał nieco uspokojony pułkownik. — Ktoby się ważył na to?
— Na zagładę zamyślił posłać nasze chorągwie, co to Ruś od kresu do kresu przebiegły i wojnę na barkach swych dzierżyły do ostatka! — dodał pan Strojnowski, zaciskając pięści. — Taka to wdzięczność i zasług nagrodzenie?! Hej, hej!
Pan Andrzej pomyślał chwilkę i rzekł:
— Przyjaciele mili, chyba nie o naszych starych chorągwiach, szczero lisowskich, wspomina pismo królewskie, nie mówi albowiem ani o czarnej, czerwonej lub zielonej, jeno o „lisowczykach“, bo nie zna dziejów i przewag naszych. Nie będziecie wszelako mieli sprzeciwu, spero, jeśli powiem, że tłumy tałałajstwa wszelakiego, oczajduszów bez czci i honoru wiesza się koło naszych znaków! Sam oto temi rękoma gęby prałem przed dwiema niedzielami szczekaczom, wydrwiwaczom, sędziom niepowołanym, co to najwięcej famę naszą psowają i błotem zbrodni czynionych na dobre imię nasze bluzgają!
— Co prawda, to prawda! — zgodził się pan Rogawski i z westchnieniem mówił: — Gdzież teraz znajdziemy dawnych ognistej fantazji kawalerów, którzy jak na gody pod Białe Jezioro zagony czynili, Zaruckiego kozaków w jasny dzień Boży podchodzili i samemu Pożarskiemu w oczy łuną świecili? Ech! Nie masz takowych! Powyszczerbiały się nasze setnie, zeszczuplały pułki! Napchało się do nich różnej zbieraniny, żal się Boże! Co trzeciego, tak suponuję, na pal należałoby wbić, no, ale cóż mamy czynić?! Aby było wojsko — ludzie są potrzebni. Bierzemy co się da! Od warsztatu, pługa, ba, nawet z rąk kata niemal wyrywamy wszelakich łotrzyków, watażków, zbójników!...
— Rozpędźcie tę hałastrę i kreujcie na nowo tylko wyborowe hufce w pamięć zmarłego hetmana naszego pana Lisowskiego, aeternae memoriae digni wodza i wojownika przesławnego! — zawołał pan Andrzej.
Na to porwał się pan Rusinowski, kawaler gorący i zawzięty, skoczył do młodego rotmistrza i, za guzy kabatu schwyciwszy, urywanym głosem krzyczał urągliwie:
— Frant z ciebie! Frant nielada! Wyzbyć się połowy ludzi? Pomniejszyć chorągwie? Teraz, gdy nas na zagładę do cesarstwa król posyła? Niedoczekanie! Niedoczekanie! Musimy brać każdego, kto do nas przystać pragnie! Każdego, powiadam! Pod znakami mamy cztery tysiące chłopa, to — mało, przebóg, mało! Musimy mieć w dwójnasób, w troje, albo więcej liczniejsze chorągwie. Wtedy nikt o zagładzie lisowczyków myśleć nie waży się, bo my zagładę zgotujemy niedruhom swoim! My wonczas zaśpiewamy, co zechcemy, i pod naszą śpiewkę tańcować zmusimy cesarza i jego hetmanów! Tak-to bracia, przyjaciele, waszmościowie!
— Tak! Tak! Dobrze mówi Rusinowski! — przytaknęli inni chórem.
To słysząc, pan Rusinowski, który lubił pana Andrzeja, znowu przemówił już spokojniej, guzy rotmistrzowego kabata puściwszy:
— Lisowa rada dobraby była, gdyby król do zagłady naszej rozumem swoim nie doszedł. Teraz inne circumstantiones i inny na nie powinien być respons!
Pan Andrzej milczał, bo i sam pojmował, że rotmistrz mądrze doradzał. Zasmucił się jednak, gdy pan Walenty Rogawski nogą tupnął i rzekł, ponuro patrząc na wszystkich:
— N-no, teraz to już ja pokażę, co umieją lisowczyki! Byli dla króla i panów kamykiem, teraz głazem ciężkim spadną!
— Walenty! Bracie... — zaczął pan Andrzej.
Lecz pułkownik już nie chciał go słuchać, nogami tupał, pięściami wymachiwał i przez zęby mruczał:
— Ja im pokażę! Kichy wycisnę z brzuszysków, wypłóczę kiesy, skórę na safjan wygarbuję jaśnie-wielmożnym dobrodziejom! Umiemy dawać wszystko do ostatniego tchu, do reszty krwi naszej, ale umiemy takoż brać... No, to i będziemy brali, oj będziemy!
Pan Andrzej zrozumiał, że narazie nic nie wskóra, więc wargi zagryzł i wkrótce wymknął się z kwatery, aby pośpieszyć tam, gdzie codzień uciekał każdej wolnej chwili.
Do zajazdu Grocholca, gdzie przemieszkiwał pan Andrzej Wolski z małżonką dostojną i urodziwą córą.
Do niej, do słodkiej panny Barbary, pędził junak przez rynek, wszelkie troski i niepokoje de publicis odrzuciwszy.
Tak się jakoś zawsze przydarzało, że panienka siedziała przy okienku, więc do domu nawet nie wchodząc, gwarzył z nią; właściwie mówił tylko pan rotmistrz, bardzo elokwentnie i wyniośle, przypominając to, czego z mitologji w szkołach uczyli go księża, lub powtarzając sentencje, słyszane po dworach wysoko urodzonej i edukowanej szlachty.
Prawił więc rotmistrz, na pannę patrząc ogniście i ostrogami okrutnie dzwoniąc:
— Waćpanna to chyba z Olimpu, jak owa przecudna Juno, do Braiłowa wstąpiłaś znienacka?! Wszystko się tu ninie zmieniło! Słońce świeci inaczej, lipy i brzozy złotem szczerem się okryły, a Bug, to, jak rodzicielów kocham, bez ustanku, jak oszalały, dzwoni: „Panna Basia dziw nad dziwy, cud nad cudy i z urody i z ułożenia i z poczciwości serduszka, i z owych iskierek niebieskich w oczętach, co jak turkusy najzacniejsze, perskie!“ Śliczności moje!
— Panie Andrzeju! — upominała zapłoniona panienka i oczy białemi rączkami wstydliwie zasłaniała.
— To rzeka tak szepce, nie ja, dalibóg! — przekomarzał się junak.
— A panu to nic z urody mojej, o jakowej Bug tak pięknie śpiewa? — pytała panna Basia, śliczne usteczka kapryśnie wydymając.
— A jakże! — oburzał się pan Andrzej. — Ja to inaczej mówię, niż rzeczny wart. O, inaczej!
— Jakżeż to inaczej? Może co złego, broń Boże! — udając wylękłą, pytała panienka.
— O, inaczej! — droczył się rycerz.
— Jakżeż to? Widać — źle, skoro pan Andrzej powiedzieć nawet nie śmie... — mówiła, niby ze smutkiem w głosie.
— Mówię do siebie tak: Homerus — kiep! Wergiljusz — kiep! Owidjusz — kiep! Bo, gdyby widzieli pannę Basię, toby o niej tylko pisali, a nie o Juno, Afrodyte, Wenus, Dido i innych starych babach, które ktemuż dawno pomarły! Napisaliby, że liczko panny Basi — to miesiąca srebrnego oblicze; oczki — dwie niezabudki, rzucone do serca; usteczka — dwie czereśnie, słodkie, wonne; warkocz i te loczki — złota struga promienista; szyjka...
— Panie rotmistrzu! — wyciągając ręce, niby się broniąc, wołała panienka, rozpromieniona i zmieszana.
On zaś prawił dalej, a coraz goręcej, aż w szept przechodziła mowa kawalera:
— A gdybyś kazała mi skoczyć w ogień, morze przepłynąć, w pojedynkę na hordę uderzyć — uczyniłbym bez namysłu, dziewczyno najsłodsza, najmilsza, koch...
Panna Basia w tem miejscu zatykała uszka różowemi paluszkami i, tupiąc stopkami, wykrzykiwała:
— Nic nie słyszę! Nic nie słyszę! Nic nie słyszę!
Jednak, widocznie, usłyszała wkońcu, bo oto zaczęli nazywać siebie nieco inaczej. Narazie on mówił: „panno Basieńko“, a ona do niego — „pan Jędrek“; potem on szeptał: „Basiuchno“, a ona — „Jędruś“; gdy zaś minął tydzień — stróż nocny, Wasyl Goniaj, obchodzący dzielnicę przy rynku położoną, wpobliżu zajazdu Grocholca, stanął pewnego wieczora w niepewności. Ujrzał bowiem barczystego, rozrosłego nadmiernie młodziana, który cisnął do piersi przechyloną z okna postać niewieścią i nic nie mówił, ino całował, całował, aż echo tłukło się w pustej ulicy.
Nie wiedział Wasyl, co ma robić: wołać na pomoc, czy milczeć, bo to ani rabunek, ani mord, ani ogniowa potrzeba, ino co?
Długo myślał nad tem, ale przypomniał sobie młode lata, jakąś tam Maruśkę czy Hapkę, pogłaskał siwą brodę kłaczastą i poczuł nagle, że się straszliwie, do cna się zestarzał.
Ckliwo mu się zrobiło na sercu i w dołku.
Westchnął raz jeszcze i prosto, prościuteńko podążył do Abramka — szynkarza. Tej nocy kołatką więcej nie turkotał i nie pokrzykiwał.
Upił się i spał w kleci, tuż przy szynku Abramka — Żyda.



Rozdział V.
Lisowczyki.

Ośm tysięcy ludzi prowadził ze sobą hetman lisowczyków, sławny pułkownik, Walenty Rogawski.
Był to kawaler fantazji nadmiernej, a surowy, wymagający, chociaż zbytnio nieraz porywczy.
Gniewem zapałał pułkownik, dowiedziawszy się o piśmie króla jegomości do pana Lwa Sapiehy, i bezustannie powtarzał, gdy mowa o tem zachodziła:
— Nieszczęśliwi jesteśmy rycerze, wzgardzeni nad słuszność i w niewdzięcznej porodzeni ziemi.[6]
Zamierzał jednak i z tej nowej, a jak nigdy ciężkiej, potrzeby, z honorem i fantazją wyjść, przeto dawne pułki lisowskie licznemi watahami i kupami swawolnemi wzmógł, aż pod buławą jego ośm tysięcy szabel błyskało.
Była to szlachta polska, ale zuchwała, chociaż rycerska; ciurowie zaś — Mazury, Rusini, Litwini, Moskwicini, Żmudzini i Cyganie. Jednakże szlachty w hufcach pana Rogawskiego nie liczono nad trzy tysiące, resztę stanowiła zbieranina wszelaka, butna, śmiała, a do zbrodni każdej skora.
Gdy doszli lisowczyki do Podgórza krakowskiego, dostojni panowie po miastach, szlachta po dworach, lud wiejski i mieszczuchów rzesze dziwowały się ustawicznie, pytając jeden drugiego:
— Zaliż wojnę jakową mamy, że tyle ludu zbrojnego na wikt nam posłano?
Nikt nic o wojnie nie słyszał, a tymczasem chorągwie lisowczyków w Bochni, Bieczu, Przemyślu kwater żądały i opierunku zacnego. Książęta Zbarascy: Krzysztof, koniuszy koronny i brat jego Jerzy, kasztelan krakowski, krzywem okiem patrząc na wysyłane cesarzowi Ferdynandowi posiłki polskie, a nawet hetman Stanisław Koniecpolski, podbechtywali tego i owego z możniejszych panów, aby opór lisowczykom stawiali i do zaniechania pochodu przez Tatry zniewolili.
Nie znali, widać, Zbarascy kneziowie i pan Koniecpolski, na jakich wilków przerobiła lisowczyków wojna moskiewska, bo inaczejby, a skuteczniej sobie wtedy z nimi poczynali.
Chorągwie pana Rogowskiego w odpowiedzi spustoszyły dobra zbaraskie, po wszystkich miastach, miasteczkach, wsiach tak królewskich, jak duchownych i szlacheckich wielkie szkody czyniły, łupiąc nawet dwory magnackie i gwałtów się dopuszczając. Ciurowie, dzicy i niesforni, wszystkie wina z piwnic i szynków powypijali, tam i ówdzie „czerwonego kura“ puścili, w drodze napotkanemu kupcowi lub szlachcicowi konia wyprzęgli, buciki, kożuszek, sukienkę zdjęli i kieski wytrzęśli do dna, niczyjej powagi i dostojeństwa nie oszczędzając.
Jęki i lamenty, skargi i pisma poleciały na dwór warszawski, do króla i do marszałka koronnego z suplikami o rychłą pomoc i wojsk swawolnych skarcenie i rozwiązanie.
Najjaśniejszy pan, szwagrowi swemu, Ferdynandowi, posiłki obiecawszy, nie mógł już cofnąć wysłanego wojska zaciężnego, więc głowił się nad tem, jak sprawą całą pokierować należy, i o niej z hetmanem, panem Koniecpolskim, naradzał się.
Pan Stanisław Koniecpolski, lubujący się w wojennych ludziach, za jakowych lisowczyków oddawna miał, głową kręcił i długą brodę głaskał, mrucząc do siebie:
— Ja ci powiadam, mopanku,[7] że wypuścić raroga łacno, a nazad zwabić — poczekać trza, aż się nalata, ja ci powiadam, mopanku, umęczy się i spokornieje.
Nie wypowiedział tej myśli przed osobą króla, tylko mruczał coś i prychał.
Hostes patriae stali się ci kozacy, panie hetmanie? — pytał król stroskany. — Nie inaczej — ino hostes patriae! Horribile dictu!
Wreszcie przestał parskać pan Koniecpolski i tak rzekł chytrze:
— Wojsko to mocno w służbie Rzeczypospolitej zasłużone i adminirationis dignum, najjaśniejszy panie... Gdyby nie owa swawola i rumor wkoło ich imienia, toby każdego w złotą brać oprawę należało... Ja ci powiad...
Pan hetman urwał, przypomniawszy sobie, że przed majestatem królewskim stoi i, odchrząknąwszy, dalej prawił:
— Powróciły te chorągwie bitne ad limites patriae z ogniem bitewnym w sercach, boć to tyle leci szablą machało i życiem swojem szafowało, aż się stała ta zabawa dla nich, jako panis cotidianus. A tu nagle pax, chowaj serpentyny, do domów na przypiecki idź... Nie w smak to im poszło, bo contra dinem et mores owych bojowników było! Tacy mili są ino w dobie wojny, bo na nich patrząc, serce rośnie i radością się napawa, najjaśniejszy panie! Jako żywo! Nie lza ad usum Rzeczypospolitej tego wojska się wyzbywać... Skoro graviter ciśnie krakowską ziemię, trza je sine mora co prędzej za Beskidy przerzucić, aby z karku panów małopolskich spadło...
— Takaż rectissime była nasza myśl! — zawołał uradowany król Zygmunt.
— Jeśli wasza królewska mość pozwoli radę dać, to myślałbym, iż należy legaliter dodać im delegata waszej królewskiej mości, aby lisowczyków do przejścia granic naszych przynaglał i zawsze sub manu miał — rzekł pan Koniecpolski, lecz natychmiast nieznacznie w brodę się uśmiechnął i pomyślał:
— Ja ci powiadam, mopanku, będzie miał taki delegat królewski mękę Pańską z tymi wilkołakami! Oni z niego, ja ci powiadam, mopanku, chyba podogonia końskie porobią lub na arkanie, jako małpę lub pieska uciesznego prowadzić będą, hm... ja ci powiadam, mopanku!
Król jednak z ukontentowania w dłonie klasnął i zawołał:
— Ja im poślę pana Adama Lipskiego; człek to stateczny i znaczny, bo biskupa krakowskiego brat, sam-że chorąży bełzki i starosta tarnogrodzki. Illustrissimus et sapientissimus vir!
Pan Stanisław Koniecpolski skłonił głowę, lecz w jego jasnych, krotochwilnych źrenicach miotał się śmiech, odpowiadając myśli wesołej:
Vir illustrissimus, którego Rogawski i jego rotmistrzowie tak urobią, że go nietylko król jegomość, ja ci powiadam, mopanku, lecz nawet mać rodzona po trzech niedzielach nie pozna!
Jednak na tem stanęło, i pan Lipski w tydzień później stawił się w kwaterze pułkownika Walentego Rogawskiego, pismo królewskie kładąc przed nim.
Hetman lisowczyków pilnie i długo odczytywał pełne łaskawych a wykrętnych słów odręczne pismo Zygmunta III-go, bo, snadź, rozmyślał pułkownik nad tem, co ma rzec i jak postąpić wobec delegata królewskiego.
Siedział pochylony nad papierem tak długo, że pan Adam Lipski jął uśmiechać się pogardliwie, myśląc, że nieuka widzi przed sobą.
Ale pan Rogawski wkońcu głowę podniósł i oczy drwiące, drapieżne w źrenicach delegata Zygmuntowego zatopił.
Milczeli obaj kilka chwil.
— No, to i dobra, skoro waść na zastępstwo osoby królewskiej przysłany został. Oboźny mój kwaterę imć panu wskaże. Czołem, waść!
I tyle tylko było przemówienia pana Rogawskiego.
Pan Adam Lipski ostrożnie napomknął:
— W piśmie swojem najjaśniejszy pan wystawił conditionem sine qua non, iżbym do koła waszego, mości pułkowniku, dopuszczon był.
— Stanie się zadość woli króla jegomości, gdy w kole od majestatu gadać wypadnie. Ino rzadko, a może całkiem nigdy. My — ludzie wojenki, o swoich ino małych sprawach w kole rozprawiamy, a de publicis gadanie nasze — to szabel szczęk, w czem ani waść, ani król pomocy nam wykazać nie możecie. Czołem!
Pan Lipski opuścił kwaterę pułkownika, widząc, że na zły humor trafił. Zręczny i bywały człek to był, więc niedziela jedna nie minęła, a już wśród rotmistrzów do konfidencji doszedł, a i sam pan Rogawski już mniej niechętnem okiem na delegata królewskiego spoglądał.
Razem z nim chorągwie przekroczyły Karpaty.
Cieszył się z tego niezmiernie pan Andrzej Lis, namęczył się bowiem, z mozołem utrzymując w posłuchu swoją chorągiew; za przykładem innych, do gwałtów i rabunków się rwała, nad czem musiał młody rotmistrz mieć baczne oko.
Lubił pan Andrzej łup brać na wojnie, a od ciurów i pachołków — swoją dziesięcinę, jako że taki był zwyczaj w wojsku, jednak w swoim kraju czynić tego nie chciał i innym bronił. Wkońcu jednak nie utrzymałby swoich ludzi, gdyby nie wypadek, który był wodą na jego młyn.
Pewnego wieczora powracał junak z dworu pana Jura Kmity, gdzie stał kwaterą pan Aleksander Wolski z małżonką i panną Basią, ludzi swoich po okolicznych wioskach roztasowawszy. Miał pan Andrzej przy sobie setników — panów Biernackiego, Chomiczewskiego i Kruszewskiego, oraz pacholika Michałka Drzazgę, dnia tego mocno markotnego.
Jechali rozmawiając cicho, bo pan Andrzej człapał na dużej, siwej szkapie, zamyślony i rozmarzony, jakim był zawsze po widzeniu się z ukochaną Basią, która wraz z matką aż do Beskidów rodzica odprowadzała.
Umówili się młodzi, że po skończonym terminie zaciągu, rotmistrz powróci do kraju i o rękę panny rodzicom do nóg padnie. Później, nie zwlekając, do Łęczycy, do gniazda Lisowego ze sobą zabierze, aby, jak to zwyczajnie w rodzie jego się działo, w starej kolegjacie Tumskiej dozgonną miłość i wierność małżeńską sobie ślubować przed starym — starym obrazem Pana Jezusa w wielkim ołtarzu. Pogrzebany tam był czterysta lat temu daleki pradziad pana Andrzeja, znamienity rycerz, poległy w dobie najazdu tatarskiego za panowania Konrada, księcia Mazowieckiego.
Jeźdźcy posuwali się wolno, bo jesienny wrześniowy wieczór cichy, łagodny był i pogodny.
Nagle z poza lasu wychynęła kraśna płachta łuny i trzepotać jęła na szarem niebie. Jednocześnie doszły dalekie okrzyki, odgłosy kilku strzałów i znowu zapadła cisza, tylko łuna miotała się coraz jaśniejsza.
Pan Andrzej, upatrzywszy drogę, biegnącą do gościńca przez las, nie zwlekając, konia na nią zwrócił i popędził, słysząc, że i towarzysze mkną za nim.
Dobiegli wreszcie do dużego dworu, oświetlonego, jak w jasny dzień słoneczny, bo padały nań blaski płonących szop i stogów słomy.
Jeźdźcy wpadli do dworu, gdyż podwoje bramy były wysadzone. Na dziedzińcu ujrzeli ludzi, wyłamujących zamki lamusów, komór i murowanych spichrzów, snadź bardzo zasobnych.
Zeskoczywszy z koni, wbiegli do dworu.
Ujrzeli tu straszliwe zniszczenie, jakgdyby dzika horda nawiedziła i splondrowała siedzibę szlachcica polskiego. Porozbijane skrzynie, porozrzucany dobytek, porąbane drzwi, otwarte almarje,[8] zerwane z haków ramy z malowidłami panów w zbrojach i hełmach i pań w forbotach i obcisłych, ciemnych sukniach, z krzyżami na złotych łańcuchach, kawałki szkła, odłamki wszelakie zaścielały posadzkę.
Kilku drabów ze śmiechem wlokło z bocznej izby jakieś niewiasty, a trzech innych z szablami w ręku nacierało na sędziwego starca, który bronił się ciężkim koncerzem.
Starzec wołał, błyskając oczami:
— Zdrajcy ojczyzny, zakało narodu polskiego! Zginę, ale nigdy się nie poddam łotrzykom!
Zginąłby niezawodnie, bo koncerz, przydługi i ciężki, nie nadawał się do dobrego cięcia w ciasnocie, lecz pan Andrzej huknął z całej siły!
— Stój! Gadać, kto napad uczynił?
Opuściły się szable i wszystkie oczy skierowały się na niespodziewanie zjawiającego się rycerza.
— Ratuj nas, szlachetny człowieku! — wołały przerażone niewiasty.
Pan Andrzej stanął pomiędzy starcem, trzymającym koncerz nad głową, a napastnikami i jeszcze raz spytał:
— Gadajcie, coście zacz?
— My z wojska lisowskiego, chorągwi pana Mszałskiego towarzysze — odpowiedzieli. — Po spyżę i obrok przybylim, a ten oto sknera za nic nie daje, więc bralim, sami bralim!
— Precz stąd! — krzyknął rotmistrz i nogą tupnął.
— Taki to rozkazuje! — zaśmiał się jeden. — Na rozkazywanie chyży, jak trzmiel na miód... Hej, ustąp, bo oberwiesz!
Pan Andrzej wypalił do draba z pistoletu i krzyknął:
— Bij!
Panowie Biernacki, Chomiczewski i Kruszewski, że to już dawno oczami na wszystkie strony błyskali, nie dali się prosić. Nim trzy pacierze zmówić zdążyłby ktoś niebardzo nabożny, napastnicy leżeli posiekani mocno.
— Teraz do tamtych na dziedzińcu! — krzyknął rotmistrz.
Do towarzyszy przyłączył się milczący Drzazga i jął na skórze rabusiów markotności swej wyzbywać się, tnąc i płazując uciekających rabusiów.
Pół godziny nie minęło, a już skończyli ludzie łuńskiej chorągwi z napadem.
Pan Andrzej powrócił do dworu i, nie słuchając wylewnych podziękowań gospodarzy, rzekł suchym głosem:
— Waszmość pozwolisz, że weźmiemy dwa wozy i tych oto łotrzyków usieczonych do ich komendy odeślemy?
Gdy naładowane posieczonemi mszałszczykami fury stały za bramą, pan Andrzej trącił w bok jednego z nich, bo do przytomności właśnie doszedł cięty w głowę drab, i mruknął do niego:
— A powiedz skurczybyku, swemu rotmistrzowi, że i jego usiekę, jeśli nie zaniecha niecnych wypraw takowych! Usiekę własną dłonią, jakem Andrzej Lis, rotmistrz wojska lisowskiego! Ruszaj!
Fury skrzypnęły kołami i potoczyły się ku gościńcowi. Pan Andrzej, nic żegnając gospodarzy, bo mu wstyd żarł serce, że i on do tego wojska należy, konia ostrogami wspiął i popędził wskok.
Za nim biegli panowie Biernacki, Kruszewski, Chomiczewski i milczący Michałko Drzazga, zupełnie już udobruchany i wesoły po swojemu, bo mruczał pod nosem:
— Hm... hm...
A czynił to tak, jakgdyby do pustej beczki ktoś huczał dla uciechy.
To też rad był pan Andrzej, że Małopolskę wreszcie opuściło wojsko, chociaż razem z ziemią polską pożegnał miłość swoją, bo panna Basia Wolska z matką po tej stronie Tatr pozostała.
Na przełęczy, skąd po raz ostatni rzucił rycerz tęskne spojrzenie na góry i łany ojczyste, wzdychając głośno, na pniu smrekowym wyrżnął nożem w korze serce i w niem dwie litery: „A i B“.
— Kiedyż obaczę cię, umiłowana dziewczyno? — myślał junak. — A może nigdy już nie ujrzę ciebie, nie usłyszę głosu słodkiego, nie dotknę twoich warg wiśniowych?
Zmarkotniał doreszty młody rotmistrz, na konia wskoczył i jął doganiać chorągiew, bo wysforowała się daleko naprzód.
Jednak miał teraz spokój w duszy pan Andrzej, bo nie słyszał skarg Polaków na swawolę zuchwałego wojska. Tu, za rubieżą polską, wszystko stało się jasne i proste. Węgry bunt podnieśli przeciwko prawowitemu władcy, katolickiemu cesarzowi Ferdynandowi, któremu lisowczyki w sukurs śpieszyli. Znaleźli się przeto w kraju wrogów, gdzie można było pohulać i na prawo pisane nie oglądać się zbytnio.
Tedy, namyśliwszy się dobrze, poweselał rotmistrz ostatecznie, a ponieważ szedł z chorągwią przed całem wojskiem, hulał, jak mógł, bo tu i ówdzie napotykał małe oddziałki, przez Gabora Bethlena na przeszpiegi wysyłane od strony Koszyc. Ścigał je, podchodził, znosił do szczętu zagończyk wprawny i drogę swoją trupami i zgliszczami znaczył, gdyż ludność, przez wysłańców Gaborowych buntowana, opór stawiała, a że bitny to był lud węgierski, do szabel i rusznic coraz częściej dochodziło. Z rozkazu hetmana pan Andrzej miał niepokornych, z zasadzek do wojska strzelających ścinać, a wsie i dwory dla postrachu palić.
Na Spiszu, koło Silkowa, zaszedł ważny wypadek, który odmienił myśli pana Andrzeja na całą sprawę zaciągu i serce jego od niej odwrócił na zawsze.
Silkowo była to mała mieścina, skupiona koło obronnego zameczka. Pan Andrzej wysłał tam setnię imć pana Biernackiego, aby się zwiedział, czy spokojnie tam i czy nie kryją się ludzie, podesłani przez Gabora Bethlena popieranego przez sułtana.
Pan Onufry Biernacki powróciwszy, rozpowiadał rotmistrzowi, że mieszkańcy przychylnie i pokornie spotkali podjazd i sami ofiarowali spyżę dla koni, bo jej w obfitości mieli.
Postanowił tedy pan Andrzej miasteczko ominąć i czem prędzej dojść do Gizowej przełęczy, gdzie miały się złączyć wszystkie chorągwie, aby już do bojowego ustawić się pochodu.
Gdy nad tem myślał rotmistrz, nadjechał oddziałek mocno butnego pana Aleksandra Chruścickiego, który za rotmistrza a nieraz nawet pułkownika swej chorągiewki podawał się pysznie. Chodziła w wojsku gadka o panu Chruścickim, że żaden z niego szlachcic, ino kowalem chadzał na dworze niejakiego pana Józefa Kopcia, który na Chruścicach pod Lublinem siedział. Później jednak ów Chruścicki Aleksander wodził kupę swawolną, łupiestwem się wsławił aż do lisowczyków przystał, gdy nad nimi na Rusi pan Czapliński hetmanił.
Oddziałek stanął, a gdy chorągiew łuńska już na dolinę schodziła, napad uczynił nagły na Silkowo, mordując wszystkich bez różnicy wieku i płci.
Hałas i strzelanina doszły uszu pana Andrzeja, więc, posławszy chorągiew naprzód, sam z setnią pana Bartłomieja Chomiczewskiego, „Chomikiem“ powszechnie zwanego, powrócił i do miasteczka wpadł, myśląc, że to Gaborowy podjazd karał mieszkańców za pokorę przed Polakami.
Zrozumiawszy, kto takowe larum uczynił, poszukał pana Chruścickiego i krzyknął:
— Ściągnij-no ludzi swoich, asan, bo mam do oznajmienia rem magni valoris. A śpiesz się, śpiesz!
Chruścicki kazał wsiadanego otrąbić, a gdy ludzie jego pędzili ze wszech stron do szeregu, rozległa się gęsta strzelanina od strony zameczku i głośne krzyki.
— Co to? — zapytał rotmistrz.
— To ludzie moi zdobywają zamek, bo w nim lutry czy jakie inne kalwiny się ukryły, więc wyżenąć ich chcemy — odpowiedział z krzywym uśmiechem pan Chruścicki i dodał: — Z nami to nie żarty!
Rotmistrz, zwracając się do pana Chomiczewskiego, krzyknął:
— Pędź-no, waść, tam, napadających wyłap i powieś, dla przykładu innym, aby wiedzieli, że nie lza ludzi turbować, gdy wrogowi obiecane były, za jego pokorę i spokojność, nietykalność i bezpieczeństwo!
— Co takiego?! — zawołał pan Chruścicki, blednąc i szabli dobywając. — Powiesić moich ludzi?!
— Powiesić twoich łotrzyków, chamie tchórzliwy! — odpowiedział pan Andrzej.
— Ja — cham? Jestem Chruścicki, szlachta stara! — ryknął zawadjaka i szablą błysnął.
Pan Andrzej odbił stał, aż boku końskiego dotknęła płazem, i jął mówić:
— Nie ty, chamie, i nie my sądzić będziemy i karać zato, iż ktoś inako myśli i modły zanosi, nie po katolicku. To sprawa Boża i Bóg ją rozsądzi i karę wymierzy sprawiedliwą. Tyś nie na lutrów napadał, ino na ich mienie dybał, chamska, kowalska duszo! Czy wiesz, jaka o lisowczykach gadka idzie, obraźna z racji twojej i do ciebie podobnych, jako to: Mszałski, syn chłopski niedobry, a łupieżca, Jędrzejowski, bracia Kowalkowscy z ich watahami, Paszkowski — woźnica, kuśnierz Popławski, Muchowiedzki, co panu swemu konia i kiesę z dukatami ukradł; rudy Olechowski, co kościoły polskie rabował! Czy wiesz? Nie wiesz, boś cham, nieczytny, świński pastuch, gbur i pień osmolony. Słuchaj, co z przedrwinkami o nas za wasze zasługi gadają:

Ten z konfederacji zbił się, będąc ciurą,
Szlachcic już — że dobrze kradł, ten drzwiami, ów — dziurą,
Niektórzy z komor biorąc, chociaż nie chowali,
Drudzy formany zdarłszy wnet się zdobywali.
Lisowskim ze zdobyczy rozbojem przypadło.
Szlachcic! bo się zdobył w grosz, że się dobrze kradło!

Wyrecytowawszy to, pan Andrzej w pysk Chruścickiego naodlew plasnął, z drugiej strony poprawił tak sprawnie, że butny „pułkownik“ z siodła niby z procy wyleciał, a Michałko Drzazga mruknął niezwykle głośno: „pfy!“
Chruścicki zerwał się z ziemi i z pistoletu do rotmistrza strzelił, lecz ktoś ze swoich mu ręką podbił, więc chybił i zmykać począł. Rotmistrz dogonił go, za kołnierz ucapił i trzymał, uniósłszy nad ziemią wierzgającego nogami zbójnika.
Wkrótce powrócił pan Bartłomiej Chomiczewski i z uśmiechem, który nigdy z jego rumianej, czerstwej twarzy nie schodził, relację zdawał rotmistrzowi:
— Już tam cicho, jakby makiem zasiał! Właśnie na bożnicę napad czynili i rabunek, ino o krzyż srebrny luterski bili się ze sobą. Modo artis wszystkich pobrałem i obwiesiłem wedle rozkazu et pro summa iustitia — nie neguję!
— Dobra! — rzekł pan rotmistrz. — A teraz, waść, pośpieszaj i, tego draba do tamtych dla kompanji dodawszy, doganiaj nas!
Setnik przez siodło sobie Chruścickiego przerzucił i odjechał; pan Andrzej zwrócił się do ludzi watażki i krzyknął:
— Biorę was do swej chorągwi, a czuj duch u mnie, bo jakgdyby co, na stryk, na stryk, psubraty, szczob wam czort w oczy zahlanuł! Za mną!
Konia młyńcem okręcił i pomknął wcwał.
Setnia i Chruścickiego ludzie nadążali za nim, co koń wyskoczy.
Ostatni jechał Michałko Drzazga, łakomie spoglądał na karki trzęsących się przed nim na kulbakach nowych jeźdźców i mruczał:
— Hum!... hum!...
Dogoniwszy swoją chorągiew tuż przed górami, znalazł rotmistrz przy niej towarzysza Mikołaja z Moczar Moczarskiego. Był to szlachcic znaczny, herbu Łada z ziemi wiskiej, który pomiędzy lisowczykami w wojnie moskiewskiej nieraz się odznaczył i w wojsku lubiany był.
Opowiedział mu pan Andrzej o Chruścickim, a ten parsknął tylko i odrzekł:
— No, to i bene. Ja też przed trzema niedzielami innemu takiemu świniarzowi — Olechowskiemu, za krzywdę dziewczynie uczciwej wyrządzoną pysk sprałem, aż mu w pięty poszło, i — nic!
— Aleć ja Chruścickiego stracić kazałem — objaśniał pan Andrzej.
— Też bene, bo ten to już nikomu nic nie powie i skarg zanosić nie będzie, chyba w wilkołaka się obróci i po nocach wyć będzie i stare baby strachał! — zaśmiał się pan Moczarski. — Przybyłem do waści z rozkazem od hetmana. Przed temi górami do uszykowania chorągwi staniemy, a jutro zaraz po świcie — dalej ruszamy!
— Przed górami? — zapytał pan Andrzej. — Suponuję, że przezpieczniej byłoby góry przekroczyć do nocy, bo kto wie, co na nas obmyśli Gabor Bethlen?
— Taki rozkaz! — powtórzył pan Mikołaj i żegnał rotmistrza.
Istotnie wkrótce zaczęły się ściągać chorągwie, a za niemi pana Aleksandra Wolskiego i inne ochotnicze pod swoimi rotmistrzami. Gwarno i huczno było w obozie, gdzie ośm tysięcy konnego wojska popasało, gdzie na błoniach czterdzieści tysięcy koni chodziło, a tłumy rycerstwa, pachołków i ciurów nocleg sobie sporządzały po ciężkim pochodzie.
Pan Andrzej Lis niezwłocznie pojechał do namiotu hetmańskiego.
Pan Walenty Rogawski spotkał go z wesołym śmiechem, wołając:
— Przed nami szedłeś, a my, za tobą idąc, języka schwytaliśmy!
— Jakież wieści? — spytał rotmistrz.
— Dobre, jak żadne inne! — zaśmiał się pułkownik. — Do Koszyc wieści doszły, że w 60.000 szabel idą Polacy na odsiecz Wiednia. Gabor Bethlen, zagarnąwszy wszystkie grody węgierskie, co najznaczniejsze, zostawił na Węgrzech namiestnika, Jerzego Rakoczego, a sam, złączywszy się z Czechami, którzy zmogli cesarskich hetmanów, Boucquoi i Dainpiera, osaczył z wielką siłą Wiedeń, który jest w oblężeniu wraz z cesarzem. Gorąco tam Ferdziowi, jak w ruskiej łaźni!
— A cóż przeciwko nam zamyśla Gabor? — pytał rotmistrz.
— Dufny w swe siły powiada, iż, nim zdążymy przez Spisz, on cesarza pojmać w niewolę potrafi, a wtedy albo my zawrócimy, albo bitwę walną wyda nad Dunajem! — odpowiedział pan Rogawski.
Rotmistrz zamyślił się. Po chwili mruknął:
— Oj, Walenty, coś mi się ta sprawa nie widzi? Przecz Gabor Bethlen — człek wojenny, jakożeż on takowe siły jak 60.000 ludu aż pod stolicę zamierza puścić. Nie widzi mi się to, bracie, nie widzi całkiem!
— Wieści mamy wierne! — odpowiedział pan Rogawski.
O swoich zwątpieniach i niepokojach rozmawiał rotmistrz z Jaroszem Kleczkowskim, z Rusinowskim i Strojnowskim, których najwięcej lubił i poważał, lecz i oni wierzyli, że upojony zwycięstwem Gabor na polskie posiłki nie baczy, bo za późno dojdą, a gdy wszystko będzie w Wiedniu skończone, przeciwko Węgrom nie pójdą.
Odjechał pan Andrzej do swojej chorągwi, nie mając spokoju w sercu.
— Od kogo nabrali się tych wieści — iż tak profundissime uwierzyli? — głowił się junak. — Czy są tak pewni, czy ktoś niedobry czary na nich rzucił? Stanęliśmy przed górami, a co za niemi?
Nie mógł jeść i spać pan Andrzej, więc rzekł do Drzazgi:
— Kulbacz konie, Michałko, a powiedz wachmistrzowi, aby dziesięciu co najtęższych chłopów wybrał, a śród nich po węgiersku mówiącego biegle. Ze mną pójdą w podjazd tej nocy!
W obozie przygasały już ognie, wszyscy spali, tylko patrole konne tkwiły tu i ówdzie na równinie, otoczonej górami czarnemi, tajemniczemi, gdy pan Andrzej i Michałko Drzazga, prowadząc za sobą podjazd w dziesięć koni, zbliżali się ku zębatemu grzbietowi, odcinającemu się na tle jasnego nieba.
Wjechali w wąską dolinę, którą pędził z pluskiem i warkotem białopienny potok, zbiegający z Gizy. Wiła się ta dolina niby wąż, robiąc gwałtowne skręty i załamania.
— Podłe miejsce dla jazdy!... — mruczał rotmistrz, oglądając się bacznie. — Ani się rozwinąć w szyk, ani zawrócić hufcami sprawnie... Do biesa szczerbatego, nie lubię gór!...
Zajechali daleko i stanęli, bo ujrzeli światełka, połyskujące na spadzistej hali. Dotarli do ogni; paliły się przy schroniskach pastuchów węgierskich.
Jeden z towarzyszy łuńskich po węgiersku gadał potoczyście, więc jął pastuchów wypytywać, czy nie widzieli wojsk lub ludzi, włóczących się po górach.
Nikogo jednak, jak mówili i przysięgali, nie spostrzeżono ani w dolinach, ani na przełęczy Gizy, bo, jak słychać, całe wojsko pod Wiedniem stoi, a i Rakoczy tam ze swojemi pułkami pociągnął.
Gdy powtórzono to rotmistrzowi, kazał jechać zpowrotem do obozu.
Wszystko wydawało się być pomyślne i zgodne z wieściami, posiadanemi przez hetmana, a jednak spokój nie powracał do serca. Jakieś przeczucie złe zimnym strumykiem sączyło się do piersi i mózgu.
Zatrzymał pan Andrzej podjazd, z konia zeskoczył i jął się wdrapywać na strome spychy górskie. Długo szedł, aż dotarł do szczytu.
Stanął i nadsłuchiwał.
Ludzie jego widzieli zdołu ogromną, barczystą postać rotmistrza. Stał z opuszczoną nisko głową, prawie nie oddychając i wytężając słuch i wzrok. Nikogo dokoła nie było, żaden szmer ani odgłos kroków ludzkich nie dochodził go.
Umiał słuchać, patrzeć i węszyć pan Andrzej Lis. Zagończyk bowiem to był sławny, po stokroć wypróbowany w ciężkiej wojnie na Rusi, czujny jak ryś, przebiegły niczem lis.
Stał teraz w tych nieznanych górach, wpatrzony w mrok, zasłuchany, zaczajony, coraz bardziej niespokojny, chociaż nic nie widział i nie słyszał, bo żaden dźwięk nie mącił ciężkiej, snem zmożonej ciszy dolin górskich i tych wierchów zamarłych od wieków, może od dnia stworzenia świata.
Żaden odgłos nie dochodził do słuchu rotmistrza, a jednak junak z trwogą wyczuwał całą istotą swoją obecność kogoś, kto się zaczaił wśród roztoków i rozpadków skalnych, w ciemnej głębi jarów, w sieci szczelin i wyrw przepaścistych.
Zajrzał wszędzie wokół pan Andrzej, lecz nikogo nie znalazł.
Powróciwszy do oczekujących go ludzi, wsiadł na koń, lecz nagle wyprostował się i jął nadsłuchiwać. Od zachodniej strony dochodził go wyraźny odgłos kopyt końskich i dzwonienie podków na kamieniach.
Wprowadził i ukrył w bocznym jarze swój podjazd, a sam za wielkim głazem się przyczaił i czekał.
Z poza załamania doliny wywinęło się nagle kilku jeźdźców.
— Stój! — krzyknął rotmistrz, zagradzając im drogę koniem. Na ten okrzyk cały podjazd wybiegł z jaru, trzymając pistolety w pogotowiu.
— Co za ludzie? — rozległy się pytania po polsku.
— Lisowczyki! — odparł pan Andrzej.
— Toż i my — lisowczyki — padła odpowiedź i do rotmistrza zbliżył się wysoki, chudy jeździec na dużym, długogrzywiastym bachmacie.
— Idzi Kalinowski! — zawołał junak. — Skąd, waćpan, tu?
— Jutro idę w przedniej straży — odpowiedział rotmistrz Kalinowski. — Na podjazd chodziłem, chociaż wieści mamy dobre, że w spokoju przez te góry przebrniemy, ale wojna — nie żarty! Chodziłem na podjazd... Prawdę mówiono, iż nikogo tu niema...
— Nikogo... — powtórzył pan Andrzej, jak echo, i szepnął: — Jakoś troskam się o jutro...
— I ja też... — szeptem odpowiedział pan Kalinowski, stary rotmistrz lisowski, od pierwszych dni chorągwi w wojsku tem służący.
Powracali razem w milczeniu pogrążeni i w trosce niepojętej.
Ze szmerem latały chyże nietoperze, gonione przez lelka śmigłego, który miotał się niewidzialny w mroku nocy.


Rozdział VI.
Klęska na Spiszu.

Nazajutrz rano, ledwie pierwsze błyski słońca szkarłatem i złotem obryzgały zębate szczyty gór, wznoszących się przed obozem lisowczyków — zatrąbiły trąby i zgrzytnęły piszczałki po chorągwiach, w dolinie zebranych.
Kopnęło się wojsko co tchu do szybkiego spożycia polewki porannej, którą ciurowie warzyli w saganach, dorzucając do nich łamańce z suchych podpłomyków,[9] a w mig potem druga zagrała pobudka, więc konie kulbaczyli, skórzane torby dwuboczne i sakwy płócienne na szkapy juczne wkładali. Działo się to szybko, sprawnie, jak zwykle u jazdy polskiej, więc gdy wyjechał pan Walenty Rogawski na wzgórze niewysokie, a z nim najstarszy z rotmistrzów i namiestnik pułkowniczy — pan Jarosz Kleczkowski, dalej — delegat królewski, pan Adam Lipski, strażnik oboźny imć pan Krupka, kapelan — mały, szczupły, nędznego ciała a ducha gorącego i bez ustanku wzniosłego, franciszkanin z Konojad, ksiądz Wojciech Dembołęcki w ornacie, z krzyżem i kropidłem, które za nim niósł towarzysz zielonej chorągwi, pan Ruffin, roty stały już na swoich miejscach, do pochodu sporządzone.
Uszykowały się więc po czterech w rząd hufcami zwartemi, a za niemi ciurowie obozowi, luzaki prowadząc po trzy na każdego. Przed chorągwiami stali na uboczu rotmistrzowie, zwrotem ku szeregom, a przed setniami — setnicy, też bokiem konia ku ludziom swoim zwróceni. Na końcu — tabor, ze szkap jucznych złożony.
Patrząc na wszystko, co się działo, dziwował się pan Andrzej Lis, stojący przy łuńskiej chorągwi, i głową kręcił.
— Hej, hej! — mruczał do pana Biernackiego, pierwszą setnią dowodzącego. — Nowy ład, czy co? Jakżeż tak?! We wrażej jesteśmy krainie, gdzie, może, tego dnia jeszcze znaczna bitwa wypadnie, a tu taka wystawna parada, niby na popisie, surmy, aż trzy pobudki, tumultu, krzyku, gwaru tyle, że chyba w Wiedniu słychać!... Nie tak chadzaliśmy na Rusi, nie tak pod Chodkiewiczem skubaliśmy Szwedów, a pod Potockim — Tatarów! Oj, nie tak! Zgoła inaczej, a, widzi mi się, — lepiej!...
Umilknął, bo ksiądz Dembołęcki krótką mszę cichą odprawiać zaczął, wojsko krzyżem przeżegnał i elokwentnie przemówił, oczy ku niebu wznosząc i chude dłonie mocno do piersi przyciskając.
— Bracia w Chrystusie Panu, Zbawicielu naszym najmilszym! Stojąc na niepochybnej prawdzie słów Bożych, iż bez niego nic nie możemy, jemu samemu w Trójcy św. jedynemu naprzód przyczytać się musi przedziwna opatrzność jego nad kościołem św. katolickim, dla którego, aby bramy piekielne przeciw niemu nie przemogły, sam Bóg miłosierny i przemądry, Elearów[10] polskich sam do siebie pociągnąwszy, was przeciwko nieprzyjaciołom wiary świętej obrócił, męstwa dodał, szczęściem błogosławił i sam wam z wysokości hetmanić będzie! Gdy albowiem w bujnoszczęsnych krajach cesarskich niebaczni poddani jego, jadem wieloróżnych herezyj zarażeni i niemi, jako truciznami nadęci, na kościół św. katolicki bluźnierskie usta swoje wywarli, was, bracia najsłodsi, rycerze szlachetności prześwietnej, na obronę wiary, na karcenie heretyków i bluźnierców ręką swoją prowadzi Bóg — sędzia i król nad królami.
Długo jeszcze mówił mały, nikły, słabowity księżyna — kapelan lisowczyków, cnoty ich rycerskie wynosząc i do zemsty nad kacerzami nawołując, a gdy skończył, do głosu przyszedł pan Adam Lipski i pobudzał do surowej rozprawy z tymi, co od rzymskiego Namiestnika Chrystusowego odpadli, jako synowie zdradliwi, doradzał krwi przelewu i nie szczędzenia nikogo, ani zbrojnych, ani przy pługu idących, ani na rynku handel uprawiających, ani duchownych, ani starców, niewiast i dzieci, bo taka jest wola chrześcijańskiego cesarza Ferdynanda i w wierze gorliwego — króla Zygmunta.
Na te słowa chorągwie ochoczo pokrzykiwać poczęły, bo do serca zapadły im słowa takowe i miły był dla nich delegat królewski, imć pan Adam Lipski, człek wielce wykrętny i śliski, niczem węgorz.
Pan Andrzej dziwił się coraz bardziej i mówił do setnika Biernackiego, którego polubił szczerze:
— Okrucieństwo wszelakie i łupiestwo z wojny same wypływają, jako że jest to rzecz niełaskawa, ino, żeby tak całe wojsko k’temu zachęcać w imieniu króla i cesarza — dziw mnie bierze! „Chrześcijański“ cesarz, „gorliwy w wierze“ król, a wy, „bracia w Chrystusie“, tych, co inako na wiarę patrzą, mordujcie, palcie, mękami dręczcie, rabujcie! Hej, nie po bożemu pan Lipski gadał, nie po bożemu... Co tam długo deliberować! Najmitami jesteśmy, bo w kraju macierzystym nie masz dla nas miejsca; wiemy wszyscy o tem, że za lafę służymy, jak zwykłe drabanty, no to i bić będziemy tego, na kogo nam, jako psom gończym, wskażą, ale takie rozhowory... no, no! Nic nie rozumiem i serce się we mnie buntuje!...
Pan Biernacki nic nie odrzekł, tylko westchnął i głowę junacką ze smutkiem potrząsnął.
— Żeby mi w tej ziemi ani duchownych, ani starców, niewiast, nieletnich nikt nie tknął i krzywdy żadnej nie czynił! — zawołał pan Andrzej, a rozkaz jego gromko powtarzali setnicy — po setniach, wachmistrzowie — po półsetniach.
Wkońcu pułkownik Rogawski odczytał rozkaz pochodu.
Głowę wojska miała stanowić chorągiew rotmistrza, pana Idziego Kalinowskiego, za nią prowadził swoją pan Rusinowski, dalej szły dawne chorągwie lisowskie, później pan Aleksander Wolski prowadził swój tysiąc konnego ludu, wkońcu wysyłał hetman pomniejsze oddziały ochotnicze, a cały pochód przykrywała łuńska chorągiew rotmistrza, pana Andrzeja Lisa, który i nad ciurami taborowymi musiał mieć oko.
— To i dobra! — pomyślał pan Andrzej. — Przynajmniej pokuszeniu mieć nie będą moi mołojcy!
I już weselszy podparł się w boki i spokojnie na hufiec swój spoglądał.
Znowu zagrały trąbki i przecięły powietrze jękliwe piszczałki.
Osiem tysięcy ludzi poprawiło się na siodłach i ruszyło.
Chorągiew pana Kalinowskiego natychmiast wyrwała się naprzód i szła w złocistej kurzawie ku górom.
W parę godzin później wojsko wchodziło do ciemnej czeluści wąwozu, prowadzącego ku przełęczy Gizy. Chorągiew po chorągwi zanurzały się w labirynt skał, zwisających nad wąską dolinką, którą biegł potok warkotliwy, o czemś głośno rozpowiadający, niby przerażony, poruszony do głębi, wzburzony.
Chwilami chorągwie znikały sobie z oczu, wchodząc do ciemnego gąszczu smreków i zarośli kosodrzewiny, lub kryjąc się za nagłemi załamaniami doliny, za zwałami kamieni i limb, potrzaskanych przez wichry halne i lawiny, toczące się z wierchów.
Sunęły setnie za setniami, aż do południa nikogo nie spotykając, bo nawet pastuchy z wysoko położonych pastwisk kierdele swoje za nagiemi szczytami ukryli, zaczaiwszy się wśród skał.
Niebo przed południem chmurzyć się zaczęło; białe obłoki ściemniały, a później stłoczyły się w płachtę niemal czarną. Nadleciał od gór zimny, porywczy powiew wiatru, i wnet rozwarły się chmury, strugi deszczu wylewając obficie.
Wojsko dążyło naprzód, bo nie znaleziono nigdzie miejsca dogodnego dla popasu. Ludzie na kulbakach jedli, przygryzając, kto podpłomykiem, kto kiełbasą, z sakwy, do łęku przytroczonej, wydobywając posiłek. Ten i ów manierkę do ust przykładał, bo chłód zaczynał dokuczać dotkliwie, albowiem suknie i opończe przebiła nawskróś ulewa.
W tej właśnie chwili z obydwóch spychów górskich zagrzmiały rusznice, a z poza skał i pni smrekowych wykwitły postaci — hajduków węgierskich z głowami, pochylonemi ku wymierzonym na dno doliny strzelbom.
Salwom wtórować jęły zmieszane głosy jeźdźców, którzy zrozumieli, że dostali się w pułapkę; powstał zgiełk; rwały się w powietrzu przekleństwa, krzyki przerażenia, słowa komendy, zgrzyt i jęk piszczałek rotmistrzowskich, kwilenie koni, rażonych kulami.
Lisowczyki, kotłując się w wąskiem przejściu, nadaremnie szukali wyjścia, napierani przez idące ztyłu szeregi. Ten i ów z towarzyszy, zdoławszy konia w ciżbie okręcić, z szablą w ręku usiłował przebić się przez stłoczony, skłębiony wąż jeźdźców, lecz nadaremno! Albo szablę opuszczał bezradnie, albo padał, ugodzony młotkiem w głowę.
Pułkownik Rogawski, zmiarkowawszy co zaszło, kazał trąbić w róg. Na odgłos basowych, ponurych dźwięków rogu bitewnego, używanego przez lisowskich komendantów w największej zwarze bojowej, natychmiast podnieśli się na strzemionach rotmistrzowie, setnicy i wachmistrzowie, czekając rozkazów.
Gdzieś zdaleka ledwie słyszalny przebrzmiał głos hetmana. Podchwycili go jeźdźcy, przerzucając od szeregu do szeregu, aż rotmistrzowie chorągwiani rozkaz pułkownika powtarzać jęli gromko, a za nimi znowu setnicy i wachmistrzowie, niby ostateczne „amen“.
— Z koni! — brzmiała komenda pośpieszna. — Z szablami do ataku! Naprzód! Zdobywać góry!
Nie były to jednak dawne lisowskie chorągwie, które na pierwszy rozkaz szły, jak w tan, naprzeciwko niechybnej śmierci. Pod znakami w owe czasy mało pozostało prawdziwych lisowczyków, w wojnie na Rusi zaprawionych, po tysiąc raz młotem bojowym przekutych na stal szczerą, więc zaledwie po kilku ludzi z chorągwi drapać się zaczęło na śliskie, co chwila usuwające się pod nogami zbocza i uskoki górskie, a na ich czele rotmistrzowie: Idzi Kalinowski, Jarosz Kleczkowski, Rusinowski, Stanisław Strojnowski, Stanisław Krupka, strażnik oboźny, pan Adam Wolski i własnej chorągwi swawolnej wódz, imć Michał Buczaj-Porwa.
Inni zżymali się i zgiełk powiększali, sił wszystkich wytężając, aby zawrócić i wyjścia ze strasznego wąwozu szukać.
Jeden z towarzyszy, buńczuczny zwykle pan Klembowski, szamocąc się w ciżbie, krzyknął do pułkownika Rogawskiego, twarz zawziętą ku niemu pochylając:
— Prowadziłeś nas, waść, do bitew na koniach, nie do pieszej wojny!
Chociaż hetman pana Klembowskiego, który był towarzyszem czarnej chorągwi, co przy boku jego pozostawała, w ucho z pistoletu strzeliwszy, życia wnet pozbawił, jednakże pojął, że z tem wojskiem w takowem miejscu przeklętem nic nie wskóra, przeto jął przemyśliwać nad hufców salwowaniem z tak ciężkiej opresji.
Myśli, jak błyskawica, przeszywały mózg hetmana, lecz wyjścia nie widział. Zeskoczył z konia i wbiegł na wysokie zbocze, aby rozejrzeć się po miejscowości.
Nagle krzyknął radośnie; spostrzegł bowiem, że idące ztyłu setnie, jedna po drugiej zeskakiwały do łożyska potoku, i, spędzane przez rozrosłego jeźdźca, zawracały i wymykały się, rwąc z kopyta ku równinie, gdzie obozowano przez noc.
Wkrótce całe wojsko wycofało się z wąwozu.
Oczekiwał pan Rogawski, że wróg za nimi z gór wychynie, a on krwawo pomści pierwsze nieszczęśliwe z nim spotkanie. Nikt jednak na dolinę nie wypadł i pułkownik kazał relację sobie o stratach złożyć.
Stanęli więc przed chmurnem obliczem porywczego hetmana rotmistrzowie i o zabitych towarzyszach i ciurach meldowali służbowo.
Straty, na szczęście, nie były znaczne, bo nawisające skały ochroniły od stokroć cięższej klęski. Ubito w wąwozie trzydziestu towarzyszy chorągwianych, a najwięcej z pod znaku Idziego Kalinowskiego, który sam, acz w biodro postrzelony lekko, dwóch drabantów węgierskich schwytał; przepadło też ze stu ciurów, do szeregów włączonych. Rannych ciężko i lekko naliczono ze dwustu chłopa, a wśród nich Kleczkowskiego, któremu kula urwała połowę ucha, i Stanisława Strojnowskiego, pchniętego szpadą pod pachę.
Wysłuchawszy wszystkiego, namyślił się pan Rogawski. Po chwili pytał:
— Kto chorągwie od tyłu na dolinę wyprowadził?
— Rotmistrz Andrzej Lis — rozległy się głosy.
Istotnie, pan Andrzej, posłyszawszy odgłosy bitwy i zrozumiawszy, że w wąwozie natrafiono na zasadzkę, skinął na Michałka Drzazgę i krzyknął:
— Uprowadzaj co żywo konie juczne, które z prochami i ołowiem idą!
Pachoł ścisnął konia krzywemi nożyskami i pomknął ku taborowi.
Rotmistrz ustawicznie, od lat wielu dziwował się i głowił nad tem, jak Michałko zawsze potrafi rozkazy jego wykonać i ludzi prowadzić, chociaż przecież nigdy do nikogo nie gadał, chyba tylko swemi „pfy“, albo „hm“?
I teraz właśnie widział, jak w taborze nagle powstał ruch, juczne konie podzieliły się sprawnie i szybko, — jedne, niosące dobytek towarzyszy, stanęły, jak wryte, a inne z jaszczami prochowemi i torbami, pełnemi kul, podnosząc kurzawę, mknęły na wschód, otoczone zbrojnymi ciurami.
Prawda, że tu i ówdzie nad głowami koni i ludzi, pan Andrzej widział, jak coś machało zawzięcie, rzekłbyś duży młot kowalski dźwiga się wzwyż i ciężko opada.
— Młot nie młot, a że to kułaczyskami swemi rotmistrzuje nad ciurami mój Michałko, to snadniej ma być! — pomyślał junak i pomknął ku wąwozowi, skąd dochodził coraz większy hałas i zgiełk.
Ujrzawszy stłoczone setnie, nie mogące zawrócić, skoczył rotmistrz do potoku. Woda sięgała zaledwie brzucha końskiego.
Trza się śpieszyć, bo jak woda z gór zbieży, nie przejdziemy potoku! — pomyślał i krzyknął:
— Setnie, zwrot na lewo! Skakać do potoku i łożyskiem na równinę wychodzić! A w szyku, waszmościowie, w szyku!
Tak to pan Andrzej Lis, niby czopy z beczek z okowitą wyrywał setnię po setni z czeluści wąwozu i chorągwiom drogę powrotną torował.
Pułkownik, przywoławszy do siebie junaka, pochylił się ku niemu w kulbace i szepnął:
— Gdyby nie ty, to chyba porąbałaby się tam hołota wystraszona! Nie zapomnę ci tego nigdy, Jędrku!
— Zaś tam! — odparł młodzian. — Czyż to pierwszyzna mnie i tobie, Walenty?!
Hetman kazał wojsko ustawiać, a sam z towarzyszem Rembielińskim, gładko po węgiersku mówiącym, jął jeńców, przez Kalinowskiego schwytanych, indagować.
Dowiedziano się wtedy od hajduków węgierskich, że czujny i przebiegły Rakoczy, o pochodzie lisowczyków powiadomiony, podesłał im fałszywego języka, a sam zasadzkę w górach zarządził, nad którą oko miał waleczny rycerz, graf Andraszy. Opowiedzieli hajducy, czyli drabanci piechoty węgierskiej, iż wszystkie wąwozy, przełęcze i doliny rzeczne obsadził ludem zbrojnym rozważny Rakoczy, a górale i pastuchy w im tylko znanych cieśninach w przygotowaniu mają dla wrogów nagromadzone kupy kamieni i głazów skalnych.
Zamyślił się głęboko hetman lisowczyków i, z konia zsiadłszy, rotmistrzów na naradę wołał.
O czem i jak mówiono w kole starszyzny, pozostało to na zawsze w tajemnicy, lecz ogłoszono publiciter, że emisarjusze cesarscy Althann i Humenay szpetnie w błąd wprowadzili lisowczyków, albowiem, nijak konnemu wojsku wojny w górach sprawować nie lza, a przeto od zaciągu się wymawiają i pod Kraków ciągnąć będą drogą powrotną, na meliora tempora czekając i innej prawej sposobności.
Nikt z towarzyszy nie przeczył, gdyż w chorągwiach znacznie po klęsce pod Gizą duch podupadł, zresztą wszyscy rozumieli, że zdobywanie konnicą gór, bronionych srodze — rzecz nierozumna, szaleńców godna.
Słysząc takie słowa, zaciskał pan Andrzej zęby i mruczał do siebie:
— A my — dawni lisowczyki, taki zdobylibyśmy te wierchy!
Westchnął głęboko i żałośnie, bowiem przypomniał sobie junak, że inne nastały czasy i inni ludzie pod znakami służyli.
— Szmaty!... — mruknął. — Do rabunku — rycerze, do bitwy — trusie!
Zaklął i pojechał do swej chorągwi, aby z panami Biernackim, Chomiczewskim i Kraszewskim myślami swemi podzielić się i swój żal na pessima tempora wypowiedzieć w gronie przyjaznem a szczerem.


Rozdział VII.
Fortuna powraca.

Minął miesiąc po klęsce na Spiszu, a koło Gizy na równinie znowu zaczerniały błonie, okryte polskiem rycerstwem. Szło takim szykiem, że nikt dokładnie nie mógł zliczyć, czy było ich pół tysiąca, czy pięć tysięcy, bo tam, gdzie dziś przechodził szczupły oddziałek, podsyłani przez Rakoczego i grafa Andraszy szpiedzy, dogoniwszy go nazajutrz, już pięć, albo więcej watah zbrojnego chłopa widzieli. W oczach się niemal dwoiły, troiły, sunące ku przełęczy konne hufce polskie.
Jeden tylko mąż wiedział dokładnie, ile szabel za sobą prowadził.
Był to okazały jeździec o spokojnej, acz śmiałej i dziarskiej nad wyraz twarzy junackiej, o jasnym wąsie, krótko przystrzyżonym i czuprynie płowej, co mu na czoło łacno opadała, rozsypując się dokoła głowy wieńcem. Miał junak bary tak szerokie, że każdy niemal czuł nieludzką siłę w owych ramionach mocarnych, w piersi kopulastej i w dłoniach przeogromnych. Dosiadał ów mąż bachmata rudego wysokiej krwi, rzucającego się jak szalony, łbem dużym potrząsającego groźnie.
Gdy pytano z ciekawości lub z przebiegłości ukrytej, jak się nazywa młody wódz i kogo za sobą prowadzi, ręką wąsa dotykając i nie tając się wcale, odpowiadał:
— Rotmistrz niezwyciężonego wojska lisowskiego, o którem sława po świecie niby burza bieży, — pan Andrzej Lis z ziemi łęczyckiej, na Węgier podbój przywiódł chorągwie polskie, przedziwnie do bojów wszelakich zaprawione.
A miał pan Andrzej w tych chorągwiach — razem osiem setni, czyli tysiąc szabel, ciurów i pachołów licząc, ino o tem nikomu nie mówił i w duchu się śmiał, widząc wokół przerażenie.
A stało się to wszystko szybko i dziwnie.
Hetman Rogawski w samej rzeczy lisowczyków na podgórze krakowskie przywiódł, gdzie mu ze dwa tysiące się rozbiegło zaraz, więc grafa Althanna pismem wywołał i z nim naradę długą miał.
W trzy niedziele po tej rozmowie pchnął graf do obozu pana Rogawskiego posiłki znaczne, bo do trzech tysięcy szabel liczące. Zebrał je był dla swojej sprawy hospodar Raduła, bo do „Chrześcijańskiej Żołnierki“ skwapliwie przystąpił, rozumiejąc, że skoro do tego bractwa niemal wszyscy najmożniejsi należeli, łacniej mu przyjdzie u króla polskiego posłuch mieć i o pomoc dla Wołoszy prosić. Jednak źle kaletę swoją obliczył hospodar.
Ludzi wszelakich, do wojaczki ochotnych, zebrał kupę dużą, a kaleta wtedy... dno ukazała.
Zaczęły się natychmiast w wojsku zgrzyty i skargi, że to z torbami chyba i o kiju żebraczym pójść wypadnie. Wiedział o tem na wszystko baczny Althann i od hospodara wojsko jego odkupił, do służby cesarskiej skłaniając, i pod buławę pułkownika Rogawskiego oddał.
Taka była sprawa z wojskiem, a z pochodem — inna wypadła.
Oto uradzili wojenni panowie, że pan Rogawski kogoś bitnego i rezolutnego wyśle starą drogą pod Gizę i góry tamtejsze forsować zmusi dla oczu zamydlenia, sam zaś z siłą główną innemi przełęczami przejdzie Karpaty i do hrabstwa Zemplińskiego wtargnie, gdzie odłogiem leżą doliny przestronne, a na nich — pole dla czynów sławnych.
Pan Rogawski znał swoich rotmistrzów nawylot, więc, nie namyślając się za długo, zawołał do grafa radośnie:
— Pod Gizę poślę niezwłocznie rotmistrza Andrzeja Lisa z ośmiu setniami. On dla takowej sprawy — najlepszy! Duszę ma junacką, moc niepospolitą, a rozwagę zgoła senatorską! Nie zapalny to człek i do odwagi beznamyślnej nie skory, acz strachu nie zna, ino wszystko rozważa skrzętnie. Tylko Jędrkowi imprezę takową powierzyć mogę, boć to — z rodu Lisów, na których, jak na skale, polegać można — nie drgnie, nie upadnie, nie zdradzi przenigdy!
Tegoż wieczora o postanowieniu panów wiedział pan Andrzej i, w tajemnicy wszystko trzymając, jął do chorągwi łuńskiej nowe setnie wcielać, a uczyć, a każdego jeźdźca zosobna poznawać, a fortele różnorakie obmyślać i na błoniach podkarpackich próbować.
Pan Aleksander Wolski do Sandomierza wyrwał się z obozu i, do junaka wpadłszy, ze sobą jechać namawiał, mówiąc:
— Wiem ci, panie Jędrek, że radzi tam osobie twej będą, małżonka moja, bo polubiła cię, jako syna, no, i Basia, suponuję, nie krzywo ciebie powita, hę?! Jedźże, jedź!
Pan Andrzej westchnął żałośnie i odparł:
— Jabym tam na skrzydłach poleciał, wilczym tropem pobiegł, ino służba — nie mać, a — macocha!... Nijak nie mogę, bo już ostatnie dnie tu siedzę... Wychodzę ze swoimi ludźmi...
— Wychodzisz? — zawołał pan Aleksander. — A dokąd i w jakiej potrzebie?
Rotmistrz oczy spuścił i odparł krótko:
— W podjazd ruszam... daleki...
Pan Wolski o nic więcej nie pytał, gdyż, jako człek wojenny, pojął, że nie może junak nic więcej powiedzieć, więc tylko mruczał:
— Szkoda... oj, szkoda! Jakżeż ja bez ciebie białogłowom na oczy się pokażę?! Zaturkają mnie i śluzami, już widzę, do kości przesączą...
Ucałował rotmistrz pana Wolskiego w ramię i szepnął, mocno rozczulony:
— Wielce mi szanownej, sercem oddanem miłowanej małżonce waszmości rąk ucałowanie pokorne zasyłam i od Boga błogosławieństwa wszelakie...
— No, a co mam Baśce o tobie, panie Jędrku, gadać? — spytał, mrużąc oczy, szlachcic. — Z tem chyba będzie causa gravissima!
Pan Andrzej jął w palce trzaskać i głową kręcić, ale namyślił się rychło, bo w dłonie klasnął dwa razy, a gdy do izby wpadł Michałko Drzazga, zawołał:
— Przynieś-no mi ową sakiewkę z safjanu czerwonego, cośmy to pod Brianskiem na bojarze usieczonym zdobyli, a migiem! a migiem!
Michałko wybiegł, a powróciwszy, położył na stole sporą kiesę, z czerwonej, połyskliwej skóry uszytą misternie, a ciężką bardzo.
Junak supełek odciągnął, cienkie rzemyczki rozwiązał i worek nad stołem trzymając, do góry dnem przechylił. Wysypały się na blat dębowy, gładko heblowany, zaponki zacne, drogiemi kamieniami wysadzane, pągwice z krwawników, turkusów, szafirów i zielonych, jak ślepia żbika, szmaragdów, guzy złote, ciężkie z iskrzącemi się diamentami, ułamki złotych główni noży i szabel, utykanych barwnemi kamykami wielkiej wartości.
Pan Wolski aż po bokach się macał, na takie bogactwo spoglądając z podziwem.
— Ależ, panie Jędrku, — zawołał, — za takowe pretiosa to chyba całą ziemię łęczycką kupisz i „Lisowem“ nazwiesz?!
— Zaś tam! — odparł junak. — To ino okruchy! Pryncypalja w domu rodzicielskim ostawiłem, a które najzacniejsze, te opat tumski do skarbca kolegjackiego na przechowanie złożył, bo to u nas taki zwyczaj. Te zaś zabawki na drogę wziąłem na przygodę wszelaką, a pilnuje ich Michałko. Pewna to straż i pewniejszej nie znajdziesz!
Mówił to, uważnie przeglądając połyskujące skrami klejnoty, aż wydobył dużą zaponkę złotą, ciężką, a w której, jak gwiazdy, mieniły się i grały błyskami dwa duże, czyste, jak łza, diamenty.
Przyjrzał się im pan Andrzej uważnie, oczy zmrużywszy, skrzywił się i szepnął:
— Nie dość zacne, ino lepszych przy sobie nie mam... Bądźcie tedy łaskawi, dobrodzieju mój, owe cacko pannie Barbarze oddać z pozdrowieniem, z serca idącem...
— Tylko-li? — spytał pan Wolski — śmiejąc się chytrze.
— No... no... niechże waszmość pan, kochany, drogi, powie jeszcze, że w sercu mojem wszystko po wieki wieków ostaje po dawnemu... że ja... że ja...
Nie mógł więcej mówić młody rotmistrz, po izbie biegał i w pierś szeroką kułakami walił, aż dudniło, co widząc Michałko Drzazga na nogach się mocniej osadził i mruknął, jak mu się widziało, cicho, co jednak jak poryk niedźwiedzia wypadło.
— Hm... hm...
— Co powiadasz, chłopie? — spytał zdziwiony pan Wolski, na pachołka oczy podnosząc.
— Pfy! — sapnął Michałko, jak odyniec osaczony, i ramiona podniósł, co znaczyło, że więcej ani piśnie.
Tak to wtedy rozstali się ze sobą pan Aleksander Wolski i rotmistrz Andrzej Lis, a gdy szlachcic z pod Sandomierza do obozu powrócił, o junaku wszelkie słuchy zaginęły.
Tymczasem wojsko całe pod przewodem pułkownika Rogawskiego, przy którym urząd delegata królewskiego pan Adam Lipski jak dawniej piastował, ruszyło ku granicy Rzeczypospolitej. Pozostawiało ono za sobą jeszcze więcej krzyków, lamentów, skarg i przekleństw, albowiem ciężkiem niewymownie stało się dla ludności ziemi krakowskiej, która za najeźdźców okrutnych lisowczyków miała, „wywołańcami i bezczestnymi“ ich ogłaszając.
Ostatni też był czas, aby posiłki w sukurs cesarzowi przyszły.
W cesarstwie bowiem działy się rzeczy, które schorzałego i zrozpaczonego Ferdynanda niemal korony i berła nie pozbawiły.
Gabor Bethlen, książę siedmiogrodzki, zagarnąwszy wszystkie niemal miasta węgierskie, pod mury Wiednia podstąpił. Czesi pod hr. Henrykiem Thumem i księciem Hohenlohe odparli ataki wodzów cesarskich Boucquoi i Dampierre, i pędzili ich przed sobą, ku stolicy dążąc. Morawy, Śląsk i Luzacja obrały królem swoim Fryderyka V-go, głowę protestanckiej unji, spowinowaconego z królem angielskim Jakóbem Stuartem. W ten sposób cesarz zmuszony był zamknąć się w swojej stolicy, a w ogrodach pałacowych nad Dunajem panoszył się w swojej kwaterze pyszny Gabor, zwycięstwa pewny.
Ku Wiedniowi więc dążyli lisowczyki, przez Karpaty skrytnie się przemykając. Odetchnęło wreszcie Podgórze, gdzie mówiono o nich, że „padli, jak szarańcza, a mieli takie żołądki strawne, iż cokolwiek w komorach, śpiżarniach, gumnach zastali, jak miotłą wymiótł, a było wojska tych koni cztery albo pięć tysięcy i z ciurami“.
Chociaż mimo swawoli, która oburzała i gnębiła Polaków, dusza ich lechicka z mimowolnym zachwytem na tych junaków spoglądała, bo oto kronikarz ówczesny takie słowa w skryptach swoich o lisowczykach umieszcza:
— By byli w Polsce tak przykrymi nie byli — w złoto oprawienia godniby byli...[11]
A oni, na pochwały i naganę gwiżdżąc pogardliwie, wielkim pędem przekroczyli góry i, jak lawina burząca, na równinę spadli znienacka.
Chorągwie szły, jak wicher, a spoglądając na nie, uśmiechał się pan Walenty Rogawski i, w kulbace się przechylając, do pana Lipskiego mówił chełpliwie:
— Któż-ta teraz wstrzyma mnie? Kto drogę zastąpi? Kto do powrotu zniewoli? Jam-ci kosa, a lud tej ziemi — trawa!
Szli więc coraz dalej, a szlak swój słupami dymu i łunami znaczyli, znosząc w pośpiechu oddziały, wysyłane przeciwko nim przez Gabora i grafa Thurna, miasta zdobywając, wsie i dwory oddając płomieniom, a ludność mordując bez litości i opamiętania.
Przez bogaty, żyzny kraj rwały, jak potok, chorągwie lisowskie, więc łup wszędzie brały znakomity, oporu poważnego nie spotykając nigdzie.
Tak idąc, 11 listopada 1619 r. przepłynęły hufce pułkownika Rogawskiego rzekę Laborzę i do mocno warownego grodu Nagy-Homona podchodziły.
Tu znowu drogę im zabiegł waleczny Rakoczy z wielką siłą i na miejscu osadził, albowiem wieczór już się zbliżał i deszcz naprzemian ze śniegiem padał.
Po nocy przyszedł dzień słoneczny, pogodny.
Od rana wysypało się rycerstwo na błonia i jęło Węgrów na harce wyzywać.
Bitna szlachta węgierska na to, jak na lato, bo to lud do szabli okrutnie sposobny i ochoczy.
Trwały te harce aż do zmroku. Padło kilku towarzyszy z polskiej strony a i chciwych zdobyczy ciurów spora garść, ino śmierć swoich srodze pomścili rotmistrzowie Jarosz Kleczkowski, Stanisław Rusinowski i biały, ni to mleko, pan Aleksander Wolski, który, całą rotę huzarów otoczywszy, połknął ją, jak szczupak kiełbi stadko płochliwe.
Pan Jarosz zaś zarąbał w spotkaniu znamienitego rycerza, Alberta Stuarta, brata króla angielskiego, słynnego w swoim kraju z władania szpadą, czego się był w Hiszpanji nauczył. Pan Kleczkowski jednak na długą klingę nadziać się nie dał, stal szablą podbił, a konia nagle ku przeciwnikowi pchnąwszy, młotkiem z siodła wytrącił Anglika. Lubił bowiem pan Jarosz młotkiem tłuc, a bił nim również potężnie jak prawicą, tak i lewicą.
Pan Rusinowski, rycerz zapalczywy i srogi, szalał po polu, niczem ryś ranny, i porywał ludzi, nie robiąc różnicy pomiędzy znaczniejszymi lub zwykłymi huzarami, co na żołdzie w wojsku Rakoczego służyli.
Gdy się odbywały harce, a całe wojsko tej zabawie się przyglądało, rotmistrz Idzi Kalinowski i dwie roty ochotnicze zdala Homony obeszły i na tyły Rakoczemu wpadły, zamieszanie szerząc i zgiełk wszczynając straszliwy.
Odbił się Rakoczy, lecz, ledwie odetchnął z ulgą, nowe roty obóz obsiadły i szczypały zażarcie, a jedna nabrawszy rozpędu wielkiego, aż do namiotów starszyzny dobiegła, skąd tymże pędem wyleciała, przewracając, siekąc wszystko na swej drodze i tracąc wodza swego, zuchwałego nad miarę imć pana Grzesińskiego, dawnego rękodajnego hetmana Stanisława Koniecpolskiego.
Zrozumiał tedy Rakoczy, że zamęczą jego wojsko lotne pułki polskiej jazdy, więc musi na rozgrywkę pójść krwawą, przeto nazajutrz, 13 listopada walną wydał bitwę.
Atak huzarów odpierał pan Rogawski raz po raz i ścigał, lecz natrafił na czworoboki piechurów, którzy z muszkietów prażyli srodze. Zdumiał się hetman lisowczyków, owych drabantów ujrzawszy, bo oprócz hajduków pojmał janczarów tureckich i pojął, że sułtan księciu siedmiogrodzkiemu — chrześcijaninowi, w pomoc przeciwko chrześcijanom posłał posiłki, które pod godłem półksiężyca walczyły.
Zatroskał się hetman Rogawski, a nie dlatego, żeby strach go za serce schwycił, ino — przypomniał sobie przestrogi wielkiego hetmana koronnego, aby sułtana nie podrażniać i do czynów szalonych nie pobudzać.
Jednak — stało się! Tureckie wojsko spotkał i wiedział, że znieść je musi, bo wolał przecież to, niż z pola ustąpić.
Bitwa tymczasem rozgorzała szeroko. Już parę tysięcy Węgrów trupami uścielało błonie, już wiedział pan Rogawski, że trzystu ludzi ubyło w jego chorągwiach, więc postanowił jednym zamachem bitwę skończyć zwycięstwem.
Zagrał ponuro róg bitewny i targnęły powietrzem drażniące piszczałki setników.
Chorągwie lisowskie raptem, niby suche liście, które wiatr porywczy zmiata wielkim podmuchem, uchodzić jęły z pola bitwy.
Już, rozpuściwszy konie, biegną przez błonia, obóz swój porzucając, gonione strachem, jak myśleli Węgrzy, a w samej rzeczy — ucieczkę udając chytrym lisowczyków sposobem.
Krzyknął radośnie Rakoczy i wszystkie pułki huzarów w pościg wypuścił, jak sokoły. Nie wiedział tylko ten wojennik znamienity, że sokoły węgierskie gonią orły polskie.
Biegły w sztuce bojowej pan Rogawski, wojsko swoje opędziwszy, ręką machnął.
Ryknął głosem urwanym róg hetmańskiego trębacza, krótkim jazgotem odpowiedziały mu piszczałki, i, nim kto mógł zrozumieć, zawróciły uciekające chorągwie, podzieliły się na cztery hufce, otoczyły huzarów, jak snopy po klepisku rozmiotane, i młócić zaczęły, aż nikt nie pozostał, i tylko osierocone konie w popłochu pędziły na różne strony z rżeniem trwożnem.
Pochyleni w siodłach, bodąc ostrogami spienione boki bachmatów, mknęli lisowczyki ku pozostawionemu obozowi, gdzie już hajducy i janczarowie do rabunku przystąpili.
Rzeż i powódź krwawą ujrzała równina węgierska.
— Ratuj! — zawołał Rakoczy, w rozpaczy przypadając do Aghar-baszy, który przywiódł mu z rozkazu wielkiego wezyra konny hufiec janczarów kurdskich.
Ten ścisnął konia ostrogami, szablą krzywą błysnął i krzyknął:
— In cza Allah! Naprzód!
Lecz nie długo biegli, bo osadził ich w okamgnieniu sam pułkownik Rogawski.
Z pierwszą setnią czarnej chorągwi stał na uboczu i końca rozgrywki drapieżnie czekał. Zderzyły się szeregi. Zadzwoniły szable na stalowych koszulkach i misiurkach janczarskich, a rośli, dzicy kurdowie jęli gęsto padać. Wreszcie, widząc, że otoczyło ich mrowie nieprzyjaciół, bo chorągiew pana Wolskiego właśnie nadbiegła, szable rzucali janczarowie i, wyjąc, o miłosierdzie skamłali.
Próżne błagania, bezsilne modły do Allaha!
Świszczę i dzwoni stał ostra, padają ludzie. Rzekłbyś koścy idą wśród trawy wybujałej i kładą, walą ją pokotem. Na przedzie szalał pan Walenty Rogawski, jeźdźców, ni to skiby lemieszem odwalając, aż dopadł wspaniałego Aghar-baszę i z nim koniem o koń się otarł.
Rąbali się długo, bo mocarny to był Turczyn i odwagi niepośledniej, lecz wyfrunęła mu szabla krzywa z dłoni znużonej; już głowę pod cios pochylił, lecz pan Rogawski, sztychem brzeszczot trzymając przed piersią baszy, krzyknął do nadbiegających towarzyszy:
— Wara, wara od tego! To mój jeniec!
Poprawiwszy się na kulbace, mówił po turecku do zdziwionego Aghar-baszy pan Rogawski, ciężko dysząc:
— Nie bój się, ani zabiję, ani do jasyru nie wezmę!
Tak też uczynił pułkownik, bo, nie czekając na relacje zjeżdżających się z pola rotmistrzów, indagować baszę zaczął, a gdy się wszystkiego dowiedział, rzekł do niego:
— Puszczamy cię wolno, chociażeś na życie nasze nastawał, a powiedz o tem sułtanowi i upomnij go, aby na Lechistan wojną nie szedł, jako że nie mamy nic do podziału, a zbrojne spotkanie ani wam, ani nam na zdrowie nie pójdzie!
Kazał towarzyszowi przybocznemu baszę do bezpiecznego miejsca doprowadzić, a dalej — puścić wolno.
Wtedy dopiero rotmistrzowie jęli wyliczać straty swoje, a było tego nad podziw mało: czterdziestu towarzyszy i ze stu ciurów.
Zato inne nieszczęście spadło na wojsko zwycięskie, bo oto poległ stary rotmistrz bojowy, człek mocno uczony, stateczny i układny, strażnik oboźny — pan Stanisław Krupka, rzecznik w sprawach wszelakich, a umiejący serca ludzi podbijać, niczem białogłowa najurodziwsza.
— Ale, ale... — zauważył nagle pułkownik mocno posmutniały. — Gdzież jest pan Wolski?
Istotnie — pana Aleksandra w gronie starszyzny nie było.
Towarzysz, posłany przez pułkownika, opowiedział, że chorągiew pana Wolskiego niemal cała się zebrała, lecz pana Aleksandra nie masz przy hufcu, a z nim razem gdzieś się zaprzepaściło kilku ludzi z jego oddziału.
— Szukać na pobojowisku i przy tej okazji trupy węgierskie i czeskie policzyć! — rozkazał pan Rogawski.
Długo trwały poszukiwania, bo już słońce znikało niemal za dalekiemi wzgórzami, gdy powrócił z pola pan Jarosz Kleczkowski i krzyknął:
— Siedem tysięcy trzysta czterdziestu i pięciu nieprzyjaciół porąbanych leży, ale śród nich niemasz pana Wolskiego!
— Zapędził się, widać, kędyś, czy co, u czorta? — mruknął pułkownik.
Odpowiedź przyszła w godzinę później, bo oto zdaleka jeszcze usłyszało rycerstwo gromkie okrzyki i śpiewki polskie, a wkrótce oddziałek mały, może trzydzieści liczący koni, nadjechał buńczucznie, prowadząc spory tłum jeńców.
Na czele jechał pan Aleksander Wolski, który, z konia zsiadłszy, do hetmańskiego namiotu śpieszył.
— Gdzieżeś się waść zawieruszył? — pytał pułkownik uradowany. — Troskę ciężką miałem w sercu o waści, bo to właśnie pana Krupkę ubito...
— Pan Krupka poległ! — zawołał pan Aleksander. — Taki zacny, uczony, miły każdemu kawaler!
— Mów-żeż o sobie, waść! — rzekł pan Rogawski.
— Ha! — krzyknął chełpliwie szlachcic, szablą trzaskając. — Goniłem Rakoczego, a gdybym miał innego konia, bo mój w bitwie zmachan i postrzelon był dwa razy, przywiódłbym go na postronku przed namiot pana hetmana! Ledwie-ledwie, rzekłbym, psim swędem wymknął mi się „Rakoczyk“ ów, zato całe jego otoczenie przyboczne wyłapaliśmy co do nogi, bo w rozsypkę poszło. Schwytaliśmy bratanka Rakoczego — Janosza, pułkownika; siostrzeńca Thurna — grafa Czernina a z nimi sześćdziesięciu pułkowników węgierskich i czeskich...
— A toż sławnie spisałeś się, waść! — zakrzyknął z wielkiej uciechy pan Rogawski i rzekł do towarzysza służbowego:
— Pobiegnij-no, wasze, po chorągwiach, żeby z posiłkiem się śpieszyli, bo za godzinę wsiadanego otrąbić każę. Na noc ruszamy, aby Gaborowi sposobności nie dać do sił zebrania zdala od stolicy!
Istotnie jeszcze daleko było do północy, a chorągwie jedna po drugiej już wyruszały ze sławnego pola bitwy pod Nagy Homona, gdzie pozostały tylko liczne kurhany, o zwycięstwie lisowczyków świadczące groźnie i ponuro, gdy wichry szaleć zaczynały i zawodzić przeciągle.
Daleko wysunięte przed hufcami biegły podjazdy, węsząc wszędy i alarm siejąc po całym kraju.
Przy hetmanie jechał nowy strażnik oboźny, świeżo w kole rotmistrzów obrany, pan Stanisław Strojnowski z ziemi krakowskiej, herbu Strzemię, jakgdyby urodzony dla tej godności w potrzebie takowej, bo, mimo dzielności niezwykłej, znał język i kraj węgierski, albowiem dobra jego leżały tuż — na pograniczu.
Nad ranem stanęli pod Michalczem, na rubieży hrabstwa Ungwarskiego, a zebrana tu szlachta siedmiogrodzka bez wystrzału bramy otworzyła. Nakazał tedy hetman krzywdy nikomu nie czynić. Dziesięciną mieszkańców obłożywszy oraz wszelki oręż zabrawszy, bo trochę piechoty w mieście widziano, poszedł dalej.
Rwał pan Rogawski naprzód, jak orkan, i, jak orkan — ruiny, trupy i zgliszcza po sobie zostawiał. Przez Bodrog i Toplę postępował ku Koszycom, które były niejako stolicą Węgier zbuntowanych.
Posłyszawszy o tem, zdjął czem prędzej oblężenie Wiednia Gabor, a i graf Thurn ku Morawom pośpieszył, lecz z jednego skrzydła szarpał ich jakowyś oddział lisowczyków, a ztyłu napierał wódz cesarski, Dampierre, i do dwóch tysięcy uchodzących wojsk pobił.
Przed Bożem Narodzeniem pułkownik Walenty Rogawski stanął obozem koło Libnecy, na prawym brzegu Dunaju, od tej strony, przed zbuntowanemi krajami, stolicy Ferdynanda broniąc.
Acz sprawiedliwie, po prawdzie, ino nieznośnie i oharnie chełpili się lisowczyki — od hetmana do ostatniego ciury, że koronę na skroni cesarza utrzymali, Wiedeń ocalili i całe państwo od rozkładu i zagłady salwowali, o czem w swem przemówieniu do nich elokwentnie ich przekonał nuncjusz papieski — Karol Karaffa, biskup Aversy, złotousty dostojnik kościoła katolickiego a dziejopisarz niepowszedni. To też butnie sobie z Niemcami poczynali lisowczyki, hołdów i uległości żądali i w byle jakim przypadku po pyskach się prali i nie inaczej jak „pludry“ na nich wołali, a tym tak szpetne przezwisko nie w smak było.


Rozdział VIII.
Fortel pana Andrzeja Lisa.

Ciężką pracę miał pan Andrzej.
Kto inny, mniej rozważny lub bardziej gorący bezwątpienia prędko porzuciłby zamiar zdobycia przełęczy Gizy tem bardziej, że, zgodnie z rozkazem, miał polecenie tylko udawać forsowanie tej niedostępnej miejscowości.
Jednak młody rotmistrz niedarmo przeszedł twardą szkołę hetmana Lisowskiego, więc już wtedy, kiedy słuchał, co mówił doń pułkownik Rogawski, na Spisz ponownie posyłając, pomyślał:
— Jeżeli można skutecznie udawać forsowanie, czemu nie spróbować zdobyć Gizę, jak się widzi?
Nie zdradził się przed nikim z tą myślą, ale gdy stanął przed wąwozem, gdzie lisowczyki raz już ponieśli klęskę, czuł wyraźnie, że tylko o zdobyciu Gizy myśli i sprawę całą w dzień i nocy waży na wsze strony.
Wąwóz pozostawał zamknięty przez węgierskich hajduków i bronił się zażarcie.
Próbował pan Andrzej prześlizgnąć się niewidzialnie, aby móc ludzi rzucić na pierwszą zasiekę i zdobyć ją, lecz ostrożny Rakoczy wszędzie kły pokazywał, ziejąc ogniem z rusznic piechoty.
Wreszcie po kilku dniach bezskutecznych zgoła potyczek i straciwszy kilkunastu ludzi, rotmistrz usiadł na kamieniu i skinął na Michałka Drzazgę:
— No i cóż powiesz, chłopcze? — spytał pan Andrzej.
— Pfy! — prychnął pachoł.
— Czy pfy, czy nie pfy, a taki źle jest, Michałko!
Chłop bary wybujałe podniósł wysoko i mruknął:
— Hm... hm...
Rotmistrz spojrzał na niego bystro i szepnął, kiwając głową:
— Toż to właśnie! Jeśli nie można w łeb walnąć, to dobra i pod żebro zmacać! Tak też i ml się widzi, Michałko! Odwagą nie lza, a konceptem lza! No, to już ja im taki koncept spreparowałem, że się udławią! To i owo dawno chodziło mi po głowie... ale dziś, po nocy, to już wszystko profundissime sobie ułożyłem, niby do torby, co to przy łęku kulbaki wisi! Ani za dużo, ani za mało, ino tyle, co trza! Miarkujesz?
Pachołek oczy w twarz rotmistrza wbił i syknął przenikliwie:
— Pff — fy!
— Aha! W głowie masz nie siano, chłopcze! — ucieszył się pan Andrzej. — Skocz-no rychło po setników, niech biegiem przybywają do mnie. Powiedz, że na naradę wołam!
Michałko Drzazga pobiegł, przewalając się na krzywych nogach i rozrzucając drobne kamienie i piarg. Rzekłbyś, ciężka szkapa flamandzka bieży, takiego tupetu i kurzawy narobił barczysty ciura rotmistrzowy.
Po chwili dokoła siedzącego na kamieniu pana Andrzeja wprost na ziemi ulokowali się setnicy, a więc panowie: Biernacki, Chomiczewski, Kruszewski, Piotrowski, Pomian-Skarżyński, brakowało tylko bitnego Walewskiego, ale ten ze swoimi ludźmi z tuków i rusznic gwarzył w wąwozie z piechurami Rakoczego, bowiem tego bitewnego rozhoworu rotmistrz ani na chwilę przerywać nie pozwalał.
— Waszmościowie! — zaczął pan Andrzej. — Wyrozumiałem, że przez ten wąwóz szarak nie przechynie, przeto i my nie przejdziemy nijak...
Setnicy podnieśli głowy i wpatrywali się w ogorzałe, spokojne oblicze komendanta. On zaś ciągnął dalej, opadającą mu na czoło czuprynę odgarniając:
— Nijak, powiadam! Tedy rzekłem do siebie tak: zdobędziemy Gizę...
Setnicy aż usta rozwarli ze zdumienia, a rotmistrz zakończył jednem słowem:
— ...fortelem!...
To rzekłszy wstał i, uczyniwszy kilka kroków w kole siedzących przed nim setników, odezwał się głosem wesołym:
— Posłuchajcie, waszmościowie, i rzecz całą wyrozumiejcie, a w tajemnicy trzymajcie, w tajemnicy, bo na niej sukces sprawy naszej zawiśnie!
Obejrzał się i, zniżając głos niemal do szeptu, mówił długo, objaśniał, na piasku końcem szabli drapał jakieś kreski, kółka, strzałki, aż setnicy pokrzykiwać zaczęli:
— Jakby kto łopatą do głowy włożył! Niech to kule biją! Fortel nad fortele! Jak mi Bóg miły!
Śmiali się głośno, jakgdyby czuli już zwycięstwo, ha! jakgdyby już je odnieśli i na polu chwały wybuchnęli śmiechem pełnym triumfu groźnego, pogardy dla wroga pokonanego i dla śmierci — bezsilnej wobec odwagi rycerskiej.
Przysłuchujący się naradom, nie odstępujący na krok osoby rotmistrza, Michałko Drzazga też się śmiał, nie wydając żadnego dźwięku, ino dygocąc na całem ciele, lecz gdy się naśmiał dosyta, nie wytrzymał i mruknął tak nieopatrznie głośno, że aż wszyscy drgnęli:
— Hm! hm!
— Nic to! — uspokoił junaków pan Andrzej. — To mój pachoł z zadowolenia chrząknął.
— Ależ grdykę ma ów człek! — zawołał pan Pomian-Skarżyński. — Myślałem, że z garłacza ktoś wpobliżu wypalił... Znałem ja w Gdańsku, waszmościowie, pewnego kupca bursztynów, który to...
— Do setni, waszmościowie! — przerwał mu spokojny, rozkazujący głos rotmistrza. — Jak się ściemni — wychodzić!... Znaki dawać krótkie i zaraz ognie przygasić... Waść, panie setniku Skarżyński, pana Walewskiego po zachodzie słońca zastąpisz w wąwozie i trzymać się w nim będziesz, aż pismo ode mnie dostaniesz. Przez dni kilka gorąco ci będzie, ino trzymaj się, trzymaj się na miły Bóg, bo od ciebie siła zależeć będzie!
Pan Pomian-Skarżyński szablą trzasnął i rzekł:
— Moi Wielkopolanie sprawy nie pokpią! Ja — też!
Bene! — zawołał pan Andrzej. — Do setni, waszmościowie, a sporządźcie się do pochodu cicho, aby nikt nic nie zmiarkował... Czołem!
— Czołem! Czołem! — powtórzyli setnicy i odeszli, mocno weseli, buńczuczni, a bardzo tajemniczy.
Tejże nocy pan Skarżyński narobił straszliwego hałasu w wąwozie pod Gizą. Ludzie jego, korzystając z ciemnej nocy, kryjąc się za kamieniami i urwiskiem potoku, parli jak wściekli na szaniec, broniony przez hajduków, prażyli z rusznic, prochu nie szczędząc, wyli i hałłakowali tak, że sam Rakoczy i nowo przybyły dla obrony Gizy pułk piechoty pod grafem Jerzym Seczenim nadbiegli z pomocą.
Zgiełk osłabł dopiero o świcie, lecz ludzie pana Skarżyńskiego zdążyli przez noc tak blisko podejść do szańca, że żaden hajduk nie mógł już głowy ponad wał wytknąć. Natychmiast leciała chmara strzał i buchały rusznice, zmiatając śmiałka.
Spróbował był Rakoczy rzucić piechurów do ataku, lecz zęby sobie połamał i rychło zrozumiał, że można Polakom zastąpić drogę w wąskiej i niedogodnej szczelinie górskiej, lecz przebić się przez nich, skoro już do niej weszli, niktby nie potrafił.
Leżeli więc Polacy i Węgrzy naprzeciwko siebie w ukryciu i coraz rzadziej rozlegały się salwy, bo już nikt na strzał wystawiać się nie ważył.
Zaczął Rakoczy obmyślać otoczenie Polaków, obszedłszy ich górami, i naradzał się o tem z Seczenim, bo ten w swoim pułku miał samych górali, nawykłych do chodzenia po spadzistych, przepaścistych zboczach górskich, po śnieżnych wierchach i obsypujących się polach piargowych.
Przy tych naradach odnalazł go goniec Bethlen Gabora. Książę siedmiogrodzki pisał, że lisowczyki przebrnęli Karpaty i dążą w stronę Nagy-Homony, zagrażając prawemu skrzydłu oblegających Wiedeń wojsk. Rozkazywał Gabor Rakoczemu, aby roty co najlepsze wziął i śpieszył ku Nagy-Homony na spotkanie szybko postępujących naprzód Polaków.
Rakoczy pozostawił w wąwozie tylko pułk Jerzego Seczeniego, a sam, nie zwlekając, przełęcz opuścił i ku brzegom Laborzy na obronę Homony z wojskiem śpieszył.
W wąwozie pozostał dumny, możny graf Seczeny. W duchu rad był, że wodzem został; postanowił więc plan Rakoczego wykonać i polskich rycerzy w dwa ognie wziąć.
Nikt w obozie węgierskim nie spostrzegał jednak dziwnych rzeczy, które działy się na wysoko położonych halach.
Po nocach to tu, to tam zapalały się ognie, migały, jakgdyby ktoś je przysłaniał i — gasły bez śladu.
Natomiast w obozie lisowczyków, zaczajonych w wąwozie, patrząc na te ognie migające, uśmiechał się do siebie pan Pomian-Skarżyński i mruczał pod wąsem:
— Hej! Daleko zaszli, bo już chyba na tyły Rakoczemu rychło wsiądą?
Wtedy rozkazywał fałszywą trwogę wszczynać, strzelaninę, rzucanie kamieni, nieprzyjaciela uwagę na siebie zwracając.
Gdy wszystko to działo się w wąwozie, rotmistrz Andrzej Lis sunął górami naprzód. Podzielił pan Andrzej swoje setnie, rzuciwszy jedne na prawo od wąwozu, drugie — na lewo.
Sam szedł od lewego boku węgierskich zasiek, z przeciwległej zaś strony sunęły, jak zgraje wilków, setnie panów Biernackiego, Kruszewskiego i Chomiczewskiego, w których fantazję wierzył, bo poznał junaków odważnych i przebiegłych niezmiernie.
Rotmistrz prowadził ze sobą resztę wojska, mając przy boku setnika Piotrowskiego, jako namiestnika swego na wypadek przygody; był ów pan Piotrowski człekiem mrukliwym, niby śpiącym, ale tylko napozór. Albowiem czujny to był zagończyk z Białej Rusi, nigdy nic dla fantazji jeno junackiej nie czyniący. Widząc nieraz, że ktoś z towarzystwa dla przechwałki, poklasku coś nierozważnego spłatał, głową trząsł pan Piotrowski i mrukliwie zrzędził:
— At! Kiep z waści i tyle! Wojna — nie teatrum, ino kocioł, w którym my — rycerze zwycięstwo warzymy. Odwaga bez rozumu może zdradą być przed ojczyzną! Ja waści tak wprost to mówię! At!...
Wszedłszy na wysokie hale, pan Andrzej sunął przykryty wierchami gór, skradał się do stad, zagarniał pastuchów, lufą pistoletu lub brzękiem kiesy z dukatami zmuszał ich, aby prowadzili dalej, bo ścieżki, przejścia dogodne znali. A tak ujął spiskich pasterzy sprawiedliwością i słowami łagodnemi, że służyli mu wiernie i na Węgrów coraz częściej skarżyć się zaczynali, a ten i ów kłami już na nich szczękał i przekleństwa za ucisk miotał.
Młodzi setnicy, idący innym szlakiem, pomni na rozkaz rotmistrza, też dobrze sobie radzili. Inne tam były fortele, ale równie skuteczne i serca spiskiej ludności do Polaków przywiązujące.
Pan Biernacki woził ze sobą w długiej torbie skórzanej skrzypeczki, które od jakiegoś grajka włoskiego z kapeli nuncjusza papieskiego niegdyś kupił, a gdy na postoju, po sutej polewce z mięsiwa baraniego, siadał na kamieniu, otoczony pastuchami i, pociągając z manierki gorzałkę, grać zaczynał pięknie, radowały się serca ludzkie. Chwilami wygrywał smętne piosenki, a wtedy cisza i rzewność napływały do surowych dusz rycerstwa i dzikich pastuchów halnych, lecz, że wesoły był od przyrodzenia imć pan setnik Biernacki, skoczne tony ze skrzypeczek zaczynał wkrótce wydobywać, a podśpiewywać i przytupywać tak ochoczo, że koło ognisk chobotały wnet i miotały się postaci ludzkie, porwane wirem tańca...
Polubili pastuchy uciesznego setnika i szli za nim, pędząc za setniami swoje kierdele[12] i mrucząc:
— Węgierskie te owce i barany — wraże, niechże je pojedzą dobrzy ludzie...
Ten i ów z pastuchów już szablę dostał albo rusznicę i przy wojsku, jako ciura zwykły, chadzał.
Przy tonach setnikowych skrzypiec śpiewał dźwięcznym, potężnym jak dzwon głosem pan Kruszewski, junak młody, czarniawy i rozrosły, a że znał mowę węgierską i słowacką, więc szybko przejął śpiewki pastuchów, po swojemu je zmienił tak pięknie, że aż łzy wyciskał, albo porywał wesołością, co w nim, jak w saganie wrąca piana, burzyła się i kipiała.
Pan Chomiczewski zaś, gdy przyjaciele nagrali się i naśpiewali, patrząc na czerwone języki watry,[13] opowieści snuł, raz smutne, to znów tak ucieszne, że pastuchy i towarzysze za boki się łapali i tarzali z rykiem po trawie. Uczony bowiem był to młodzian, a na rzecznika się kierując, umiał kota ogonem obrócić, słuchacza zwieść, otumanić, ogłupić, aż go zostawiał na bezdrożu z gębą rozdziawioną, na której napisane było wyraźnie:
— A to chwacki wesołek! Ależ wywiódł mnie w pole... durnia!
Cała ludność Spiszu polubiła młodych setników, to też gdy rotmistrz z dalekich wierchów ogniami nakazywał postój, odwiedzali towarzysze wsie spiskie, grali, śpiewali, wybijali hołubce, pili śliwowicę ognistą i wino, które, jak powiadał pan Chomiczewski, „myszką należycie i zacnie trącało“, płacili za wszystko hojnie, a na zabawach i na weselach chłopskich częstowani i podejmowani gościnnie używali, jak mogli i umieli.
Młode parobczaki do ich szeregów się rwały ochoczo; zachwycone skrzypeczkami dziarskiego setnika, imć pana Biernackiego oraz pięknym głosem czarniawego pana Kruszewskiego dziewuchy oczęta na nich zachwycone wybałuszały, a po nocach wzdychały i popłakiwały, nie rozumiejąc, skąd te łzy się biorą i z jakiej przyczyny.
Za panem Chomiczewskim, to poważnym, to krotochwilnym, przepadali starsi górale, radzili się z nim, o swoje sprawy pytając. Narady te kończyły się zawsze śmiechem wesołym, nowemi konwiami śliwowicy, pszennym chlebem, przekładanym plastrami słoniny, palącą papryką na czerwono hojnie zabarwionej, a smakowitej, jak żadna inna.
Widząc gorzałkę i jadło, sunęli do towarzystwa panowie Kruszewski i Biernacki, bo lubili obaj kompanię wesołą, gdy krążyły kubki lub drewniane konewki, w których bulkotały łechtliwie złocista, wonna śliwowica, dereniówka lub wino wcale przednie, acz młode, jakie zazwyczaj pospólstwo pije.
Wtedy wymykał się imć pan Chomiczewski z grona gospodarzy i przyjaciół, w tłumie młodzi tonął i tu dopiero dokazywać zaczynał. Opowiadał wesołe dykteryjki, a bajeczki, a gadki, które sam na poczekaniu zmyślał, śmiesząc, bawiąc, lub lękiem przeszywając prostacze, zabobonne serca, ale czarnemi oczkami świdrował co najkraśniejsze dziewki i do ucha im słówka gładkie, przyczepne, słodkie szeptał. Spiskie krasawice po nocach jeszcze czulej wzdychały potem i rzewniej popłakiwały, chociaż już wiedziały, dlaczego taka tęsknota zagnieździła się w ich sercach. Wiedziały, bo w tajemnicy nazywały ją — miłowaniem; wtedy wychodziły z chat i siadały w cieniu śliw, oczy zwróciwszy ku halom, gdzie migały czerwonemi plamkami dalekie przygasające ognie w obozie dziarskich, przylepnych lisowczyków...
Pewnej nocy na dalekich wierchach zapłonęła duża watra.
Rozkazał ją rozpalić rotmistrz.
Setnicy wiedzieli co to znaczy. W mroku w pośpiechu kulbaczono konie, oglądano broń, oddawano rozkazy wachmistrzom i dziesiętnikom.
Gdy zaś słońce wynurzać się zaczęło, setnie, poprzedzane przez przewodników, zdążać zaczęły ku wąwozowi przełęczy Gizy, kierując się tam, gdzie górskie spychy łagodnie, pochyło zbiegały na jego dno.
Jednocześnie trzy roty Seczeniego, wdrapawszy się po stromych ścianach wąwozu, weszły na hale i szybko zachodziły na tyły setni pana Pomian-Skarżyńskiego.
Zaszły bez wystrzału ze strony kryjówek polskich i, jak lawina, stoczyły się znowu do wąwozu.
Wśród skał i zwalonych drzew, zasiek, nie było żywej duszy...
Wściekli i zdumieni hajducy na szablach roznieśli ciała pięciu zabitych ciurów, leżących pod zwisającem za potokiem urwiskiem i pomknęli ku równinie, dokąd, jak mniemali, odeszli Polacy.
Wtedy to spadł na nich w konnym szyku setnik Pomian-Skarżyński, który minionej nocy otrzymał pismo rotmistrza, przyniesione mu do obozu przez pastucha.
Na równinie, siedząc na kulbakach, mając szable w garści, lisowczyki byli w swoim sosie.
Zabawili się więc ochoczo, a tak się wysilili, że po godzinie już na trawie leżało trzystu porąbanych hajduków, a rannych komendantów węgierskich pan Skarżyński dla porządku indagował, bo już przedtem od pana Andrzeja o wszystkiem dokładnie wiedział, a więc i o przejściu gór przez pułkownika Rogawskiego i o odwołaniu Rakoczego pod Homonę dla stawienia czoła hufcom polskim, do których przyłączył się był z niewielkim zastępem rycerstwa palatyn Pelfi, któremu Bethlen Gabor podstępem i zdradą zajął stolicę jego, Presburg.
Skończywszy z tem, pan Skarżyński kazał jeńców do taboru wziąć, pogrzebać trzydziestu zabitych ciurów i dwóch towarzyszy i ruszył, niby na paradę, ku wąwozowi.
Zdaleka dochodziły strzały, krzyki, odgłosy bitwy.
To setnie lisowskie, konie zostawiwszy, stoczyły się do wąwozu i niespodziewanie runęły na trzy rzędy zasiek, bronionych przez piechotę grafa Seczeniego.
Padło tam na ziemi Spiskiej kilku z towarzystwa chorągwianego, ciurów i pachołów osiemdziesięciu, lecz zato wybito do nogi pułk hajduków, zdobyto przełęcz Gizy i otworzono sobie drogę na równinę węgierską.
Stanął tu obozem pan Andrzej, ludziom i koniom dając wypoczynek dłuższy, a setnię pana Walewskiego wysyłając naprzód na podjazd i czaty.
Usypali lisowczycy swoim zwyczajem kopce, pod któremi legli wrogowie i swoi, postawili kamienie, wyrżnąwszy na nich napisy:
„Lisowczyki, w wierze świętej gorliwi, a sercem ojczyznę miłujący, życia swojego nie szczędząc, wrogów zwyciężyli i na pamiątkę o tem wieczystą kopiec usypali“.
Nad kopcem, gdzie snem ostatnim usnęli polegli towarzysze, krzyż wznieśli z napisem łacińskim:
Requiescant in pace viri milites Poloniae!
Po bitwie robił pan Andrzej przegląd całego tłumu jeńców. Wśród nich znajdowali się Janosz Bathory, Abraham Torok i Ferenz Thurso, lecz naczelnego ich wodza, grafa Jerzego Seczeniego nie znaleziono. Nie było go też wśród zabitych. Nikt nic o możnym panu madziarskim nie wiedział.
— Umknął! — pomyślał rotmistrz. — A szkoda, bo gdybym go dostał w ręce, mógłbym tak znacznego jeńca na każdego z naszych, jeśliby się do niewoli dostał, wymienić...
Gdy lisowczyki z uporządkowaniem pola bitwy i założeniem obozu skończyli, nadjechała setnia pana Pomian-Skarżyńskiego, witana hucznemi okrzykami całego wojska.
Wtedy wysłał pan Andrzej pacholika, aby konie i tabor, nad któremi przewodził Michał Drzazga, wychodziły na równinę, za Gizą leżącą odłogiem.
Dopiero nazajutrz po bitwie przed namiotem rotmistrza stanął Michałko, a za nim kilku zbrojnych ciurów otaczało pokaźną kupę hajduków, mocno powiązanych. Przy krzywonogim pachole kręcił się wylękły chłopak rękodajny, wysłany przez rotmistrza z rozkazem do Michałka.
— Skądże to prowadzicie owych jeńców? — spytał pan Andrzej, na Drzazgę patrząc ze zdumieniem.
Chłop podniósł ramiona i ryknął groźnie:
— Hm!... Hm!...
Pan Andrzej już usta otworzył, aby zakląć i złajać nie w porę milczącego Michałka, gdy pacholik spojrzał wylękłemi oczami na barczystego Drzazgę i szybko mówić zaczął:
— Bo to, proszę pana komendanta, kupa tego tałałajstwa z wąwozu się wymknęła i na bok poszła; ino dojrzał hajduków pan wachmistrz, na głowę pobił, a ich najgłówniejszego wodza, Seczeniego, w jasyr wziął. Ten to ci jest ów wąsal, na gębie czarny okrutnie i z blizną przez cały łeb.
— Dawaj mi go tu duchem, Michałko, oby ci Bóg nie szczędził łask swoich, bo mi teraz troska z serca spadła!
Wachmistrz Drzazga, przewalając się ciężko, niby toczący się po nierównym gruncie głaz, ramieniem roztrącił jeńców i ze środka tłumu wywlókł jednego, trzymając go, niby szczenię małe w powietrzu, zgarnąwszy łapą przeogromną kurtę na karku Madziara.
Postawił grafa przed rotmistrzem i prychnął pogardliwie:
— Pfy!...
— Jakżeż to było z tą kupą? — pytał rotmistrz Michałka. — Powiadaj, bracie!
— Pfy! — brzmiała odpowiedź.
— Pfy, bo pfy, to już wiem, ale jak do „pfy“ doszło? — nacierał pan Andrzej.
— Hm... — chrząknął pachoł, aż mu góry echem odkrzyknęły.
— No, na później tę opowieść odłożysz, będę teraz z grafem gadał... — rzucił rotmistrz i na pana Kruszewskiego skinął, aby w rozmowie z Węgrem dopomagał, bo biegle po madziarsku mógł rozprawiać setnik czarniawy.
Dopiero od ciurów obozowych dowiedziało się wojsko, jak to z pojmaniem Seczeniego było.
Pan Andrzej zostawił był na halach wszystkie konie i tabor cały, poleciwszy wachmistrzowi Drzazdze czuwanie nad niemi. Michałko jednak był tak pewny zwycięstwa, że nie wiele sobie z rozkazu komendanta robił. Patrząc za skradającemi się ku wąwozowi setniami, myślał:
— Pfy! Pobiją tamtych z kretesem, noga nie ujdzie, a potem każe mi rotmistrz bachmaty i juczne szkapy taborowe prowadzić... Pfy! Pfy!
Usiadł więc spokojnie na skale, a że nie umiał bez roboty pozostawać, oglądał siodło rotmistrzowe.
Wypadło sprzączki umocować, a i popręgi pruć się zaczęły, więc szydło wyjął, igłę i dratwę mocną, dobrze nawoskowaną, poczem szył, jakgdyby w komorze był we dworze Lisów, w Łęczycy.
Pracował, przysłuchując się strzelaniu i wrzaskom, dochodzącym od wąwozu, gdzie już kipiała krwawa robota.
Nagle oddech wstrzymał i ostrożnie głowę podniósł.
Usłyszał wyraźnie ostrożne stąpanie konia. Szczęknęła podkowa, dotknąwszy kamienia.
Dźwięk ten doleciał od krawędzi wąwozu.
— Hm!... — pomyślał zdumiony — przecz naszych bachmatów tam nie masz? Któżby to tędy jechał i poco? Hm... hm...
Ześlizgnął się z kamienia i ukrył się za nim. Obejrzał się. Konie lisowczyków i tabor pozostawał niewidzialny za ostrym grzbietem pierwszych szczytów, za któremi znaleziono polanę, dobrą dla paszy i postoju.
Wytknął głowę ponad kamieniem, patrzył i węszył.
Od zachodu, ostrożnie stąpając i co chwila przypadając za krzakami i zwałami skał, szedł hajduk, prowadząc za sobą konia. Wachmistrz dojrzał, że rumak miał obwiązane kopyta i tylko z jednego spadła szmata, a podkowa raz po raz trącała o kamienie, szczękając donośnie, jak to zwykle w górach.
— Pfy! — syknął Drzazga. — Niewielkie wojsko! Idź sobie, brachu, dalej, idź! Obaczymy, dokąd zajdziesz, hm... hm...
Tymczasem hajduk dotarł do krawędzi wąwozu i tu się zatrzymał, wparłszy konia w haszcze kosodrzewiny.
Michałko gwiznął cicho, naśladując głos zimorodka.
Jeden z ciurów natychmiast wytknął głowę z poza grzędy zwalonych kamieni.
Drzazga ręką uczynił jakiś znak, a chłop natychmiast na brzuchu się położył, jak wąż, podpełznął do wachmistrza.
— Niech tam dwa dziesiątki z szablami i bandoletami ukryją się w pogotowiu, ino ani pary z gęby... czuj duch! — cicho zaryczał Michałko i ciurze pod oczy pięść, do ciężkiego młota kowalskiego podobną, podsunął, syknąwszy:
— Pfy!
Znowu siedział wachmistrz, patrzył, słuchał i węszył.
Coraz goręcej, widać, było w wąwozie, bo strzelanina, krzyki, łoskot i hałłakowanie nie milkły ani na chwilę...
— Piorą tam nasi aż... pfy! — mruczał do siebie Michałko.
W tej chwili rozległ się cichy okrzyk, inny — głośniejszy odpowiedział mu. Na urwisty skraj wąwozu wdrapał się mąż o ciemnej twarzy, postawy tak wspaniałej, że wachmistrz odrazu zmiarkował, że jest to ktoś ze starszyzny znacznej. Za nim wygramoliło się pięciu, dziesięciu, a może i więcej hajduków. Wspaniały, czarny, wąsaty pan wskoczył na siodło i, krzyknąwszy coś do swoich ludzi, wspiął konia ostrogami.
Przeciął pierwszą halę, zmusił konia do przebycia ostrych osypów skalnych i wyjechał na drugą łąkę, gdzie zaczajony za kamieniem leżał Michałko.
Węgier rozpuścił konia, zbliżając się szybko do wachmistrza, który oka z niego nie spuszczał.
Koń, wyciągnąwszy gibkie ciało, za chwilę miał minąć kryjówkę Drzazgi.
— Pfy! — syknął Michałko. — Umykasz? Zaś-ta, nie ujdziesz, hm!
Barczysta, pałąkowata, krzywonoga postać wyrosła nagle nad dużym głazem.
Uciekający drgnął, i dobywszy z olster pistoletu, po dwakroć strzelił. Michałko usłyszał poświst kul i trzask kamienia, o które się spłaszczyły, chybiając stojącego za nim człowieka.
— Hm! hm! — ryknął Drzazga.
Z poza grzbietu gór wybiegli zbrojni ciurowie i pognali ku hajdukom, hałłakując straszliwie, wymachując szablami i obuchami.
— Pfy! — prychnął uspokojony wachmistrz, widząc, że wszystko idzie, jak się należy.
Mógł teraz pofolgować własnej ochocie bitewnej.
Pochylił się, objął kamień obydwoma ramionami, szarpnął i wyprostował się, zwaliwszy na pierś szeroką cały ciężar głazu. Odrzucił się wtył, sprężył ciało mocarne i nagle runął naprzód, prostując ramiona i nisko opuszczając głowę.
Ciężki głaz wyleciał w powietrze, z głuchym łoskotem spadł na ziemię, odbił się, raz jeszcze wyleciał w górę i całym rozpędem uderzył konia w bok, obalając go, łamiąc mu żebra i przywalając jeźdźca.
Michałko Drzazga, przesadzając kamienie i krzaki, pędził ku leżącemu, w mig obezwładnił go, przytłoczył kolanem i związał ręce zerwaną z konia uzdą.
Hajducy tymczasem, straciwszy połowę towarzyszy, ręce podnosili i skamłali o zmiłowanie.
— W łyki brać, hm! — ryczał wachmistrz.
Wkrótce wiedział już od pastuchów, którzy do taboru przystali, że ujął samego grafa Seczeniego, możnego a okrutnego pana węgierskiego.
Ciurowie wiązali jeńców, a inni, nadbiegający od taboru, oglądali kamień, wyrzucony przez wachmistrza.
Trzech tęgich chłopów unieść go nie mogło, chociaż mozolili się nad nim długo.
To też jeszcze bardziej bali się teraz milczącego wachmistrza i obchodzili go o całą staję na wszelki wypadek, bo nigdy nikt nie wiedział, w jakim humorze przebywał pachoł rotmistrzowy.
Na odgłos bitwy ściągnęli ze wszystkich stron pastuchy i chłopi, a pan Andrzej pozwolił im zabrać cały tabor Seczeniego, no, i jeśli Boga się nie boją, zabitych obedrzeć.
Wieczorem chłopi przynieśli baryłki śliwowicy, wina, całe połcie wędzonego mięsiwa i słoniny. Przybyli żydzi-grajkowie, tupotały nogi w tanecznych skokach i podrygach; pięknie śpiewały skrzypeczki imć pana Biernackiego, dźwięcznie i zuchowato śpiewał czarniawy setnik Kruszewski z Kruszewa, co w ziemi siedleckiej leżało; wybuchały co chwila śmiechy, gdy pan Chomiczewski usta krotochwilne otwierał i żarcikami sypał na prawo i na lewo, a oczkami czarnemi łypał ku krasawicom spiskim, zarumienionym, szczęśliwym i roześmianym.
Bawił się też i rotmistrz zwycięski, lecz ujrzawszy, jak chytry pan Chomiczewski oczy przewraca w tańcu i do piersi szerokiej przytula strojną i rozanieloną dziewuchę, zatroskał się i w smutek wielki wpadł.
— Gdzieś ty, nieboże najmilejsza, Baśko moja umiłowana? Czy aby myślisz o mnie? czy tęsknisz? czy wiernie mnie w pamięci swojej masz?
Odszedł i usiadł na uboczu z oczami, tęsknoty i miłości pełnemi.
Spostrzegł to rozbawiony imć pan Biernacki i rzekł do towarzyszy mrukliwie:
— Hej! Rotmistrz zabawę psowa! W tęsknicę popadł.
— Pewno do panny Barbary Wolskiej myślą odbiegł — zauważył pan Piotrowski. — Bo też jest do kogo wzdychać! Okrutnie urodziwa białogłowa, aż oczy rwie!
— Ej, nic po tem dla rycerza! — wołał podchmielony pan Biernacki. — Tęsknić do dziewuchy — furda! Nie jedna, to druga, aby wesoła i przylepna. Czy źle mówię, Chomiku?!
— Masz rację, Biernat, ale opój... też! — odpalił pan Chomiczewski, mrużąc filuternie oczy czarne i gładząc zjeżoną, bujną czuprynę.
— To ja — opój? — pytał pan Biernacki i wąsy nastroszył. — Mów!
— Nie! — zaśmiał się przyjaciel. — Ty tylko masz rację...
— Nie rozumiem, gadaj wyraźnie! — wrzasnął setnik i jelca szabli dotykać począł.
Usłyszał te swary rotmistrz, strząsnął z duszy smutek i krzyknął:
Pax vobiscum, waszmościowie! Co się stało? O co spór i zwada?
Do pana Andrzeja zbliżył się Kruszewski i z uśmiechem na czarniawej twarzy rzekł:
— Nic to, panie rotmistrzu! Pogodzą się rychło, bo, jak wykoncypowałem sobie, to „wydra wydrze nic nie wydrze“...
Pan Andrzej zaśmiał się głośno i, trochę chwiejąc się na nogach, ruszył do namiotu, mrucząc:
— Wydra wydrze nic nie wydrze.... a to mu się udała gadka! Wydra... wydrze... cha! cha! cha.


Rozdział IX.
Sumienie rycerskie.

Osłaniające Wiedeń pułki pana Walentego Rogawskiego po zwycięstwie pod Nagy Homoną, jednym zamachem zagarnęły ośrodek cesarstwa.
Mógł to z łatwością uczynić hetman wojska lisowskiego, bo na odgłos sławnej bitwy ciągnęły do niego z Rzeczypospolitej liczne i drobne oddziały ludzi wojennych, zuchwałych, żądnych bitew i zdobyczy, a obok sunęły kupy swawolnego, drapieżnego ludu, łakomego na rabunek i mord, bo dużo duchów niespokojnych, bezdomnych a bitnych po wojnach szwedzkiej, moskiewskiej i po rokoszu Zebrzydowskiego włóczyło się po ziemi polskiej.
To też pan Rogawski tymi ludźmi chorągwie swoje dopełnił i rzucał je po całej ojcowiźnie cesarza Ferdynanda, niepokornych pod berło jego naginając.
Obozem stał pułkownik tuż pod stolicą na lewym brzegu Dunaju, a zagony zapuszczał daleko na północ, do morawskiej i czeskiej ziemi, aż do Znaima i Budwejsu, gdzie po nim wodzowie cesarscy roty swoje osadzali i ręką twardą rządzili.
W ziemi węgierskiej, znosząc wojska, wysłane przez Gabora, Rakoczego i Thurna, rzucał pan Rogawski chorągwie swoje aż pod Bodrok, Toplę, Koszyce, Myszle, Szembotoly i Esztergom.
Ośmieleni tem, podnosili broń przeciwko księciu siedmiogrodzkiemu możni panowie węgierscy w Budzie i Peszcie i, zdawało się, że zbliża się koniec wszczętego przez Bethlena Gabora i jego stronników rokoszu, chytrze wspieranego przez sułtana.
Chełpił się pan Rogawski, że cesarzowi chrześcijańskiemu pod nogi ciśnie zbuntowane Węgry, Czechy i Morawy, a wtedy przed tronem jego stanie i rzecze doń:
Ecce sunt milites Poloniae — defensores fidei et regnorum!
To też nie śpieszył się pułkownik do Wiednia, aczkolwiek Dempierre i Boucquoi, wodzowie wojsk cesarskich, w imieniu swego władcy, polskiego wojownika usilnie do stolicy zapraszali.
Zato pan Lipski, delegat królewski, a z nim inni panowie, pod buławą pana Rogawskiego służący, ochotnie do stolicy cesarskiej zjeżdżali, ucztując hucznie, wszędzie z radością i zachwytem podejmowani.
Wśród takich był też pan Aleksander Wolski. Częstym widziano go gościem u panów wiedeńskich tem bardziej, że spotkał tam znajomka, który niegdyś w Warszawie w orszaku arcyksiężniczki Anny Habsburskiej, pierwszej małżonki króla Zygmunta, wysoki urząd sprawował.
W pałacyku jego często przebywał butny szlachcic, aż, ustąpiwszy namowom przyjaciół, gońca wysłał do Sandomierza z pismem szczegółowem do małżonki, bo i sam tęsknił do słodkiej i rozważnej niewiasty, jaką była pani Krystyna Wolska, nieraz pana Aleksandra w jego ohurstwie i pysze mitygująca.
Objaśniał w swym liście pan Aleksander, że wojsko długo na cesarskiej stronie pozostanie, bo aż do zupełnego wyniszczenia rokoszu i całego kraju uspokojenia, co zaprzysiągł sobie pułkownik Rogawski, a uradowani panowie dworu habsburskiego nad prolongowaniem terminu zaciągu deliberowali w obozie hetmana lisowczyków.
Donosił pan Aleksander, iż w Wiedniu życie nad wyraz wesoło, wygodnie i mile spędzać mogą, bo zaskarbił sobie serca kilku rodów magnackich, a więc na przyjaciołach mu nie zbywa; dla żartu widać, w postscriptum wspomniał o tem, że pułkownik Rogawski lada dzień spodziewa się powrotu pewnego sławnego rotmistrza, którego to dla symulowania bitwy o Gizę w wąwozach Beskidów ostawił w niepłonnej nadziei, że taki nie zginie, gdyż jest to Lis, Andrzejem się przezywający.
W liście swoim nakazywał pan Wolski małżonce, aby, nie zwlekając zbytnio, wraz z Basią do stolicy przybywała, i polecał staremu przyjacielowi, panu Michałowi Kociubowskiemu, aby pachołów dobrą garść uzbroił i do obrony rodziny przystawił.
Jako też, powolna zawsze żądaniom małżonka, w dwie niedziele później do Wiednia przybyła dostojna pani Wolska, a z nią urodziwa córka Barbara, służebnic kilka i pachołów okrutnie zbrojnych trzydziestu i pięciu, których pan Aleksander natychmiast do szeregów swoich odprawił, aby bractwo bez roboty i dozoru po mieście nie baraszkowało.
Od przyjazdu rodziny pan Wolski już nie opuszczał stolicy, komendę nad hufcem oddawszy namiestnikowi dzielnemu, acz mocno już posiwiałemu, panu Klemensowi Działyńskiemu, sławnemu za Batorego rotmistrzowi husarzy księcia Koryckiego.
Razem z delegatem królewskim, panem Lipskim, brali udział w zabawach i balach dworskich, wystawnych i hucznych, chociaż sam cesarz rzadko się na nich ukazywał, albowiem chorzał srodze.
Urodziwa jedynaczka pana Aleksandra, złotowłosa i niebieskooka, postawna, dobrze ułożona, panna Barbara, królowała na balach, przyjmując hołdy, kwiaty i piękne upominki, któremi zasypywali ją gładcy kawalerowie dworscy.
Szczególnie zaś wpadła w oko piękna szlachcianka polska przemożnemu magnatowi z Budy, grafowi Janoszowi Seczeniemu, należącemu do tej gałęzi Seczenich, co wiernie stała przy boku Habsburgów i zato do najwyższych przy dworze zaszczytów doszła.
Chociaż młody, bo zaledwie dwadzieścia pięć wiosen liczący, graf Janosz już piastował godność wielkiego koniuszego i był ulubieńcem monarchy.
Nie minęło tygodnia, gdy magnat ten o rękę panny Barbary pana Wolskiego prosił, a szlachcic, zaskoczony oświadczynami, sprawę całą w ręce niewiast oddał, bo wiedział, że dumny Janosz Seczeni, jak niepyszny odjedzie, czarnej polewki lub arbuza dostawszy.
Tak się też i stało, bo panna Basia, wybuchając szlochem głośnym, oświadczyła bez ogródek, że albo poślubi pana rotmistrza Lisa, Jędrusia umiłowanego, albo do nurtu Dunaju skoczy na zagładę życia i duszy swej.
Odmowę dostał graf Janosz i, w dumie swej obrażony, tegoż dnia stolicę opuścił bez pożegnania.
Życie państwa Wolskich we Wiedniu płynęło dawnym trybem, — bawiono się, spraszano gości, częstowano, wyjeżdżano na łowy, pięknie przybranemi łodziami odbywano wycieczki po Dunaju, słuchano rzewnych lub dzikich śpiewów cygańskich, przyglądano się ognistym tańcom w sztucznie urządzonym taborze koczowniczym.
Panna Basia, ulegając woli ojca, brała udział w zabawach i łowach, lecz coraz częściej miała liczko smutne, przybladłe, a w niebieskich oczach łzy.
Nie dziw! Pan Andrzej Lis zawieruszył się gdzieś w uroczyszczach i rozłogach Beskidów i słuchów o nim nie było. Wiedziała, że pułkownik Rogawski w niepokoju o życie przyjaciela przebywa i troska się bardzo, wyglądając go.
Tymczasem pan Andrzej, z setniami swemi wypocząwszy należycie, wyszedł w dolinę Arwy, nigdzie oporu nie spotykając, wynurzył się nad Waagiem i przez Also-Kubin, Turok, Trenczyn i Tyrnawę, mając tylko drobne utarczki, sunął ku Małym Karpatom, aby wychynąć nagle nad Dunajem.
Doszedłszy do gór, dostał języka, że hrabia Thurn, wymknąwszy się z Presburga, przepłynął na łodziach rzekę i od prawego skrzydła zamierzał na obóz polski pod Wiedniem uderzyć niespodziewanie.
Szybko i sprawnie zawinął się młody rotmistrz. Przekroczył Małe Karpaty, ominął Presburg, idąc lasami, i obyczajem lisowskim wpław przeprowadził wojsko przez Dunaj, do boków końskich puste beczki od wina przywiązawszy.
Setnie ominęły jezioro Neusiedler i skradały się tuż za wojskiem Thurna, aż do Odenburga.
Pan Andrzej śmiał się w duchu, myśląc, jak on pozwoli Węgrom dojść do obozu pułkownika Rogawskiego, na jego oczach ztyłu wpadnie na Thurna i na głowę pobije przebiegłego grafa.
Jednak czujny pan Walenty Rogawski sam zwęszył niebezpieczeństwo i posłał chorągiew rotmistrza Jarosza Kleczkowskiego w podjazd ku Odenburgowi.
Tu na błotnistej równinie pan Jarosz ujrzał stojących w szyku bojowym huzarów węgierskich i hajduków pod bronią lub szańczyki sypiących.
Siły były nierówne, bo pan Kleczkowski niespełna tysiąc ludzi miał pod sobą, a Thurnowe wojsko liczyło do pięciu tysięcy, jednak zuchwały rotmistrz, sławy żądny, nie namyślając się długo, uderzył.
Bitwa wrzała na całej linji, już sam pan Kleczkowski ciskał się i rąbał w najgęstszej ciżbie zwartych ludzi i skłębionych ciał końskich, już rozumiał, że nie podoła przewadze wroga, więc raz po raz do roga sięgał, aby dać znak odwrotu i ucieczki, gdy nagle na tyłach piechoty węgierskiej warknęły dobrze znane piszczałki lisowskie; jacyś jeźdźcy czterema hufcami wpadli na hajduków, rozproszyli i, siekąc i bodąc, już wsiadali na karki czerwonych huzarów.
W rozsypkę poszło wojsko Thurna, a lisowczyki konie rozpuścili do pościgu i na karkach uciekających wjechali do Odenburga, szerząc strach, klęskę, zniszczenie.
Przed ratuszem dopiero dowiedział się pan Jarosz Kleczkowski, kto mu z pomocą pośpieszył, bo oto przez tłum przebił się do niego, zziajany, błotem i krwią zbryzgany pan Andrzej Lis.
Trzy dni rabowało wojsko bogaty gród, trzy dni przyjmowali rotmistrzowie od swoich ludzi dziesięcinę od łupu znakomitego, indagowali jeńców, sądzili szpiegów i tych, co z ukrycia do Polaków strzelali, warem parzyli lub przytłaczali belkami i kamieniami, z dachów i dzwonnic zrzucanemi.
Trzy wieczory, do późnej nocy opowiadali sobie przyjaciele o przygodach swoich, pochodzie i bitwach, aż pan Jarosz w ręce klasnął i zawołał tubalnym głosem:
— Koński łeb, czy co noszę na karku?... Toż to ja ci, Jędrku, najmilejszej nowiny nie powiedziałem! Panna Barbara Wolska we Wiedniu z rodzicielami przebywa od trzech niedziel!
— Niech imię Boże będzie błogosławione! — szepnął pan Andrzej, blednąc ze wzruszenia. — Troska mnie zżarła do cna o dziewczynę umiłowaną...
— Hej! — odpowiedział ze śmiechem pan Kleczkowski. — Będzie miała owa troska nielada robotę aż cię zeżre! Chłopisko, jak tur, jak głaz! Ino sczerniałeś bardzo, no i krztynę z pyska chudszy jesteś, ale to nic! Odpasiesz się w obozie i... w stolicy, przy boku panny Barbary. Oh! Widziałem ją przed niedzielą na zabawie, na którą pan Lipski dla dworaków się wysadził. Łania, ja ci powiadam, złocista łania! A te ślipeczki — niczem niezabudki, a to liczko białe, a różane, takie wdzięczne, takie słodkie, takie...
— Jaroszu!... — zawołał pan Andrzej, ostro patrząc na przyjaciela. — Takąż to masz dla niej admirację? Hę?!
— Z przyjaźni dla ciebie, z przyjaźni! — uspokoił go nieco skonfundowany rotmistrz. — Oby wam szczęście, jak słońce, świeciło! Co ja dla niej?! Ona samego grafa Seczeniego odpaliła, jak słuchy do nas doszły...
— Seczeni? Jakiż to znów Seczeni? — spytał pan Andrzej, chmurząc czoło.
— Urodziwy, gładki nad podziw, magnat madziarski, ulubieniec cesarza, najmożniejszy ponoć wśród węgierskich panów. Ja ci powiadam Jędrku, odpaliła go i wręcz powiedziała, że miłuje polskiego rycerza, pana Andrzeja Lisa, sławnego rotmistrza lisowskiego!
— Krocie moje lube! — wyrwało się panu Andrzejowi, mimo niepokoju, który nie opuszczał go. — I cóż? Nie szukał mnie ten graf węgierski?
— Byłem właśnie wtedy we Wiedniu z pismem hetmana do pana Lipskiego i od niego co koń wyskoczy podążyłem do państwa Wolskich, bo mile mnie tam widzą, jako, że twoim druhem jestem...
— No... — mruknął pan Andrzej, patrząc na przyjaciela.
— Tam też zwiedziałem się o wszystkiem! — ciągnął pan Jarosz. — Graf Seczeni odjechał bez pożegnania nijakiego, widać w nogi mu poszło, że odkosza dostał. Żeby zaś ciebie szukał, nie było słychać o tem.
— Nie szukał? No, tedy ja go poszukam i na ubitą ziemię poproszę grafa! — syknął junak i zębami zgrzytnął.
— Chciałeś rzec — pod ubitą ziemię, ha! — zaśmiał się pan Jarosz.
— Co komu sądzone, tak się stanie... — zakończył pan Andrzej i jął rotmistrza o państwa Wolskich wypytywać.
— Wypoczynek ci się słusznie należy, Jędrku, — zauważył pan Kleczkowski. — Podszepnę Walentemu, aby ciebie na wywczasy do Wiednia posłał. Rad będziesz? Co? Ty — burczymucho!
Junak nic nie odrzekł, tylko przyjaciela ramieniem ogarnął mocno i do piersi przycisnął tak zamaszyście, że panu Jaroszowi aż oczy nawierzch wyszły, a oddech zaparło, bo kaszlać zaczął i sapać, niby bachmat, na arkan schwytany.
— Niedźwiedzisko wściekłe! — bełkotał, waląc przyjaciela pięściami po bokach. — Gnaty mi połamałeś!
Pan Andrzej śmiał się wesoło i klepał rotmistrza po policzkach, łagodnie zaglądając mu w oczy.
Po chwili przypomniał sobie udaną gadkę setnika Kruszewskiego i rzekł:
— Nic to, Jaroszu! Wydra wydrze nic nie wydrze!
Nazajutrz rano ruszyli do obozu, pozostawiając za sobą Odenburg. Nad nim wzbijały się wysoko czarne słupy i chmury dymów, rwały się i pląsały czerwone języki płomieni. Gród, jak okiem sięgnąć, palił się cały, a lisowczyki jechali dumni ze zwycięstwa, rozradowani bogatym łupem, pod którym uginały się szkapy juczne i wozy, zabrane mieszkańcom buntowniczego miasta, pokaranego za podstęp i zuchwalstwo grafa Thurna.
Nie spełniły się jednak obudzone przez druha nadzieje pana Andrzeja Lisa.
Pułkownik Rogawski, wyściskawszy junaka i pochwałami obsypawszy, zamknął się z nim w izbie swojej i przemówił doń głosem poważnym i przenikliwym, na którego dźwięk najzuchwalsi nawet bledli i prostowali się mimowoli.
— Słuchaj, Jędrek! — mówił pan Rogawski. — Jesteśmy druhami do ostatniego tchu. Tak sobie przysięgliśmy tam, wśród śniegów, w mroźną noc na Rusi po sieczy lutej... Nie zapomniałem o tem, a i ty pamiętasz. Powierzam ci tajemnicę, o której z nikim dotąd nie mówiłem. W wojsku źle jest i z takimi drapichróstami wielkich rzeczy nikt dokazać nie zdoła! Nie na rycerską sprawę tu przybyli ci pankowie z pod ciemnej gwiazdy i hałastra, co się katom ze stryczków urwała, ani na świętej wiary katolickiej obronę zbiegli się tu, ale dla rozpusty, łupu, swawoli!... Już ten i ów z rotmistrzów do nich przystaje, ucha nadstawia chętnie i ich oczami na sprawy spogląda... Idzi Kalinowski, Jędrzejowski, Moszczeński, ba! nawet stary druh — Jarosz krzywo na mnie patrzą i boczą się, że to nie pozwalam kościołów luterskich i kalwińskich łupić, że za krzywdę, czynioną niewiastom i dzieciom, hultajstwo wieszać rozkazuję, że za znalezione srebro i złoto, po świątyniach kacerskich pobrane, batami siec każę bez litości... Rokosz węszę w wojsku, a tymczasem ważne zachodzą sprawy, Jędrku. Ino na rycerskich ludziach polegać mogę, bowiem inaczej i tu niesławą i hańbą imię polskie okryjemy, a ladajaki pludra będzie nam w oczy pluł, jako banitom, infamisom, złodziejaszkom, łotrzykom najemnym!...
Aż za głowę chwycił się w rozpaczy pułkownik i kiwał się w krześle, niby łkać zamierzał.
— Nie pojmuję nic... — szepnął pan Andrzej. — Co masz na myśli, Walenty, bracie miły? Przecz wiesz, że druhem ci jestem i przy tobie ostanę w każdej potrzebie...
— Wiem... — odpowiedział pułkownik. — Ale wszak nie można na jednym koniu jeździć bez przerwy, bo i ten albo się wścieknie, albo padnie.
— Nie pojmuję... — rzekł junak, odgarniając czuprynę, która mu na czoło opadła i oczy przysłoniła.
— Mówił mi Jarosz, że twoja luba w stolicy przy ojcu bawi, że pragniesz przy niej wywczasu zasłużonego użyć, a ja... ja... muszę posłać ciebie na wyprawę daleką i ciężką, oj, ciężką, bo tam nietylko szabla, lecz i głowa potrzebna, i serce, i sumienie, i obyczajność rycerska... Kogoż poślę, na kogo oczy zwrócę?... Tylko do ciebie w onej chwili myśl bieży...
Pan Andrzej zbladł i głowę na pierś opuścił, ciężko dysząc i czując, jak mu łzy ognistą strugą do oczu nabiegają, palą i żrą nieznośnie.
Długo siedział tak, z rozpaczą, tęsknicą, bólem miłosnym i sumieniem walcząc zaciekle. Wreszcie włosy odgarnął, ze świstem wciągnął powietrze, oczy spokojne już, a twarde bardzo podniósł na hetmana i rzucił krótko:
— Słucham rozkazu, panie pułkowniku.
Pan Rogawski aż z siedzenia się zerwał, pochwycił dłoń junaka i wargami przylgnął do niej, porywczo wyrzucając słowo po słowie:
— Druh!... Rycerz... polska dusza wierna!... syn ojczyzny!...
Z trudem usadowił go i uspokoił młody rotmistrz, bełkocąc zmieszanym głosem:
— Walenty!... Co się z tobą dzieje, bracie?... Krzywdy doznałeś?
— Wielkiej krzywdy! — wybuchnął pułkownik. — Nieposłuch, swawola wyrwały mi buławę z rąk... Już wiem, że imię moje nie będzie glorją w tej ziemi okryte, ino pogardą i przekleństwem, a przecież ja ino dla glorji tej na ziemi żyję, haruję, chodzę tam, kędy śmierć jak cień włóczy się za mną, docierając od nagich wydm śnieżnych, gdzie słowa od chłodów okrutnych zamarzały, do tych zielonych brzegów Dunaju modrego! Wszystko, widzę, — po próżnicy! Vanitas vanifatum et omnia vana sunt. Gorzko mi, Jędrku, oj, jakże gorzko!
Żeby ukoić ból serca pana Rogawskiego, rotmistrz szablą trzasnął i powtórzył:
— Czekam na rozkaz, panie pułkowniku!
Słowa te podziałały, jak smagnięcie bicza.
Hetman wyprostował się, bladość okryła groźne oblicze, oczy rzuciły blaski podniecenia.
— Słysz, rotmistrzu! Cesarscy hetmani biją się z Czechami i Węgrami, wojska nie pozostawiwszy pod murami stolicy. Gdyby nie my — rozgorzałaby tu pod bokiem Ferdynanda wojna domowa. Nie mają ino pludry wodza w samem sercu cesarstwa, a i przed nami lęk czują i mores. Jednak wiedzą, że u nas niezgoda się szerzy i czekają rychło-li do szabel się porwiemy i sobie płatać łby zaczniemy — wtedy ruszą... W Brnie, słysz, ukrywa się głowa buntu. Wiem, że jest to książę Hohenloe, z Habsburgami w paranteli będący. Skupił on, jak wiem, dokoła siebie dziesięć tysięcy wojska i rozrzucił je pomiędzy Brnem i Ołomuńcem, na sposobną porę czeka, lud przeciwko nam buntuje, że to świątynie łupimy i z dymem puszczamy, ministrów luterskich wieszamy po lipach, na niewiast cześć i cnotę nastawamy. Posyłam ciebie w dwa tysiące koni pod Brno, a masz Hohenloego znieść, jego wojsko rozprószyć, ino tak to czyń, aby lud okoliczny krzywdy nijakiej nie odniósł, ani też świątynie luterskie czy kalwińskie, ani niewiasty, ani nikt, kto bez broni chodzi. Kłam musimy zadać Hohenloemu i Thurnowi, którzy to plują i szczekają na wojsko polskie i za zaciąg jego — do buntu przeciwko cesarzowi kraj cały nawołują. Czy pojmujesz?
Rotmistrz skinął głową i cicho odparł:
— Pojmuję! Moi ludzie na to pójdą, a gdzież są inne setnie, bo moich za mało?
— Już wybrałem dla ciebie hufiec pana Karnickiego, pułk pana Walentego Różyckiego i trzy roty młodego rycerzyka, o sławę szczerze zazdrosnego, pana Stanisława Jaxa-Bychowskiego, który od trzech dni do nas przystał, Beskidy przeszedłszy koło Czorsztyna, gdzie go zbójniki prowadzili.
— Muszę ludzi tych obejrzeć — zauważył rotmistrz.
— Przed zachodem słońca wyjdą na błonie, bo taki już nakaz mają — rzekł pułkownik.
Jeszcze północ nie wybiła na ratuszu wiedeńskim, gdy na lewy brzeg Dunaju, wpobliżu przedmieści zachodnich, z promu i zebranych zewsząd łodzi wychodzili zbrojni ludzie, słomą odcierali zmoczone boki koni, kulbaczyli je, podciągali popręgi i mocowali przy łękach torby i olstry.
Wkrótce ustawili się w pięć hufców siły równej i na jękliwy odgłos piszczałki ruszyli naprzód.
Na czele, na rudym, grzywiastym bachmacie jechał mąż młody, acz dorodny, nad podziw rozrosły i barczysty. Czapkę lisią, uszastą, zdjął z głowy i, odgarniając spływające mu na czoło kosmyki włosów, wzrokiem starał się przebić mrok nocy a ujrzeć to, do czego tęskniła i rwała się dusza młoda, junacka.
Woddali, tu i ówdzie migały ognie w domach dużego, cudnego miasta, jakiem już wówczas był Wiedeń — stolica dumnych, przewrotnych Habsburgów, cesarzy chrześcijańsko-katolickich.
Jadący na czele pierwszej setni, młody, o dziarskiej twarzy i płowych wąsach młodzian nagle stanął w strzemionach i zaśpiewał:

Hej, żołnierska duszo miła,
Tułaj się po świecie, aż cię zje mogiła...

Gdzieś z dalszych szeregów odpowiedział mu inny głos, dźwięczny, jak dzwon:
— Cichaj, Biernat! Ja ci zaśpiewam inaczej!
Urwał, a po chwili rozległa się śpiewka rzewna:

Nie dla złota i turkusów worka,
Nie dla swawoli, uciech i zabawy,
Rycerska krwawa orka —
Dla ojczyzny, ludu i dla sławy...

Jeszcze dalej, gdzieś z głębi mroku, doleciał okrzyk wesoły:
— Ładnieś to sobie, waść, panie Kruszewski, ową śpiewkę ułożył! Zacniejszej chyba w całym regimencie nie znajdziesz.
— Hej, Chomiku, co tam ględzisz na koniku? — spytał setnik Biernacki głosem drwiącym, zaczepnym.
Po szeregach przebiegł śmiech i zamarł woddali.
Słyszał to junak, jadący na rudym bachmacie przed całem wojskiem, westchnął głęboko i szepnął cicho, cichutko:
— Bywaj szczęśliwa, miłowana Basieńko!
Wstrząsnął ramionami, niby brzemię ciężkie zrzucił z siebie, prychnął i, do jadącego tuż za nim nieskładnego, kanciastego, bryłowatego człowieka twarz obróciwszy, rzekł raźnym, prawie już beztroskim głosem:
— No i cóż, Michałko, znowu na pranie śpieszymy?
Pachoł bary podniósł, aż mu głowa w nich zniknęła, i syknął:
— Pfy!
Tej nocy rotmistrz Andrzej Lis, z sumieniem rycerskiem w zgodzie, mijał Wiedeń i, porzucając ukochaną w obcej krainie, na nowe trudy bitewne podążał, albowiem wierzył, iż:

Nie dla złota i turkusów worka,
Nie dla swawoli, uciech i zabawy,
Rycerska krwawa orka, —
Dla ojczyzny, ludu i dla sławy.



Rozdział X.
Dopust Boży.

Pomiędzy starem Brnem a Ołomuńcem, gdzie niegdyś Czesi pod wodzą króla Wacława w wieku XIII mieli krwawe spotkanie z najeźdźcami tatarskimi, — w listopadzie r. 1619 dziać się zaczęły rzeczy dziwne, zgoła niepojęte.
Oto w różnych miejscach wrzały bitwy srogie, a echa ich docierały aż do złotej Pragi, w której panowie czescy swarzyli się pomiędzy sobą, nie wiedząc na jaką stronę zgodnie pociągnąć: na habsburską, czy na swoją — narodową, bo jeszcze wówczas nie rozumiano, że potężny kolos cesarstwa na glinianych stoi nogach.
Dziwne, nigdy niewidziane to były bitwy!
Możny Hohenloe, marzący potajemnie o koronie cesarskiej, wódz doświadczony w sztuce wojennej, wyprowadzał swoje pułki piechoty i jazdy, a na niego nacierały lotne watahy polskich jeźdźców, na rączych siedzące koniach.
Wszczynał się hałas straszliwy, lecz oto wśród napadających róg grał ponuro, warczały piszczałki i w mig umykać zaczynali w popłochu i nieładzie; gdy jednak Hohenloe rzucał w pościg swoją jazdę, żaden mąż, walczący w jej szeregach nie powracał, a zmykające wojsko nacierało znowu i przerywało szeregi piechoty, spędzając ku bramom miasta.
Małe oddziałki „przeklętych lisowczyków“, jak ich nazywał zrozpaczony Hohenloe, w oczach wyrastały w potężne hufce, bo nikt nigdy nie wiedział, skąd i kiedy nadbiegną ku nim posiłki; tymczasem zaś w zawodach krwawych topniały pułki i załogi buntowniczego księcia. Już przeczuwał zbliżający się koniec — straszny, niechybny, więc imał się ostatniej deski ocalenia. Rozrzucał po wsiach i miasteczkach uniwersały, w których opowiadał o okrucieństwie „polskich djabłów“, o paleniu i bezczeszczeniu domów Bożych, o znęcaniu się nad duchownymi, o mordowaniu dzieci, starców i niewiast, a także o tem, że „przeklęte lisowczyki gorącą żłopią krew“.
Chciał tem Hohenloe przeciwko Polakom gniew ludu zwrócić i rękami jego wytępić wroga do nogi, wiedząc, że najstraszliwszą jest wojna z narodem, do rozpaczy doprowadzonym.
Oczekiwał więc z niecierpliwością i radością ponurą zamieszek i wybuchów, jakie wynikną po uniwersałach jego w kraju, pomiędzy Marchą a Tają leżącym.
Mijały jednak dnie, a nic nowego się nie przydarzyło.
Nie mogło też nic szczególnego zajść, albowiem lisowczyki, dowodzeni przez młodego rycerza — pana Andrzeja Lisa, nietylko nie wyprawiali żadnych okrucieństw, nie puszczali z dymem świątyń, nie znęcali się nad ludnością i nie „żłopali żywej krwi“, lecz nawet łupu nie brali po miasteczkach i wsiach, gdzie popasali; zdobywszy zaś pomniejsze zameczki szlacheckie, oddawali je okolicznym wieśniakom, przez panów swoich do samej ziemi ugiętym.
Pobiwszy starego pułkownika Szaufena, zdobył pan Andrzej niewielką, a obficie przez kupców niemieckich zaopatrzoną we wszelki towar mieścinę — Wiszawę, lecz pobrał w niej tylko saletrę, siarkę, ołów i cośniecoś ze skór, bo obuwie i siodła ludzi z pod łuńskiej chorągwi ucierpiały mocno w długim pochodzie; resztę zaś dobytku kazał na rynek zwozić i rozdawał wieśniakom okolicznym i biedniejszym mieszczuchom, mówiąc do nich, że Polacy przybyli do cesarstwa, aby sprawiedliwość ustalić, dumnych poniżyć, nędznych i skrzywdzonych za mękę ich i ucisk wynagrodzić.
Wiedział o zdradliwych uniwersałach księcia młody rycerz i śmiał się, widząc, że, gdy po bitwie lub podjazdach powracali lisowczyki do swego obozu, ukrytego w jarach gór Marsowych, cała ludność ciągnęła do Polaków na skargę, że wojska kneziowe bydło i konie im pobrały, przybywali ministrowie kalwińscy dziękować, że ich świątyń nikt nie ruszył; przyprowadzano zbrodniarzy, aby junak polski sądził ich po sprawiedliwości; młode chłopaki i dziewuchy biegły co wieczora do obozu, aby zabawić się, wyhasać, natańczyć dosyta.
Powtórzyło się tu kubek w kubek to samo, co w Karpatach lisowczykom się przydarzyło. Narazie młodzież, a później i starsi ludzie tłoczyli się do dziarskich, beztroskich, do wypitki, tanów i szabli ochoczych Polaków.
Rozlegał się śmiech wesoły, gdy usta otwierał czupurny, filuterny setnik Chomik; tańczono aż ziemia drżała, gdy pan Biernacki ciął od ucha smyczkiem; słuchano w milczeniu rzewnem dźwięcznego głosu imć pana Kruszewskiego z Kruszewa; podziwiano celne strzały z łuku młodego pana Jaxy-Bychowskiego i siłę nadprzyrodzoną wachmistrza Drzazgi, który siedząc na kulbace, rękami chwytał gałąź dębową, a wtedy konia, krzywemi nogami ścisnąwszy, podnosił i wraz z nim zawisał na mocarnych ramionach.
Lisowczyki też dobrze się czuli wśród wieśniaków, bo ci z własnego popędu beczwy z piwem piennem przywozili i gąsiorki z winem wcale przedniem, baby przynosiły gęsi tuczone, a ta i owa, wieprzka, na powrozie uwiązawszy, do obozu przywlekła.
Rotmistrz zaś o wszystkiem, co się działo wokół, od ludzi rolnych wiedział; biegli do niego chłopi z wieścią, że z tej lub innej strony Hohenloemu posiłki nadciągają, a junak podchodził je, znosił i tabory do swego jaru gnał; jeden z gospodarzy, który Stawczykiem się zwał, z pachołkiem samego księcia zwąchał się i o wszystkiem, co mówił i zamierzał Hohenloe, rotmistrzowi donosił wiernie.
Wina, piwa i jadła wszelakiego było w bród w obozie pana Andrzeja, bo za wszystko płacił hojnie i sprawiedliwie, a i od upominków, znoszonych przez lud, nie mógł się junak wymigać, bo z wdzięcznem sercem przynoszono je, bez przymusu lub napomykania.
To też pan Biernacki, przytupując i podśpiewując, często powtarzał:
— Życie mamy hu-ha! Ja waszmościom powiadam, że życie primo voto!
Słowami temi wyrażał krotochwilny setnik swoje największe ukontentowanie.
— Wszystko dobre, — mruczał pan Chomiczewski, — tylko te dziewuchy...
— Cóż? Dziewuchy — jak dziewuchy, — zaprzeczał pan Kruszewski czarniawy. — Do pląsów ochocze, przytulne, śmiechliwe... Dobre dziewuchy!
— No, tak, non nego, ino stopki mają niczem łapy niedźwiedzie! Jak która ci nadepnie, przez dwa dni nogi nijak w strzemię nie wepchniesz — tak zapuchnie! Dobre, ino okrutnie ciężkie, przysadziste dziewuszki — opowiadał pan Chomiczewski przy śmiechu towarzyszy.
— Ej, milczałbyś, Chomiku! — przyskakując do przyjaciela, wołał pan Biernacki. — Na własne oczy widziałem, jakeś wczoraj ślepia przewracał do owej czarnej Żywki, wójtowej córki. A nie?! Nastrachałem się nawet, bom suponował, że to puhacz oczyskami łypie niesytemi! Cha-cha! A tom ci dojechał, brachu, primo voto!
Śmiał się głośno, a kompanja wtórowała mu. Pan Chomiczewski czekał cierpliwie aż się towarzysze naśmieją dowoli, gdy zaś uciszyło się nieco, rzekł:
— Hej, hej, Biernat miły, nie rzucaj kilimkiem! Nic nie widziałeś wczoraj, bo byłeś zalany z kretesem, i, miast potu, ze łba ci okowita i piwsko spływały, taki synu! Dixi et confirmavi!
Znowu zagrzmiał śmiech, a był nie w porę, bo dobiegł uszu rotmistrza.
Pan Andrzej siedział w namiocie samotny, gdyż milczącego Michałka Drzazgi za żyjącą istotę uważać nie mógł. Pokraczny chłop przykucnął przy wejściu, a był, jak pal, co strzechę podtrzymuje, lub zydel, na którym siedział rotmistrz. Sprzęt milczący, zdawało się, nieczuły na wszystko.
Pan Andrzej miał troskę na obliczu i gorzki ból w sercu.
Jakiś niepokój nie odstępował go tego dnia, tęsknota żarła.
Co chwila wypływało przed nim słodkie liczko Basi, wynurzała się cała, bielą sukienki osłonięta, rączyny wyciągała i coś szeptała usteczkami, drżącemi od łez i przerażenia.
— Może zła przygoda ją spotkała? — myślał junak i wzdrygał się cały.
— Może krzywdy doznała, a ja nie obroniłem? — rwały się w duszy gorzkie, ciężkie wyrzuty. — Takie to moje miłowanie, takie przysięgi?!
W tej to chwili właśnie głośniej niż zwykle ryknęli śmiechem towarzysze po słowach pana Chomiczewskiego.
Pan Andrzej zerwał się z zydla i wyskoczył na majdan.
— Cichajcie tam, skurczybyki! — wrzasnął. — Niby źrebięta na błoniach rżą bezmyślnie! Wesołki ponad miarę! „Szczob was gadzina skusała!“
Wszyscy zrozumieli, że skoro rotmistrz z ruska klnie, znaczy, że w wielki wpadł gniew, umilkli więc i patrzyli zawstydzeni.
— Noc już późna! — warknął pan Andrzej. — Lepiejbyście zrobili, łby krzyżem świętym znacząc i na spoczynek idąc, bo jutro mamy bitwę. Bóg da ostatnią, bo Hohenloik już cienko śpiewa i resztkami goni! Jutro uderzymy na Brno, waszmościowie! Od obozu pójdziemy w pieszym ordynku. Spać, waszmościowie, spać przed szturmem!
Towarzystwo rozchodziło się w milczeniu, tylko wesoły zawsze setnik Biernacki mruczał z zadowoleniem:
— Ależ klnie nasz komendant! Ja wam powiadam, brachy, primo voto!
— Nie zwykł ja słuchać tego! — odpowiedział buńczucznie młodociany pan Jaxa-Bychowski.
Na to odrazu odpowiedział, filuternie mrużąc oczy, pan Chomiczewski:
Sine dubio, ciężka była reprymenda dla tak delikatnej osoby, jak waść. Tandem tedy — idź do komendanta i do słuchu mu o tem powiedz, asan!
Pan Jaxa-Bychowski spojrzał na setnika i nagle parsknął śmiechem wesołym, mówiąc:
— A jakże? Pójdę, pójdę... spać!
— Tak to będzie rectissime! — zakonkludował pan Biernacki i ziewnął głośno.

Czarniawy pan Kruszewski, stojący na uboczu, zaśpiewał cichutko, aby rotmistrz nie słyszał:

Ciskał się szarak na wilka:
Nie lubię twych kłów kilka!
Trudna rada z mocnym wilkiem —
Do kiszek poszedł szarak chyłkiem...

Śmiejąc się, wchodzili towarzysze do namiotów i po krótkiej modlitwie usnęli snem twardym, jak na rycerzy przystało.
Tylko w jednym namiocie długo jeszcze płonął kaganek. Rotmistrz nie mógł spać. Niepokój i tęsknota odpędzały sen.
Pan Andrzej siedział zamyślony, a gdy podnosił oczy, widział potężny czarny głaz, zamykający wyjście z namiotu. To wachmistrz Drzazga, nigdy nie odstępujący komendanta, usnął, usiadłszy w kucki.
Mimowoli uśmiechnął się pan Andrzej, patrząc na wiernego pachołka i ręką w poręcz zydla uderzywszy, aby śpiącego obudzić, rzekł doń:
— Ruszaj na posłanie, Michałko, boć to jutro znowu czeka nas znój w bitwie!
— Pfy! — parsknął wachmistrz, przecierając oczy zaspane, lecz wstał i, przewalając się nieskładnie, ukląkł w kącie, długo się modlił, wreszcie położył się na derce, siodło pod głowę wygodnie podsunął i leżał cicho, pilnie śledząc każdy ruch komendanta.
Pan Andrzej oderwał się od swoich myśli ciężkich.
Inna sprawa zaprzątała teraz jego głowę.
Był znowu tylko wodzem, więc pytał siebie:
— Ciekaw jestem, kto mądrzejszy i przebieglejszy: Hohenloe czy ja?
Pytanie to zadał nie bez przyczyny.
Zdawać się mogło, że, mówiąc głośno przed wszystkimi o tem, iż zamierza jutro rano szturm przypuścić do Brna i od obozu w pieszych iść hufcach, postąpił nieopatrznie.
Tymczasem uczynił to z rozwagą i zamiarem.
Wiedział młody rotmistrz, że wśród tłumów wszelakiego ludu, wałęsającego się dokoła obozu, ukrywali się i tacy, którzy na przeszpiegi z ramienia gnębionego przez lisowczyków księcia zakradali się pod pozorem przyjaciół wdzięcznych. Nie wątpił przeto, że jego słowa o północy już będą wiadome Hohenloemu.
— Czy pozostanie w murach i będzie się bronił, czy wyjdzie z grodu i na północ pociągnie, myśląc, że mnie zwiedzie? — pytał siebie junak. — Chyba umknie, bo bronić się mu nijak nie lza! Mieszkańcy Brna dobrze wiedzą o łagodnych obyczajach naszych i ich wiary poszanowaniu, nie będą przeto ponad miarę gorąco z księciem trzymali. Pewno, że tak, a tedy — nie zdzierży Hohenloe i w moje wpadnie ręce, a że to mu na zdrowie nie pójdzie, o tem dobrze wie stary buntownik! Suponuję, że piechotę po nocy wyśle, a sam z konnicą wyjdzie przed świtem, aby osłaniać tyły. Nijak inaczej koncypuje Hohenloe i śmieje się sobie ze mnie, za kpa mając. Niech będzie — kiep, ino gadka powiada: kiep kpa nie okpa...
Nie skończył jeszcze swoich rozważań, gdy ktoś ostrożnie uchylił połę namiotu i nagle krzyknął zdławionym głosem, bo Michałko Drzazga runął ku wejściu i stojącego na dworze człowieka za gardło ucapił.
— Kto tam po nocy się błąka? — spytał pan Andrzej.
Nikt mu nie odpowiedział, ponieważ ten, co się błąkał, ledwie zipał, zduszony mocarnemi łapskami wachmistrza, a Michałko nigdy nic nie gadał.
Pomrukując groźnie, wciągnął półżywego człowieka i postawił przed komendantem:
— Czyś oszalał, chłopie!? Toć to towarzysz podjazdowej setni — pan Bełza. Puść, bo ducha wyzionie!
— Hm... hm... — warknął Drzazga i jął wstrząsać omdlałego towarzysza, któremu pan Andrzej gorzałki do ust pół manierki wylał.
Po kilku minutach ocucili pana Bełzę, a ten, dysząc ciężko, opowiadał, że chodził z podjazdem pod Prośnicę, gdzie spostrzegł ruch w mieście i światła, jakgdyby coś tam przygotowywano w pośpiechu; na powrotnej zaś drodze zdybał chłopa, zaczajonego w krzakach tuż przy szlaku.
— Przywiodłeś go waść? — spytał zaciekawiony rotmistrz.
— Przywiodłem... — odpowiedział pan Bełza.
— Dawaj go duchem tu! — zakrzyknął pan Andrzej.
Po chwili wprowadzono chłopa.
Na widok rotmistrza rozświetliła się twarz jeńca i wnet mówić zaczął:
— Oj, nalakałsia ja, miłość wasza! Oj! Dumał, co się zbłukał po noczy, bo ja do miłości waszej bieżał od Sławczaka z donoskiem...
Opowiedział chłopak, że do Prosnicy przyszedł rozkaz Hohenloego, aby kwatery dla jego wojska przygotowano i strawę, bo przed wieczorem tam stanie.
— Aha! — mruknął rotmistrz. — Umyka kniaź...
— I jeszcze kazał mi Sławczak powiedzieć, miłość wasza, że słuchy miał ważne, bo fürst Hohenloe Brno całkiem ostawia. Po północku piechota wychodziła bez taboru i biegła szybko ku Prosnicy...
— Masz, chłopcze, dukata i zwiewaj z obozu, bo teraz nie masz tu dla ciebie miejsca! — zawołał pan Andrzej i rzekł do pana Bełzy:
— Idź, waść, spocznij i szmatę z gorzałką do grdyki przyłóż, to ci rychło ból ustanie, a skocz do oboźnego, aby mi Chlusta przysłał migiem!
Pan Bełza, pochrząkując, wyszedł.
Wnet po nim wbiegł Chlust, trębacz chorągwi łuńskiej.
— Daj-no pobudkę bojową, a krótką i cichą!... — rozkazał junak.
Trzy urwane, szybkie ryki rogu, przykrytego połą półkożuszka, wbiły się, jak groty, w ciszę nocną.
Zawrzało w obozie, niby w ulu, a w niespełna godzinę z jaru już wylatywała setnia pana Biernackiego i rwała na północ, za nią wybiegły roty dobrze okrytego ludu, prowadzonego przez pana Jaxa-Bychowskiego, po nich — setnia czarniawego pana Kruszewskiego, a na ostatku prowadził swoich zabijaków, z całej Rzeczypospolitej zebranych, imć Chomiczewski, mrużąc oczki czarne, bystre i filuterne.
W godzinę po nich wąską doliną Taji sunęło tysiąc jeźdźców, na których czele rzucał się i łbem potrząsał grzywiasty, rudy bachmat rotmistrza Lisa.
Pan Andrzej dobrze wszystko ułożył bo, gdy brzask odsłonił płachty czarnej nocy, ujrzał przed sobą Brno. Nad bramami powiewały flagi białe i starszyzna stała już na spuszczonych mostach z chlebem i solą w rękach, a z pokorą w nieufnych wejrzeniach.
Rotmistrz skinął ku nim buzdyganem i kazał jednej setni natychmiast miasto obsadzić.
Sam zaś w kulbace się poprawił i hufiec wcwał puścił, aż tętniła ziemia. Biegli lisowczyki niedługo, bo panowie Kruszewski i Chomiczewski osadzili na miejscu jazdę Hohenloego, dopadając i umykając, czego, jak djabeł kropidła, obawiał się stary wojownik. Rozszczepił stłoczone szeregi jego pan Andrzej, wbijając się klinem ukośnym, rozpędził na cztery wiatry, a setnie zmiatały rozproszonych, niby wicher — opadłe liście jesienne.
Zostawiwszy połowę swoich ludzi dla zakończenia bitwy, nad którą oko miał mrukliwy setnik, pan Piotrowski, rotmistrz w pięćset koni pomknął ku Prosnicy co tchu, bo wiedział, że panowie Biernacki i Jaxa-Bychowski oddawna już w ukropie są, z piechotą niemiecką się zmagając.
Jakoż tak i było.
Junacy zdołali piechurom drogę zastąpić, niepostrzeżenie zajechawszy ich od wschodu, i bez zwłoki do ataku ruszyli.
Dwa pułki piechoty, potraciwszy niemal połowę ludzi przy pierwszym gwałtownym napadzie lisowczyków, wbiegły do rowów, po wiosennych potokach pozostałych, i broniły się zażarcie, bo wiedziały, że pardonu nie dostaną, jako że nie było to w obyczaju jazdy polskiej.
Pan Andrzej, wypuścił naprzód setnię pana Walewskiego, aby po rowach przebiegła wielkim pędem, a gdy piechota z krzykiem i wyciem wymykać się z nich zaczęła, impetu jeźdźców nie wytrzymując, ogarnął ich wkoło, stłoczył, jednem uderzeniem rozbił na dwie, później na dziesięć części i wyplenił, jak ogrodnik staranny wyplenia zielska i chwasty, co na grzędach wyrosły.
Młody wódz spełnił w onej godzinie wszystko, co przez hetmana miał nakazane.
Wojsko Hohenloego zostało zniesione doszczętnie; sam książę leżał posiekany śmiertelnie i postrzelony z bandoletu; na całej połaci od Brna do Ołomuńca imię polskiego rycerstwa niczem nie było skalane i zhańbione. Pozostawili po sobie lisowczyki wspomnienie o niezwyciężonych, cudownych niemal wojownikach, pełnych cnót rycerskich.
Gdy burmistrz Brna, od wiary katolickiej odpadły, ze łzami w oczach dziękował panu Andrzejowi za poszanowanie świątyń, wsparł się pan Andrzej w boki i rzekł dobitnie:
— My ludzi nijakich i hufców bezliku nie strachamy się, bo ze śmiercią igramy oddawna i ku zwycięstwu idziemy bez namysłu. Z Bogiem zaś w zapasy iść nie możemy; Jego woli, której nie zna człek, szablami nie utwierdzamy. Sam On — przepotężny i wszechsprawiedliwy, On też rozsądzi, wyrok ustanowi i pokara tych, co grzeszni i zuchwali są przed Nim.
Zdziwił się burmistrz, dziwowała się starszyzna grodzka, posłyszawszy takie słowa mądre, a niejeden pomyślał wtedy, że na Polaków oszczercze posądzenia rzucono bez winy ich i powodu.
Tymczasem pan Andrzej hufce szybko ustawił i, z miejsca zawróciwszy, jak sierpem rzucić, pognał na południe.
Już wzrokiem duszy rozkochanej widział junak Wiedeń a nad nim jasną gwiazdę, nie! dwie gwiazdki, lazurowe, promienne, a były to oczy umiłowanej nad życie dziewczyny.
— Michałko! — zawołał nagle rotmistrz, a gdy wachmistrz, dognawszy go, strzemieniem trącił o strzemię jego, rzekł:
— Idziemy z taborem jucznych koni, więc nie mogę gnać bez wypoczynku! Skocz-no do Wiednia, dopytaj się o delegata królewskiego, imć pana Adama Lipskiego, od niego zaś — o pana miecznika Wolskiego, a gdy odnajdziesz, — pokłoń się nisko panience naszej i powiedz tak: „Pan rotmistrz na skrzydłach leci i rychło będzie!“ Rozumiesz?
— Pfy! — sapnął wachmistrz i, pochyliwszy się ku grzywie końskiej, rwał z kopyta, szybko wyprzedzając setnie.
Działo się to w sobotę, tuż przed zachodem słońca, a w poniedziałek przed południem, gdy wojsko już było blisko brzegu Dunaju, jadący na czele swoich ludzi rotmistrz spostrzegł pędzący drogą obłok piasku.
Co chwila wyłaniał się z niego łeb koński i ktoś szeroki w barach i piersi majaczył, tonąc w kurzawie.
Wreszcie o dwie staje rozpoznał pan Andrzej w jeźdźcu wachmistrza Drzazgę.
Po chwili pachoł osadził konia i rotmistrz ujrzał bladą, wykrzywioną twarz Michałka.
O dziwo! Pachoł usta otworzył i po raz pierwszy przemówił:
— Gore nam, panie komendancie! Jaśnie pani i jaśnie panienka porwane! Graf Seczeni to uczynił, wraży syn!
Wachmistrz czapę z głowy zerwał, cisnął o ziemię, a potem, rzężąc i zębami zgrzytając, łkał i żałośnie zawodził:
— Oby mnie na pal wbito za taką wieść...
Pan Andrzej oczy przetarł i z konia zeskoczył.
— Słysz, Michałko, — szepnął, blednąc straszliwie, — zejdź z kulbaki i mów, co wiesz...
Usiadł na skraju drogi, oparł łokcie na kolanach, twarz w dłoniach ukrył i słuchał, słuchał, jakgdyby nie rozumiejąc jeszcze, lub oczekując strasznej kaźni.
Michałko, łkając głośno, opowiadał, a tak obszernie i składnie, że rotmistrzowi, mimo rozpaczy, wciąż się wydawało, że ktoś inny wlazł do szerokiej piersi wachmistrza i, głowę przez gardziel wytknąwszy, prawi o rzeczach okrutnych, niemożliwych, jadem bólu, gniewu, lęku i beznadziei zatrutych.
Wreszcie skinął ręką i syknął:
— Dość!
Wskoczył na siodło i zawył, niby wściekły wilk na pustkowiu:
— W ko-o-nie!
Bachmata smagnął i popędził, jak wicher.
Za nim biegły w milczeniu setnie.
Nie żartował pan Biernacki krotochwilny, nie śpiewał czarniawy setnik Kruszewski, a filuterny pan Chomiczewski miał łzy w czarnych, przenikliwych oczach.
— Nieszczęście! — szeptali setnicy. — Domine, libera nos a malo! Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa!
Tak pędzili drogą i po błoniach, zbliżając się ku Dunajowi, za którym już połyskiwały krzyże kościołów i dachy pałaców wiedeńskich.



Rozdział XI.
Szlakiem miłości.

W obozie lisowczyków nie zastał młody rycerz hetmana.
Pułkownik Rogawski z całem wojskiem wyruszył ku Koszycom, gdzie Gabor Bethlen, wzmożony nowemi posiłkami tatarskiemi i tureckiemi, rozpoczął wojnę, aby utraconą przewagę nad cesarzem pozyskać. W obozie znalazł pan Andrzej tylko setnię pana Grzegorzewskiego z Piotrkowa, bo towarzysz chory srodze był, a więc pan Rogawski zostawił go dla obrony taboru na wypadek złej przygody.
Pan Grzegorzewski jednem uchem tylko słyszał o porwaniu pani Wolskiej z córką i objaśnił junakowi, gdzie ma odnaleźć pałacyk, przez pana Aleksandra zajmowany w Wiedniu, tuż obok katedry świętego Stefana.
W stolicy dowiedział się pan Andrzej o wszystkiem od służby, bo pan Wolski z hetmanem pod Koszyce był pociągnął.
Ochmistrzyni, sędziwa pani Klementyna Porębska, z płaczem opowiedziała, że ledwie pan Aleksander na wojnę poszedł ze swymi ludźmi, niejaki graf Szaufburg, marszałek dworu cesarskiego, sprosił do siebie gości na zabawę, a po panią Krystynę i pannę Basię przysłano karocę dworską. Panie pojechały i odtąd nie powróciły.
— I cóż, waśćka, nie narobiła krzyku? — spytał junak, groźnie marszcząc brwi.
— A jakżeż, mój jegomościu, a jakżeż! — zawołała pani Porębska. — Nad rankiem już posłałam naszego Jurka, pachołka pokojowego, chłopaka przebiegłego i w mowie niemieckiej, czy węgierskiej mocno biegłego. Zawinął się on szybko i wieści przyniósł... straszne...
— Mów, waćpani, i nie lamentuj po próżnicy! — syknął rotmistrz, bo już na wszystko był gotów.
— Zwiedział się Jurko, że jaśnie panie tuż po północy z pałacu marszałka odjechały i że odprowadzał je z pocztem znacznym dnia tego przybyły do Wiednia graf Janosz Seczeni... — mówiła, chlipiąc cienkim głosikiem, ochmistrzyni.
— Cóż to za człek, ów graf Seczeni? — spytał, bacznie patrząc na panią Porębską junak, czekając na odpowiedź.
— Ten to ci, który afektem niezmiernym dla panienki naszej słodkiej zapłonął, o rękę jej prosił jaśnie państwa, lecz z niczem odszedł — odparła płacząca staruszka.
— No, i co dalej? — pytał pan Andrzej.
— Jurko wtedy wszystkie rogatki obiegł i wieść przyniósł, że drogą na Budę po nocy mknęła karoca z dwiema paniami, a przed nią gnał z pocztem koniuszy cesarski, graf Seczeni, którego znają tu ludzie, boć to możny pan! — mówiła, załamując ręce, pani Porębska.
— Dawaj-no mi waśćka owego Jurka waszego! — krzyknął rotmistrz, a gdy pachołek o wąskiej, przebiegłej twarzy i szarych biegających oczach stanął przed nim, rzekł:
— Biorę cię, chłopcze, ze sobą, a, suponuję, że państwo za złe mi tego poczytywać nie zechcą! Jeżeli będziesz mi wierny — nie pożałujesz, bo hojnie wynagrodzę!
Chłopak skłonił się rycerzowi do kolan i odparł rezolutnie:
— Chytrym ci ja, jaśnie panie, ino przewrotności w duszy nie noszę, bo panów swoich miłuję wiernie...
Pan Andrzej nic na to nie odrzekł. W milczeniu wyszedł i na placyku przed domem, gdzie stał Michałko Drzazga z końmi, na kulbakę wskoczył, rzuciwszy wachmistrzowi mimochodem:
— Słysz, siła mi na tym pachole-Jurku zależy. Pomnij o tem i w przyjaźni żyjcie!
— Pfy! — parsknął Drzazga, ponurym wzrokiem obrzucając drobną postać nowego sługi, lecz ten, nie zwracając uwagi na nieprzychylne spojrzenie wachmistrza, odparł cichym, bardzo pokornym głosem:
— Nasłyszany jestem o mocy i cnocie imć pana wachmistrza; z radości tchu złapać nie mogę, iż z nim społem na wiernej służbie jaśnie pana pozostawać będę!...
— Hm... — mruknął Michałko i pomyślał: — Ćwik, cwaniak, szczwana liszka, śliski, jak wjun... hm... hm...
Mrucząc pocichu, już obmyślał, co z tym „wiórem“ uczyni na początku, aby mores czuł żółtodziób wygadany.
Ale i Jurko też coś zmiarkował, bo ani razu nie nawinął się wachmistrzowi zbytnio blisko, to pozostając za nim, to na oczach rotmistrza jadąc na uboczu.
— Prowadź, chłopaku, do pana Adama Lipskiego! — rozkazał pan Andrzej.
Pan Lipski przyjął młodego rotmistrza bardzo sucho i zimno, mówiąc:
— Żadnej consolationem nie mogę waści w jego nieszczęściu dać, żadnej! Przecież mówiłem panu Wolskiemu quod attinet sprowadzenia do Wiednia familji. Contra prudentiam postąpił i będzie miał teraz za swoje! Cóż ja uczynić mogę dla waści? Nic, zgoła nic! Nec Hercules contra plures!...
Jednak pan Andrzej twardy był, więc głowę podniósł i wypalił:
— Wieszasz się, waszmość pan, przy naszem wojsku i personam króla jegomości kreujesz, toć twoja sprawa, aby krzywdy polskich niewiast, szlachcianek nie byle jakich, dochodzić! Owe „nec Hercules“ to byle ciura zaśpiewa i potem albo do szynku pośpieszy albo na posłaniu legnie. Ad honorem Rzeczypospolitej żądam od waści, abyś srodze przed cesarzem za takowy gwałt uskarżać się raczył!
— Waść mi nie praw tu morałów i nie ucz, co mam, a czego nie mam czynić — syknął pan Lipski. — Czołem, waść, nie zatrzymuję!
— Toś taki? — zasyczał rotmistrz. — Tedy posłuchaj, co ci rzeknę, bo oddawna noszę te słowa w sercu. Jesteś zarazą, zakałą wojska całego, bo przed królem i cesarzem, niczem skoczek, pląsasz, aby do łaski największej dojść, która tobie chudopachołkowi zgoła śnić się nie mogła, podbechtujesz wojsko do zbrodni, podszeptujesz, aby luterskie bożnice łupili i palili, ministrów mordowali, bezeceństwa wszelakie czynili, jątrząc przeciwko hetmanowi naszemu, który-to przez dobrotliwość tylko wrodzoną na pierwszej wierzbie ciebie nie powiesił! Persona jesteś w sam raz tak nam tu potrzebna, jak szminki albo forboty[14] bachmatom. Tfu! Mości Lipski, tfu!
Pozostawiając w osłupieniu zdumionego delegata królewskiego, junak drzwiami trzasnął i wyszedł z łomotem ciężkiej szablicy i brzękiem ostróg.
— Jurko, — spytał, gdy już jechali ulicami zgiełkliwego miasta, — czy nie znasz tu jakiego zajazdu, albo szynku?
— Mogę, jegomościu, zaprowadzić do winiarni, gdzie mój pan z przyjacioły siadywał — odpowiedział pacholik.
— Prowadź! — rzucił mu rozkaz pan Andrzej.
Wkrótce siedzieli w półciemnej izbie, przesiąkniętej zapachem win i jakiegoś ostrego, pieprznego jadła, które w cynowych misach postawił przed nimi chłopak służebny.
Wachmistrz i Jurko jedli zamaszyście, a rotmistrz, wsparłszy głowę na dłoniach, pogrążył się w myślach.
Bóg jeden wiedział i zapisał to w księdze cierpień ludzkich, jaką mękę palącą przeżywał junak. Jednak urodził się był w starem gnieździe Lisowem, skąd wyleciało dużo orłów, sokołów i rarogów, a tych złamać nie mogła żadna klęska i największy ból. Strząsali z siebie rozpacz i mruczeli:
— Na później to! Póki tchu i życia należy czynić — czy rozumem, czy mocnemi ramiony, byle czynić, czynić!
To też nad nowemi czynami rozmyślał teraz, siedząc w winiarni i nie dotykając kubka z tokajem wonnym, młody rotmistrz.
Czekał cierpliwie, aż pachoły posilą się i swoje kubki do dna wypróżnią, a gdy wreszcie, sapnąwszy, odsunęli od siebie misy, pochylił się ku nim i szeptać zaczął, w stronę lady i służby zerkając podejrzliwem okiem:
— Słuchajcie i miarkujcie dobrze, pomnijcie też, że, gdy uczynicie, jak powiem, druhami mi będziecie do skonania! Słuchajcie! Skoro zmrok zapadnie, Jurko i ty, Michałko, do marszałka Szautburga pojedziecie. Twoja głowa, Jurko, w tem, aby graf na rogatkę pojechał, niby na Seczeniego prośbę i wezwanie, a Michałko oko mieć będzie, żeby marszałek nie zwęszył i nie zbiegł. Jeśliby coś spostrzegł, za gardło go i przywlec przemocą, ino bez krzyków i alarmu nijakiego. Pojmujecie?
— Wszystko, jakby kto z książki czytał, bom już sam o tem myślał po nocach — odpowiedział pachołek.
— Pfy! — syknął przenikliwie wachmistrz i bary podniósł.
— Teraz — do obozu! — rzekł głośno pan Andrzej i, rzuciwszy na stół dwa dukaty, wybiegł z izby.
W dwie godziny po naradzie w winiarni, setnie rotmistrza Lisa, prowadzone przez pana Piotrowskiego, dobrym kłusem szły drogą, biegnącą ku Koszycom.
Ciekawski setnik Biernacki, jadący tuż za mrukliwym namiestnikiem, trącał go w udo i pytał:
— Cóżto za nocna wyprawa? Powiedz, waszmość, bo pilno mi wiedzieć!
— O północy staniemy, to waść od pana rotmistrza snadniej się dowiesz, bo dalej on już hufiec poprowadzi, — odparł pan Piotrowski.
— Aha, to rotmistrz z nami pojedzie? — spytał znowu setnik.
Pan Piotrowski spojrzał na niego i nic nie odrzekł, a wkrótce mruczeć zaczął, że to droga podła i grząska, że noc ciemna, choć w pysk daj, że chmury wróżą śnieg i że koń mu kuleje, bo podkowę stracił...
Tego już nie słuchał wesoły Biernat, bo przywykł do utyskiwań i pomruków pana Piotrowskiego, którego „dziadziusiem“ przezywał, albo „zrzędą wielkim koronnym“, co też do namiestnika przylgnęło, jak smoła do kożucha.
Po północku setnie, na rozkaz pana Piotrowskiego, stanęły, ciurowie konie rozkulbaczyli, ognie rozpalili i warzyli strawę. Nikt nie słyszał zbliżających się jeźdźców i spostrzeżono ich dopiero wtedy, kiedy wjechali w oświetlony płonącemi ogniskami krąg. Był to pan Andrzej, a za nim nieznajomy — szczupły, o wąskiej, przebiegłej twarzy młodzik i barczysty Drzazga, prowadzący za sobą konia, na którym siedział mąż tuszy okazałej, o dostojnem, acz wykrzywionem od strachu obliczu. Miał ów mąż usta szmatą ściągnięte i na szyi postronek, drugim końcem do łęku siodła wachmistrzowego uwiązany.
Panu Andrzejowi śpieszno było, więc wnet po posiłku wsiadanego otrąbić kazał i setnie ruszyły dalej.
Na czwarty dzień przed zachodem słońca napotkał junak pierwsze podjazdy lisowczyków, a w dwie godziny potem był już w obozie hetmańskim.
W złą godzinę przybył do swego wojska młody rycerz!
Była to bowiem godzina, w której lisowczyki własnemi rękami plon zwycięstw swoich marnowali, a sławne imię rycerskie na pohańbienie narażali.
W obozie, tuż niemal przed Koszycami, odbywało się koło, w którem wszyscy rotmistrzowie, towarzysze chorągwiani i przewódcy oddziałów ochotniczych brali udział. Panował straszny wrzask, zgiełk, szczękanie szabel, przekleństwa i wyzwiska rwały się ze wszystkich stron, a coraz głośniej rozlegały się burzliwe krzyki:
— Precz z Rogawskim! Nie chcemy Rogawskiego! My — nie żaki, on — nie mentor! Teraz wojna, więc lex silentissima pozostać musi wobec Bellony![15] Precz z hetmanem Rogawskim!
— Chcemy Kalinowskiego!
Veto! Veto przeciw Kalinowskiemu! Głosujmy na Jarosza Kleczkowskiego!
— Na stryczek Jarosza! My stoimy za Jędrzejowskim!
— Oddać buławę Janowi Kruszewskiemu!
— Cha! Cha! Chcecie wodzem mieć przemyskiego szewca?! Za Jędrzejowskim pójdziemy!
— Nie lepsza rzepa od chrzanu! Jędrzejowski wasz — to chłopski syn z Sokołowa, a pan jego we Lwowie skórę mu batogami garbował na glanc! Cha! Cha!
— Kleczkowski ma hetmanić!...
Do tej burzy okrzyków, sporów, przedrwinek zerwał się nagle głuchy ryk rogu hetmańskiego i odrazu uciszył zgiełk.
Podniósł się pan Walenty Rogawski, blady, z wargami sinemi i z wściekłością w oczach. Mówić zaczął chrapliwie, szybko, niby się obawiał, że skończyć nie będzie mu dano.
Pułkownik przemówił:
— Waszmościowie, druhowie starzy, towarzysze! Żeby sporów nie było nijakich, tu przed wami wręcz urbi et orbi oświadczam, że buławy się zrzekam, bo wieńcem cierniowym — oddawna mi ta buława! Ino powiem wam, co mi sumienie rycerskie nakazuje, aby nikt nie rzucił mi obelgi w oczy, żem prawdę ukrył. Słuchajcież, bo z czystego serca płynie mowa moja! Za zapomnienie obyczajów rycerskich, które w glorji utrzymywały oręż polski, za swawolę niecną, za bogactw żądzę, za ojczyzny niemiłowanie, za zbrodnie wszelakie, za rozpustę, za prawa łamanie codzienne — invidia i pogarda własnego narodu spotkała nas...
— Toż my mu za to gardzieli i kies nie mało naprali!... — rozległ się głos bezecnego watażki, Mszałskiego, i śmiech w jego bandzie.
Pułkownik oczy nań skierował surowe i dalej mówił:
— Do tych się zwracam, co uszy mają polskie i sumienie też! Chciałem wojsko nasze sławą nieśmiertelną, godną naszego nieodżałowanego hetmana Lisowskiego, okryć w tej ziemi i na tej wojnie. Srogi byłem, nieugięty, na straży czci i obyczajów stojący w dzień i w nocy. Nie w smak wam to, ergo odejść muszę...
— Odchodź, śluzów wylewać nie będziemy! — krzyknął młodszy Kowalkowski.
— Gdybyś, taki synu, całkiem sczezł, to i tak dobra! — dodał Paszkowski, dawny woźnica obozowy, a teraz towarzysz i łupieżca.
— Kleczkowskiego chcemy! Jarosz pułkownikiem!
— Nie! Nie! Jędrzejowskiemu buławę dać!
— Idzi Kalinowski niech hetmani!
— My za Rusinowskiego gardłujemy!
— Cichajcie, psubraty, hałastro wyjąca! — zagrzmiał tubalny głos pana Jarosza Kleczkowskiego. — Tak do ładu nigdy nie dojdziemy! Czekajcie, zapytam raz jeszcze pułkownika, czy zaprawdę buławę składa?
— Składam i przysięgam, że jej nie wezmę! — odparł twardo pan Rogawski.
— Tedy, żeby sporów nie było, proponuję pułkownikiem okrzyknąć delegata królewskiego, pana Adama Lipskiego, a, gdy wojna ta do końca dobieży, w swojem kole do porozumienia dojdziemy, waszmościowie!
Inni też podtrzymali rotmistrza, a nieustępliwym tłumaczyli, że w obcej ziemi muszą przecież lisowczyki kogoś znacznego mieć nad sobą, bo wtedy poszanowanie osobliwe mieć będą u pludrów.
Na tem stanęło narazie.
Pan Andrzej poszedł do pana Rogawskiego, który po izbie chodził i ręce łamał, sycząc:
— Lipski ich do piekła zaprowadzi, bo to pachołek cesarski i królewski!
Naradzał się z panem Rogawskim młody rotmistrz i postanowili obaj, że dawny pułkownik z wojska ustąpi i z tymi, którym nie po sercu były swawola lisowczyków, do Rzeczypospolitej pociągnie.
— Jabym z tobą poszedł, Walenty, — rzekł żałośnie pan Andrzej. — Wiesz, żem dla ciebie do wojska contra woli rodziny i namowom przyjaciół wstąpił, ino nie mogę teraz, boć muszę dziewkę umiłowaną i panią Wolską z niewoli salwować. Na panu Aleksandrze polegać nie mogę, bo, słyszę, w ostatniej utarczce postrzelon srodze, bez ducha leży, miota się i bredzi...
— Przecież rozumiem, Jędrku, że musisz — zgodził się pan Rogawski. — Ktemuż wolny jesteś, bo ja już nie hetmanię tutaj...
Westchnął i usiadł na ławie.
— Ja do wielkiego hetmana, pana Stanisława Żółkiewskiego, pobieżę. Może tam się przydam, bo chyba z pięćset szabel pójdzie za mną? — dodał.
— Swoje zrobiwszy, pośpieszę za tobą! — zawołał junak i prosił pułkownika, aby juki zdobyczne i pachołów kilku zabrał ze sobą i do Łęczycy odstawił.
Wyściskawszy przyjaciela, odszedł rotmistrz.
Michałko Drzazga odnalazł już mieszkanie, gdzie się pan Andrzej zamknął i kazał stawić przed sobą swoich jeńców: grafa Szaufburga i pojmanego pod Gizą — Jerzego Seczeniego.
Jurko na rozkaz rotmistrza wypytywał marszałka po niemiecku i wkrótce dowiedział się, że graf Janosz Seczeni branki swoje zamierzał zawieźć do letniego pałacyku w okolicach Esztergomu.
Później kulejący jeszcze Seczeni, do Janosza, swego brata stryjecznego pismo układał, w którem błagał, aby za niego oddał porwane niewiasty i z jasyru tem samem go zwolnił.
Pachołek, wynajęty za dziesięć dukatów, tegoż dnia pomknął do Esztergomu, a pan Andrzej cierpliwie napozór, acz w męce strasznej, którą w sercu miał, czekał.
Na dziesiąty dzień dopiero powrócił pachołek z listem Janosza Seczeniego, który zgadzał się oddać polskie niewiasty, jeżeli koło Nagy-Marosz, w zajeżdzie przydrożnym znajdzie swego brata stryjecznego.
Obiecywał solennie graf, że pośle poczet zbrojny, aby szlachetnie urodzone panie w bezpieczeństwie do Wiednia dojechać mogły.
Pan Andrzej do drogi sporządził się szybko.
Żegnał swoje setnie, a ludzie obstąpili go i ze łzami spoglądali na rotmistrza.
Towarzysze rzucali na siebie pytające spojrzenia. Pierwszy nie wytrzymał porywczy setnik Biernacki.
— Do czorta chromego! — zawołał. — Idę ze swoją setnią z pułkownikiem do pana Żółkiewskiego.
— I ja! i ja! i ja! — odezwali się natychmiast panowie Kruszewski, Chomiczewski, Walewski, Piotrowski i Jaxa-Bychowski. — My z takimi warchołami, skurczybykami w wojsku być nie chcemy. Niech im kat świeci, a nie nam! Do wielkiego hetmana idziemy z pułkownikiem!
— Tedy spotkamy się, gdzieś pod Kamieńcem, albo w Wołoszy, a może jak Bóg da, pod Buczakiem! — rzekł pan Andrzej.
— Oby Bóg i Najświętsza Panna tak właśnie zrządzili! — krzyknęli setnicy, i, podchodząc do rotmistrza, ściskali go ze łzami i odprowadzali słowami wylewnemi.
Pan Andrzej, starszyznę pożegnawszy, chodził pomiędzy ciurów i pachołów i każdemu zosobna rękę ściskał i na wierną służbę Rzeczypospolitej błogosławił.
Skończywszy z tem, wziął na stronę pana Kruszewskiego i prosił go, aby nazajutrz udał napad, porwał marszałka Szaufburga, do Rzeczypospolitej odstawił i oddał posłowi cesarskiemu, oświadczywszy, że z rąk jakowychś złodziejaszków grafa wyzwolił.
Pan Kruszewski uśmiechnął się wesoło i rzekł:
— W puchach go, jako kukiełkę porcelanową, powiozę primo voto! Jeszcze mi poseł i sam graf dziękować będą!
Gdy zaś wieczorem, setnicy zajrzeli do izby rotmistrza, nikogo już tam nie zastali.
Pan Andrzej bowiem o zachodzie słońca, zabrawszy ze sobą Jurka, wachmistrza Drzazgę i grafa Jerzego Seczeni wymknął się z obozu, prowadząc ze sobą sześć rączych bachmatów luzem. Gnał szybko, biegnąc szlakiem, który na Szombat prowadził, i dalej, — ku Dunajowi, przecinającemu ziemię węgierską.


Rozdział XII.
W gospodzie „Pod bykiem“.

Drogą, przysypaną śniegiem, pomiędzy Lasö a Szigetem, sunęło czterech jeźdźców.
Ostatni, barczysty i bryłowaty, prowadził za sobą sześć koni, parami powiązanych do mocnego rzemienia.
Snadź, długą i ciężką drogę przebyli jeźdźcy, bo mieli twarze przybladłe, a oczy szeroko rozwarte i ognia pełne, jak to zwykle bywa, gdy człek bezsenne spędza noce. Bachmaty, zbryzgane błotem, o powichrzonych grzywach i ogonach, szły ciężkim kłusem, prychając ze znużenia.
Jeźdźcy wjechali na szczyt pagórka, przez który przechodziła droga, i tu stanęli.
Jadący na czele rozrosły młodzian, oczy ręką przysłonił, bo przeciwko słońca patrzył, i długo bacznie się przyglądał okolicy.
Wreszcie zwrócił twarz ku stojącemu na uboczu jeźdźcowi i spytał:
— Nie mogę wyrozumieć, czy ta dzwonnica, z poza lasu krzyżem świecąca, stoi już w Nagy-Marosz, grafie?
— Nagy-Marosz... — skinąwszy głową, odpowiedział zapytany.
— To przed miastem w gospodzie mamy spotkać ludzi grafa Seczeniego z porwanemi przez niego niewiastami? — pytał dalej młody rycerz.
Graf znowu kiwnął głową i mruknął, słowa polskie z cudzoziemska wymawiając:
— Stoi pod lasem gospoda „Pod bykiem“, o niej to wspominał w piśmie swojem mój brat stryjeczny, który tak niecnym, niekawalerskim czynem cały nasz ród szlachetny pohańbił. Na Chrystusa, wolałbym, żeby mnie kto inny, nie on z niewoli salwował!
— Pfy! — sapnął bryłowaty jeździec, przysłuchujący się rozmowie.
— Naprzód tedy! — zawołał junak, siedzący na rudym bachmacie, który, chociaż zdrożony był, łbem grzywiastym potrząsał groźnie i chrapał.
Minęli mały gaik i tuż na skrzyżowaniu trzech dróg ujrzeli dużą murowaną szopę. Kilkanaście wozów stało przed nią i dziesięć dobrych koni okulbaczonych, uwiązanych do pali. Przy rumakach tkwił zbrojny pachołek. Jacyś ludzie w barwnych strojach biegali pomiędzy wozami, szczekały psy i ryczało bydło, stojące przy furach, okrytych płóciennemi budami. Zdaleka już donosiły się huczące tony basetli i jazgot kilku skrzypiec, okrzyki i śmiech.
Jeźdźcy podjechali do szopy, bo graf szepnął:
— Gospoda „Pod bykiem“...
— Michałko, — rzekł cicho młodzian, zeskakując z konia, — zostań przy bachmatach, a bacz na wszystko i wczas donieś...
— Hm... — mruknął pachoł.
Junak tymczasem pomógł utykającemu na nogę grafowi zejść na ziemię i szepnął, ostro patrząc na niego:
— Słowem rycerskiem i szlacheckiem przysiągłeś mi, waść, na krzyż Chrystusa-Zbawiciela, iż nie powiesz nikomu, jak się nazywam, bo żywa dusza nie powinna słyszeć w tem miejscu mego imienia.
— Rzekłem i przysięgę ponawiam na honor rycerski! — odpowiedział graf.
Weszli do gospody.
Tłoczno i szumno w niej było.
Kilku zbrojnych ludzi zasiadło przy długim stole i zabawiało się kubkami z winem.
W kącie umieściła się kapela cygańska, rżnąca wesołe, skoczne przygrywki.
Przed biesiadującymi stała stłoczona gromada cyganek.
Czerwone, zielone jubki, czarne i białe czarmaszki, haftowane barwnym jedwabiem lub złotemi i srebrnemi nićmi; pstre chusty, okrywające krucze włosy; pobrzękujące na piersiach paciorki błyskotliwe i alszbanty[16] z monet; dzwoniące wisiory; ciężkie obręcze srebrne i mosiężne na nogach i rękach biły w oczy i roziskrzały obszerną izbę, niby łąkę kwieciem.
Przybyli usiedli na uboczu, tuż za cyganami; kulawy graf kazał brudnemu sługusowi karczemnemu podać wina i coś na przekąskę. Tymczasem ucztujący ludzie, już znacznie podochoceni, zaczęli klaskać w dłonie i krzyczeć ze śmiechem:
— Królewicz i królewna! Królewicz i królewna! Dawać ich!
Z tłumu wyszedł wysoki, wiotki, o pięknej, smętnej twarzy młody cygan, prowadząc za rękę dziewczynę.
Gdy wyszła na środek izby, a cała gromada rozstąpiła się i cofnęła pod ściany, pan Andrzej Lis aż z ławy się podniósł i z podziwem szepnął do grafa:
— Ależ kraśna dziewka! Niby słońce oczy ślepi...
Istotnie stepowa krasawica była nad podziw piękna i powabna.
Smagła twarz, dumne, zlekka wydęte usta, niby wiśnie dojrzałe; białe, iskrzące się zęby; oczy do dwóch gwiazd podobne, długie, czarne warkocze, kibić silna, wybujała przykuwały do siebie spojrzenia obecnych i zaćmiewały barwność i bogactwo stroju dziewczyny.
— Tańcz, Zazo, tańcz! — wołali goście coraz głośniej.
Cyganka dumnie skinęła głową i pałającemi oczyma, niby błyskawicą, smagnęła dokoła.
Zagrała żywiej kapela i przed zachwyconymi widzami miotać się zaczęła dzika, porwana szałem tańca para cygańska.
Tupały nogi, ze świstem wyrywał się gorący oddech, latały cienkie nozdrza, dzwoniły klejnoty na piersi i szyi Zazy, warczał bębenek, podniesiony nad głową, rozlegały się okrzyki, namiętne, tęskne, niemal rozpaczliwe lub mdlejące w rozkoszy nieznanej.
Nagle przy jednym z gwałtownych obrotów, cyganka stanęła, jakgdyby zamarła z rękami, wzniesionemi nad głową, i nieruchoma, z falującą piersią, oczy płomienne skierowała ku wejściu.
Pan Andrzej spojrzał ku drzwiom. Na progu, niby bryła ogromna, odcinała się na tle bladego nieba potworna postać Michałka Drzazgi.
W bezruchu, wsparty potężnemi, krzywemi nogami w deski podłogi skamieniał i patrzył na dziewczynę szeroko rozwartemi, szaremi oczami, oddech wstrzymując i olbrzymią łapę do piersi szerokiej przykładając, jakgdyby zaciskał serce, które wyskoczyć chciało, upaść na ziemię i rozbić się, rozprysnąć na tysiące kawałków, odłamków, okruch drobnych.
Trwało to jedno oka mgnienie. Cyganka znowu skoczyła w tan, bo młody cygan w dłonie klaskał i w prysiudach miotał się wokół.
Wachmistrz też się opamiętał, bary podniósł i podszedł do rotmistrza.
— Jakowaś kupa mocno zbrojna wali i karocę prowadzi, pfy! — mruknął.
Pan Andrzej skinął głową i ręką namacał głownię pistoletu i rękojeść szabli, wysoko na rapciach podciągniętej.
— Idź na dwór, Michałko, i powiedz panience ukradkiem, com kazał!... — szepnął.
Drzazga odchodził dziwnie opieszale, lecz na progu przystanął i jeszcze raz się obejrzał. Skrzyżowały się, błysnęły, jak ostra stal, spojrzenia wachmistrza i koczowniczej krasawicy i tuż zgasły, bo Michałko nagle na dwór wypadł i drzwi ciężkie z hałasem zawarł za sobą.
Po chwili do gospody weszło kilku zbrojnych mężów. Na czele ich postępował młody, wyniosły, o pięknej twarzy, roześmiany pan w bogatym stroju, w czapie bobrowej z piórem czaplem i ze złotym łańcuchem na piersi amarantowego kabata, opuszonego ciemnem futrem.
Na jego widok podnieśli się ucztujący i z pokłonami zwolnili dla nowych gości ławy, tapczan i zydle.
— Wesoło się bawicie! — krzyknął piękny pan ze śmiechem.
— Zdybaliśmy w drodze tabor cygański królewicza Beki, więc przywiedliśmy go tu, aby wasza dostojność, prześwietny grafie, mógł wesoło czas spędzić w gospodzie, bo siostra królewicza — Zaza z bratem swoim nad wyraz pięknie tańczy...
— Dobra!... — pochwalił graf. — Jakem Janosz Seczeni, urządzimy tu bal, co się zowie! Panie też rade będą, boć to, przecież, rarytas — taki sławny tabor! Znam ja Bekę, — niemało batów oberwał jego ojciec od mego rodzica za samowolne koczowanie w naszych dobrach! Cha! Cha!
To mówiąc, skierował się ku drzwiom i krzyknął do ludzi stojących na dworze.
Wbiegli hajducy i zaczęli posadzkę kobiercami zaścielać, stół wycierać, kilimami barwnemi okrywać i ustawiać statki, gąsiorki, kubki, misy.
Wkrótce graf Janosz z ukłonami wprowadził do izby dwie panie.
Rotmistrz drgnął i powieki mocno zacisnął. Po chwili podniósł oczy i ujrzał słodkie, strwożone oblicze panny Barbary i stroskaną, bladą twarz pani Wolskiej.
Ostrożnie, ślizgając się po tłumie, sunęły spojrzenia panienki po izbie, szukając kogoś w ciżbie, nareszcie spoczęły na umęczonej, sczerniałej twarzy junaka, na chwilę jedną błysnęły radością, lecz wnet niebieskie oczy przykryły się rzęsami i twarzyczka powlekła się obojętnością.
Gdy graf Janosz z gośćmi usiadł przy stole, a służba roznosiła dymiący paprykarz i gulasz, nalewała do kubków wina, do ucztujących zbliżył się z niskim pokłonem Jurko i, list grafa pokazując, rzekł:
— Wedle obietnicy, przybyłem po jaśnie panią i jaśnie panienkę, na które małżonek i rodziciel ich z utęsknieniem czeka. Przywiodłem ze sobą grafa Jerzego Seczeni, który pod Gizą do niewoli polskim rycerzom się dostał.
— Dawaj go tu, co żywo! — zawołał młody graf.
— Za pozwoleniem waszej dostojności! — odezwał się Jurko. — Na słowie pisemnem waszem polegało rycerstwo, przeto raz jeszcze chciałbym słowo żywe usłyszeć, że jaśnie panią i jaśnie panienkę nam oddaje wasza dostojność wzamian za uwięzionego grafa, waszego brata stryjecznego...
— Jako żywo, że tak! — zakrzyknął Janosz. — Seczeni nie mają dwóch obietnic, ino jedną! Taki bowiem jest nasz obyczaj starodawny...
Powiedział to z dumą i wąsa długiego podkręcił.
Jurko odszedł i po chwili powrócił, prowadząc pod ramię grafa Jerzego Seczeni, którego nikt nie spostrzegł dotąd, bo go cyganie tłumem swoim odgrodzili.
Bracia zaczęli się ściskać i nowinami dzielić, pokrótce o wszystkiem opowiadając sobie.
— Do stołu proszę, cher cousin! — mówił Janosz, prowadząc kulejącego grafa ku gościom.
— Chciałbym, aby do stołu zaproszony został rycerz polski, pod którego opieką przyjazną i szlachetną pozostawałem! — oznajmił Jerzy Seczeni. — Jest to pan Andrzej... Łęczycki, znamienity wojownik!
Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do rotmistrza i zawołał:
— Chodźże, miłość wasza, wdzięcznym tu suponuję, będziesz gościem, jako ja ci jestem wdzięczny!
Pan Andrzej, ucałowawszy w milczeniu ręce pani Wolskiej, nisko skłonił się przed panienką, a później wyprostował się dumnie i dość ozięble ręce panów węgierskich ściskał.
— Raz tylko machnąć naodlew i oczy na zawsze zamknie ta lala cacana!... — myślał, żbiczem okiem patrząc na młodego Janosza.
Jednak nie uczynił tego pan Andrzej, bo rozważny był i nie o zemstę mu chodziło tego dnia, jeno o ratowanie miłości swojej.
Uczta stawała się coraz szumniejsza, bo nowe i coraz zacniejsze wina wnoszono, a panowie pili bez umiaru.
Wreszcie podniósł się młody, rozhukany, niby buhaj na błoniach, Janosz i, podnosząc puhar zawołał:
— Dziś na zawsze zapadnie dla mnie słonko... Urocza, nadobna panna Barbara opuści posiadłości Seczenich Gonösz. Nie ujrzą jej więcej oczy moje, a serce ino zdaleka tęsknić w boleści będzie, w niewiadomą, obcą dal lecąc... Chcę, aby panna Barbara i wy, dostojna pani, mile sobie wspominałyście ziemię madziarską, przeto uraczę was widowiskiem rzadkiem. Królewskiemu taborowi Beki zabawiać was rozkażę, a usłyszycie i ujrzycie w tych śpiewkach, muzyce, tańcach dzikość naszej krwi, tęsknicę serc, miotanie ducha i miłowanie płomienne, wieczyste, nienasycone, smętne!... Hej-że, Beka, pokaż, co umiesz, a dostaniesz najlepszego konia ze stajni i kiesę złotych dukatów, ciężkich, błyskotliwych, dzwoniących. Hej-że!
Zagrzmiała kapela cygańska, zaśpiewał zgodny chór, a wszyscy umilkli zasłuchani, bo pięknie i rzewnie brzmiały głosy koczowników.
Pan Andrzej nieznacznie mrugnął na Jurka i szepnął:
— Niech-no Drzazga przy progu stanie...
— Kiedy pan wachmistrz z własnej woli dawno już do izby wszedł i ścianę osobą swoją podpiera! — odpowiedział pacholik z chytrym uśmiechem na wąskiej twarzy.
Rotmistrz skinął głową i siedział milczący, na pannę Barbarę nie patrząc, aby się nie zdradzić.
Tymczasem jedna po drugiej wychodziły na środek izby młode cyganki, śpiewały i tańczyły. Goście oczekiwali jednak na taniec Beki i jego siostry.
Znowu miotać się zaczęła w szalonych, dzikich zwrotach i skrętach, piękna para, a gdy skończyła i cofała się z pokłonami, skoczył ku Zazie mocno podchmielony młody Madziar, siedzący przy Janoszu, schwycił dziewczynę wpół i, przechylając ją, usiłował przemocą w usta pocałować.
Podbiegł do szamocących się piękny, blady z wściekłości Beka, z siłą pijanego panka od siostry oderwał i odtrącił.
— Nie daj się, Rago, pokaż mu! — wołali goście, podburzając przyjaciela do bójki.
Ten zrzucił delję i zwarł się z cyganem. Jednak zwinny i trzeźwy Beka zwalczył Madziara i obalił.
Wtedy podniósł się blady, gniewny graf Janosz Seczeni i krzyknął:
— Zapomniałeś, widać, Beka, o śladach, jakie pozostały na grzbiecie twego ojca od batogów starego grafa, mego rodziciela? Podniosłeś rękę na mego druha, szlachetnego księcia Ragö? Hej, hajducy, rozciągnąć cygana i wsypać pięćdziesiąt batów!...
Zwracając się do pani Wolskiej i Basi, graf Janosz rzekł z uśmiechem:
— Z tą dziczą inaczej nie można... wściekłe bestje, włóczęgowie, chciwi, źli łotrzykowie!
Hajducy porwali młodego cygana, zdarli mu z ramion kurtkę, ciężką od złotych sznurów i naszywek, zerwali szeroki pas, dzwoniący srebrnemi kółkami i koszulę czerwoną; trzymając go za nogi i ręce, rozkrzyżowali na ziemi. Dwóch drabów stanęło po obudwóch bokach.
— Raz! — krzyknął Janosz.
Hajducy podnieśli baty w zamachu.
— Dwa...
W tej chwili na leżącego Bekę rzuciła się Zaza i ciałem swojem zasłoniła obnażone, prężące się plecy brata. Oczy płomienne wbiła w piękną twarz młodego grafa i syczała, jak żmija:
— Ty... ty... kat... morderca... krwawy zwierz!...
Jeden z hajduków porwał ją za włosy i odrzucił. Zatoczyła się i upadła na pierś siedzącego przy Basi Janosza. Ten ogarnął ją ramieniem i przytulił do siebie dygocące, szamocące się ciało stepowej krasawicy.
— Żądam, grafie, aby pan natychmiast puścił wolno tę dziewczynę! — rzekła głosem twardym i stanowczym panna Barbara, wstając blada, z oczami pełnemi wstrętu i gniewu.
Janosz odtrącił od siebie cygankę i, pochylając się do Basi, szepnął:
— Ach! Zazdrosna o nią jesteś waćpanna?...
Basia z pogardą spojrzała na pięknego Węgra i nic nie odrzekła.
— Bić, czy co? — spytali hajducy, podnosząc baty.
Nagle odezwał się starszy graf Seczeni:
— Przepraszam waćpanią i waćpannę za tak nierycerskie obyczaje mego kuzyna! Proszę wierzyć, że tego dopuścić się mogli tylko Seczeni-Gonösz, bo nawykli oddawna do gwałtów, Habsburgom wiernie służąc... Jaki pan, taki pachoł — rzecz zdawna wiadoma!
Zdumiał się i zmieszał Janosz, a jego brat stryjeczny ciągnął, zwracając się do pana Andrzeja:
— Waćpan, wygoń z izby hajduków, aby takiego larum nie było; nie zwykli jesteśmy takowego hałasu i chamskich obyczajów!
Rotmistrz klasnął w dłonie i przy stole stanął barczysty, potworny Drzazga.
— Wypchnij-no tych ludzi za drzwi, byle ostrożnie, Michałko, z rozwagą, bo to ino na rozkaz grafa i dla spokoju! — mruknął pan Andrzej.
— Hm... — ryknął wachmistrz.
Wszystkim się wydało, że w tłum hajduków, pachołków i służby węgierskiej z jasnego nieba nagle piorun uderzył. Zakotłowało się w izbie, jakiś głaz przewalał się po gospodzie, odrzucając, roztrącając ludzi, ławy, ciężkie beczki z winem; po chwili przez otwarte drzwi z krzykiem wybiegali wystraszeni hajducy, służebni pachołkowie, a nawet niektórzy z gości; co chwila ponad głowami tłumu, wirując i wrzeszcząc w powietrzu, przelatywały postacie ludzkie, ciskane niewidzialną, a straszną siłą.
Wkrótce w izbie pozostała tylko garstka gości, kapela i cyganie.
— Niech tabor spokojnie odjedzie — rzekł Jerzy Seczeni, już spokojnie patrząc na Janosza.
Ten w milczeniu skinął głową.
Cyganie szybko opuszczali gospodę; mężczyźni bladzi i milczący, kobiety — płacząc i cicho zawodząc.
— Wina! — krzyknął Janosz i zaintonował pieśń biesiadną.
Goście pili na umór, śpiewali i pokrzykiwali ochoczo: „Eljen!“
W tem na dworze rozległ się krzyk, a raczej ryk wściekły, przerażone głosy tłumu, jęk, trzask i łoskot, jakgdyby kamień duży i ciężki stoczył się na strzechę gospody.
Pan Andrzej wybiegł na dwór i wszystko zrozumiał odrazu.
Na odjeżdżającą Zazę rzucił się koniuszy grafa Janosza, a za jego przykładem oddział hajduków zamierzał poturbować cyganów, a, może, i złupić toboły.
Spostrzegł to baczny Drzazga. Ze stojącego wpobliżu wozu dyszel wyłamał i w mig oczyścił podwórze od napadających, kilku położywszy straszliwemi ciosami ciężkiego drąga. Później poskoczył ku śmiałkowi, borykającemu się z broniącą się wściekle Zazą, porwał go, wykręcił rękę i, machnąwszy nim w powietrzu trzy razy, cisnął na dach karczmy.
Byłby go prasnął o ziemię, lecz nie zapomniał rozkazu rotmistrza, że ino dla spokoju i rozważnie należy postępować.
— Drzazga! — krzyknął groźnie pan Andrzej. — Miej opamiętanie...
Wachmistrz bary podniósł i jak zwykle prychnął:
— Pfy!
Fury taboru jedna po drugiej szybko opuszczały majdan zajazdu.
Za niemi szedł Michałko z dyszlem na ramieniu, szedł długo zapatrzony w pierwszy wóz, na którym powiewała kraśna chusta.
Wreszcie stanął, bo tabor już znikał na skręcie drogi, tonącej w lesie. Pomyślał, westchnął głośno i mruknął:
— Hm... hm...
Zawrócił nieskładnie i, przewalając się, poszedł ku gospodzie „Pod bykiem“.


Rozdział XIII.
Fortelem na fortel.

Już dobre dwie godziny wygodna karoca, otoczona pięćdziesięciu konnymi hajdukami, wartko toczyła się dobrą drogą, która biegła od Esztergom do Wiednia.
Pan Andrzej z wachmistrzem jechali na uboczu, do siedzących w powozie pań nie zbliżając się wcale, aby nie wzbudzić żadnych podejrzeń eskorty. Jurko tylko, jako pacholik państwa Wolskich, siedział w karocy i szeptem opowiadał o wszystkiem, a niewiasty w dłonie klaskały i nawet popłakiwały cicho.
Koło Wagara kawalkada wjechała do lasu.
— Konie muszą wypocząć! — oznajmił prowadzący hajduków człowiek o twarzy, włosiem do oczu zarośniętej, i oczach ponurych, biegających. — Od Esztergomu idą bez popasu. Długa droga do Wiednia!
Pan Andrzej nic na to nie rzekł, chociaż wydało mu się, że konie zbytnio strudzone nie były.
Puścił bachmata i usiadł na skraju lasu.
Michałko koniom podkowy oglądał i popręgi zluźniał.
Nagle coś ze szmerem spadło rotmistrzowi na ramiona i, ślizgnąwszy się po kurcie skórzanej, zdusiło gardło...
Szarpnął się rycerz, rozumiejąc, że na arkan został schwytany, lecz, tracąc przytomność, nie zdołał już rzemienia pochwycić; przez mgłę widział, jak biegł Michałko; zdawało mu się, że słyszy nawet ryk wiernego pachołka, lecz wkrótce wszystko zakołowało przed nim, krew niby rozpalonym młotem uderzyła do głowy. Zwalił się junak na bok z twarzą nabrzmiałą, z pianą na rozwartych ustach...


Powoli powracał pan Andrzej do zmysłów.
Przenikliwy chłód, wstrząsający nim, ocucił go.
Podniósł ciężkie, zapuchnięte powieki i obejrzał się ze zdumieniem.
Był w lesie, samotny, w mroku nocnym.
Nic nie rozumiał, więc zaczął sobie przypominać, z trudem chwytając wątki myśli, skrawki wrażeń.
Długo się borykał z bezwładem i sennością, aż nareszcie wszystko, co się stało, odżyło przed nim.
Poruszył się i chciał iść.
Nie mógł uczynić żadnego ruchu.
Był opleciony mocnym sznurem i przywiązany do drzewa.
Wyprężył się i szarpnął z całej siły, lecz czy słaby jeszcze był, czy więzy miał na sobie mocne, zerwać ich nie mógł. Poczuł ostry, nieznośny ból w szyi i gardle.
Zaczął chrząkać, kaszleć, aż wypluł na śnieg kłąb zwarzonej krwi.
Drżał na całem ciele, bo była noc mroźna, a wiatr zimny pogwizdywał w lesie i poruszał wierzchołki nagich dębów, szeleszcząc pozostałem i na nich zżółkłemi, suchemi liśćmi.
Tu i ówdzie, błyszczały ruchome, zielone ogniki i coś czarnego śmigało w mroku.
Zrozumiał rycerz, że wilki zwęszyły bezbronnego człowieka i zbierają się na stypę. Zaczął krzyczeć i gwizdać. Ogniki cofały się coraz dalej, aż znikły w gąszczu krzaków.
— Nie są jeszcze głodne... — pomyślał pan Andrzej i zaczął cicho się modlić, drżąc na całem ciele.
Już brzask sączył się z nieba i wylewał się leniwie na polanę z uwiązanym rycerzem, gdy junak spostrzegł kilka wilków, w popłochu uciekających wpobliżu.
— Ludzi poczuły... — pomyślał.
Nie pomylił się, bo gdy się rozwidniło na dobre, z krzaków nagle wynurzyła się głowa nieznajomego człowieka, później druga; rozległ się cichy poświst i kilku cyganów wybiegło na polanę.
Pan Andrzej poznał odrazu młodego, pięknego Bekę.
— Szukamy ciebie, panoczku... — rzekł po polsku stary cygan. — Znam ja waszą mowę, bo wtedy, kiedy nie miałem siwych włosów, koczowałem z taborem koło Kołomyi, Krakowa, Tarnowa... Hej, chłopcy, przetnijcie-no sznury i zwolnijcie tego jaśnie wielmożnego pana.
— Cud! — mruknął pan Andrzej i oczy z wdzięcznością ku niebu podniósł. — Niech imię Twoje, Boże Wszechmogący, błogosławione będzie per omnia saecula saeculorum, amen!
Szli przez las.
Pan Andrzej wyraźnie widział ślad, którym wleczono go, zduszonego arkanem, do drzewa, aby tam zostawić w pętach na pożarcie wilkom.
Stary cygan, idący obok, opowiadał, że straszliwy sługa rotmistrza pozabijał kupę hajduków, lecz, cięty w głowę, padł i teraz bez ducha leży w taborze, a Zaza i staruchy opatrunki mu nakładają, wlewają do ust napar ziółek wielce pomocnych i zaklęcia od śmierci i choroby szepcą.
— Co się stało z niewiastami, które powozem jechały? — spytał pan Andrzej i przystanął, bo słaby był bardzo i na nogach się chwiał, idąc, znużyło go też przedzieranie się przez krzaki i śnieg głęboki.
— Hajducy poprowadzili powóz nazad, a wiem od jednego z rannych, któregośmy ocucili, że mieli do zamku grafa Janosza do Esztergomu wieźć. Z jaśnie paniami młody pacholik pojechał, bo w karocy siedział, a gdy ruszyli, krzyknął nam, bośmy na strzały i zgiełk przybieżeli, abyśmy na miejscu ostawali i czekali. Tabor tedy na leśnej polanie pod wzgórzami rozłożyliśmy i czekamy, chociaż nie wiemy czego.
— To przemyślny człek ów pachołek! Trza czekać, bo on coś obmyśli! — zawołał uradowany rotmistrz.
— To też czekamy — powtórzył stary cygan, — ino myślimy, co graf waszej miłości i owego mocarnego człeka, który ranny leży, szukać rozkaże i swoich zbirów naśle, rychło patrzeć! Trza ukryć was tak, żeby żadne oko nie dostrzegło! Już my to umiemy!
Uśmiechnął się chytrze i mruknął:
— Cygan konia albo byka w izbie ukryć potrafi, a nikt ich nie odnajdzie. Nawykli my do tego, sposobni! A was, którzyście naszego królewicza od batogów, a królewnę od pohańbienia ocalili — pochowamy tak, że sczeźniecie, jak kamień w morzu! Oj, nie odnajdą was hajduki — zbiry bezczestne!
Jął starzec przekleństwa miotać straszliwe na głowę grafa Janosza.
W taborze rotmistrz długo siedział przy rannym wachmistrzu; miotał się chory, porywał się wstać, usiłował zedrzeć płachty, któremi miał głowę obwiązaną, bo mu szablami posiekano czaszkę całą, a i przez gębę szła rana głęboka i szeroka na dwa palce, rzęził straszliwie i coś gadał, gorączką trawiony.
Pochylił się nad nim junak i słuchał.
Były to jednak zwykłe Michałkowe pomruki: „hm... hm... pfy, pfy“ i tylko raz jeden wydało się panu Andrzejowi, że chory Drzazga wyszeptał:
— Zaza...
Ponieważ jednak Michałko powiedział to tak rzewnym i ciepłym głosem, junak ostatecznie przekonał się, że nie dosłyszał, albowiem wachmistrz nie potrafiłby z siebie tak ludzkiego dźwięku wydobyć.
— Przysłyszało mi się i tyle! — pomyślał rotmistrz. — Pewnikiem westchnął tylko głębiej Drzazga — nieborak!
Cyganie nakarmili i napoili zacną polewką winną pana Andrzeja, a junak wnet poczuł się raźniej; dawna siła i rozwaga powróciły niebawem i już zaczął przemyśliwać nad tem, jakiego ma fortelu się imać, aby Basię i panią matkę z niewoli wyrwać, a przy tej sposobności i pomstowania na grafie zdradliwym dokonać po sprawiedliwości.
Cyganie tymczasem, wdrapawszy się na drzewa, przeciągali sznury i rzemienie, po których, aby na śniegu śladów nie pozostawić, mieli przenieść rannego wachmistrza i przeprowadzić rycerza.
Przed południem pan Andrzej i Drzazga siedzieli w głębokiej jaskini, w zbocza górskie głęboko się wcinającej; przy rannym wachmistrzu, okładając mu rany ziołami i sklejając pociętą skórę zacierką z mąki kukurydzianej, zmieszanej z biedrzeńcem i gorzką korą wierzby, siedziała starucha-znachorka, bez przerwy mruczała zaklęcia i kadziła dymem modrzewiowym, rzucając igliwie suche na jarzące się węgle małego ogniska.
— Żyw będzie! — szeptała. — Rogatą ma duszę, nie chce ona wyjść z ciała; siła też gra w nim i wre, to śmierć się stracha i ucieka, ino zdaleka kłami kłapie i syczy... Pyrr, hurr, om, om, bohem... pyrr!
Słysząc takowe niepojęte słowa, rycerz przeżegnał się pobożnie.
Zdaleka ledwie dochodziły głosy z obozu, gdzie tymczasem zaszły bardzo ważne wypadki.
Pan Andrzej dowiedział się o tem wszystkiem wkrótce, bo do jego kryjówki przedostał się Beka ze starym cyganem, mówiącym po polsku.
— Do taboru — opowiadał starzec — przybiegł z Esztergom konny posłaniec z rozkazem grafa, abyśmy, nie zwlekając, do jego pałacu pośpieszyli, gdyż panienka, koło której Janosz na zadnich nogach chodzi i wzdycha czule, zechciała dosłuchać przerwanych pieśni cygańskich i przyjrzeć się dobrze naszym tańcom. Pachołek grafski mówił, że spodobała się jej nasza królewna Zaza, której przysłała wstążkę bogatą.
Rycerz słuchał uważnie i po chwili zapytał:
— Wstążkę przysłała — i więcej nic?
Cygan zaśmiał się i odparł:
— Bystry rozum masz, wasza miłość! We wstążce zasyła owa panna złotowłosa skrawek papieru z pismem, ale my nieczytni, nie wiemy o czem panna pisze...
To mówiąc, podał rycerzowi zmięty kawał papieru, igłą mocno podziurawiony.
Pan Andrzej odczytał:
„Jurko ułożył porwanie nas, gdy cyganie na zamek przybędą. Bądź w pogotowiu...“
Przycisnął junak drogie pismo do ust i zawołał:
— Jadę z wami!...
Stary cygan oczy przymrużył i szepnął:
— My tak i myśleli, że coś owa panna knowa...
Pan Andrzej pobiegł do taboru i zaczął do drogi się sporządzać, a później, starego cygana i Bekę, odprowadziwszy na ubocze, mówił do nich:
— Jeżeli pannę i starszą panią porwiemy, trza będzie pogoń zmylić!
Cyganie kiwali głowami.
— Jużem obmyślił całą imprezę! — ciągnął junak, rzucając cyganom kiesę. — Zrobicie tak: graf Janosz ścigać was będzie na tej drodze, bo do Wiednia jechać musimy...
— Nie inaczej... — mruknął stary.
— Wiem to! — szepnął rotmistrz. — Na tem trza ich w potrzask wziąć i fortele im pogmatwać! Gdy do taboru po sprawie powrócicie, bez zwłoki sześciu chłopa na koń wsadzicie, aby biegli dalej ku Wiedniowi, a później niech konie ostawią w haszczach, a sami zpowrotem przekładną się do taboru. Wy zaś mówcie ludziom grafa, że was poturbowaliśmy, konie przemocą wzięliśmy i pobiegliśmy szlakiem ku stolicy.
— A wasza miłość jaką drogą podąży? — spytał starzec.
Pan Andrzej udał, że nie słyszał i o innem mówić zaczął, bo już był postanowił, że z niewiastami i Jurkiem szlakiem do Koszyc popędzi, aby ścigających go hajduków zmylić i co najrychlej do lisowczyków dobiec, gdzie niewiasty będą w bezpieczeństwie.
Beka spostrzegł odrazu, że polski rycerz nie ufa im.
Błysnęły gniewem czarne oczy, zęby ścisnął cygan, lecz wnet się pohamował, a chytry uśmiech wykwitnął na pięknej twarzy.
— Dobra! — rzekł. — Stanie się podług woli waszej miłości!
Późnym wieczorem doszły fury cygańskie do zamku Gonösz, skąd już niedaleko było do Esztergomu.
O kilka staj od siedziby grafa Janosza, pan Andrzej, prowadząc trzy luzaki, wjechał w gęsty las i tu się zaczaił, koniom pyski rzemieniem ścisnąwszy, aby nie rżały i nie prychały.
Węglem, ze smołą zmięszanym, napisał na podole koszuli starego cygana-cymbalisty kilka słów do Basi i rzekł:
— A pchnijcie do mnie któregoś tam z waszych z odpowiedzią i nowinami!
Tabor pociągnął dalej, pozostawiając junaka w lesie.
Czekał cierpliwie, gdyż wiedział, że przed świtem cyganów do zamku nie wpuszczą, więc miał dużo czasu przed sobą.
Obmyślił raz jeszcze wszystko, krok po kroku, rozważnie i nie śpiesząc się. Później kulbakę podpruł i na terlicę wysypał dużą garść dukatów i kamyków świecących, jak gwiazdy, sztuk kilkanaście.
— Zaś tam! — mruczał, układając wszystko do szmaty i wciskając do torby, wiszącej przy łęku. — Starczy na wszystko! Z tem pół świata chyba objechać można. Hę?!
Uspokoił się zupełnie. Szablę przy świetle miesiąca obejrzał uważnie, pistolety nabił świeżym prochem, pasa podciągnął i zaczął szybko chodzić, bo mróz szczypał potężnie. Wyglądał świtu.
Jednak słońce już stało wysoko, gdy usłyszał dochodzący z drogi szybki bieg konia. Ostrożnie podsunął się ku skrajowi lasu i ujrzał młodego cygana, oglądającego ślady.
Pan Andrzej gwizdnął cicho.
Cygan głowę podniósł i wbiegł do gąszczu.
Nic nie mówiąc, podał rycerzowi kromkę chleba i znakami objaśnił, aby ją przełamał.
W środku znalazł pan Andrzej pismo Basi.
Donosiła, że wieczorem odbędą się niby jej zaręczyny z grafem, lecz, że Jurko wszystko ułożył chytrze, to też przed północą jeszcze wyjdą na drogę od strony rzeki. Panna dodawała otuchy rycerzowi, krzepiła w nim wiarę i prosiła, aby ufał jej, której miłość dla niego — aż do śmiertelnej chwili.
Uradowany junak dał dukata cygankowi i, konie zostawiwszy w lesie, poszedł na zwiady.
Obszedł cały zamek dokoła i zrozumiał, w jakiem miejscu ucieczka zostanie dokonana.
Podprowadził więc bachmaty bliżej do zamku i znów się zaczaił.
Był tak blisko, że wyraźnie widział furtkę, przez którą wyjść miała ukochana dziewczyna. Siedząc w gąszczu, słyszał płynące od zamku okrzyki, wiwaty, wybuchy śmiechu, muzykę i śpiewy.
Już się ściemniło, gdy furta się rozwarła. Trzech zbrojnych hajduków wyszło na drogę i stanęło na czaty.
— Co u biesa! — wyrwało się junakowi. — Zdrada?
Długo stali hajducy, gwarząc spokojnie, lecz wkońcu dwóch poszło w różne strony, obchodząc mur.
— Hm... — pomyślał pan Andrzej. — Jeśli tak, to i dobra!
Podczołgał się na skraj lasu i tuż naprzeciwko siedzącego hajduka czekał na chwilę sposobną.
Mróz zaczął dokuczać coraz silniej, więc stróżujący drab rusznicę do muru przytknął i zaczął biegać i skakać, odcierając ręce i zziębnięte policzki. Zbliżył się do lasu, gdzie wiatr nie tak ostro smagał, lecz w tejże chwili, fiknąwszy w powietrzu i nie zdoławszy wydać okrzyku, zduszony za gardło, zniknął w krzakach.
Pan Andrzej w okamgnieniu związał go rzemykami, wcisnął w gąszcz i śniegiem przysypał. Skończywszy z tem, już spokojnie wyszedł na drogę i poszedł na prawo, niosąc rusznicę na ramieniu. Na spotkanie mu szedł, przeskakując z nogi na nogę dla rozgrzewki drugi hajduk. Rotmistrz śmiało sunął ku niemu, słysząc, że ten pokrzykuje wesoło, biorąc go za jednego z towarzyszy.
O kilka kroków od hajduka skoczył pan Andrzej naprzód, zdusił, obalił i związanego w krzakach ukrył.
— No, teraz na trzeciego kolej i — spokój będzie, jak makiem zasiał!
Przypomniawszy sobie wesołą twarz setnika Biernackiego, z uśmiechem dodał:
Primo voto!
Istotnie wkrótce na drodze przed boczną furtą pałacu grafa Janosza Seczeniego zapanowała cisza.
Spętani hajducy leżeli w haszczach przysypani śniegiem, a na skraju lasu siedział na pniu, ukryty w cieniu barczysty, rozrosły na podziw samotny strażnik w czapie z barwami dworskiemi, trzymający rusznicę w ręku.
Przed północą furta uchyliła się ostrożnie. Jakiś człek o twarzy wąskiej wyjrzał podejrzliwie, później wyszedł i ręką skinął.
Dwie postacie drobne, wiotkie, w krótkich półkożuszkach i czerwonych butach z cholewkami wybiegły na drogę i oglądały się bojaźliwie.
Rotmistrz skoczył ku nim i padł do nóg, wyrzucając słowa gorące, bezładne:
— Basieńko!... krocie!... serce wybolało... Pani matko!... dobrodziejko... do śmierci sługa wierny... syn oddany... Basieńko!... luba zazulo!... kwiecie cudne! Jurku... bratem mi jesteś! Matko Przenajświętsza!... Jezusie umiłowany!... oszaleję... W konie!... w konie!
Wyprowadzono bachmaty zziębnięte, szronem okryte...
Jeszcze chwil kilka i — rozległ się cichy tupot kopyt czterech wierzchowców, a oddalał się coraz bardziej od zamku Gonösz, aż zamarł za lasem, gdzie się krzyżowały drogi, biegnące na Wiedeń, Turocz i Koszyce.
Dopiero w Lugoszy, w karczmie dał popas ludziom i koniom pan Andrzej.
Już nie szeptał słów miłosnych i rzadko nawet na pannę Basię spoglądał. Znowu stał się wodzem. Musiał zwyciężyć; tem tylko żył teraz i o tem myślał.
Spokojnie słuchał, co mówił do niego przebiegły Jurko, chociaż były to wieści ważne.
— Doradziłem jaśnie pani, — prawił pachołek — aby zgodę swoją doła na zaślubiny jaśnie panienki. Uradował się psi syn, ów Janosz zdradliwy, a panie — nuż go prosić, że chcą widzieć, jak to ucztują hucznie madziarscy panowie, że nie dosłuchały cyganów i nie dość się napatrzyły na ich tańce. Wiedziałem-ci ja, że w tej lub owej przygodzie znajdą waszą miłość cyganie, bośmy ich po drodze wyprzedzili. Dalej to wszystko poszło gładko... Jak tylko basałyki popiły się, a graf Janosz na nogach się słaniał, wziąłem go na stronę i, rzekłszy, że goniec od pana mego przybył, do izby bocznej zamaniłem, przez łeb obuchem zmacałem, związałem, gębę połą własnego grafskiego kabatu zatkałem i zamknąłem, — poczem jaśnie panie szybko przyodziewek zmieniły, a co dalej było — to jegomość już wie...
— Sprytnie tą sprawą pokierowałeś, Jurko — ja ci tego do grobu nie zapomnę, bądź pewny! — ze wzruszeniem szepnął rotmistrz.
— Dziękuję pokornie jegomości! — odparł i zapytał: — A gdzież to imć pan Drzazga?
— Porąban srodze — u cyganów został — rzekł pan Andrzej. — Chyba Bogu ducha odda, acz znachorka inaczej gadała, ino to wiedźma chyba...
— Przebóg! Taki mocarny i — porąban! Któż-to mu radę dał, przecież to nie człek był, ino pięć wołów najdzikszych, najsilniejszych, najlepszych!! Mocarz! Osiłek nad podziw!
— Udławion arkanem byłem, sam więc pozostał Michałko i uległ kupie! — szepnął z westchnieniem rycerz.
Popasali krótko i po posiłku ruszyli dalej, gdy już świtało.
Koło Masłocza usłyszał pan Andrzej szybko zbliżający się tupot trzech koni.
Junak do potyczki się przygotował, niewiasty w gaiku przydrożnym ukrywszy.
Wkrótce ujrzał trzech jeźdźców, mknących w cwał, a, gdy się zbliżyli, krzyknął radośnie.
Poznał bowiem rycerz królewicza Bekę i dwóch młodych cyganów.
Jurko jął wypytywać ich.
Beka opowiedział, że cyganie powrócili szczęśliwie z zamku do taboru, że ranny wachmistrz już oczy otworzył i gorzałki poprosił; że siedzą przy nim nieodstępnie Zaza i stara znachorka.
— Ja zaś — mówił Beka — nie mogłem zostać w taborze, bo, gdy pościg będzie, mnie na spytki wezmą, a, choćbym nic nie powiedział, to i tak ubiją, zamęczą. Pogoń dotąd z zamku nie wyszła, o czem zwiedziawszy się, szukałem waszych śladów i dogoniłem, bo chcę z wami jechać. Taborowi rozkazałem, aby, gdy się gniew grafa uciszy, a ranny krztynę ozdrowieje, ku Beskidom ciągnął, bo teraz nie koczować już nam na Węgrzech! Wszędzie dosięgnie nas ręka możnych Seczenich i ich pobratymców — Estergazich! Musimy uchodzić... Do polskiej ziemi poprowadzi tabor stary Baska...
— W ziemi łęczyckiej, gdzie my rej wodzimy, miejsce bezpieczne znajdziecie! — zawołał rycerz. — Obiecuję wam to, tak mi dopomóż Bóg!
Naradziwszy się i postanowiwszy, że cyganie pojadą osobno, aby nie zwracać uwagi na innych, ruszyli dalej.
Pan Andrzej widział dobry omen w przybyciu Beki i radością napoiła go wieść, że wierny Drzazga do przytomności ducha powrócił.
— Gorzałki prosi Michałko — no, to już i dobra! — myślał junak. — Okrutnie do gorzałki ochoczy chłop! Skoro łaknie jej, znaczy — zdrowieje mój Drzazga miły! Bogu niech będą dzięki!
Słońce świeciło jasno.
Skrzył się i mienił tysiącami ogników skrzepły, dzwoniący śnieg, tęgo ścięty mrozem.
Niebo lazurowo, pogodne rozradowało serca, ukoiło troskę, co tak długo i boleśnie zatruwała je i dręczyła męką tęsknoty, lęku i rozpaczy.


Rozdział XIV.
Dla ojczyzny.

Pan Andrzej Lis w sześć dni doprowadził swój mały oddziałek do obozu pod Koszycami położonego. Ujrzał tam smutny obraz ostatecznego rozkładu.
Pan Adam Lipski nie umiał wojska w karby ująć, miotał się, naradzał, układy prowadził z dowódcami, obietnicami kusił i zwodził, aż koło starszyzny i towarzystwa chorągwianego, zaprosiwszy go grzecznie, konia kazało mu podać, aby od wojska odjechał na zawsze.
— Nie sposobny, waść, jesteś, jako żeś człek nie bitewny i na wodza nie zrodzili cię rodziciele. Bywaj zdrów i nas złem słowem nie żegnaj! — oświadczył mu namiestnik hetmański, pan Jarosz Kleczkowski.
Wtedy podzieliło się wojsko na chorągwie, większe i mniejsze; każda na własną rękę proceder wojenny prowadziła, na nikogo się nie oglądając, a, gdy Bethlen Gabor tu i ówdzie poszczypał niesforne, swawolne kupy, uradzili lisowczycy — prawdziwi i nieprawdziwi — do ojczyzny wracać, gdzie przez czas długi ciężką chmurą nad nią wisieli, aż pociągnęli w roku pańskim 1621-ym na wojnę chocimską pod buławą wprzód hetmana Chodkiewicza, a później — Lubomirskiego Stanisława.
Acz wielka spadła na starodawne chorągwie lisowskie hańba, na rękę był dla pana Andrzeja taki obrót rzeczy. Mógł bowiem bezpiecznie, okryty chorągwią łuńską, hufcem pana Wolskiego i rotami pana Jaxy-Bychowskiego, umiłowaną dziewczynę z rodzicami do rubieży polskiej odstawić.
Złożono więc słabego jeszcze i od postrzału srogiego krwią ustawicznie plującego pana Aleksandra, ojca Basi, na wozie w taborze, co z łupami i spyżą za chorągwią ciągnął, i ruszono ku Beskidom, jako że najkrótsza tam wypadała droga.
Przekroczywszy wartki Poprad koło Podolina, spotkał młody rotmistrz tabor Beki, dawno już w wąwozach koczujący w oczekiwaniu przybycia swego królewicza, który przy boku pana Andrzeja pozostawał, w przyjaźni żyjąc z wesołym panem Biernackim i czarniawym setnikiem, panem Kruszewskim, bo wszyscy trzej za muzyką i pieśniami przepadali.
Patrząc na nich, mrużył oczy filuternie setnik Chomiczewski i dogadywał:
Vere, kubek w kubek dobrała się trójca zacna! W korcu maku szukali się i pod ręce wzięli! Ha! Cygan za cyganem, ja za waspanem! Przysłowie wszelako stare mądrze poucza, że „zawżdy gorszy biały cygan, niż czarny!“ Ludzie powiadają, że „czapką, chlebem i solą, ludzie sobie ludzi niewolą“, a ci trzej — skrzypiec jazgotem, piosneczek podgrywkami i wszelakiemi zastawkami![17] Fiu! Fiu! Zacna kompanijka, niema co! Aż wszy po grzbiecie mi baraszkują, gdy na nią spoglądam!
Śmiali się towarzysze, słuchając burczenia i przytyków imć Chomika, a nikt się nie gniewał, bo wiedzieli, że się przekomarza i udaje, albowiem wesołego i usłużnego Bekę lubiał figlarny setnik.
Ujrzawszy tabor cygański, w cwał pomknął ku niemu rotmistrz, aby o rannym wachmistrzu się dowiedzieć co najrychlej.
Zdumiał się, ujrzawszy Michałka, szmatami tak omotanego, że tylko jedno oko mu wyglądało; lecz było to szare oko — łagodne, dziwnie rozmarzone i rzewne nad wyraz. Bryłowaty chłop siedział na wozie i, cicho pomrukując, niby niedźwiedź z barci miód wyjadający, za rękę trzymał zapatrzoną w niego Zazę, szczęśliwą, rozpromienioną, jakgdyby tysiące promieni słońca spadło na jej śniadą, piękną twarz i do źrenic płomiennych się wdarło.
— Michałko! — zawołał rotmistrz, wachmistrza w objęcia porwał, do piersi przyciskał, czując, że ten po rękach go całuje i łzami gorącemi, radosnemi oblewa.
— Panie komendancie, jegomościu... hm... miły, kochany panie mój... Pfy!... przecież... pfy! znowużeśmy społem... hm... pfy... pfy! — bełkotał, niby z głębokiej, pustej beczki, wzruszony, zapłakany osiłek.
— Cóż-to? — spytał pan Andrzej. — Widzę — ozdrawiałeś i nie sam jesteś, co?
— Hm!., hmm... — rozległ się pomruk i Drzazga zaciął usta.
— Burczymucho jeden! — wygrażając mu pięścią, śmiał się junak. — Toś, taki synu, nie ino do wypitki i wybitki ochoczy, ale do amorów?!
— Pfy! — syknął wachmistrz i, skonfundowany mocno, łapskiem wyglądające ze szmat oko przykrył.
Od Podobna jechali przez góry długo, bo z wozami trudno było szybko przekroczyć Tatry. Dwie niedziele zabrała im droga do Sandomierza.
Pan Andrzej mocno nalegał, aby się bez zwłoki ślub jego z Basią odbył, albowiem, jak mówił:
— Lisowie już są nauczeni, że zawżdy trza dobrą żonę bez omieszki brać, bo inaczej los ją albo umknie, albo szczęście na długie lata odroczy!
Nie mogli jednak jechać wszyscy do łęczyckiej ziemi, aby w starej kolegiacie tumskiej młodych związano przysięgą małżeńską na zawsze, więc pismem prosił rotmistrz rodziców i przyjaciół, aby do Sandomierza pośpieszyli, ponieważ pan Aleksander Wolski jeszcze chorzał i słaby był, z raną, co mu się otwierała, porając.
Stało się zadość prośbie junaka.
Zjechali rodzice pana Andrzeja i stryj — Mikołaj Lis — kanonik uczony, a za nimi druhowie wierni, prawie wszyscy tak czy owak z Lisami spokrewnieni, a więc Zabrzezińscy, Nowodworscy, małomówni Habdanki, Haraburdowie, stateczni Czarnkowscy, butni Raczyńscy, Ossendowscy, też Lisem pieczętujący się, a nad Bzurą osiedli oddawna, Rogala-Przesmyccy, Łaszczowie i inni z żonami i córkami.
Rodziciel junaka, chorąży łęczycki, pan Michał Lis, przywiózł ze sobą stary krucyfiks żelazny, który niegdyś z krzyżowej wyprawy przywiózł z Ziemi Świętej jeden z Lisów — wojewoda Maciej, sławny komes i pan na Łęczycy, Tumie i Kole; dukatów bitych, czerwonych worek spory i jakoweś pismo z pieczęcią chrzestnego ojca pana Andrzeja, wojewody łęczyckiego, pana Adama Sandziwoja Czarnkowskiego z Czarnkowa, aczkolwiek z pokazaniem pisma tego zwlekał sędziwy pan Michał.
Matczysko, szczęśliwe z powrotu syna i z jego małżeństwa godnego, miała w tobołach upominki piękne dla urodziwej, słodkiej synowej, i patrząc na rozpromienioną, dorodną parę, popłakiwała, aż jęła ją uspokajać pani Krystyna i do swojej komnaty przywiodła.
Miał już słuchy młody rotmistrz, że sułtan, uważając czyny lisowczyków za pogwałcenie układu w Jarudze, który w r. 1617 stanął, do wojny się sposobił. Nie wiedziano tylko, kiedy to nastąpić ma, a wróżono źle, bo w kraju niedobrze się działo, a i wojsko do posłuchu nie było skore.
Pan Andrzej z rodzicem w komnacie gościnnej o sprawach wszelakich rozprawiał i o swoich przygodach opowiadał, gdy nagle wwalił się Michałko Drzazga i wyprostowany w progu stanął.
— Co tam masz? — spytał rotmistrz.
Bryła przyciężka przestąpiła z nogi na nogę i mruknęła:
— Pfy!
— Skoroś przyszedł, to gadaj po ludzku, a nie prychaj! — upomniał go junak.
— Do pana komendanta... hm... po potrzebie wielkiej... pfy! pfy!
— No! Gadaj-że, Michałko! — zawołał zaciekawiony rotmistrz.
Chłop z wielkim rozpędem runął, jak długi, do nóg pana Andrzeja i przyciskając się twarzą do jego kolan, ryczał:
— Ja bez owej Zazy, cygańskiej dziewki, żyć nie mogę! I ona też beze mnie... Pokornie proszę o zezwolenie, aby... pfy! ksiądz nauczył i okcił ową Zazę, jako że poganka jest, a potem... potem... hm! hm! Jegomościu... mój jegomościu... stułą związał... bo nie życie mi bez niej... nie życie!...
Ryczał i łzami zalewał się wachmistrz mocarny.
Zdumiony rotmistrz z ziemi go podniósł i rzekł poważnie:
— Kiedy tak, to uczynię, czego chcecie oboje!...
Drzazga wyprostował się i już nic nie mówił, tylko w oczy komendanta patrzał błagalnie, a po sinej jeszcze, świeżej bliźnie ściekały mu ciurkiem łzy.
Uśmiechnął się pan Andrzej i spytał:
— Takżeż okrutnie miłujesz ją, chłopcze?
— Hm... hm! — ryknął Michałko tak głośno, że pan Michał aż uszy zatkał.
— A co będzie, gdy dzieci czarne na gębie zrodzicie? — spytał szeptem rotmistrz.
— Pfy! Pfy! — parsknął Drzazga, lecz wnet cichutko śmiać się począł i zapłonione, szczęśliwe oblicze w łapach przeogromnych ukrył.
— Śpieszy się chłopu przed nową wojną! — zauważył pan Michał, gdy wachmistrz odszedł.
— Gdzież tam! — odparł syn. — Słaby mocno jest, nie wziąłbym go ze sobą, gdyby nawet wojna wypadła...
Ojciec westchnął i, w kapocie poszperawszy, pismo z pieczęcią wiszącą synowi podał.
Pan Andrzej czytał, a twarz mu coraz bardziej bladła, usta drżeć zaczęły, wargi skurczyły się straszliwie i odsłoniły białe, mocne zęby.
Albowiem odczytał młody rotmistrz list przypowiedni królewski i pismo odręczne wojewody łęczyckiego, nakazującego junakowi bez zwłoki gnać do ziemi piotrkowskiej, ludzi pozbierać, ile się da, aby tylko pewnych i bitnych, poczem do wielkiego hetmana koronnego nad Dniestr pośpieszyć.
Wojewoda pisał:
— Nie znajdziesz ninie wiernych synów ojczyzny, jej dobro przed swojem szczęściem stawiających. Sejm i senat przed królem i jego zakusami na Szwecję skaczą, niczem piesek italski, panowie-szlachta naszą złotą wolność contra patriam zwrócili i, veto na wszystko zakładając, tem się od zaciągu i wojny odgradzają. Pessima tempora nastąpiły, i ino na takich, jak ty, synku, ojczyzna polegać śmiele może. Przeto do serca rycerskiego przemawiam i do sumienia acz młodego, lecz experimentissimi et illustrissimi wojownika odwołuję się usilnie. Periculum in mora, hostes enim ante portas Poloniae sunt, synku najmilejszy, najwierniejszy! Pośpieszaj i czyń, co sumienie i amor patriae nakazuje! Ino pamiętaj — abiecta cunctatione!
Do tego pisma odręcznego, wojewoda załączył list przypowiedni z podpisem króla Zygmunta III.
Przeczytawszy wszystko, rotmistrz pozostał nieruchomy. Oblicze miał ponure, a w oczach — gniew i rozpacz.
— Przekleństwo rzucono na mnie! — zawołał, pięści do skroni podnosząc. — Ledwiem do szczęścia doszedł, wywalczywszy je, i już — odrywają mnie od niego! Nowa wojna! Śmierć znowu kosić będzie... Hostes ante portas patriae! Dlaczegożto ja po ciężkim znoju wojennym, gdy rany się nie zabliźniły, a pot nie wysechł na strudzonem czole, mam iść, gdy inni, „szczob od czornoj choroby sczezły!“ — na przypieckach de publicis gwarzą i veto swoje, psubraty, pieją?! Dlaczego? Azaliż mało to ludzi wojennych i szabel ostrych w Rzeczypospolitej? Ino ja! Ino ja!
Biegać zaczął po izbie junak, palce łamać, wyć z bólu i rozpaczy.
Nagle stanął i umilknął.
Spostrzegł Basię, która cicho weszła i słyszała skargi rycerza.
Zbliżyła się i, ręce na ramionach junaka położywszy, rzekła cicho, tak że tylko pan Andrzej słyszeć ją mógł:
— Nie czas na prawowanie się o to, kto ma iść... Ojczyzna gore i bez namysłu trza piersi nadstawić, bronić ziemi i ludu! Nie czas na szczęście własne, drobne, niewidzialne, bo jest ono jako kropla deszczu wobec morza, jako ziarnko piasku na łasze rzecznej, jako źdźbełko nikłej trawy na łące... Idź, luby mój, bez skargi, gniewu i goryczy, a miej w Bogu nadzieję, że nagroda nie minie nas!... Odłóżmy do dni radosnych zwycięstwa Polski połączenie nasze na wieki i ufajmy w miłosierdzie Boże, że dni te nadchodzą, a po nich — szczęście — wiernych dzieci matki — Polski... Idź w imię Boga!
Padł rycerz stroskany, zrozpaczony do nóg ukochanej dziewczyny i szlochał, rzucając słowo po słowie:
— Zgrzeszyłem... mea culpa... Opamiętanie dałaś, luba moja!... Idę.... idę!
Tegoż jeszcze dnia, żegnany błogosławieństwem rodziców i odprowadzany przez młodszych, odjechał na nowe trudy wojenne młody rycerz.
Koło krzyża, przy którym droga na wielki szlak wybiegała, pozostał pan Andrzej z Basią. Długo mówiła do niego, a on lica coraz jaśniejsze miał i oczy szczęściem i ogniem niezwykłym płonące. Schylił się do jej kolan, ręce drobne całował gorąco i odjechał bez czapki, jakgdyby przed nim święty obraz niesiono.
Już pochłonęła junaka dal i kurzawa, a panienka wciąż jeszcze klęczała pod krzyżem, korzyła się i, ręce przyciskając do piersi, łkaniem wezbranej, modły zanosiła do Ukrzyżowanego:
— Zbawicielu Przenajświętszy! Na rany Twoje, na mękę okrutną, na miłowanie moje wierne, zachowaj tego rycerza o sercu czystem, nieskalanem i zwróć mi go, nietkniętego wrażą strzałą w zwarze sieczy krwawej, jako że potężny jesteś, wszechmocny, miłosierny i widzisz dusze ludzkie, a nic przed Tobą ukryć się nie zdoła! Zbawicielu, Jezusie Nazareński, Chryste Panie, na łzy i boleść Matki Twojej Świętej wysłuchaj błagalnej modlitwy mojej!
Łkała i główkę złocistą do zbutwiałego drzewa krzyża przyciskała, pełna tęsknoty, niepokoju, miłości i nadziei niezłomnej, jaką tylko wiara daje, krzepiąc serca prawe.

* * *
Dwa razy przysyłał gońca z pismem stęskniony pan Andrzej, donosząc, że z chorągwią do wielkiego hetmana ciągnie, lecz wkrótce słuchy o nim zaginęły. Po Rzeczypospolitej przebiegała jak błyskawica wieść hiobowa, straszna, że pan Stanisław Żółkiewski, opuszczony przez wojsko kwarciane, senat i szlachtę, co przy dworze swarzyła się i o wakanse ubiegała, z drobnemi zastępy ogarnięty przez hordy bisurmańskie chanów Dżanibeka, Dewlatgireja, Kałgi i Kantymira, życie postradał wraz z wiernem wojskiem, a głowę sędziwego obrońcy ojczyzny Iskander-basza do Stambułu posłał.

Później inny piorun uderzył w naród polski i wzburzył go. Oto od Dniestru do Karpat powtarzano sobie, że w nieszczęsnej bitwie pod Cecorą w jassyr wzięci zostali hetman polny Koniecpolski, młody Jan Żółkiewski, i synowiec wielkiego hetmana — Łukasz, Struś, Korecki, Potocki Mikołaj, Bałaban, Farensbach i inni znamienici panowie, w bitwie opuszczeni przez Walentego Kalinowskiego i Gracjana.
Potem wlókł się czas długiego, ponurego milczenia, a w roku następnym wypadło sławne oblężenie Chocimia, wycieczki szalone hetmana Jana Karola Chodkiewicza, podczaszego koronnego i starosty sandomierskiego — pana Stanisława Lubomirskiego i pana Walentego Rogawskiego przeciw hordom sułtana Osmana i chanów tatarskich; te sławne bitwy wstrząsnęły Rzeczpospolitą i ducha w niej obudziły...
Polska na rubieży swojej wroga wstrzymała i do odnowienia i utrwalenia dawnego pokoju zniewoliła sułtana.
Wtedy wyruszyli delegaci królewscy do Porty, aby o wymianę jeńców układy prowadzić.
Dowiedziano się od nich, że wśród jeńców znajdował się rotmistrz Andrzej Lis, który był przez Tatarów w jassyr porwany, gdyż pod Cecorą posieczon okrutnie, bez ducha leżał na polu.
W Łęczycy i Sandomierzu z biciem serca wyglądano zaginionego rycerza.
Pewnego wieczora do bramy dworu pana Aleksandra Wolskiego w ziemi sandomierskiej zbliżał się samotrzeć chudy, acz barczysty jeździec.
Podwoje były uchylone, więc wjechał na dziedziniec, otoczył zielony trawnik przed pałacem i zatrzymał konia.
Ujrzał dziwny obraz.
Przed domem na ławie siedział ogromny, nieskładny, do odłamu skalnego podobny człek z blizną szeroką, która mu całą twarz przecinała; jednem ramieniem tulił ów mąż do siebie piękną, czarnowłosą, śniadą niewiastę, a drugiem trzymał owinięte w pieluchy dziecko, przeraźliwie krzyczące.
Bryłowaty olbrzym, posłyszawszy szczęk podków, podniósł głowę i przyjrzał się bacznie.
Nagle porwał się z ławy, dziecko cisnął na kolana kobiety i przypadł do stóp jeźdźca, rycząc, jak żubr zraniony:
— O-la Boga. Toż to komendant mój! Hm! hm!
Oderwał się od strzemienia rycerza i potoczył się jak głaz, co rozpędu wielkiego nabrał, rycząc coraz głośniej i straszliwiej:
— Jaśnie panienko! Pan rotmistrz Lis we dworze!
Pan Andrzej z konia skoczył i biegł ku domowi...

KONIEC


Objaśnienie wyrazów łacińskich.

Do rozdziału I.
Fur latroque legalis et regalis — złodziej i łotr legalny i królewski.
Hostes patriae — wrogowie ojczyzny.
Publiciter — publicznie.
In fundamento legis — na podstawie prawa.
Sine dubio — bezwątpienia.
Patienter — cierpliwie.
Mirabile dictu — zadziwiająca rzecz.
Invidia — nienawiść.
Intentionem habeo — mam zamiar.
Sine laude et amore — bez pochwały i miłości.
Tandem (tedy) — więc.
Crimen contra — zbrodnia przeciwko.
Ad maiorem gloriam Poloniae — dla większej sławy Polski.
Ad finem — wkońcu.
Libenter — chętnie.
Non dubio — nie wątpię.
Veritatem confirmans — ustalając prawdę.
Gloriam nostram — sławę naszą.
Odium populi — nienawiść narodu.
Nunc illuminatus sum partim — teraz jestem częściowo poinformowany.
Graviter — ciężko.
Fama gladii polonici — sława oręża (wł. miecza) polskiego.
Defensores patriae — obrońcy ojczyzny.
Periculum — niebezpieczeństwo.

Do rozdziału II.
Hora gravissima — najcięższa godzina.
Quod licet — jak się należy.
Materia — treść.
Pro exemplo — dla przykładu.
Impatienter — niecierpliwie.
Causae restrictio — rozstrzygnięcie sprawy.
Pro suprema ratione — dla najwyższej słuszności.
Nihil contra voluntatem Dei — nic przeciwko woli Boga.
Resolutio — postanowienie.
Causa gravissima — najcięższa sprawa.
Pessima tempora — najgorsze czasy.
Privatim — prywatnie.
Casus — wypadek, sprawa.
Abominatio — wstręt.
Stante pede — odrazu, na wstępie.
Eo tempore — obecnie.
Sentimenta — uczucia.
Ad finem — do końca.
De salute patriae — o pomyślność ojczyzny.
Ad rem! — do rzeczy!
Cito, citissime! — prędko, czem prędzej.
Admirationis digni — godni podziwu.
Fama ingressit — sława weszła.
Ad animae exhaustendum — do ostatniego tchu.
Confirmare — potwierdzić.
Ad praecipitatem — nad przepaścią.
Virtutes — cnoty.
Periculum in mora — niebezpieczeństwo w zwłoce.
Imploro — błagam.
Ante portas urbis — przed bramą miasta.
Ad litteras et strictim — co do joty i ściśle.
Sine haesitatione — bez wahań.
Liberum veto contra — protest przeciwko.
Ardenter — gorąco.
De publicis maximi valoris — o sprawach państwowych wielkiej doniosłości.
Rationes — dowodzenia.
Crimen acerrimum — najcięższa zbrodnia.
Causam ab ovo — sprawę od początku (przejrzeć).
Justitiae atque saluti patriae — sprawiedliwości i dobru ojczyzny (nie zadośćuczynić).
Continuere — przedłużać.
Omen — przepowiednia.
Rectissimo modo — w najprawidłowszy sposób.
Victoria — zwycięstwo.
Occasionem — okoliczność.
Opiniones et voluntatem — zdanie i wolę.
Sudenter — pax vobiscum — raptem — pokój wam.
Exemplum — przykład.
Filiorum fidelium patriae — wiernych synów ojczyzny.
In pace — w czasie pokoju.
Provocate — pobudzić.
Pro bono patriae — dla dobra ojczyzny.

Do rozdziału III.
Sine mora — bez zwłoki.
Latro — łotr.
Odium populi — nienawiść ludu.
Gloria — sława.
Stante pede — natychmiast.
Fervor — zapał.
Pro exemplo — naprzykład.
Spero et non dubio — spodziewam się i nie wątpię.
In suprema — w ostatniej klasie.
Studemus jurisprudentiam atque artem administrandi — studjujemy prawo i sztukę rządzenia.
Dulce et decorum est pro patria mori — słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę.
Casus — wypadek.
Circumstantio — okoliczność.

Do rozdziału IV.
Illuminabo — oświecę.
Vale, valeque! — bądźcie zdrowi!
Non possumus resistere — nie możemy sprzeciwić się.
Dixi! — powiedziałem, skończyłem mowę.
Orbis terrarum — kula ziemska.
Aeternae memoriae digni — godnego wiecznej pamięci.
Circumstantiones — okoliczności.
Respons — odpowiedź.
De publicis — o sprawach państwowych.

Do rozdziału V.
Hostes patriae — wrogowie ojczyzny.
Horribile dictu — straszno mówić o tem.
Admirationis dignum — podziwu godne.
Rumor — hałas.
Ad limites patriae — do granic ojczyzny.
Panis cotidianus — chleb powszedni.
Pax — pokój.
Contra consuetudinem et mores — wbrew przyzwyczajeniu i obyczajom.
Ad usum — dla użytku.
Graviter — ciężko.
Sine mora — bez zwłoki.
Rectissime — zupełnie.
Legaliter — prawnie.
Sub manu — pod ręką.
Illustrissimus et sapientissimus vir — najsławniejszy i najmądrzejszy mąż.
Conditio sine qua non — konieczny warunek.
De publicis — o sprawach państwowych.
Profundissime — najgłębiej.

Do rozdziału VI.
Publiciter — powszechnie.
Meliora tempora — lepsze czasy.
Pessima tempora — najgorsze czasy.

Do rozdziału VII.
Causa gravissima — sprawa najcięższa.
Pretiosa — skarby.

Do rozdziału VIII.
Bene — dobrze.
Requiescant in pace viri milites Poloniae — niech spoczywają w spokoju rycerze polscy.
Pax vobiscum! — pokój wam!

Do rozdziału IX.
Ecce sunt milites Poloniae, defensores fidei et regnorum — oto są rycerze polscy, obrońcy wiary i państw.
Vanitas vanitatum et omnia vana sunt — próżność nad próżnościami i wszystko jest próżnością.

Do rozdziału X.
Primo voto — z pierwszego małżeństwa.
Non nego — nie zaprzeczam.
Dixi et confirmavi — powiedziałem i potwierdziłem.
Sine dubio — bezwątpienia.
Tandem — więc.
Domine, libera nos a malo! Mea culpa, mea maxima culpa! — Panie, zbaw nas ode złego! Moja wina, moja bardzo wielka wina.

Do rozdziału XI.
Consolationem — pocieszenia.
Quod attinet — co się tyczy.
Contra prudentiam — nieostrożnie.
Nec Hercules contra plures — i Herkules nie poradzi przeciwko przemocy.
Persona — osoba.
Ad honorem — dla honoru.
Lex silentissima — prawo w najgłębszem milczeniu.
Urbi et orbi — na cały świat.
Invidia — nienawiść.
Ergo — więc.
Contra — wbrew.

Do rozdziału XIII.
Per omnia saecula saeculorum — na wieki wieków.

Do rozdziału XIV.
Vere — zaiste.
Contra patriam — przeciwko ojczyźnie.
Veto — sprzeciw.
Pessima tempora — najgorsze czasy.
Experimentissimi et illustrissimi — najbardziej doświadczonego i przesławnego.
Periculum in mora, hostes enim ante portas Poloniae sunt — niebezpieczeństwo w zwłoce, albowiem wróg jest już przed bramami Polski.
Amor patriae — miłość ojczyzny.
Abiecta cunctatione — bez zwłoki.
Hostes ante portas patriae — wróg przed bramami ojczyzny.
De publicis — o sprawach państwowych.





  1. Najwyższy sędzia królestwa.
  2. Ohurny — pełny pychy.
  3. Tekst listu oryginalny. Patrz: Maurycy hr. Dzieduszycki: „Krótki rys dziejów i spraw Lisowczyków“, Lwów, 1843, T. I., str. 194 — 195, oraz X. Kognowicki: „Życie Lwa Sapiehy“, str. 265 (wyd. Bobrowicza).
  4. Oryginalne słowa listu królewskiego do Żółkiewskiego z dnia 30 września 1619, patrz: Dzieduszycki l. c., str. 195 — 6 i Niemcewicz „Dzieje panowania Zygmunta III“, I, III, Str. 235 — 8.
  5. Zastępca, namiestnik.
  6. Słowa autentyczne, wyjęte z mowy H. Kleczkowskiego. (Dzieduszycki, l. c. I, 224).
  7. Hetman w mowie często tych stów używał.
  8. Szafy.
  9. Placki żytnie.
  10. Wybrańców (tak ks. W. Dembołęcki w pamiętniku swoim, z którego tę mowę przytacza autor, lisowczyków stale nazywa).
  11. Piekowski: Roczniki.
  12. Stada.
  13. Ogniska.
  14. Koronki.
  15. Bogini wojny.
  16. Kolje.
  17. Oszukaństwo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.