<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
W PAŃSTWIE KWIATÓW.

„Kochana, złota, daleka mamusiu!

„Nareszcie jestem na własnych śmieciach. Doprawdy: na śmieciach — gdyż zostało ich dużo na niby to zamiecionej podłodze. W kącie leży ich cała góra. Zmieni się to jednak z czasem. W poselstwie na niczym mi nie zbywało, wszyscy obchodzili się ze mną bardzo grzecznie i sam ambasador mówił ze mną kilkakroć, ale... tam wszyscy tacy bogaci i wielcy panowie. Strasznie nudno. Gdyby nie doktór i topograf, nie wiedziałbym nieraz, gdzie się podziać. Ci do końca uważali mię za towarzysza. Zaszły jednak takie rzeczy, że musiałem ambasadę porzucić. Zbyt obszernie trzebaby o tym pisać; ale wierz mi, mamusiu, że miałem rację. Rzecz w tym, że w poselstwie wolno mieszkać wyłącznie członkom ciała dyplomatycznego i tylko w drodze niezwykłej łaski dopuszczani są do tego zwykli śmiertelnicy. Baron obiecał się wystarać o to dla mnie u ambasadora, lecz ja grzecznie wymówiłem się od tego. Zresztą na pobyt w poselstwie nie starczyłoby mi przeznaczonych przez wuja pieniędzy. Studenci poselscy pobierają ogromną pensję, ze dwa tysiące rubli rocznie złotem, a wciąż się skarżą, że im brak. Rauty, bale, przejażdżki powozem lub konno bardzo drogo kosztują. Tu wszystko krajowe tanie, ale wszystko europejskie nadzwyczaj drogie. Tymczasem w poselstwie nawet służba europejska wstydzi się używać tutejszych przedmiotów. Zawsze trzeba brać przedmioty najlepsze i najdroższe; piechotą chodzić nie wypada, tylko zaraz najmować palankin. Powiadają, że to dla podtrzymania godności poselstw, że inaczej motłoch zarazby się na nie rzucił i zburzył. W poselstwie siedziałem jak w klatce. Wciąż tosamo: wizyty różnych narodowości.
Brzeski położył pióro...

„Wszystkie poselstwa mieszczą się na tejsamej ulicy w otoczonych murami ogrodach, w mandżurskiej dzielnicy Pekinu, naprzeciwko potężnego muru z rogatemi wieżycami, oddzielającego mandżurską północną dzielnicę od chińskiej południowej. Naprawo w oddali wznosi się wspaniała Czeń-men, baszta Wrót Głównych, wiodących szeroką ulicą wprost do Czerwonego Miasta Cesarskiego; nalewo ciemnieje sklepienie równie pięknej, choć trochę mniejszej, bramy Południowo-Wschodniej, przez tę przechodzi bardzo ruchliwa i handlowa ulica, na której był zabity kilka lat temu poseł niemiecki. Bramy te, okute żelazem i bardzo warowne dla dawniejszych czasów, obecnie są zaniedbane i nawet nie zamykają się na noc... Granice ludnościowe między dzielnicami zacierają się, nawet wcale ich niema. Wszędzie mieszkają, mają sklepy i warsztaty ciż sami Chińczycy, kosoocy, żółtolicy, z warkoczami na plecach, odziani w niebieskie lub szare chałaty... Wszędzie te same zaśmiecone, niebrukowane, śmierdzące ulice... Ale mandżurska dzielnica podziśdzień jest mniej ludną i mniej gwarną, posiada mniej sklepów i kramów, zato więcej pałaców i ogrodów... Tutaj mieszczą się koszary mandżurskiej gwardji Bogdochana, a pośrodku, otoczone różowym murem i rowem warownym, Miasto Zakazane, — gdzie mieszka cesarz chiński ze swym dworem. Nikt tam nie ma dostępu oprócz dworzan i członków cesarskiej rodziny... Powyżej muru widać jedynie śliczne rzeźbione, złocone i polewane dachy świątyń oraz pałacyków, kryjące się wśród gęstwiny drzew... Straż z chińskich żołnierzy, uzbrojonych po europejsku, stoi wszędzie u wrót i na zwodzonych mostach, prowadzących do tego cesarskiego zamku, który jest bardzo obszerny, ma składy żywności i opału, zaopatrzone na parę lat na wypadek wojny lub oblężenia przez własnych poddanych.
„Poselstwa europejskie znajdują się niedaleko od Zakazanego Miasta. Oddzielają je odeń wielkie i puste place, służące do mustry wojsk i parad dworskich. Pałace poselskie były niegdyś mieszkaniami chińskich książąt i magnatów nadwornych. W ogrodach i na ulicy zawsze jest cicho i pusto. Czasem zajrzy jakiś przekupień, ale nie krzyczy, nie hałasuje, nie woła jak u siebie w śródmieściu; pogada ze służbą, przemknie się do kuchni, do przedpokoju, odnajdzie potrzebną mu osobę i znika. Gwar miasta dolatuje z handlowych dzielnic głucho, niby szum dalekiego morza. Ważniejsi członkowie ambasady, poseł, sekretarz, dragomani, doktór, duchowieństwo zajmują oddzielne domy. Każdy coś zbiera: ten ryciny, ów książki, bronzy, wyroby z kości słoniowej, emalje lub hafty. Bardzo ładnie ozdabiają niemi swoje mieszkania. Studenci wciąż urządzają rozmaite zabawy dla wprawy w dyplomację z obcemi mocarstwami. Po chińsku umieją tyle, co ja. Ojciec Paolo z katolickiej misji, który dawno tu jest i wie wszystko doskonale, powiedział mi, że się nigdy więcej nie nauczą, że, aby poznać do gruntu Chińczyków, trzeba żyć z niemi i tak jak oni. Postanowiłem poznać do gruntu Chińczyków i zamieszkałem u pewnego Tziuj-żeń, t. j. uczonego drugiego stopnia, znajomego ojca Paola. Ten Chińczyk dawno się kręci w poselstwach, umie po francusku tyle co ja, a wymawia europejskie wyrazy jak Siuj. Zwie się Wań Siń-li, co znaczy „Władca Wrót Zachodnich“ — wań — władca, siń — zachód, lin — brama. Ale studenci w poselstwie często wymawiają jakoś inaczej, przeciąglej jego imię. Wtedy Wań gniewa się, czerwieni i woła w okropnym angielsko-chińskim djalekcie „gołębim“ (pigeon):
— Ni... Ni dobrze!... Mój nie dziesięć... Mój wrota!...
„Studenci udają, że nie rozumieją, a Wań kiwa smutnie głową i odchodzi, mrucząc:
— Twój język ni-dobra... Moja nie dziesięć tysięcy... Moja zachodnia brama!...
„Chodzi o to, że Wań Siń-li powiedziane trochę inaczej znaczy „Dziesięć tysięcy ceremonji“, co brzmi zabawnie. Po chińsku bardzo łatwo omylić się, dość inaczej zaakcentować wyraz, aby nieraz komplement zamienić na grubjaństwo. W dodatku ojciec Paolo mówił mi, że Chińczycy nie lubią, aby ich zwano po imieniu „jak psa“, i radził mi, abym Wania tytułował Siań-szen — nauczyciel, lub czymś w tym rodzaju. Zawsze jestem grzeczny ze wszystkiemi, nie drwiłem i nie przezywałem Wania. Jest on wprawdzie nieraz bardzo zabawny, bardzo ceremonjalny i mówi bardzo cicho, potrząsając co chwila zaciśniętemi pięściami na znak powitania, ale co kraj to obyczaj... Mówi o sobie, że jest „trochę chrześcijaninem“. W niemieckim poselstwie gadają, że jest „dubeltowym chrześcijaninem“, że już dwa razy się ochrzcił, ale w katolickiej misji powiadają, że to protestancka plotka. Ojciec Paolo mówi, że Wań jest ubogi, ale uczciwy, i spodziewa się, że zostanie z czasem gorliwym katolikiem. Wań zgodził się być moim Siań-szenem, t. j. nauczycielem, za 10.000 czochów miesięcznie. Nie bój się, mamusiu: to niedużo, to tylko 10 rubli z mieszkaniem i życiem. Dostaję przecież od wuja dużo więcej. Z czasem będę mógł nawet mamusi pomagać. Za radą ojców misjonarzy przebrałem się za Chińczyka, co znacznie zmniejszy wydatek na odzież. Wszyscy misjonarze tak się tu ubierają. Wśród nich poznałem w misji rodaka, księdza Płońskiego. Jest młody, chudy i smutny. Bardzo się zdziwił, kiedym zagadał do niego po polsku. „A pan co tu robi?“ — spytał. Opowiedziałem mu o życzeniu i projektach wuja. Kiwał głową i rzekł, że wszędzie nas pełno, że rozproszyliśmy się po świecie jak Żydzi po stracie Jerozolimy i że jak Żydzi zostaniemy z czasem narodem bez ziemi. Mamusiu kochana, czy to może się stać?! Czy to doprawdy może kiedy nastąpić? Boli mię dusza, kiedy o tym rozmyślam. Mieszkam już u Wania. Porozumiewamy się za pomocą chińsko-francuskiej mieszaniny i giestów. Pokój mam duży, ale nieprzyjemny, podobny do latarni. Całą jedną ścianę zajmuje ogromne okno, drobno kratkowane i zaciągnięte przezroczystym papierem...“
Brzeski położył pióro, przeciągnął się i rozejrzał po mieszkaniu, aby je lepiej opisać. Ale nie było co opisywać. Stolik, na którym się wspierał, krzesełko, na którym siedział, kuferek i trochę rozwieszonych na gwoździach rzeczy — ginęły w obszernej, zakurzonej „latarni“. W jednym jej końcu, w małej alkowie, mieściła się nizka prycza do spania, w drugim leżała kupa śmieci, przykrytych niedużą ryżową miotełką. Czerwone światło zachodu z trudnością przedzierało się przez zbrukany papier okna i różowiło zlekka szare ściany, ubogie sprzęty i białą twarz młodzieńca.
Rozglądał się po mieszkaniu i ziewał. Wtym za tekturowym blatem drzwi rozległ się szmer, wyjrzała stamtąd ogolona głowa chłopięca i czarne, podłużne oczki Chińczyka z zaciekawieniem spoczęły na cudzoziemcu:

— Kasza! — rzekł krótko i głowę schował.
Mieszkanie Wania
Brzeski roześmiał się, zatupał nogami na uciekającego malca i powstał. Zrozumiał, że go wołają na wieczerzę.

Wyszedł. Niebo, pełne dżdżystych, ciężkich, zwichrzonych chmur, zalewała ognista wieczorna pożoga, wróżąc wietrzną pogodę. Brudne podwórko, szarym wyłożone kamieniem, szare zmurszałe mury przylegającego rządowego budynku, wielkie ślepe okna ubogiego mieszkania Wań Siń-linia płonęły jak czeluście hutniczego pieca.
Na gałązkach i konarach dwuch czarnych, bezlistnych drzew, stojących w głębi dziedzińca, lśniły się rubinowe połyski, całe snopy rubinowych iskier migotały na starej ich korze chropawej. Wilgotna, zielona dachówka pogiętych dachów i rozwarte na ich rogach, zamiast rynien, paszcze glinianych smoków grały ogniami. Stare złocenia i delikatne purpurowe malowania rzeźbionych okapów wypłynęły z cieniów i zaświeciły łagodnie, jak rysy zbudzonego ze snu człowieka.
Brzeski nie poznawał „rudery“, jak nazwał pod pierwszym wrażeniem lichy domek „Władcy Wrót Zachodnich“. Z pod opadłych jego tynków, z brudnych zacieków muru, z błota, gruzu i śmiecia podwórzowego, wyjrzało nagle coś starego, pięknego w swym cichym, wiekowym zgonie.
Mieszkanie Wania przedstawiało taką samą jak Brzeskiego obszerną, brudną izbę, podobną do zakurzonej latarni. Tylko miała ona znacznie więcej sprzętów. Pośrodku, wprost drzwi, mieściła się pod ścianą mała kuchenka z wmurowanym kotłem do grzania wody. Nalewo w głębi stół w otoczeniu prostych drewnianych stołków, a pod ścianą — ołtarz przodków, rodzaj biurka ustrojonego taniemi rycinami, rzeźbionemi tabliczkami przodków, oraz poszczerbioną porcelanową wazą z pawim piórkiem. Naprawo od kuchenki, tuż przy ścianie, szedł nizki kanał ceglany, odprowadzający ogrzane powietrze, i ginął za rzędem jaskrawo malowanych papierowych parawanów.

Gdy Brzeski wszedł, Wań siedział przy stole, na którym stary i niezmiernie brudny sługa Czżan ustawiał małe miseczki z ryżem i smażoną wieprzowiną. Siań-szen powitał swego ucznia poważnym wzniesieniem rąk i podał mu własnoręcznie pierwszą filiżankę herbaty.
Pręciki do jedzenia

— Każdy kraj ma swoje obyczaje — zauważył ostrożnie w czasie przerywanej rozmowy o pogodzie, o porządku przyszłych ich zajęć i sposobach nauczania. — W naszym kraju naprzykład, nawet ci, co płacą znaczne pieniądze, pierwsi kłaniają się swym nauczycielom!
Brzeski poczerwieniał, gdyż, rozglądając się po izbie, zapomniał był tego uczynić. Stłumiony śmiech za parawanem zmieszał go bardzo.
— Lień... Lień... — usłyszał szept. — Ty za długo patrzysz w dziurkę... a przecież to ja ją znalazłem... Pozwól, niech ja teraz zobaczę...
Młodzieniec czuł się przedmiotem obserwacji, a szelest kobiecego odzienia do reszty go wyprowadził z równowagi.
Pręciki do jedzenia, któremi nie władał jeszcze dość, wprawnie, odmówiły mu ostatecznie posłuszeństwa; ziarenka ryżu uparcie umykały od nich i rozsypywały się po całym stole. Stary Czżan ze zdumieniem spoglądał na barbarzyńcę i kręcił głową, a powstrzymywane śmiechy za parawanem groziły zamienić się lada chwila we wrzawę. Brzeski położył pałeczki, wstał głodny i zły od stołu, życzył dobrej nocy gospodarzowi i opuścił jego mieszkanie.
Zorza zgasła. Zmrok, zwiększony dżdżystemi chmurami, zmienił budynki w czarne niezgrabne ruiny, a drzewa — w pokręcone poczwarnie drapacze, w których wiatr gwizdał posępnie.
Brzeski wszedł do swej zimnej, wilgotnej izby, zapalił świecę i dopisał w liście:
„...Tęsknię, mamusiu, tak tęsknię, że aż strach! Pisz często, jak można najczęściej i o wszystkim: wszystko mię zajmuje, najmniejszej wieści od was ciekawy jestem... Kłaniaj się znajomym, oraz Teodorowi i jego żonie... Kochający syn Janek“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.